Bicz Pana - Robert M. Rynkowski - ebook

Bicz Pana ebook

Robert M. Rynkowski

5,0

Opis

Brawurowa kontynuacja powieści kryminalno-sensacyjnych „Szept węża” i „Krwawe srebrniki”, w której dynamiczna akcja łączy się z drobiazgowym śledztwem w wielowątkowej sprawie.

Zadomowiający się coraz bardziej na przepięknej Suwalszczyźnie informatyk Jacek Posadowski oraz jego córka Zosia, mimo złożonych sobie obietnic, że więcej tego nie zrobią, dają się wciągnąć w kolejne śledztwo, gdy polonista z suwalskiego liceum ginie w dziwnym wypadku. Choć na początku nic nie wskazuje na zabójstwo, z czasem okazuje się, że zagadkowych śmierci może być znacznie więcej. Przybywa także podejrzanych, a część z nich zdaje się czyhać na życie nie tylko Jacka, lecz także bliskiej mu osoby. W tle pojawiają się zdeprawowani policjanci, tajemnicza charyzmatyczna grupa religijna, groźny były gangster oraz politycy toczący bezwzględną walkę o władzę i pełnymi garściami czerpiący z niej korzyści.

Czy coś łączy śmierć nauczyciela i wydarzenia sprzed lat w nieczynnym młynie nad Czarną Hańczą? Jaki jest związek między starym biczem, a tajemniczymi napisami pojawiającymi się na grobach? Czy uda się rozwiązać sprawę, której korzenie zdają się sięgać odległej przeszłości?

Mnie by było szkoda starej formy, bo specjalnych oznak rozumności w tym całym pentekostalizmie nie dostrzegam. Takie chrześcijaństwo to dla współczesnego świata, zwłaszcza tego ateistycznego, żaden partner. Śmieją się tylko z niego. Żal mi starej, dobrej scholastyki, chrześcijaństwa, które było w stanie stworzyć uniwersytety, teologii, z której i dzięki której narodziła się współczesna nauka. Bo to teologia mówiła, że Bóg jest racjonalny, że da się go poznać, więc także wszystko, co stworzył, da się poznać racjonalnym rozumem. Przede wszystkim rozumu mi szkoda.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 520

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Robert M. Rynkowski

Bicz Pana

Warszawa 2024

Copyright © 2024 by Robert M. Rynkowski

Ilustracja na okładce: Krzysztof Kałucki

ISBN: 978-83-971245-1-6

Wydawnictwo „Złamana Sosna”

Wydanie I

Warszawa 2024

Gorące posiedzenie

Wiceminister spraw wewnętrznych Przemysław Nowak do budynku Sejmu zmierzał z duszą na ramieniu. Odkąd po powrocie Silnej Polski do władzy – w wyniku przekupienia przez kierownictwo tej partii kilku posłów z innych formacji, w tym również jego – objął funkcję ministerialną, nie lubił bywać w parlamencie. Zwłaszcza gdy musiał przedstawiać jakąś ustawę czy bronić jej z mównicy sejmowej. Dobrze wiedział, że na jego potknięcie niecierpliwie czekają nie tylko zawistni dawni koledzy z obecnej opozycji, lecz także posłowie z koalicji rządowej. Taki Tymoteusz Dornik, były sekretarz stanu odpowiedzialny za Policję, który musiał zgodzić się na odstąpienie nowemu sojusznikowi stanowiska i objęcie nic nieznaczącej funkcji wiceministra od obrony cywilnej i straży pożarnej, na pewno chętnie wróciłby do dawnej roli. Od tego, czy dzisiaj Przemysław Nowak będzie skuteczny w walce o zmiany w ustawie o Policji, wiele zależało. Pieniądze zawsze najlepiej zjednywały przychylność funkcjonariuszy. Niestety, oprócz opozycji musiał przekonywać również posłów koalicji, którzy często nie rozumieli tej podstawowej zasady. Stawka tej gry mogła być bardzo wysoka – jego ministerialny stołek.

Energicznym ruchem otworzył ciężkie szklane drzwi z wielką mosiężną gałką osadzoną w metalowej ramie i wszedł do środka. Ominął bramkę pirotechniczną, strażnicy marszałkowscy nawet nie mrugnęli. Posłów i ministrów raczej nie sprawdzali, może jedynie na początku kadencji, gdy jeszcze nie wszystkich znali. Od razu pobiegł do sali sejmowej, by zająć miejsce w tak zwanym tramwaju, czyli dość długiej, a niezbyt szerokiej loży, w której na wyłożonych zieloną tkaniną fotelach siedzieli członkowie rządu. W samą porę, bo na swoim miejscu w prezydium sadowił się marszałek, siwiejący mężczyzna w sile wieku. Premier zajął już swój fotel z przodu tramwaju, a przewodniczący Silnej Polski – ten w pierwszym rzędzie ław poselskich otaczających znajdującą się przed prezydium mównicę. Po chwili marszałek otworzył posiedzenie i trzykrotnie stuknął laską marszałkowską. Wiceminister często zastanawiał się, dlaczego to stukanie wymaga tyle wysiłku. Postanowił, że kiedyś spróbuje, jak podoła temu zadaniu. Teraz jednak musiał skupić się na tym, co działo się w sali.

Po wygłoszeniu standardowych formuł o wyznaczeniu sekretarzy posiedzenia, przyjęciu protokołów poprzednich posiedzeń, powitaniach, zapowiedzi, ile będą trwały oświadczenia klubów, marszałek przeszedł wreszcie do właściwej części obrad.

– Szanowni państwo, przystępujemy do rozpatrzenia punktu pierwszego porządku obrad: ustawa w sprawie polepszenia sytuacji w Rzeczypospolitej Polskiej. Proszę sprawozdawcę, posła Bogdana Karuta, o zabranie głosu.

Kiedy szczupły trzydziestokilkulatek dziarskim krokiem zmierzał do mównicy sejmowej, wiceminister Nowak nerwowo sięgnął do skórzanej teczki. O ile pamiętał, jego ustawa o Policji miała być rozpatrywana w punkcie pierwszym.

– Szanowny Panie Marszałku! Wysoka Izbo! – zaczął sprawozdawca silnym głosem. Odruchowo zerknął na Nowaka, jakby spodziewając się jego wspierającego spojrzenia. Musiało go zdziwić, że wiceminister, zamiast interesować się przemówieniem, nerwowo obraca trzymaną w rękach kartkę i z niedowierzaniem patrzy na tablicę, na której wyświetla się tytuł rozpatrywanej ustawy. – Mam zaszczyt przedstawić sprawozdanie Komisji Lepszej RP o rządowym projekcie ustawy w sprawie polepszenia sytuacji w Rzeczypospolitej Polskiej. Komisja rozpatrzyła tę ustawę i przygotowała swoje sprawozdanie; druki odpowiednio numer tysiąc dwieście dwadzieścia dziewięć i tysiąc dwieście trzydzieści. Komisja Lepszej RP po przeprowadzeniu pierwszego czytania i rozpatrzeniu tego projektu na posiedzeniu w dniu 3 marca bieżącego roku wnosi, by wysoki Sejm raczył uchwalić załączony projekt ustawy. Nie będę się rozwodził, bo ustawa jest prosta i oczywista. Może ją przeczytam: „Artykuł pierwszy. W Rzeczypospolitej Polskiej ma być lepiej. Artykuł drugi. Ustawa wchodzi w życie z dniem ogłoszenia”. Ustawa jest w ogóle niekontrowersyjna i dziwię się państwu z opozycji, że mają zastrzeżenia.

– Nikt nie rozumie, co wy wyprawiacie! – zawołała z sali młoda posłanka.

– Powiem pani, pani poseł – zareagował sprawozdawca – że były przeprowadzone badania i okazało się, że 95% respondentów było za tym…

– …żeby było lepiej – dopowiedziała ta sama parlamentarzystka.

Połowa sali gruchnęła śmiechem.

– Nie wiem, dlaczego to państwa bawi – autentycznie oburzył się sprawozdawca. – Taka ustawa jest naprawdę bardzo potrzebna. Będzie ona wskazywała wszystkim kierunek ich działań, określała pewien paradygmat. Chciałbym też podkreślić bardzo dobrą współpracę z panem ministrem Przemysławem Nowakiem. Odpowiedział na nasze wątpliwości…

Wiceminister czuł, jak płoną mu policzki, gdy setki oczu, bo sala obrad była pełna, co prawie się nie zdarzało, zwróciły się na niego. Na wszelki wypadek jeszcze raz zerknął na trzymaną w drżących dłoniach kartkę. Od czasu, gdy czytał ją parę minut temu, informacja na niej zapisana się nie zmieniła: on, Przemysław Nowak, sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji, jest odpowiedzialny za ustawę w sprawie polepszenia sytuacji w Rzeczypospolitej Polskiej.

– To mieliście jakieś wątpliwości co do tak dobrej ustawy? – Z sali dobiegł tym razem męski głos.

– To tylko wy z góry wszystko wiecie najlepiej – odparował sprawozdawca. – My w przeciwieństwie do was myślimy o tym…

– …żeby wam było lepiej – dokończyła znowu młoda posłanka, a ta sama połowa sali ponownie ryknęła śmiechem.

– Szanowni państwo, proszę o spokój! – podniesionym głosem zareagował marszałek. – I proszę nie polemizować. Proszę, panie sprawozdawco.

– Współpraca z panem ministrem była bardzo dobra, czego nie można powiedzieć o współpracy z opozycją, która zgłosiła wniosek o odrzucenie projektu ustawy oraz poprawki. Dziękuję bardzo.

– Dziękuję bardzo, panie pośle – zwrócił się do sprawozdawcy marszałek. – Jak już mówiłem, Sejm ustalił, że w dyskusji nad tym punktem porządku obrad wysłucha pięciominutowych oświadczeń w imieniu klubów. Otwieram dyskusję. W imieniu klubu Silna Polska głos zabierze poseł Kazimierz Mamrot. Proszę bardzo, szanowny panie przewodniczący.

– Po co ta wazelina – rzucił ktoś z sali.

– Zwracam panu uwagę, panie pośle! – ryknął oburzony marszałek. – Proszę bardzo, panie przewodniczący.

Na mównicę wszedł wysoki, zwalisty sześćdziesięciokilkulatek ze sporą nadwagą, którego okrągłą, dobrotliwą twarz zdobił szeroki bulwiasty nos, a głowę – bujna grzywa siwych włosów. Jego wygląd kazał myśleć o nim jako o niegroźnym rubasznym satyrze, nie zaś najpotężniejszym człowieku w kraju. Wiceminister wiedział jednak, jak bardzo mylił się ten, kto dał się zwieść pozorom.

– Szanowny Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Mam zaszczyt w imieniu klubu Silna Polska zabrać głos na temat ustawy w sprawie polepszenia sytuacji w Rzeczypospolitej Polskiej. Na początku chciałbym podziękować za sprawną pracę w komisji i bardzo dobrą współpracę z rządem, zwłaszcza z panem ministrem Przemysławem Nowakiem. – Poseł odwrócił się w kierunku adresata tych słów, a ten poczuł żar rozlewający się po całym ciele. – Chciałoby się, żeby tak samo dobra współpraca była z opozycją. Za przyjęciem sprawozdania głosowało dwudziestu posłów, przeciw dziesięciu. Wbrew temu, co mówi opozycja, ta ustawa ma bardzo duże, ogromne znaczenie. Ona naprawdę wskaże wszystkim kierunki działania. Dodam, że projekt ustawy nie jest sprzeczny z prawem Unii Europejskiej. Proszę Wysoką Izbę o przyjęcie tej ustawy. Jednocześnie w imieniu klubu Silna Polska składam na ręce pana marszałka wniosek o niezwłoczne przystąpienie do trzeciego czytania projektu ustawy, bez odsyłania do komisji poprawek i zgłoszonych wniosków. Dziękuję bardzo.

– Dziękuję bardzo, panie przewodniczący. – Marszałek uprzejmie zwrócił się do Kazimierza Mamrota. – W imieniu klubu Odpowiedzialność głos zabierze pani poseł Martyna Gliniecka-Padecka.

– Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Minęły ledwie dwadzieścia cztery godziny od momentu, kiedy ten idiotyczny projekt pojawił się na stronie sejmowej. Chociaż może tyle wystarczy na coś takiego… Powiem krótko: tak bezsensownej ustawy jeszcze nie było. Nasz klub nie popiera i nie poprze tego kuriozum legislacyjnego. Dziękuję bardzo.

– Dziękuję. W imieniu klubu Praworządne Państwo głos zabierze pani poseł Zofia Klipecka.

– Panie Marszałku! Wysoka Izbo! My nie uważamy, że ta ustawa nie może być przyjęta. Jeśli tak się stanie, po prostu będzie pustym zapisem. Niech sobie będzie, chcącemu nie dzieje się krzywda. Ale nie można wprowadzać nawet takich ustaw, które nie mają żadnej treści, z naruszeniem zasad legislacji. Dlaczego nie określono chociaż minimalnego vacatio legis? Dlatego podtrzymujemy poprawkę, którą złożyliśmy w komisji: ustawa wchodzi w życie trzydzieści dni od dnia ogłoszenia. Dziękuję bardzo.

– Dziękuję – powiedział marszałek. – W imieniu klubu Wraz głos zabierze pan poseł Bazyl Wesołek.

– Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Ja odniosę się do pierwszego artykułu ustawy, który mówi, że w Rzeczypospolitej ma być lepiej. Ale on nie mówi, komu ma być lepiej. Więc ja zapytam: państwo z Silnej Polski, komu w Rzeczypospolitej ma być lepiej? Wam i waszym zwolennikom ma być lepiej? Waszym rodzinom ma być lepiej? A może Kościołowi, biskupom i księżom ma być lepiej? Powtarzam: komu ma być lepiej? Bo jeśli dopiszecie – jeśli chociaż tyle dopiszecie – że lepiej ma być kobietom, bezrobotnym, osobom LGBT+, to klub Wraz wstrzyma się od głosu. W przeciwnym razie będziemy głosować przeciw. Dziękuję bardzo.

– Przechodzimy do pytań – zarządził marszałek.

Wiceminister Przemysław Nowak zrobił się blady jak ściana. Na wszelki wypadek jeszcze raz przeszukał teczkę i spojrzał na kartkę. Ponieważ nadal nic się nie zmieniło, omiótł wzrokiem salę, jakby spodziewał się, że właśnie stamtąd przyjdzie ratunek. Nic takiego się nie stało, a siedzący najbliżej ław rządowych jego kolega z ministerstwa Tymoteusz Dornik, który był dzisiaj zwykłym posłem, bo nie miał żadnej ustawy do omówienia, zerkał na niego z ironicznym uśmiechem na ustach.

– Do zadania pytań zgłosiło się trzech posłów – ciągnął marszałek. – Zamykam listę pytających i wyznaczam czas na zadanie pytania: trzydzieści sekund. Pytanie zadaje pani poseł Klementyna Jachocka, Odpowiedzialność.

– Wysoka Izbo! Zadam proste pytanie: czy rząd naprawdę uważa, że ta ustawa ma sens? Tylko tyle. Albo aż tyle. Dziękuję bardzo.

– Tak krótko? – zdziwił się marszałek. – Pytanie zadaje Zdzisław Porębski, Praworządne Państwo.

– Wysoka Izbo! Mam tylko jedno pytanie: czy rząd skonsultował ustawę z partnerami społecznymi? No bo każda taka ustawa powinna być z nimi skonsultowana, to chyba oczywiste. Dziękuję bardzo.

– Dziękuję. Pytanie zadaje poseł Karol Suchecki, Odpowiedzialność.

– Wysoka Izbo! Zapytam bardzo konkretnie, choć ustawę uważam za bezsensowną. A jakie są środki na realizację tej ustawy? Macie na to jakieś pieniądze? Czy jeśli ja będę chciał zrobić coś, co w moim przekonaniu spowoduje, że będzie lepiej, to dostanę na to środki? A jeśli tak, to skąd? Dziękuję bardzo.

– Dziękuję bardzo. – Marszałek podziękował mówcy. – Lista posłów zapisanych do pytań została wyczerpana. Na pytania będzie odpowiadał sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji Przemysław Nowak. Proszę bardzo.

– Jakiś blady pan minister – rzucił któryś z posłów.

– Może wody – dorzucił inny.

Tu i ówdzie ktoś zachichotał.

Przemysławowi Nowakowi do śmiechu jednak nie było. Idąc do mównicy, miał wrażenie, że zaraz zemdleje. Zwłaszcza gdy widział złośliwy grymas na twarzy Tymoteusza Dornika. Chociaż może bardziej niepokoiły go uważne spojrzenia ministra spraw wewnętrznych, który niedawno usiadł obok premiera, i samego szefa rządu.

– Proszę, panie ministrze, proszę – popędził marszałek.

– Też bym się nie śpieszył – znowu krzyknął ktoś z sali.

– My nie jesteśmy wami – odkrzyknął ktoś inny.

– Panie Marszałku! Wysoka izbo! – odezwał się w końcu wiceminister, gdy już stanął przy mikrofonach. – Starałem się zapisać państwa pytania… – powiedział z wahaniem, bo nie do końca była to prawda. Na leżącej na pulpicie kartce znajdowało się parę nabazgranych w pośpiechu słów, których teraz nie potrafił odczytać, bo okulary zostawił na swoim miejscu w tramwaju rządowym. – Będę odpowiadał w miarę możliwości krótko. Pierwsze pytanie… – Zaciął się.

– Czy ustawa ma sens? – litościwie podpowiedziała posłanka Klementyna Jachocka.

– Czy ustawa ma sens? – powtórzył, czując jednocześnie, że z czoła zaczyna spływać mu pot. – Oczywiście, że… oczywiście, że… że nie…

– Brawo, w końcu ktoś powiedział prawdę! – wrzasnął któryś z posłów, a sala wybuchła śmiechem. Śmiali się nawet niektórzy posłowie z koalicji rządowej. Za to minister i premier mieli coraz bardziej ponure miny.

– Oczywiście, że nie jest tak, że jest bez sensu – spróbował wybrnąć Nowak. – W końcu wszyscy tego chcemy… – Ponownie zawiesił głos, szukając odpowiednich słów.

– Żeby nie była bez sensu? Ale jest – włączył się jakiś poseł, a na sali znów rozbrzmiały chichoty.

– Chcemy… chcemy, żeby było lepiej – z trudem dokończył wiceminister. – Uważamy… że… uważamy, że dzięki tej ustawie…

– Będzie lepiej – ktoś dokończył za mówcę, czym wywołał salwę śmiechu.

– Tak… To znaczy nie… – Wiceminister zacinał się i pocił coraz bardziej.

– To tak czy nie? – padło z sali pytanie.

– To… to pierwszy krok w drodze. Za nią pójdą kolejne kroki… pójdą ustawy, które wskażą konkretne cele i środki. No… no, musimy zrobić ten pierwszy krok, żeby… żeby po nim mogły być następne kroki. Kolejne pytanie… Zaraz… moment… – Wiceminister począł wpatrywać się w bazgroły na kartce.

– Konsultacje. Czy konsultowaliśmy to z rządem… – szeptem podpowiedział Tymoteusz Dornik.

– Czy konsultowaliśmy tę ustawę z rządem… – Wiceminister błyskawicznie powtórzył słowa kolegi.

Sala ryknęła śmiechem i rozległy się brawa. Skonsternowany Nowak przez chwilę nie wiedział, co było przyczyną tej niespodziewanej wesołości. Gdy w końcu to sobie uświadomił, zrobił się czerwony jak burak.

– Czy konsultowaliśmy ją? – wystękał w końcu, z nienawiścią patrząc na Dornika. – Tak… Wszyscy wypowiedzieli się o niej pozytywnie…

– Pewnie zwłaszcza rząd – rzucił poseł Zdzisław Porębski, a pozostali parlamentarzyści zanosili się śmiechem.

– Tak… to znaczy nie. Oczywiście… oczywiście partnerzy społeczni byli… byli za tym, żeby weszła jak najszybciej. Kolejne pytanie to pytanie o… o koszty – przypomniał sobie. – To jest ustawa bezkosztowa – wyrzucił z siebie z ulgą.

Połowa sali znowu pokładała się ze śmiechu.

– Proszę się nie śmiać – skarcił posłów bardziej zdecydowanym głosem.

– Panie ministrze, w komisji mówił pan coś innego – z autentycznym zdziwieniem zauważył poseł Porębski.

Skonfundowany wiceminister, który nie miał zielonego pojęcia, co mówił w komisji, tym bardziej że nie pamiętał, by w ogóle uczestniczył w jej posiedzeniu, ze strachem spojrzał na przewodniczącego Silnej Polski. Kazimierz Mamrot nie przypominał już rubasznego satyra, ale wściekłego boga wojny. Prawdopodobnie kariera ministerialna Nowaka właśnie dobiegała końca.

– To znaczy bezkosztowa w tym sensie… w tym sensie, że koszty będą… no, minimalne. No bo to takie wskazanie każdemu z nas, co ma robić. Ale oczywiście środki na jej realizację są… to znaczy są zabezpieczone w budżecie. Dziękuję bardzo.

– Ale jakie? Ile? Gdzie one są? W której pozycji w budżecie? – dopytywał coraz bardziej rozbawiony poseł Porębski.

Wiceminister zrobił się purpurowy z wściekłości i bezsilności.

– Panie pośle, to jest… to jest w rezerwie ogólnej – spróbował użyć formuły, jakiej zawsze się używało, gdy nie było wiadomo, z czego coś się sfinansuje. – Ale jeszcze raz powtarzam, że koszty będą… to znaczy będą minimalne. No, to przecież chodzi o to… No, jeśli będzie pan grał… na przykład w pasjansa, zamiast uczestniczyć w obradach… No to przecież wiadomo, że dzięki temu w Polsce nie będzie lepiej. Czyli… no, nie realizuje pan tej… tej naszej ustawy. Czyli nie przestrzega pan przepisów prawa…

– To może powinny być przepisy karne? Tak z dziesięć lat więzienia… – rzucił ktoś z sali.

– No… no, nie wykluczamy tego. Jeśli potrzebna będzie taka nowelizacja… no to ją po prostu rozważymy. Dziękuję bardzo – z wielką ulgą zakończył Przemysław Nowak i zbiegł z mównicy.

I premier, i przewodniczący Kazimierz Mamrot patrzyli na niego jak na kogoś niespełna rozumu.

– Dziękuję bardzo – z wahaniem odezwał się marszałek, wyraźnie skonfundowany tym, co przed chwilą usłyszał. – Zamykam dyskusję. W dyskusji został zgłoszony wniosek, żeby przystąpić do trzeciego czytania, bez odsyłania projektu ustawy do komisji. Jeśli nie usłyszę sprzeciwu… Jest sprzeciw?

– Tak – zawołała głośno poseł Martyna Gliniecka-Padecka. – Tak bezsensownej ustawie trzeba się sprzeciwić.

– To dlaczego wychodzicie? – zapytał jeden z posłów.

– Bo nie możemy patrzeć na waszą głupotę – odpowiedziała opuszczająca salę posłanka.

– W takim razie przystępujemy do głosowania… – zarządził marszałek.

Przemysław Nowak nie dowiedział się, jaki był jego wynik. Dyszał jak miech kowalski i usiłował złapać powietrze. Cały zlany był potem. Ostrożnie odrzucił kołdrę, żeby nie obudzić śpiącej obok żony, i wstał z łóżka. Poszedł do kuchni i nalał pełną szklankę wody. Wypił ją niemal jednym haustem. Bezwzględnie potrzebował odpoczynku i odprężenia, oderwania się choć na kilka godzin, na dzień od obowiązków, od pracy, od żony i dzieciaków. Miał tego wszystkiego serdecznie dosyć: papierów, narad i współpracowników, których szczerze nienawidził, zresztą pewnie z wzajemnością. Odpoczynek mu się należał.

Ale ten dziwny sen to nie był tylko zwykły koszmar. To ostrzeżenie, nie miał co do tego wątpliwości. Jeśli chciał zostać na powierzchni, musiał zrobić to, co powinien zrobić już dawno. Za długo zwlekał, odkładał sprawę na później. Błyskawicznie podjął decyzję. Rano weźmie się do działania. W głowie zaczynał rodzić się plan. Czas rozprawić się z tymi, którzy tylko czekali na jego najmniejsze potknięcie, żeby rzucić się na niego niczym wygłodniałe hieny. Wyprzedzi ich, nie pozwoli się podejść, zaskoczyć. Będzie pierwszy i to on, tak jak zawsze, będzie zwycięzcą. A przy okazji załatwi sobie trochę rozrywki i relaksu. W końcu coś mu się od życia należało.

Szalik

Gdy zobaczył ją w drzwiach, nie udusił tylko dlatego, że zaintrygowało go jej nieco inne niż zwykle zachowanie. Co prawda rzadko zdarzało mu się spotykać ją rano, bo zazwyczaj to ona rozpoczynała pracę wcześniej niż on, ale gdy do takiego wczesnoporannego spotkania dochodziło, Sonia sprawiała wrażenie, jakby ciągle spała. Dzisiaj była o wiele bardziej energiczna, ściągnięte brwi świadczyły o tym, że o czymś intensywnie myśli.

– Koleżanka zaraz pana obsłuży – zwrócił się głośno do młodego mężczyzny niecierpliwie bębniącego palcami w kontuar.

Ten w odpowiedzi pogardliwie wydął usta i już szykował się, żeby wypowiedzieć równie miłą uwagę jak te, którymi raczył Jacka od dobrego kwadransa, gdy przyszedł i zażyczył sobie, by pokazywać mu różne karty pamięci w tym samym czasie, gdy dwóch innych klientów na zmianę starało się opowiedzieć o problemach z przyniesionymi do naprawy komputerami, lecz gdy rzucił okiem na Sonię, jedyną reakcją, na jaką się zdobył, było odprowadzenie jej zbaraniałym spojrzeniem. Nic dziwnego, bo dziewczyna była dzisiaj ubrana w wyjątkowo obcisłe spodnie, które znakomicie podkreślały jej ponadprzeciętnie zgrabną figurę. Mina sugerowała, że nie w głowie jej teraz zajmowanie się pracą, lecz gromiący wzrok Jacka sprawił, że szybko zdjęła krótką kurtkę i stanęła naprzeciwko klienta. Ten dopytywał o różne modele kart chyba jedynie po to, żeby jak najdłużej móc zostać w sklepie. W końcu, wpatrzony bynajmniej nie w nośniki pamięci, wybrał ten, który najgorzej się sprzedawał.

Dzięki temu, że Jacek mógł się skupić na jednym kliencie, a dziewczyna wzięła na siebie wysłuchanie drugiego, po kilkunastu minutach zostali w serwisie komputerowym we dwoje. Złość na pracownicę już mu przeszła na tyle, że zrezygnował z postanowienia natychmiastowego jej zwolnienia, które zresztą podejmował przynajmniej kilka razy w miesiącu. Nigdy dotąd jej nie wylał i doskonale wiedział, że nie zrobi tego również dzisiaj. Nie dlatego, że lubił na nią patrzeć, zwłaszcza w ciepłe pory roku, gdy przychodziła do pracy w wyjątkowo krótkich spódniczkach, choć to bez wątpienia był jeden z mocnych argumentów za. Nie była idealnym pracownikiem: spóźniała się, wielu klientów, zapewne z powodu lekko zachrypniętego głosu i jakby leniwego sposobu mówienia, uważało ją za nieuprzejmą, zamiast pracować, czytała te swoje książki ze smokami, wojownikami i czarownikami na okładkach. A jednak przez nieco ponad dwa lata wspólnej pracy trochę nauczyła się o komputerach, nawet potrafiła przeprowadzić drobne naprawy, a co najważniejsze bez szemrania robiła to, co jej się poleciło, no i była bezgranicznie uczciwa. To prawda, że mógł zostawić zakład pod jej opieką i nie obawiać się, że nie będzie on funkcjonował albo że dziewczyna zniknie z jakimś cennym komputerem czy pieniędzmi, ale tak naprawdę… Sam nie wiedział, co to było. Coś go w niej intrygowało i nie chodziło o wyjątkową urodę czy figurę. Może tak naprawdę była to ta niewidzialna ściana, która ich dzieliła, a która znikała jedynie w nielicznych momentach? To ona sprawiała, że nie nawiązywała się między nimi żadna mniej czy bardziej wyraźna nić porozumienia albo jakiejś sympatii. Nienawidził tej nieuchwytnej przeszkody, a jednocześnie chyba nie chciałby, by ona zniknęła, bo to ona powodowała, że dziewczyna wydawała mu się tak interesująca.

Choć wiedział, że nie wyrzuci jej z pracy, ze swojej roli szefa, przynajmniej dla formalności, musiał się wywiązać.

– Co tym razem? – zapytał możliwie groźnym tonem. – Znowu czytałaś albo oglądałaś do rana i zaspałaś czy…

Przyszedł mu na myśl co najmniej jeszcze jeden sposób spędzenia nocy, ale w porę ugryzł się w język. Nigdy nie pozwalał sobie, by w rozmowie z pracownicą przekroczyć granicę dobrego smaku. Zresztą świadomość, że facet, który od jakiegoś czasu przy niej się kręcił, ma pewnie większy obwód ramienia od obwodu Jackowego uda, skutecznie zniechęcała do żartów z podtekstem.

– No co pan! Spałam jak dziecko – oburzyła się.

Jacek odetchnął z ulgą. Na szczęście nie zauważyła jego zawahania.

– To o co chodzi? Prosiłem, żebyś była punktualnie, czy nie prosiłem?

– Prosiłeś – burknęła po dłuższej chwili, jak zwykle płynnie przechodząc na mówienie na ty. Pozwolił jej mówić do siebie po imieniu zaraz na początku ich współpracy, lecz nigdy nie mogła się zdecydować na jedną z dwóch form zwracania się do niego. – Ale… – Zacięła się.

Niewielka bruzda, która zarysowała się na czole, wskazywała, że bije się z myślami, czy wyjawić prawdziwy powód spóźnienia. Trochę był go ciekawy, żywiąc nadzieję, że jest to coś innego niż telefon, który się rozładował i nie zadzwonił. Nie zamierzał jednak naciskać. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nic to nie da. Nie patrząc na nią, wziął się do pakowania przyniesionych przez klientów do naprawy laptopów.

– No… tym razem to taka trochę… że tak powiem, kryminalna sprawa – wydukała w końcu.

Drgnął, a krew w żyłach szybciej popłynęła. W myślach mówił do niej obojętnym tonem: „A, no tak. Wiesz, skoro już jesteś, to ja pojadę do domu z tymi gratami i w nich pogrzebię, a ty przypilnuj interesu”, po czym natychmiast wychodził. Jednak w rzeczywistości usta, wbrew sygnałom, które płynęły z mózgu, wypowiadały zupełnie inne słowa:

– Sprawa kryminalna, mówisz? No, w końcu coś oryginalnego, a nie prozaiczne „zaspałam”. Ale moment, chyba w nic się nie wplątałaś? – zapytał z autentycznym zaciekawieniem, a jednocześnie niepokojem.

Oczami wyobraźni widział Damiana, bo chyba tak nazywał się chłopak Soni, w roli żołnierza mafii uczestniczącego w gangsterskich porachunkach i ją u jego boku. Tylko tego mu brakowało, by policja zainteresowała się jego pracownicą, a przy okazji być może również nim oraz amatorskimi śledztwami, które prowadził i w wyniku których pociągał także za spust, co na pewno nie mogło spotkać się z aprobatą żadnego policjanta czy sędziego.

Spróbowała się uśmiechnąć. Rzadko jej się to zdarzało. W wypadku klientów właściwie nigdy, co tylko utwierdzało ich w przekonaniu, że życzliwości nie posiada w najmniejszym stopniu. Szef czasami na jakiś uśmiech mógł liczyć. Nie był pewien, czy Sonia wiedziała, że za jego pomocą jest w stanie rozbroić każdą jego złość. Chyba nie, bo gdyby tak było, częściej by korzystała z tej swojej tajnej broni. Tak jak zawsze i tym razem okazała się skuteczna. Jacek zapomniał o resztkach swojej irytacji.

– Nie, ja nie – odpowiedziała powoli. – Ale… To trochę skomplikowane, żeby tak od razu wytłumaczyć… Zastanawiam się, od czego zacząć.

Bardzo dobrze wiedział, jak głupio robi, że będzie tego żałował. A jednak w to brnął. Geny odziedziczone po ojcu policjancie robiły swoje.

– To może zacznij od początku. Co to za sprawa kryminalna, która ci nie dała spać?

– Mówiłam, że się wyspałam. – Znowu się oburzyła. – Tylko że Hanka do mnie zajrzała przed szkołą…

– Jaka Hanka? – dopytał, bo nie kojarzył, żeby Sonia miała rodzeństwo w wieku szkolnym.

– No, to właśnie jest skomplikowane. To taka dziewczyna z klatki w moim bloku, do liceum zaczęła chodzić. Ja trochę nią się opiekuję, bo ona wychowuje się bez rodziców, tylko z babcią staruszką…

Jacek mimowolnie podniósł brwi w geście zdziwienia. O czymś takim podwładna nigdy mu nie opowiadała. Zauważyła jego zdumienie i od razu zareagowała.

– Pomagam jej, bo babcia ledwie sama się rusza, a jak ona była młodsza i taka zapłakana i zasmarkana po klatce chodziła, to mi się jej żal zrobiło. Czasem jej czytałam, pomogłam w lekcjach, teraz to nawet niekiedy coś do jedzenia kupię, bo za bogato to u nich nie ma. A wie pan, jak to jest: jak w ciuchach z marketu do nowej szkoły pójdziesz, to cię od razu za przegrywa uznają. Zwłaszcza w Jedynce, najlepszym liceum w Suwałkach, w którym są same dzieciaki suwalskiej śmietanki. No, może przesadzam, bo ja też tam się uczyłam…

– A gdzie ta sprawa kryminalna? To ona w coś się wplątała? – indagował nieco zniecierpliwiony przeciągającym się opowiadaniem Jacek.

Choć z drugiej strony mógłby go słuchać w nieskończoność, bo lubił Sonię mówiącą dłuższymi zdaniami niż zwykle, właściwie bez swojej charakterystycznej chrypki i z pewnym zaangażowaniem. Niestety, nie zdarzało się to często.

– No właśnie miałam do tego przejść. Hanka wpadła dzisiaj do mnie niemal o świcie, bo dwa dni nie mogłyśmy się złapać, pisała, że musi ze mną pogadać, ale coś innego miałam na głowie… – urwała gwałtownie, lekko się rumieniąc. – No, nieważne. Więc przyszła i zapytała, czy słyszałam o śmierci polonisty z jej szkoły. Bardzo go lubiła, choć nikt nie przepada za polskim, bo sam pan wie, jakie są te lektury, które trzeba czytać, jakieś nudne Lalki i Przedwiośnia, a do tego nauczyciele, którzy nie potrafią o nich nic ciekawego powiedzieć. Ale Tadek Śliwiński – no, Ted wszyscy na niego mówili – był naprawdę świetny. Mnie też uczył, to wiem. Supernauczyciel: i o tych nudach potrafił coś ciekawego powiedzieć, i czymś zainteresować. To dzięki niemu czytam, bo się nie bał na lekcjach o różnej literaturze mówić, także o fantasy.

Jacek pomyślał, że to wprawdzie dobrze, że dziewczyna w ogóle czyta, lecz lepiej byłoby, gdyby polonista przekonał ją do sięgania po cokolwiek poważniejszego niż opowieści o smokach i czarownikach. Owszem, wiedział, że literatura fantasy to Tolkien czy inni podobni giganci, ale powieści tych autorów w rękach Soni nigdy nie dostrzegł.

– Słyszałam o tej śmierci, od dwóch dni cały Internet huczy, bo facet był znany w Suwałkach, a nawet w Polsce popularny – ciągnęła opowieść. – Tylko że miałam inne sprawy na głowie, czymś innym byłam zajęta i dopiero dzisiaj rano, jak Hanka wpadła, to sobie o tym przypomniałam.

– Coś mi się chyba obiło o uszy – włączył się Jacek. – Ale o ile wiem, to nie żadna sprawa kryminalna. Zaraz, jak to się stało? Motocykl, bo to chyba był zapalony motocyklista, szykował do sezonu i szalik, który miał na szyi, się wkręcił w koło? Nic nadzwyczajnego, takie przypadki się zdarzają. Jakaś słynna aktorka czy tancerka w ten sposób zginęła…

– Wiem – przerwała. – Isadora Duncan, poczytałam sobie o tym. Owszem, takie wypadki się zdarzają, nawet niedawno był podobny, bodaj na torze kartingowym szalik dziewczyny nawinął się na oś, o mało nie zginęła…

– No właśnie. To jaka tu sprawa kryminalna? – niecierpliwił się Jacek.

– Hanka twierdzi, że Ted tego dnia nie miał niczego na szyi. Fakt, on zawsze lubił okręcać się szalikami po czubek nosa, jak było zimno, twierdził, że ma wrażliwe gardło i musi dbać o głos, bo to jego największy skarb i narzędzie pracy. Ale Hanka widziała, jak wychodził wtedy ze szkoły. Jest pewna, że nie miał na sobie szalika. Poza tym tego dnia było gorąco. Pamiętasz, jak było ciepło przedwczoraj.

Pamiętał bardzo dobrze, bo przedwczoraj pierwszy raz tego roku dziewczyna przyszła do pracy w jednej ze swoich spódniczek.

– Ale o czym to świadczy? Zakładam, że jeśli miał szykować motocykl do jazdy, to się przebrał w inne ciuchy. Może pracował w jakimś zimnym garażu. Co w tym dziwnego, że okręcił szyję szalikiem, skoro tak się bał o głos?

– Do pracy przy motocyklu? – zapytała z powątpiewaniem. – Ted zawsze był bardzo ostrożny, wręcz przesadnie. Wiesz, że pozdejmował wszystkie doniczki z kwietników na ścianach w swojej klasie, żeby nikomu nie spadły na głowę? To ktoś taki okręciłby szyję długim szalikiem, mając zamiar pracować przy motocyklu?

Jacek poczuł, jak w gardle robi mu się sucho, a serce zaczyna szybciej bić. Oczywiście, że tak dbający o bezpieczeństwo człowiek, doświadczony motocyklista nie mógł zginąć w tak głupi sposób. Ale nie miał zamiaru kolejny raz podejmować się rozwikłania rzekomej czy prawdziwej sprawy kryminalnej. Swoimi amatorskimi śledztwami sprowadził już na siebie oraz córkę dość kłopotów i nie wchodziło w grę ściąganie kolejnych.

– Wszystko to domysły oparte na założeniu, że ktoś czegoś nie mógł zrobić. Tylko że życie pokazuje, że najbardziej rozsądni ludzie są w stanie postąpić absurdalnie. Zresztą nad czym my tu się zastanawiamy. Od tego jest policja, żeby ustaliła, czy to był nieszczęśliwy wypadek, czy coś innego. Na pewno już się tym odpowiednio zajęli.

– Sam wiesz, że policja ma inne sprawy na głowie i najwygodniej im odfajkować, że nieszczęśliwy wypadek. Hanka nawet słyszała, że jakiś ważny policjant miał powiedzieć, że sprawa jest oczywista, że śmierć była wynikiem niefortunnego zbiegu okoliczności. Jak mi o tym wszystkim opowiedziała… Mówią, że facet nie zachował ostrożności, szalik wkręcił się w szprychy czy w łańcuch i po facecie. Ale on nie mógł być tak nierozważny. Naprawdę. Znałam go…

Tym razem rozsądkowi jakoś udało się dojść do głosu, bo usta Jacka wypowiedziały to, co rozum im podpowiadał:

– No dobrze, Soniu, to wiemy już, że nie wyładowany telefon spowodował twoje spóźnienie do pracy, tylko sprawa kryminalna, której nie ma, ale mniejsza o to. A teraz dobrze by było popracować, bo nikt nam nie płaci za mielenie językami.

Jak powiedział, tak też zrobił, chociaż dziewczyna była wyraźnie rozczarowana nagłym zakończeniem rozmowy. Na szczęście zjawiła się klientka, którą musiała się zająć. On szybko zgarnął laptopy i skierował się do samochodu.

W drodze do podsuwalskiego Kaletnika, a raczej podkaletnickiej wsi, w której mieszkał wraz z córką, szybko przestał myśleć o sprawie rzekomego zabójstwa nauczyciela. W dobry humor wprawiała go pogoda i panosząca się coraz bardziej wiosna. Był to kolejny w miarę pogodny i ciepły dzień po zimie, która tego roku sprawiała wrażenie wyjątkowo ponurej. Rzadko kiedy w ciągu kilku zimowych miesięcy zza chmur wyglądało słońce i ściskał mróz albo chociaż przymrozek. Najczęściej mżyło albo lał deszcz, ewentualnie padał deszcz ze śniegiem, wiało i było nieprzyjemnie zimno. Miał wrażenie, że ta zimowa szarość oblepiła i zszarzyła nie tylko świat, lecz również jego duszę. Teraz, gdy dzień coraz bardziej się wydłużał i często było bezchmurnie, czuł, jak promienie słoneczne odłupują po kawałku tę szarą zimową skorupę.

Lubił szosę, którą najczęściej, a właściwie zawsze jeździł do Suwałk i z powrotem, i czasem żałował, że była ona tak krótka – ledwie piętnaście kilometrów. Początkowo biegła wzdłuż wysokiego nasypu kolejowego, lecz znajdujące się po drugiej stronie mniejsze czy większe skupiska drzew, lasanki, jak mawiali miejscowi, poprzetykane łąkami i polami rekompensowały ten mało atrakcyjny widok, który zresztą dość szybko się zmieniał, bo po pewnym czasie to droga wyrastała ponad torowisko, a po obu jej stronach pojawiał się las. Teraz na drzewach powoli rozwijały się, nieśmiałe jeszcze swoją zielenią, listki, łąki delikatnie się zazieleniały. Prawdziwie atrakcyjnie robiło się jednak wtedy, gdy biegnące zgodnie i na pewnym odcinku na jednej wysokości szosa i tory kolejowe w końcu się rozstawały. Wąska droga wiła się odtąd samotnie przez jakiś czas wśród luźno rozrzuconych gospodarstw i domów otoczonych polami. W końcu jednak przed maską samochodu wyrastała ciemna ściana nie żadnego lasku czy lasanku, lecz prawdziwego, gęstego lasu będącego częścią Wigierskiego Parku Narodowego. Ten fragment trasy lubił najbardziej, nawet wtedy, gdy jak jeszcze niedawno promienie słoneczne nie tańczyły w koronach drzew, ale panowały tu mrok i wilgoć. Trudno było ten las nazwać pradawną puszczą, lecz choć drzewa nie były wiekowe i nie sposób było znaleźć tu miejsc nietkniętych ludzką stopą, niewątpliwie przypominał on lasy, których opisy Jacek pamiętał z czytanych w dzieciństwie bajek: tajemnicze i trochę groźne. Jeśli czegoś żałował, to tego, że po ledwie półtora kilometrze knieja się kończyła. Potem jeszcze raz szosa w nią się zagłębiała, lecz kolejny śródleśny odcinek liczył niecały kilometr.

Gdy Jacek go pokonał, niemal od razu znalazł się przed drogą prowadzącą do jego domu zwanego Leśniczówką. Dość duży, zwrócony szczytem do szosy drewniany budynek mieścił się na stosunkowo wąskiej działce wciśniętej między las, posesję sąsiadów, szosę oraz jezioro Kaletnik. Mimo że właścicielem posesji był już nieco ponad dwa lata, nie zdołał przeprowadzić wszystkich niezbędnych remontów. Od dawna myślał o wymianie pokrywających naczółkowy dach Leśniczówki kwadratowych płytek azbestowo-cementowych oraz poczerniałych ze starości desek szalunkowych na ścianach, lecz ciągle były pilniejsze potrzeby. Najpierw pozbył się starych, przepróchniałych okien, przed ostatnią zimą wyremontował przeszklony ganeczek znajdujący się od strony posesji sąsiadów, który przylegał do pokoju Zosi. Córka wprawdzie miała teraz o wiele cieplej, lecz narzekała, że nowe okna nie mają tego uroku, który miały stare. Może Puchacz, ich wielki czarny kot, był tego samego zdania, lecz na pewno doceniał wyższą temperaturę, bo tej zimy o wiele rzadziej odwiedzał Jacka w jego pracowni mieszczącej się w dawnym, gruntownie wyremontowanym przez poprzedniego właściciela chlewiku. Przytulność tego miejsca i wesoło trzaskający w kominku ogień przyciągały za to Pedra, owczarka katalońskiego, który wiernie dotrzymywał towarzystwa swemu panu, gdy ten pochylał się nad zepsutymi komputerami. Potrzeby remontowe były nadal duże, na szczęście prowadzony w Suwałkach serwis komputerowy Jacka Posadowskiego zyskał już na tyle dużo klientów, że właściciel nie musiał ciągle drżeć o to, czy uda mu się przynajmniej wyjść na zero.

Teraz jednak o tym nie myślał. Cieszył oczy pąkami na kilku starych jabłonkach, które rosły na podwórku. Niedługo będzie można rozwiesić między nimi hamak, by mieli gdzie się wygrzewać córka i Puchacz. Pedro być może też, lecz nie wiadomo było, czy taka forma leniuchowania mu się spodoba, bo jeszcze nie zdążył jej zasmakować. Pojawił się w Leśniczówce jesienią ubiegłego roku, kiedy hamak został już zwinięty.

Jednak gdy Jacek znalazł się w pracowni, zapomniał o wiośnie czy remontach. Praca nad komputerami szła dobrze, więc starał się to maksymalnie wykorzystać, bo doskonale wiedział, że takie momenty nie zdarzają się często. Naprawił nie tylko przywiezione z Suwałk laptopy, ale także taki, którego reperację ciągle odkładał na później. W chwili, gdy przeciągał się z poczuciem satysfakcji, otworzyły się drzwi. Jak mógł się spodziewać, stanęła w nich Zosia. Śpiący do tej pory Pedro błyskawicznie się poderwał i podbiegł do niej, radośnie merdając ogonem. Powinien był zwrócić uwagę na to, że pogłaskała go z mniejszym niż zwykle zaangażowaniem. Ale nie zauważył tego. Chyba jeszcze był myślami w świecie komputerów i szwankujących systemów operacyjnych.

– O, już jesteś? – zdziwił się, zerkając na wiszący na ścianie zegar, na którym wskazówki wykreśliły właśnie kąt prosty.

– Normalnie jestem – wzruszyła ramionami.

– Tak się wciągnąłem w robotę, że obiadu nie zrobiłem – zafrasował się.

– Jajka sadzone możemy zjeść.

– Wczoraj jedliśmy – mruknął ponuro. – Trzeba coś wymyślić, nie możemy ciągle jeść jajek. O, wiem, zrobimy naleśniki.

– A mamy twaróg? – zapytała sceptycznie.

Tak, jego brak mógł być problemem, gdyż dziewczyna nie uznawała żadnych innych naleśników niż z twarogiem. Gdy po przejściu do domu otworzył lodówkę, szybko okazało się, że żadnego sera w niej nie ma. Popatrzył bezradnie na córkę. Do sklepu w pobliskim Kaletniku, odległego o mniej niż kilometr, nie chciał ani sam jechać, ani wysyłać Zosi. O tej porze odpowiedniego twarogu mogło już po prostu nie być. Lecz prawda była też taka, że najbardziej smakował im ten, który mogli dostać o wiele bliżej.

Czy jednak powinien kolejny raz wyprawiać tam córkę? Bijąca z jej twarzy nadzieja na pyszny posiłek wystarczyła mu za odpowiedź.

– Pójdziesz do Matyldy? – ni to zapytał, ni to stwierdził.

Dziewczyna nie wahała się ani chwili. Obróciła się na pięcie i momentalnie znalazła się za progiem.

– Zapytaj, ile mam przelać, żeby nie było tak jak ostatnim razem – zdążył za nią zawołać.

Westchnął ciężko. Był czas, gdy sam pobiegłby do sąsiadki pod byle pretekstem. Choć musiał przyznać, że nabiał, który regularnie dostawała od jakiegoś swojego kuzyna rolnika, był wyborny i warty każdych pieniędzy, to o wiele cenniejsza była możliwość zobaczenia Matyldy i jej niezwykłego uśmiechu. Tyle że od dawna go już nim nie obdarowywała, a zwłaszcza od ostatniej jesieni, gdy bawił się w detektywa, usiłując rozwiązać sprawę śmierci zakonnika w Smolanach, czego o mało nie przypłacił życiem. Nie potrafiła mu wybaczyć, że wbrew jej radom i naleganiom kolejny raz zaangażował się w sprawę kryminalną, a jego solenne zapewnienia, że nigdy więcej nie narazi córki na niebezpieczeństwo sieroctwa, nie robiły na niej żadnego wrażenia. Pogardliwie wydymała usta i twierdziła, że stanie się to prędzej czy później. Na wspomnienie dzisiejszego przyspieszonego bicia serca, gdy usłyszał od Soni o zagadkowej śmierci nauczyciela, gotowy był przyznać sąsiadce rację, lecz jedynie co do tego, że zainteresowanie historiami kryminalnymi ciągle w nim nie wygasło. Obiecał sobie bowiem, że w ani jedno śledztwo już się nie zaangażuje, i zamierzał dotrzymać słowa. Na szczęście Zosia, która była jeszcze większą pasjonatką historii kryminalnych niż on, o żadnej podejrzanej śmierci polonisty się nie dowie. Wiadomości, które mogły do niej dotrzeć, jednoznacznie wskazywały, że zginął on w wyniku nieszczęśliwego wypadku.

Z rozmyślań wyrwało go gwałtowne ocieranie się o nogi. Nie był to Pedro, który został na podwórku, lecz Puchacz. Kot, który postanowił zamieszkać w ich domu niemal zaraz po ich sprowadzeniu się z Warszawy. Choć może należałoby raczej powiedzieć, że to oni zamieszkali w jego włościach. Wyglądało bowiem na to, że zwierzak doskonale znał każdy kąt domu, na tyle dobrze, że potrafił do niego wejść i z niego wyjść, mimo że wszystkie drzwi i okna były dokładnie pozamykane. Jacek przyzwyczaił się już do myśli, że tak naprawdę jest on przybyłym z Ukrainy wraz z przedwojennymi właścicielami Leśniczówki domowojem – czyli opiekuńczym duchem domowym – który przybierał postać kota. Zosia była tego pewna.

Gdy po chwili patrzył na zwierzaka nabijającego na pazur kawałki mięsa, których nakroił mu do miski, a potem z gracją wkładającego je do pyszczka, też skłaniał się ku tej tezie. Zwłaszcza że miał powody, by przypuszczać, że kocur, zgodnie ze swoją funkcją opiekuna domu, kilka razy maczał pazury w wybawieniu ich z tarapatów, w które się wpędzili przez swoją wspólną pasję do zagadek kryminalnych. Powinno było go zaniepokoić to, że Puchacz nie dokończył jedzenia, choć rzadko mu się to zdarzało, i zaczął nerwowo krążyć po kuchni. To nietypowe zachowanie nie zwróciło jednak jego uwagi, bo do domu wbiegła ucieszona Zosia. W rękach trzymała spore zawiniątko.

– Mam! – wykrzyknęła uradowana. – Możemy smażyć.

Naleśniki robiła bardziej ona niż on, choć starał się jej pomagać. Cóż, musiał przyznać, że dysponowała pewnym talentem kulinarnym. Jaki on by był, gdyby miała szansę podszkolić się przy Kindze, mógł sobie tylko wyobrażać. Wspomnienie żony zmarłej tragicznie kilka miesięcy po urodzeniu Zosi sprawiło, że poczuł bolesne ukłucie w sercu. Do tej pory pamiętał zapach jej włosów i smak przygotowywanych przez nią naleśników. Córka spróbowała pójść w jej ślady, gdy przez parę dni panowały gołoledzie i nie jeździł do Suwałk, z których zwykle przywoził coś gotowego do jedzenia. Wtedy pod okiem Matyldy nauczyła się kilku w miarę prostych potraw, z których popisową stały się naleśniki.

Po kilkunastu minutach siedzieli przy stole.

– Co dzisiaj było w szkole? – zadał standardowe pytanie, gdy zaspokoili pierwszy głód.

Wiedział, jakie zazwyczaj wywołuje ono reakcje pytanych. Pamiętał też swoje, gdy w dzieciństwie musiał na nie odpowiadać od razu po otwarciu drzwi mieszkania. Zosia nie reagowała na nie alergicznie. Może dlatego, że był to jeden z normalnych tematów ich codziennych rozmów przy posiłkach. Ona opowiadała mu o swoich szkolnych perypetiach, on jej o klientach, spóźnieniach Soni i ich przedziwnych powodach, trudnych naprawach. Dzisiaj w odpowiedzi jak zwykle usłyszał, że mają dużo nauki, kto z kim się przyjaźni, a kto przestał się przyjaźnić, jakie najnowsze tiktokowe dramy się wydarzyły. Słuchał uważnie, dopytywał, starał się przypomnieć sobie nicki wymienianych influencerów. Czasami się to przydawało, bo mógł popisać się znajomością najnowszych trendów na przykład przed Sonią i nie uchodzić za boomera w oczach o przeszło dziesięć lat młodszej pracownicy.

– A ty przypadkiem nie miałaś napisać jakiejś rozprawki na piątek? – przypomniał sobie. – Napisałaś?

Nie musiał jej pilnować, zazwyczaj sama o wszystkim pamiętała. Bywało jednak, że zapominała.

– Prawie – odpowiedziała tak, że można było pomyśleć, że nie do końca jest to prawda. – Ale nie muszę się śpieszyć, do piątku dużo czasu. A poza tym wtedy na polskim jest zastępstwo. Będę miała jeszcze weekend na napisanie tego.

Ta informacja go zainteresowała. Nie dlatego, że różne odwołania lekcji i zastępstwa były tak częste, że właściwie nie było dnia, żeby w planie nie pojawiły się jakieś zmiany, lecz dlatego, że nauczycielką polskiego w szkole w Kaletniku była ich sąsiadka Matylda.

– A co znowu się stało? Jakieś kolejne szkolenie czy wycieczka?

– Nie. Na pogrzeb idzie.

– Ktoś w okolicy umarł? – zaniepokoił się, a w pierwszym rzędzie przyszła mu do głowy absurdalna myśl, że chodzi o panią Jadwigę, mieszkającą z Matyldą jej dość wiekową już matkę.

– Nie, do Suwałk jedzie. Na pogrzeb tego nauczyciela z liceum, który zginął. Polonisty…

– Słyszałem – powiedział jak najbardziej niedbale i obojętnie. – Sonia coś mi mówiła. Uczył ją – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie córki.

Założyła za ucho niesforny kosmyk swoich długich, rudawych włosów i spojrzała na niego z pewnym namysłem.

– Matylda, jak u niej byłam, to mi powiedziała, że bardzo dobrze go znała, bo to był jej bliski kuzyn. Zresztą wiele osób go znało, gdyż miał kanał na YouTube’ie… – ciągnęła.

– No tak, kolejny, który zamiast uczyć, robi z siebie pajaca w Internecie.

– A widziałeś, że tak mówisz? – oburzyła się. – Bardzo ciekawie wszystko opowiadał, wiem, bo widziałam, i wcale nie robił z siebie żadnego pajaca. Był świetny.

– Lepszy od Matyldy? – zapytał niby neutralnym tonem.

Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak wielką sympatią córka darzy swoją nauczycielkę, którą traktuje jak matkę, a trochę także przyjaciółkę.

– Inny – odpowiedziała z szelmowskim uśmieszkiem, bo widocznie przejrzała jego podstęp. – Choć niektóre rzeczy potrafił tak wytłumaczyć, że…

– …Matylda tak nie potrafiła – dokończył za nią ze śmiechem.

– No… no może i tak – przyznała z pewnym oporem. – Tato?

– Co takiego? – zapytał po przełknięciu sporego kęsa naleśnika.

– Ta jego śmierć… Nie wydała ci się dziwna? Ten szalik…

Serce zabiło mu szybciej.

– A co w niej dziwnego? – Wzruszył ramionami. – Doskonałe te naleśniki, naprawdę mistrzowskie. Jednak zgłoszę cię do tego MasterChefa.

Powinno było go zastanowić to, że nie oburzyła się jak zwykle, gdy sugerował jej udział w telewizyjnym programie kulinarnym. Ale nie zastanowiło. Może dlatego, że chciał wierzyć, bardzo chciał, że nic nie wisi w powietrzu.

Opowieść o młynie

Znane powiedzenie, że nie wiadomo, kto na czyim pogrzebie zmarznie, sprawdziło się idealnie. Wiało i padało tak, że chłód przenikał do szpiku kości. Jacek, zamiast skupić się na wydarzeniach na cmentarzu, myślał tylko o tym, żeby wrócić już do zakładu i napić się gorącej herbaty. Od dobrego kwadransa żałował, że dał się w tę całą historię wciągnąć, i to w tak głupi sposób. Co go podkusiło, żeby bawić się w samarytanina i proponować Soni podwózkę? Nawet go o to nie prosiła. Więc co sprawiło, że teraz drżał na wietrze i deszczu? Bardziej to, że ciekaw był, kto się zjawi na pogrzebie Tadeusza Śliwińskiego i co się na nim będzie działo, czy też to, że spodziewał się na cmentarzu spotkać jedną bardzo konkretną osobę? Owszem, mordercy mają ponoć w zwyczaju przychodzić na pogrzeby swoich ofiar, lecz nie potencjalnego zabójcy wypatrywał w pokaźnym tłumie żałobników. Na szczęście Matyldę łatwo było dojrzeć, gdyż stała niedaleko grobu, w którym miało być złożone ciało nauczyciela. Przytrzymywała pod ramię zapłakaną kobietę w czerni z długimi prostymi blond włosami, zapewne żonę zmarłego. Choć trudno byłoby mu racjonalnie wytłumaczyć swoje zachowanie, wraz z Sonią przesunął się jak najbliżej Matyldy. Kobieta zdziwiła się, gdy w końcu go zobaczyła. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie ma żadnego powodu, by uczestniczył w ceremonii pogrzebowej. Owszem, było tu wielu przypadkowych ludzi: byłych uczniów, znajomych z Internetu… Lecz on nie należał do żadnej z tych kategorii. O czym w tamtym momencie pomyślała? Cokolwiek to było, musiało jej się nie spodobać, o czym świadczyła zmarszczka u nasady nosa, która się pojawiła. Jacek podejrzewał, że przypuszczenie, iż uczestniczył w pogrzebie dlatego, że znowu planował zaangażowanie się w śledztwo, nie przyszło jej do głowy w pierwszej kolejności. Przynajmniej taką miał nadzieję. Tak naprawdę liczył na to, że pomyślała, że Sonia, którą znała jedynie ze słyszenia, nie jest dla niego przypadkową towarzyszką. Przypuszczenie to sprawiało mu satysfakcję, z której nie był dumny. Ale co mógł na to poradzić? Ludzie nie odczuwają wyłącznie szlachetnych emocji. Co miał poradzić na to, że zaczynał już mieć dość ciągłej niepewności, czy to, co ich łączy, to ledwie szorstka przyjaźń, czy może jednak jakieś uczucie? Tyle razy na chwilę się do siebie zbliżali, by coś znowu ich rozdzieliło. Niechby w końcu coś się stało, niechby w końcu wiedział, na czym stoi. Był już przyzwyczajony do samotności. Skoro była mu przeznaczona, mógł tak żyć. Lecz nie potrafił trwać w ciągłym stanie zawieszenia.

Choć wydawało się to niemożliwe, zrobiło się jeszcze zimniej. Może za sprawą wiatru, który się wzmógł. Żałobnicy drżeli coraz bardziej. Wielu z nich, zwiedzionych niemal letnią aurą w ostatnich dniach, uwierzyło, że zmiana w pogodzie jest trwała i zimowy chłód już nie wróci. Niestety, Jacek też do nich należał. Może miał jakiegoś anioła stróża, ale jeśli tak, to dzisiaj nie wywiązał się on ze swoich obowiązków i nie podszepnął mu, by porządnie się ubrał. Na dodatek, mimo że zawalił sprawę, nie miał zamiaru tego naprawić. Mógł przecież dzięki swojej anielskiej mocy dokonać jakiegoś transferu energii, która sprawiłaby, że podopieczny poczułby ciepło.

Widocznie anioł stróż w końcu usłyszał jego narzekania i postanowił zadbać o to, by wiara Jacka w jego istnienie nie upadła. I chyba zrobił to z pewnym naddatkiem, bo oto po ciele mężczyzny rozlało się nie ciepło, lecz żywy ogień. Nie sprawił tego żaden przekaz nadprzyrodzonej energii, lecz kawałek ciała równie zziębniętego jak jego, a dokładniej ręka Soni, którą ta niespodziewanie wsunęła w jego schowaną w kieszeni dłoń. Zrobiła to tak po prostu, bez żadnej zapowiedzi, zwyczajnie, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Popatrzył na nią zaskoczony, a ona odpowiedziała mu uśmiechem, jakby przepraszającym. Serce zabiło jak oszalałe, a w ustach poczuł nagłą suchość. Czuł dziwną ekscytację i pewne oszołomienie. Nie dlatego, że cel, w jakim się zjawił na pogrzebie, osiągnął z nawiązką. Matylda zauważyła, że Sonia znalazła się blisko niego, że się do niego przytula, i teraz jej oczy ciskały gromy. To nie miało specjalnego znaczenia… bo nagle przez głowę przemknęła myśl, która go trochę przestraszyła: Matylda, ta sama Matylda, za którą jeszcze niedawno dałby się pokroić… niemal w jednej chwili przestała się liczyć. Momentalnie wyparowała z jego serca. Tak się tego zląkł, że rozpaczliwie usiłował ją odnaleźć, lecz nie było jej w żadnym zakamarku jego duszy.

To, co się z nim działo, przeraziło go do tego stopnia, że gotów był zostawić wszystko i salwować się ucieczką. Lecz dłoń Soni splatała się mocno z jego dłonią. Po co zresztą miałby uciekać, skoro już nie płomień, a przyjemne gorąco rozlewało się po jego ciele?

– Cieplej? – zapytał z troską.

– O wiele – odpowiedziała takim tonem, jakim odpowiada się na takie pytania. – Przyda się trochę ciepła, bo szybko to się to nie skończy.

Dziewczyna miała rację. Wprawdzie trumna została spuszczona do grobu, wieńce położone, ksiądz sobie poszedł, a wraz z nim duża część uczestników pogrzebu, którym po angielsku udało się opuścić zgromadzenie. Lecz nie wszyscy mieli takie szczęście. Młodzież ze szkolnej delegacji, wśród której była też Hanka, podopieczna Soni, musiała zostać wraz z nauczycielami. A tymczasem dyrektorce szkoły przypomniały się wszystkie zasługi polonisty, to, jak dobrze przygotowywał uczniów do matury, ilu miał olimpijczyków, jak wielką tragedią dla szkoły jest jego śmierć. Kiedy wydawało się, że będzie już można się rozejść, chemiczka zaczęła wychwalać go jako wspaniałego kolegę z pokoju nauczycielskiego, na którego zawsze można było liczyć i który nigdy nikomu nie odmówił pomocy. „Ciekawe, czy ktokolwiek powiedział mu to za życia?” – pomyślał Jacek. Gdy padły słowa o głębokim współczuciu dla żony, zaczął już się obracać na pięcie, bo teraz musiało to się skończyć.

Lecz jego nadzieje, że wkrótce znajdzie się w stosunkowo ciepłym samochodzie, okazały się płonne. Obok grobu stanęła dość mocno zbudowana, niezbyt zgrabna, wysoka kobieta z szeroką twarzą i długimi brązowymi włosami w wieku pięćdziesięciu paru lat.

– Pomódlmy się jeszcze za duszę Tadeusza, by dobry Ojciec wybaczył mu jego grzechy i przyjął go do swojego domu – powiedziała egzaltowanym głosem. – W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego…

Jacek zamarł, gdy zobaczył w jej rękach różaniec. Nie pamiętał, ile dokładnie czasu zajmuje jego odmówienie, ale wiedział, że dużo. Podobna wiedza znalazła wyraz na twarzach pozostałych nauczycieli, a zwłaszcza młodzieży. Ale machina ruszyła i nic nie było w stanie jej zatrzymać, nawet dyrektorka. Paciorki poczęły przesuwać się w palcach kobiety, która natchnionym głosem z wpółprzymkniętymi powiekami recytowała kolejne „Zdrowaś, Maryjo”. Zziębnięta młodzież powtarzała po niej, z nadzieją patrząc na palce przemieszczające się po obwodzie różańca. Był to jednak ruch jednostajny, nie zaś jednostajnie przyspieszony.

Do tego grona zniecierpliwionych nie zaliczał się Jacek. Z jednej strony miał dość sterczenia na zimnie, ale z drugiej powtarzał sobie w duchu: chwilo, trwaj. Chwilo, bo przecież był pewien, że gdy tylko ceremonia się skończy i znajdą się w samochodzie, a potem w zakładzie, Sonia zagłębi się w lekturę i jak zwykle będzie mu mówiła raz na pan, a raz na ty.

Lecz nawet różaniec nie trwa wiecznie, zwłaszcza że żałobnicy, coraz mniej liczni, gdy przychodziła kolej na recytowanie przez nich modlitwy, robili, co mogli, by ją przyspieszyć. Wielkiej kobiecie udało się jeszcze odmówić Anioł Pański i modlitwę za zmarłych, ale gdy zdawało się, że zaraz z zanadrza wyciągnie jeszcze coś, dyrektorka sprytnie jej przerwała, by ogłosić, że uczniowie nie muszą już wracać do szkoły.

– Jedźcie do domów i napijcie się czegoś ciepłego – zakończyła, patrząc z dezaprobatą na przewodniczącą modłom koleżankę.

– Podwieziemy Hankę? – zapytała Sonia, wskazując niewysoką, ale całkiem urodziwą czarnowłosą licealistkę z sinymi z zimna ustami.

– Jasne – odpowiedział bez wahania. Prawie nie zauważył, że przeszła koło niego piorunująca go wzrokiem Matylda. – Choć i tak wątpię, że nie skończy się to zapaleniem płuc, a przynajmniej potężnym przeziębieniem.

Z żalem musiał wypuścić dłoń Soni, bo ta właśnie machaniem rękami dawała sygnał bezradnie rozglądającej się Hance. Dziewczyna została zasłonięta przez o wiele wyższych kolegów i koleżanki, więc musieli do niej podejść.

– Hanka, chodź – zawołała Sonia. – Podrzucimy cię do domu.

Licealistka zauważyła w końcu starszą koleżankę. Podbiegła do niej na zesztywniałych nogach i wtuliła się w nią.

– Idziemy do samochodu…

– A państwo, przepraszam, kim są? – Ostry głos nie pozwolił Soni dokończyć zdania. – Dlaczego zaczepia pani nasze uczennice?

Szybko okazało się, że jego właścicielką jest potężna nauczycielka. Sonia przez chwilę nie mogła wydusić z siebie słowa.

– Nie poznaje mnie pani, pani profesor? – zapytała w końcu. – To ja, Sonia Kamińska, pięć lat temu zdawałam maturę.

Nauczycielka omiotła ją wzrokiem od dołu do góry, a potem intensywnie wpatrzyła w twarz.

– Sonia Kamińska? – zapytała ze zdziwieniem. – Rzeczywiście, jak się przyjrzeć… Trochę się zmieniłaś…

– Podwiozę z moim szefem – wskazała głową Jacka – Hankę do domu, mieszkamy w jednym bloku, a nawet w jednej klatce.

Kobieta przez chwilę taksowała całą trójkę, ale w końcu zdecydowała:

– Dobrze, Haneczko, możesz iść.

Nie czekając, aż nauczycielka się rozmyśli, niemal pobiegli do samochodu. Na szczęście do bramy nie było daleko, a Jackowi udało się zaparkować w jej pobliżu. Gdy znaleźli się w aucie, prędko uruchomił silnik i ustawił ogrzewanie na maksimum. Wiedział, że system grzewczy osiągnie odpowiednią wydajność pewnie dopiero wtedy, gdy dojadą na miejsce, ale to go teraz nie obchodziło. Sonia podała mu adres. Zdziwił się, bo miejsce jej zamieszkania nie tylko było inne niż to, które miał w papierach firmowych, lecz także znajdowało się bardzo blisko jego serwisu komputerowego. Wyglądało na to, że sprawdzała się stara prawda, że ci, którzy mają najbliżej, przychodzą najpóźniej, a nawet się spóźniają.

Tak jak przewidywał, auto nie rozgrzało się w wystarczającym stopniu do momentu, gdy dzięki wskazówkom Soni wjechał na parking pod długim blokiem przy ulicy Noniewicza.

– Musimy niestety kawałek się przejść, bo dalej są postoje tylko dla mieszkańców osiedla – wyjaśniła.

Owo osiedle składało się z ustawionych prostopadle do ulicy czteropiętrowych bloków z czasów PRL-u, ocieplonych i pomalowanych w ostatnich latach. Dawną szarość betonu zastąpiła pstrokacizna, jakby projektant modernizacji chciał sobie zrekompensować lata patrzenia na ów beton. Teraz dominowały tu jaskrawe żółcie i czerwienie.

Szybko doszli do jaskrawożółtego wiatrołapu wskazanego przez Sonię, a potem weszli do niedawno odmalowanej klatki schodowej, na której nie sposób było nie zauważyć jaskrawozielonej lamperii. Hanka zatrzymała się pod jednymi z trojga drzwi na parterze.

– Chodź do mnie – zaprosiła ją Sonia. – Zjemy coś, gorącej herbaty się napijemy. Potem wrócisz do siebie.

Brązowe oczy Hanki rozbłysły radością. We trójkę wdrapali się na czwarte piętro, a Jacek docenił, że do Leśniczówki mógł się dostać przy o wiele mniejszym nakładzie sił. Sonia otworzyła solidne brązowe drzwi po prawej stronie, wyglądające na niedawno wymienione. Lecz gdy znaleźli się w środku, Jacek poczuł się, jakby odbył podróż w czasie do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ściany i sufit przedpokoju obite były boazerią, jaką pamiętał z wczesnego dzieciństwa i jeszcze widywał w filmach z tamtego okresu albo na starych zdjęciach. Jedynie podłoga wyłożona została terakotą i przykryta chodnikiem w geometryczne wzory. Sonia musiała zauważyć jego zdumione spojrzenie, gdy wieszał kurtkę na dopasowanym do boazerii drewnianym wieszaku z kołkami na ubrania i półką na nakrycia głowy, bo wyjaśniła zawstydzona:

– To mieszkanie po dziadkach. Dziadek nie był entuzjastą remontów, zresztą był bardzo dumny z tej boazerii, na którą w tamtych czasach nie każdy mógł sobie pozwolić. A babcia, jak dziadek umarł, mówiła, że jej już nic niepotrzebne. No i tak zostało. Remont generalny by się przydał, a na to trzeba sporo pieniędzy. Zresztą mieszkanie nie do końca moje…

– Daj spokój – przerwał jej te bolesne wyznania. – Wiem coś o tym. Opowiadałem ci, jak pierwszej zimy omal nie zamarzliśmy w Leśniczówce. Okna wprawdzie wymieniłem, ale kiedy inne remonty porobię, nie mam pojęcia. Worek bez dna. No, w sensie, że można do niego wrzucić nie wiadomo ile, a nigdy się nie zapełni – wytłumaczył, widząc pytające spojrzenia obu dziewczyn.

Gdy po wizycie w ciasnej łazience, która większego remontu nie widziała pewnie od czterdziestu lat, dotarł do niewielkiej kuchni utrzymanej w peerelowskiej stylistyce, ustawiony na kuchence gazowej spory czajnik zaczynał już pogwizdywać, a na blacie szafki stały trzy duże kubki.

– Zamówiłam sushi, różne rodzaje. Lubisz? – zapytała Sonia. – Bo my uwielbiamy.

– Tak – potwierdził zgodnie z prawdą. – Tylko nie umiem jeść pałeczkami. Jeśli pozwolicie mi używać widelca oraz palców i zapłacić za zamówienie, to będzie super.

Sonia skinęła potakująco głową. Ponieważ czajnik zagwizdał, nie był w stanie upewnić się, czy zgodziła się na pierwszą część propozycji, czy na obie. Dopytać jednak nie mógł, gdyż zajęli się robieniem herbaty, z którą niebawem przeszli do niewielkiego salonu znajdującego się po drugiej stronie przedpokoju. Na jego umeblowanie składała się koszmarna meblościanka z niemal białej drewnopodobnej płyty, której drzwiczki „ozdobiono” okropnymi aplikacjami z brązowej płyty w zamierzeniu autora mającymi bodaj imitować starożytne arkady. Mebel wyglądał strasznie, lecz interesująco prezentowała się jego zawartość. Wszystkie półki wypełnione były książkami z mieczami, smokami i wojownikami na grzbietach. Usiedli na współcześnie wyglądającej składanej kanapie, a kubki postawili na sporym stoliku kawowym.

Właściwie nic w tym mieszkaniu nie pasowało do niczego, nic nie było w dobrym guście albo stanie. A najmniej pasowała do niego młoda dziewczyna, która w nim żyła.

Nim zdążyli na dobre się rozsiąść, usłyszeli dźwięk domofonu. Jacek poderwał się zaraz po Soni. Kwota do zapłaty była spora, ale przyniesiona przez dostawcę torba ważyła dużo. Pomyślał, że może coś zostanie i będzie mógł zawieźć to Zosi.

Szybko jednak zaczął wątpić, że będzie to możliwe. I dziewczyny, i on pochłaniali bowiem ryżowe krążki jeden za drugim. W końcu zaspokoili pierwszy głód.

– Cieszę się, że poszedłem na ten pogrzeb – mruknął Jacek.

Oparł się wygodnie, założył ręce za głowę i spojrzał na sufit, nie mógł więc dostrzec miny Soni wyrażającej jednocześnie pewne zaskoczenie i radość.

– Cieszysz się? – zapytała z nadzieją.

Jacek, skoncentrowany na tym, co za chwilę miał powiedzieć, nie dostrzegł brzmienia jej głosu.

– Tak, w końcu zobaczyłem prawdziwego mordercę.

Dziewczyny niemal podskoczyły.

– Jak to mordercę? Naprawdę? – dopytywała Sonia.

– Naprawdę – potwierdził z kamienną twarzą.

– Gdzie on był? – tym razem nieco zaniepokojona Hanka odważyła się zapytać.

– Całkiem niedaleko. Chociaż bliżej ciebie niż nas…

– Jak wyglądał? – indagowała już nie na żarty przestraszona licealistka.

– Wysoki, raczej zwalisty, okrągła twarz, na oko z pięćdziesiąt parę lat, długie brązowe włosy. Chciał zamordować…

Głośny śmiech Soni zaskoczył ich oboje. Hankę, która patrzyła to na Jacka, to na nią nierozumiejącym wzrokiem, i Jacka, który słyszał śmiejącą się tak szczerze pracownicę chyba pierwszy raz.

– Chciał zamordować Bogu ducha winną młodzież – dokończył, a na twarzy nastolatki pojawił się uśmiech. – Nie śmiejcie się, dwadzieścia pięć lat bez możliwości przedterminowego zwolnienia każdy sąd by jej dał z zamkniętymi oczami. Co to za pomysł, żeby w taką pogodę różańce jeszcze odmawiać? Kto ją w ogóle dopuścił do pracy z młodzieżą? Co to za okropne babsko?

– Pani Tkaczenko, Alina Tkaczenko, nasza nauczycielka historii – odpowiedziała Hanka.

– Czego? Historii? – zdziwił się Jacek. – Myślałem, że to katechetka.

– Pewnie katechetki takie pobożne nie są – zażartowała Sonia. – Za moich czasów też uczyła i zawsze taka była: świętsza niż ksiądz.

– Bo ona mówi, że w PRL-u, chociaż była młoda, była w opozycji, walczyła z komuną i wtedy związała się z Kościołem, który udzielał opozycji poparcia – wyjaśniła licealistka.

– Ciągle te same historie – burknęła niechętnie Sonia. – Nam opowiadała, że dobrze znała Wałęsę i innych przywódców „Solidarności”, tylko że nie umiała być tak sprytna jak oni i nie dochrapała się żadnego stołka. Wam to samo mówi?

– Tak – potwierdziła Hanka. – Dokładnie to samo. Że wszyscy z dawnej opozycji zdradzili ideały i że tylko wiara i Bóg jej zostały z tamtych czasów.

– Tak, wiara – z sarkazmem fuknęła Sonia. – Fanatyzm i dewocja, a nie wiara. Dawno ci mówię, żebyś sobie dała spokój z tą całą Górą Emmanuela czy jak to się nazywa. Do niczego dobrego to nie prowadzi.

– Wiesz, że nie mogę… – zaczęła Hanka.

– Co to za Góra Emmanuela? – zainteresował się Jacek.

– Nie słyszałeś? – zdziwiła się Sonia. – Nie słyszałeś o Benedykcie Studencie? Nawet w telewizji go pokazywali. Cudotwórca niby – prychnęła ze złością.

– On naprawdę uzdrawia! – wykrzyknęła Hanka.

– Jasne. To może służbę zdrowia trzeba zlikwidować? – zapytała ironicznie Sonia. – Po co lekarze, po co szpitale? Niech Student wszystkich uzdrowi! Dlaczego jeszcze tego nie zlikwidowali? A ty wierzysz tym oszustom i chodzisz do nich…

– Nie widziałaś! – wrzasnęła Hanka i poderwała się z kanapy. – On naprawdę uzdrawia! Z grzechów też!

Zdumiony Jacek zdążył tylko zarejestrować, jak nastolatka wychodzi z mieszkania, trzaskając drzwiami.

– Hanka, zaczekaj – usłyszał w przedpokoju głos Soni, która za nią pobiegła.

Po chwili wróciła zmieszana.

– Zawsze to samo – mruknęła. – Zawsze.

– O co tu chodzi? Co to za grupa i co ta Hanka w niej robi?

– Tak jak mówiłam: kupa wariatów i oszustów. Wiesz, jakieś uzdrowienia, omdlenia w duchu czy w czymś tam, coś o jakimś mówieniu językami Hanka mi opowiadała. Próbowałam o tym coś przeczytać, obejrzeć coś. Wiele tego nie ma, a na dodatek ja na sprawach religijnych za bardzo się nie znam. Ale ta cała Góra Emmanuela mi się nie podoba, bardzo się nie podoba.

– A Hanka dlaczego tam chodzi? Ta babcia, z którą mieszka, jej każe czy sama taka pobożna?

– Matka podobno sobie tego życzy. Ale sama też chce. Bo ojca to ona nigdy nie znała. A matka ładnych parę lat temu wyjechała do roboty do Niemiec. Ale przed wyjazdem sama była zaangażowana w tę Górę Emmanuela, nie wiem nawet, czy oni w jakiś sposób nie pomogli jej w wyjeździe. To było w czasach, gdy u nas było spore bezrobocie, a jak nawet praca była, to za marne grosze. Nie przyjeżdża, podobno nie może, bo stale opiekuje się staruszką, która mieszka w jakichś górach, gdzie nawet internet jest słaby, to tylko od czasu do czasu jakiś esemes napisze, zapyta, co słychać, jak się córka uczy. Ale w każdym dopytuje, czy trzyma się wiary i Góry Emmanuela. Hanka to czasem nawet się zastanawia, czy matka przypadkiem tam nowej rodziny nie ma, bo tak mało pisze, pieniędzy też niedużo, o ile wiem, przysyła, podobno oszczędza, żeby jak wróci, kupić Hance mieszkanie. Wyobrażasz sobie taką historię?

Jacek był zdziwiony. Lecz nawet nie tyle samą opowieścią, ile tym, co w krótkim czasie, w ciągu zaledwie paru godzin stało się z jego pracownicą. Miał wrażenie, że niewidzialna ściana, która ich dzieliła, zniknęła bez śladu. Rozmawiali normalnie, swobodnie, jakby robili to od nie wiadomo jak dawna.

– No, różne rzeczy się zdarzają – odparł sentencjonalnie. – Taka eurosierota ta Hanka. Tak sobie myślę, że może dla matki tak tej Góry Emmanuela się trzyma.

– Może – przyznała Sonia. – Głupia smarkula. Czasami mam jej tak dosyć, że rozszarpałabym ją gołymi rękami. Aż mną trzęsie…

Urwała i spojrzała na Jacka tak, jakby jakaś nagła myśl przemknęła jej przez głowę. Stanęła naprzeciwko niego, a on odruchowo poderwał się z kanapy.

– Zimno tu… Bardzo zimno – powiedziała niespodziewanie zmysłowym głosem. – Rozgrzejesz mnie?

Zarzuciła mu obie ręce na szyję i przyciągnęła do siebie…

*

Jacek się wzdrygnął. Czy właśnie tak Matylda wyobrażała sobie to, co się mogło stać, a co się nie stało? Być może, bo odkąd wsiadła do samochodu, nie odezwała się do niego ani słowem. Uparcie wpatrywała się w okno, choć oprócz mało interesujących sieczonych deszczem pól, drzew i nielicznych domów nie było za nim co oglądać. Przypuszczał, że gdyby nie to, że w jej aucie wysiadł alternator i potrzebowała podwózki, nie byłoby szansy na spotkanie przez najbliższych kilka miesięcy. Tyle że nie miała żadnego powodu, by tak się zachowywać. Z tego, co być może, podobnie jak on, sobie wyobrażała, prawdą było właściwie wszystko, oprócz najważniejszego: Sonia go nie uwiodła, a nawet, poza tym, że na cmentarzu ze względu na zimno faktycznie trochę się przytulała, nie zmieniła swojego stosunku do niego. Rzeczywiście odwiózł ją i Hankę pod ich blok, wszedł do mieszkania dziewczyny i zjadł sushi, a nawet był świadkiem jej kłótni z licealistką, lecz po wypiciu kawy i krótkiej rozmowie wyszedł od niej. I byłby spokojnie poszedł do zakładu po komputery do naprawy, a potem pojechał do Leśniczówki, gdyby jego planów nie zmienił niespodziewany telefon od sąsiadki.

Z początku jej naburmuszona mina sprawiała mu pewną przyjemność, lecz teraz, gdy zbliżali się do domu, uznał, że powinien wykorzystać dar od losu.

– O czym tak myślisz? – zapytał, starając się ukryć ironię w głosie.

Oczywiście nie nabrała się. Odwróciła się od okna i spojrzała na niego takim wzrokiem, że aż ciarki przebiegły mu po plecach. Jeśli jednak rzeczywiście miała przed oczami obraz przyklejonej do niego Soni, to nie mogła tego dać po sobie poznać. Szybko opanowała złość.