Szept węża - Robert M. Rynkowski - ebook

Szept węża ebook

Robert M. Rynkowski

3,5

Opis

Pasjonujący splot kryminału, thrillera politycznego i powieści historycznej, znakomicie ukazujący niezmienne od najdawniejszych czasów ludzkie namiętności.

Informatyk Jacek Posadowski przeprowadza się na suwalską wieś, by uciec przed przeszłością. Aby pomóc straumatyzowanej trudnymi doświadczeniami córce w powrocie do równowagi, pozwala jej zająć się rozwikłaniem zagadki tajemniczego zniknięcia przed laty miejscowego proboszcza. Rychło jednak zaczyna tego żałować, bo to, co miało być niewinną zabawą, staje się śmiertelnie niebezpieczną grą, w której udział biorą służby specjalne, ambitny duchowny i rosyjscy gangsterzy.

Co łączy szantaż spowiednika ważnej osobistości z Watykanu, śmierć proboszcza wiejskiej parafii na Suwalszczyźnie oraz zaginiony starożytny manuskrypt? W jaki sposób rozpoczynający się w Rzymie wątek kryminalny, intrygi wywiadu i walka o władzę splatają się z zaskakującą historią z samych początków chrześcijaństwa?

Jak połączyć ze sobą politykę, służby specjalne, tajemnice Watykanu i starożytny manuskrypt? Doskonałą recepturę na tak wieloskładnikową kryminalną ucztę, od której nie sposób się oderwać, zna Robert M. Rynkowski. To genialnie zawiła i niepokojąca powieść, którą niełatwo wyrzucić z pamięci.

Wioleta Sadowska, autorka bloga subiektywnieoksiazkach.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (13 ocen)
2
5
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lili_zileono_mi

Dobrze spędzony czas

Jacek wraz z córką Zosią, dla jej dobra, jest zmuszony przeprowadzić się do suwalską wieś. Liczy na to że tu jego córka odetchnie, zapomni o złych rzeczach które jej się przydarzyły i oboje będą mogli żyć w spokoju. Jednak przeprowadzka zdaje się nie służyć dziewczynie, do czasu, jednak gdy dowiaduje się ona o tajemniczym zniknięciu poprzedniego proboszcza, ożywa. Jacek widząc szansę na lepsze samopoczucie córki pozwala jej prowadzić prywatne śledztwo, sam jej pomaga, jednak po pewnym czasie okazuje się że sprawa nie jest taka łatwa, a im grozi niezłe niebezpieczeństwo. Co spotykało tutejszego duchownego? Jak daleko powiązane są ze sobą sprawy małej parafii z szantażem w Watykanie? Dlaczego Zosia wraz z ojcem przeprowadzili się na tutejsza wieś? Świetny kryminał, akcja prowadzona w taki sposób że nie mogłam się oderwać. Chodź pojawia się wiele wątków pobocznych, rząd, Watykan, początki chrześcijaństwa, nie gubiłam się w akcji i w końcu okazuje się że wszystko jest ze sobą powiązane...
01

Popularność




Rzym

Drzwi powoli się otworzyły. Człowiek, który w nich stanął, skulił się pod uderzeniem styczniowego wiatru i drobnych, zimnych kropel deszczu. Najchętniej wróciłby do wnętrza, które właśnie opuszczał. Pokonał wewnętrzny opór, odwrócił się, zatrzasnął drzwi i przekręcił klucze w dwóch zamkach. Wiatr prawie zerwał mu z głowy kapelusz z szerokim rondem. Przytrzymał go w ostatniej chwili, ale ten moment wystarczył, by na niemal czarnych włosach bez śladów siwizny i pociągłej twarzy z orlim nosem zebrała się woda. Mężczyzna otarł rękawem oba policzki, na których, mimo że liczył sobie około pięćdziesięciu lat, nie było widać zmarszczek.

Postawił kołnierz czarnego płaszcza i kuląc swoją wysoką, szczupłą sylwetkę, ostrożnie zszedł kamiennymi schodkami na dziedziniec wyłożony granitowymi kostkami, teraz całkowicie mokrymi. Nie miał ochoty nigdzie się ruszać. Tu było jego miejsce i tu powinien zostać. Najlepiej na zawsze. To jednak nie pogoda była przyczyną tego dziwnego, dojmującego uczucia. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta. Zrobił parę powolnych kroków. Właściwie nigdzie się nie spieszył. Mógł jeszcze postać na zewnątrz i popatrzeć na ulubiony budynek. I nie miało już znaczenia, że zmoknie.

Odszedł kilka metrów od schodków, do zwieńczonego płotem ze stalowych prętów muru, za którym mniej więcej na wysokości jego głowy biegła Borgo Santo Spirito. Odwrócił się i spojrzał na kościół San Lorenzo in Piscibus, jedną z najdziwniejszych świątyń w Rzymie. Fascynowała go ta majestatyczna średniowieczna budowla, choć oczywiście wiedział, że w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku został z niej usunięty siedemnastowieczny barokowy wystrój. Oznaczało to, że jej obecny wygląd nie miał wiele wspólnego z tym z czasów, gdy powstawała. Mimo to pociągała go jej surowość, tak nietypowa dla rzymskich świątyń.

W bryle zbudowanego z czerwonej cegły kościoła wyróżniała się półokrągła absyda, która mimo że widział ją tyle razy, robiła na nim wrażenie. Nie zdołały odebrać temu miejscu pewnej mistyczności budynki sprzed II wojny światowej, otaczające go tak ciasno, że spadziste dachy dwóch bocznych naw niemal przylegały do ich ścian. Jednak to wnętrze było najbardziej frapujące – mroczne i ascetyczne. Wierni i turyści, którzy znaleźli się w świątyni, mieli nad głową otwartą drewnianą więźbę, a po bokach pozbawione tynku i jakichkolwiek obrazów ceglane ściany. Nawy boczne od głównej oddzielały arkady, każda wsparta na sześciu kolumnach wykonanych z różnego rodzaju kamienia. Jedynym elementem wystroju, który można było uznać za ozdobę, była umieszczona centralnie na ścianie absydy kopia krzyża z San Damiano.

I właśnie przed nim, czasem wspierając się o cylindryczny ołtarz z różowego granitu, niemal codziennie klękał ksiądz Giuseppe Esposito, by spędzić w tej pozycji długie minuty, a nawet godziny. Działo się tak zwłaszcza w takie dni jak dzisiejszy, gdy do skrytego przed wzrokiem turystów kościoła nikt nie zaglądał, a panujące w nim ciemności rozpraszała jedynie stojąca na ołtarzu świeca. Kapłan poczuł dojmujące pragnienie, by znaleźć się ponownie w tym przesiąkniętym mistyczną aurą wnętrzu. Czuł jednak głód i postanowił go zaspokoić. Być może po kolacji wróci tu choć na kilka chwil.

W taką pogodę jak dzisiaj biegnąca niemal nad jego głową Borgo Santo Spirito była właściwie pusta. Jeśli nawet jacyś spóźnieni turyści wracali z pobliskiego Watykanu, to raczej równoległą reprezentacyjną Via della Conciliazione. Ksiądz Esposito mocniej wcisnął kapelusz na głowę, poprawił kołnierz i powoli ruszył wąskim chodnikiem między ścianą budynku z czasów Mussoliniego a murem oddzielającym ulicę. Z biegnącego powyżej traktu docierało tu mało światła, a w tak mroczny wieczór jak dzisiejszy było tu prawie ciemno. To była najmniej przyjemna część drogi. Na szczęście do wyjścia na Via Padre Pancrazio Pfeiffer było tylko kilkanaście metrów. Prowadzący do kościoła trotuar był od niej oddzielony furtką ze stalowych prętów. Kapłan nie zamykał jej, gdy szedł do świątyni. W końcu była ona dla wszystkich.

Przylegający do chodnika budynek w przyziemiu ozdobiony został prostokątnymi na w pół ślepymi podcieniami. Na tyle głębokimi, że dało się w nich trochę schronić przed deszczem. I właśnie z jednej z takich wnęk wysunęły się dwie ciemne postacie. Ksiądz Giuseppe zauważył je w ostatnim momencie. I od razu zdał sobie sprawę, że nie są to bezdomni albo inni potrzebujący liczący na to, że wsparcie znajdą w kościele. Takich rozpoznawał natychmiast. Ci dwaj z miejsca wzbudzili w nim strach. Na ucieczkę było jednak za późno. Zdołał wprawdzie się odwrócić, ale mężczyźni błyskawicznie go dopadli. Ksiądz poczuł, jak jeden wykręca mu ręce i odwraca w kierunku swojego kompana. Chciał wezwać pomocy, ale w tym momencie poczuł uderzenie w klatkę piersiową po lewej stronie. Choć miał zamiar krzyknąć na cały głos, z jego gardła wydobył się jedynie stłumiony charkot. Ze zdziwieniem zauważył, że nie ma siły, by próbować oswobodzić się z uchwytu, a świat i napastnik rozmywają mu się przed oczami. Spróbował jeszcze się szarpnąć, ale przyniosło to nader mizerne skutki. Po chwili krępujący jego ruchy mężczyzna uznał widocznie, że ofiara jest niezdolna do walki, bo ją uwolnił i oparł o mur. Ksiądz Giuseppe Esposito powoli osunął się na chodnik.

Oczy zachodziły mu mgłą. Czuł jeszcze, jak mężczyźni zabierają jego niewielką torbę, w której miał portfel, telefon i klucze, i przeszukują kieszenie. Lecz to go niewiele obchodziło. Podobno przed śmiercią widzi się całe swoje życie. On oglądał jednak tylko jego niektóre fragmenty. Może inne mignęły jak na przewijanym na przyspieszeniu filmie, może ich po prostu nie zauważył, a może nie miały żadnego znaczenia, może nie były jego życiem.

W pierwszej scenie duże czarne oczy z jakąś niezwykłą uwagą obserwowały świat, a obdarzona nimi istota, z krótkimi czarnymi włosami i delikatną twarzą, pulchnymi rękami i nogami, próbowała wykonywać niezdarne ruchy. Tak wyglądała jego córka Francesca tydzień po porodzie. Leżała w mieszkaniu Sofii na łóżku, na którym dziewięć miesięcy wcześniej została poczęta. On siedział na krześle obok. Mógł patrzeć na nią całymi godzinami, gdy ziewała, oglądała otoczenie, gdy – jak się wydawało – usiłuje coś złapać swoimi niezgrabnymi rękami, gdy Sofia ją karmiła, gdy spała. A potem wracał do parafii i kościoła, gdzie modlił się, by nikt nie wpadł na pomysł przeniesienia go na odległą placówkę, z której nie mógłby dotrzeć do Franceski w ciągu pięciu minut. Na szczęście przez długie lata nikomu taki koncept nie przychodził do głowy, a sąsiadom Sofii i kolegom księżom udało się wmówić, że opiekuje się młodszą siostrą z nieślubnym dzieckiem. W oczach wielu z nich zapewne uchodził za bohatera. Kto wie jednak, czy to nie było tylko złudzenie, a współbracia kapłani czegoś nie podejrzewali. Nigdy nie awansował w hierarchii kościelnej, nigdy nie robił niczego ważnego. Ot, spowiadał, odprawiał Msze i nabożeństwa. To pierwsze lubił najbardziej, może dlatego, że kondycja notorycznego grzesznika była mu najbliższa. W konfesjonale w swoim parafialnym kościele Santa Maria in Traspontina spędzał niezliczone godziny. Zyskał nawet sporą popularność jako spowiednik, ciągnęli do niego ludzie z całego Rzymu. Lecz jego prawdziwą radością w monotonnym życiu były Sofia i Francesca. Pierwsza pogodziła się z tym, że zawsze będzie siostrą księdza mającą nieślubne dziecko, druga była dzieckiem, nastolatką, a w końcu dorosłą kobietą, która mimo że dowiedziała się, że rzekomy wujek jest jej ojcem, wszystko potrafiła mu wybaczyć. Może dlatego, że spędzał z nimi o wiele więcej czasu niż przeciętni włoscy ojcowie rodzin.

Aż do tych dwóch radości, pomieszanych częstokroć z udręką, doszła i trzecia, podobna do tamtych. Gdy pierwszy raz późnym wieczorem szedł do kościoła rektoralnego swojej parafii, kościoła San Lorenzo in Piscibus, na przemian przekonywał sam siebie, że ktoś z niego zażartował, i zastanawiał się, dlaczego spośród wszystkich znanych spowiedników Wiecznego Miasta został wybrany właśnie on. Niezwykły penitent przyszedł o umówionej porze. Ponieważ w kościele nie było konfesjonałów, Giuseppe usiadł na krześle, a tamten klęknął przy nim. Spędzili w ten sposób prawie godzinę. Gdy potem wracał do parafii, żywił nadzieję, że taka spowiedź odbyła się pierwszy i ostatni raz. Miał wrażenie, że nie usłyszał żadnych wyznań grzesznika, że sam nie powiedział niczego, co miałoby jakikolwiek sens, nie pamiętał nawet, jaką pokutę zadał. A jednak po dwóch tygodniach znowu się spotkali, potem kolejny raz i następny. Bo też trudno było nazwać to zwykłą spowiedzią, skoro prowadzili rozmowę o zupełnie przyziemnych słabościach niecodziennego penitenta, o rozgrywkach i knowaniach w instytucji, którą kierował, o wielkiej polityce i o małych politykach kadrowych, ale również o Bogu, kościele, modlitwie, ascezie… Także o tym, co spowodowało, że w ten ponury styczniowy wieczór umierał w deszczu śmiertelnie ugodzony nożem w serce.

Kiedy dowiedział się o zamiarze penitenta, nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Owszem, coś takiego ostatnio było właściwie normą, ale przecież nikt nie zdecydowałby się na taki krok u szczytu swoich możliwości intelektualnych i wciąż z nie najgorszymi siłami fizycznymi. Po tej niezwykłej spowiedzi chodził oszołomiony przez cały tydzień, aż do spotkania z kobietami swojego życia.

Siedzieli w niedzielne popołudnie w jednej z kawiarni. Pili kawę i jedli tiramisu. Rzecz jasna nie zamierzał zdradzić tajemnicy spowiedzi. Trochę za dużo powiedział, sprawa wypłynęła niejako mimochodem, od słowa do słowa. I oczywiście od razu zainteresowała córkę.

– Naprawdę znasz dokładną datę? Wiesz, kiedy to będzie? – dopytywała z niedowierzaniem Francesca.

– Zapomnij o tym – odpowiedział ponuro. – Nie powinienem ci o tym nawet wspominać. A co dopiero mówić, kiedy dokładnie to się stanie.

– Oj, wiem – roześmiała się. – Ale jak już zacząłeś, to mógłbyś skończyć. Niechbym miała jakąś korzyść z ojca księdza – dodała ciszej.

– Francesca! – syknęła ostrzegawczo Sofia.

– No co? Wiesz, ile taka informacja jest warta? Byłabym ustawiona na pół życia.

– Nie muszę ci tłumaczyć, że obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi, a tej nie złamię za żadne skarby świata – uciął stanowczo.

Miał rację. Nie zdradził jej za pieniądze. Zrobił to wtedy, gdy od dwóch facetów na ulicy usłyszał, że czterech innych czeka na sygnał, by wejść do mieszkania Sofii i Franceski, jego kochanki i córki, i zrobić im takie rzeczy, których nie pokazują nawet w najstraszniejszych horrorach. Nie miał zamiaru sprawdzać, czy mówią prawdę, czy blefują. Od razu wyznał wszystko, co usłyszał od stałego penitenta. Zapewnił, że o żadnej zmianie nie może być mowy, gdyż podpisany i zapieczętowany dokument złożony jest u notariusza, który zobowiązany jest otworzyć go i publicznie odczytać w oznaczonym dniu o określonej godzinie, gdyby jego klient sam nie dokonał tego aktu. W zamian dostał obietnicę, że jego kobietom nic się nie stanie.

Teraz, w ostatnich chwilach świadomości, przypomniał sobie, że zbiry nic nie mówiły o tym, że on jest bezpieczny. Zapewne odczekały jakiś czas, by nikt, a zwłaszcza penitent nie powiązał zabójstwa księdza Giuseppe Esposito z niezwykłą spowiedzią. Wszyscy musieli być przekonani, że był on zwykłą ofiarą napadu rabunkowego, jakich w Rzymie wiele. Tyle że śmiertelną.

Zabójcy włożyli łupy do nierzucającej się w oczy czarnej torby i ruszyli w kierunku Via Padre Pancrazio Pfeiffer. Wkrótce zniknęli za rogiem.

W leżącym na chodniku odwróconym do góry nogami kapeluszu zbierała się woda. Po tężejącej twarzy księdza Esposito spływały krople deszczu.

Zakład

Minister spraw wewnętrznych Zdzisław Różański wstał z fotela i podszedł do okna. Za długo już żył na tym świecie i za dużo widział, żeby w takich sytuacjach odczuwać przyspieszone bicie serca, jak uczniak przed przepytywaniem z zadanych lekcji. Tym bardziej gdy to on miał odgrywać rolę odpytującego. A jednak tym razem szósty zmysł mu podpowiadał, że coś się wydarzy, że spotkanie, które go czeka, jest inne niż wszystkie, że będzie początkiem czegoś ważnego. Zerknął na zegarek. Rozmówca powinien zaraz się zjawić. Nie miał wątpliwości, że nie utknął w porannych korkach. Pojazdy uprzywilejowane nie miały tego problemu.

Nie pomylił się. Po minucie, może dwóch zadzwonił telefon na biurku. Na panelu wyświetlił się numer sekretariatu. Asystentka poinformowała, że minister Paweł Grysicki już jest. Bez wahania polecił, by go natychmiast wpuściła. Drzwi się otworzyły i wkroczył dość wysoki mężczyzna. Ubrany był w ciemny garnitur, białą koszulę i czerwony krawat, a na nogach miał lśniące lakierki. Liczył sobie około pięćdziesięciu lat, a mimo to mógł się szczycić wręcz młodzieńczą, szczupłą sylwetką. Wiek zdradzały jedynie całkowicie siwe, choć bujne włosy, przyprószona siwizną krótka broda i zmarszczki przy oczach, szczególnie widoczne, gdy się uśmiechał. A robił to nadzwyczaj często, nawet teraz już od drzwi prezentował swój szeroki uśmiech, ukazując dwa rzędy równych białych zębów.

Może wyglądał na nieco podstarzałego amanta, jednak był najlepszym szefem Agencji Wywiadu, jakiego ta kiedykolwiek miała, a wiele zagranicznych wywiadów chciałoby, żeby na ich czele stał ktoś taki. Przynajmniej Zdzisław Różański tak uważał. Na razie nie miał powodu, by zmienić zdanie. Dzięki pracy podwładnego już kilka razy podsunął premierowi albo przewodniczącemu partii informacje na wagę złota. Liczył, że po dzisiejszej wizycie też tak będzie. Paweł Grysicki nie zawracał mu głowy sprawami niemającymi istotnego znaczenia. Skoro chciał spotkania, musiał mieć w zanadrzu coś niezwykle ważnego.

– Czołem, panie ministrze! – rzucił wesoło szef Agencji Wywiadu, wyciągając rękę na powitanie.

– Paweł, nie wygłupiaj się – skrzywił się szef MSW, ściskając dłoń gościa.

Znali się od lat, właściwie chyba od zawsze. Spotykali się jako dzieci w piaskownicy na podwórku na Powiślu, chodzili razem do podstawówki i liceum. Byli z tych, którzy z racji młodego wieku nie mieli szans na prawdziwą działalność opozycyjną w PRL, ledwie załapali się na roznoszenie ulotek i rozwieszanie plakatów. Ich drogi nieco się rozeszły w czasach studenckich. Paweł, pochodzący z dobrego domu, wybrał stosunki międzynarodowe, a on służbę w policji. Potem jeden robił karierę w dyplomacji i na misjach wojskowych, a drugi w oddziałach antyterrorystycznych, a następnie także w polityce. Ciągle jednak gdzieś na siebie trafiali, od lat utrzymywali bliski kontakt. Po objęciu funkcji nie tylko ministra spraw wewnętrznych, lecz także koordynatora służb specjalnych, Zdzisław Różański nie miał wątpliwości, komu może zaufać jako szefowi wywiadu.

– Napijesz się kawy albo herbaty? – zapytał.

– Kawy to bym się napił. – Grysicki znowu uśmiechnął się szeroko. – Macie tu o wiele lepszą niż u nas, choć to przecież my nie śpimy, żeby zapewnić bezpieczeństwo ukochanej ojczyźnie.

Minister bez słowa sięgnął po słuchawkę.

– Pani Krystyno, poproszę kawę dla konesera pani talentu baristycznego. Tak, ja też chętnie się napiję.

Nie miał wątpliwości, że Grysicki jak zwykle w ciągu tych paru sekund pobytu w sekretariacie zdołał oczarować jego asystentkę kilkoma słowami na temat jej umiejętności i urody, po których ta będzie się nim zachwycała do końca dnia i jeszcze pół kolejnego. Trochę mu zazdrościł tego naturalnego uroku donżuana.

Usiedli na wygodnych krzesłach przy sporym drewnianym stole wykorzystywanym do odbywania mininarad. W oczekiwaniu na kawę rozmawiali o mrozie i śniegu, obaj wzdychali, że chętnie wyjechaliby do ciepłych krajów, lecz przecież ukochana ojczyzna… Po chwili zjawiła się asystentka z filiżankami na tacy, uśmiechnięta od ucha do ucha. Przyniosła również paterę ze słodyczami. Postawiła tacę na stole.

– Zrobiłam bardzo mocną, tak jak pan minister lubi. Pomyślałam, że może przyda się coś na wzmocnienie po nieprzespanej nocy… Pan minister nie powinien tak dużo pracować – zwróciła się do szefa wywiadu.

Grysicki poderwał się z krzesła, delikatnie ujął dłoń kobiety i zbliżył ją do ust, jakby miał zamiar pocałować.

– Madame, nawet moja żona tak się o mnie nie troszczy – powiedział z przejęciem. – Pani przywraca wiarę w ludzi.

Różański mógłby przysiąc, że asystentka się zarumieniła, nawet makijaż nie zdołał tego zamaskować. Uśmiechnęła się jeszcze promienniej, ale widząc wymowne spojrzenie swojego szefa, podziękowała za komplement i wyszła.

– Coś ty jej za bzdury naopowiadał? Co to za praca w nocy? – zapytał minister spraw wewnętrznych, gdy rozmówca usiadł i ostrożnie napił się kawy.

– O jaka dobra, tego mi było trzeba. – Rozmarzył się Grysicki. – Zdzisiu, może jednak się dogadamy, co? U nas w agencji źle by jej nie było, na pewno lepiej niż tutaj, gdzie dzisiaj jesteś ty, jutro ktoś inny. A u nas funkcjonariuszem byśmy ją zrobili, potem oficerem i żadna siła by jej nie ruszyła.

– Mowy nie ma. Nie oddam jej za żadne skarby świata – z uśmiechem odparował minister. – Wiesz, gdyby tu tylko chodziło o kawę… to może bym jeszcze jakoś przeżył. Ale gdzie ja taką asystentkę znajdę.

Mówił prawdę. Doceniał jej umiejętności baristyczne, organizacyjne, skrupulatność, ale przede wszystkim kompetencje. Nie była tylko ozdobą sekretariatu, choć urody nie można było jej odmówić, ale rzeczywistym wsparciem w jego pracy. Znakomicie orientowała się, kto jest kim, i potrafiła załatwić niemal wszystko, o co poprosił.

– Słuchaj, Zdzisiu. – Grysicki chytrze się uśmiechnął. – Zróbmy tak. Zakład, że po tym, co ci zaraz pokażę, pozwolisz jej przenieść się do agencji?

Minister westchnął. Paweł zawsze tak robił, odkąd się znali. Kiedy czegoś chciał, proponował założenie się. Rzadko się zdarzało, żeby obecny szef Agencji Wywiadu nie wygrał. Tym razem jednak Różański był pewien, że to on będzie zwycięzcą. Zasady gry były jasne. To musiało być coś tak zaskakującego, jak w dowcipie o diable, który złapał Polaka, Ruska i Niemca i obiecał, że ich wypuści, jeśli w pustej celi zrobią za pomocą dwóch metalowych kulek coś takiego, co diabła naprawdę zadziwi. Oczywiście uwolnił tylko tego pierwszego, bo mimo że Niemiec i Rusek zaprezentowali niezwykłe sztuczki, jedynie Polak diabła zadziwił, gdy powiedział, że nic nie pokaże, bo jedną kulkę zgubił, a drugą zepsuł. Ministra po tylu latach pracy w policji i parania się polityką mało co było w stanie zaskoczyć. Nawet informacja, że pojutrze nastąpi inwazja kosmitów nie byłaby niczym niespodziewanym.

– Dobra, pozwolę, oczywiście jeśli będzie chciała – oświadczył Różański z pewnością gracza trzymającego w dłoniach pokera królewskiego. – Dawaj, co masz.

Na ustach szefa agencji błąkał się ironiczny uśmiech. Powoli sięgnął do skórzanej aktówki i wyciągnął szarą papierową teczkę opatrzoną czerwonym napisem „Ściśle tajne!”. Położył ją na stole i delikatnie pchnął w kierunku ministra. Kiedy ten zaczął ją otwierać, sięgnął po ptasie mleczko, a następnie bez pośpiechu podniósł filiżankę.

Różański wyjął z teczki dwie kartki. Uśmiechnął się. Jeśli miało go zadziwić coś, co zmieściło się na tak niewielkiej liczbie stron, to znaczyło, że jego przyjaciel tracił formę. Nie chciał jednak psuć zabawy, więc włożył okulary i zaczął lekturę. Po przeczytaniu dwóch wersów podniósł wzrok na szefa wywiadu. Był środek zimy, nie mógł to być żart primaaprilisowy.

– Paweł, co to ma być? Skąd to wiadomo? – zapytał z przejęciem, czując, jak serce zaczyna bić szybciej.

– Czytaj dalej, wszystko będziesz wiedział – odpowiedział Grysicki z triumfującym uśmiechem.

– Nie odwracaj kota ogonem! – Nieco zezłościł się minister. – Pytam cię, czy to z pewnego źródła i czy informacja jest cokolwiek warta.

– Ze źródła najpewniejszego z możliwych. Masz tam napisane: spowiednik, kierownik duchowy – odparł pobłażliwie Grysicki.

Minister niemal wypuścił kartkę z rąk. Wprawdzie nie był gorliwym katolikiem, ale podstawowe zasady obowiązujące w Kościele znał.

– Zaraz, ale to przecież złamanie tajemnicy spowiedzi! – zawołał niemal z oburzeniem. – Żaden ksiądz tego nie zrobi. A przynajmniej nie powinien… – dodał mniej pewnie.

– Zrobi, nie zrobi, różnie bywa. Zdarza się, że jednak zrobi. – Grysicki uśmiechnął się tajemniczo.

Minister spojrzał w okno. Nie chciał wiedzieć, co zmusiło albo przekonało tego biednego człowieka do zdrady tajemnicy, skoro, o ile pamiętał, byli tacy księża, którzy jej nie ujawnili nawet pod groźbą tortur czy śmierci. Zastanowiło go jednak coś innego.

– A na ile to w ogóle pewne? No i jeśli wyjawił ją nam, to przecież równie dobrze może wyjawić ją innym – wyraził głośno wątpliwość.

– Zdzisiu, ile lat mnie znasz? Pięćdziesiąt prawie. Oszukałem cię kiedykolwiek? Dostałeś ode mnie jakiś kit? – Szef agencji zawiesił głos, wyraźnie oczekując odpowiedzi.

– No nie. Ale…

– Zdzisiu, nie ma żadnego ale. A facet na pewno nikomu więcej tego nie powie. To też pewna informacja – powiedział z naciskiem.

Minister raz jeszcze spojrzał na trzymane w rękach kartki. Lata spędzone w policji nauczyły go, że o metody pracy służb specjalnych nie należy wypytywać. Szybko przebiegł wzrokiem tekst. Potem schował papiery do teczki, którą wrzucił do szuflady biurka. Podniósł słuchawkę telefonu i wcisnął najczęściej używany przycisk.

– Pani Krystyno, mogłaby pani do nas przyjść?

Wrócił do stołu i usiadł naprzeciwko uśmiechniętego Grysickiego dokładnie w momencie, gdy do gabinetu wchodziła asystentka. Podeszła do stołu gotowa zabrać puste filiżanki. Jego pytanie zatrzymało ją w pół kroku.

– Pani Krystyno, nie chciałaby pani pracować w Agencji Wywiadu?

– Podwyżki u nas mają być. Prawda, panie ministrze? – z bezczelnym uśmiechem rzucił szef wywiadu.

– Na to na razie bym nie liczył – odparł Różański z przekąsem.

Podniósł filiżankę i łapczywie, niczym podróżnik na Saharze ostatni łyk wody, dopił resztkę kawy.

Przewodniczący

Zdzisław Różański nie należał do osób lękliwych. A jednak, mimo że był obecnie jednym z najpotężniejszych ludzi w kraju, czuł jakiś duszący, paraliżujący niepokój, gdy spotykał się z przewodniczącym partii rządzącej Kazimierzem Mamrotem. Wielu mówiło, że przypomina on rubasznego satyra. I tak rzeczywiście wyglądał: wysoki, zwalisty sześćdziesięciokilkulatek ze sporą nadwagą, którego okrągłą, dobrotliwą twarz zdobił szeroki bulwiasty nos, a głowę – bujna grzywa siwych włosów. Duży błąd popełniłby jednak ten, kto jego wygląd wziąłby za dobrą monetę i zlekceważył tego człowieka. Minister nie wierzył fantastycznym opowieściom na temat przewodniczącego. Plotki mówiły, że ten dawny rolnik, który z niejednego pieca chleb jadł, potrafił własnoręcznie wyrzucić za drzwi dużo od siebie młodszych i silniejszych, nawet jeśli byli ochraniani przez funkcjonariuszy Służby Ochrony Państwa. Podobno niejeden jego gość po wizycie rozcierał obolałe łokcie czy kolana albo wstydliwie chował przed wzrokiem kierowcy rozprutą marynarkę. Minister uznawał to za legendy miejskie. Z drugiej jednak strony sam widział wybuchy złości przewodniczącego. W tych momentach był przekonany, że w pogłoskach, jak w każdej plotce, jest ziarno prawdy.

On sam na razie cieszył się ogromnym kredytem zaufania. Przykładnie odgrywał rolę sprzątającego stajnię Augiasza po poprzednikach i w żaden sposób nie zdradzał, że ma większe ambicje polityczne, czasem udając zupełnie niezorientowanego w polityce. Zresztą kariery polityka nie planował. Skoro los wyznaczył mu rolę szeryfa, chciał ją odegrać jak najlepiej, tym bardziej że sprawiało mu to sporą satysfakcję. Lubił słuchać informacji radiowych czy telewizyjnych o kolejnych rozbitych grupach przestępczych i wsadzonych do więzienia skorumpowanych funkcjonariuszach. Chciał tych wiadomości słuchać jak najdłużej, bo wiedział, że w dużej części to jego zasługa.

Przewodniczący już na niego czekał. Niestety, nie uznawał innej kawy niż parzona po turecku, więc minister grzecznie wymówił się od poczęstunku, tłumacząc, że musi uważać na ciśnienie krwi. Kazimierz Mamrot uśmiechnął się z pobłażaniem, zapewne takie dolegliwości uznawał za wymysły lekarzy albo przewrażliwionych na swoim punkcie mięczaków.

Siedzieli w jego gabinecie, w głównej siedzibie partii w Alejach Ujazdowskich. Wnętrze wyłożone było od podłogi po sufit marnej jakości boazerią z początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Minister wiedział, ile wysiłku kosztowało doprowadzenie tego pokoju do stanu, w którym byłby on tak samo odporny na podsłuch jak jego gabinet w ministerstwie. Wszystko przez to, że przewodniczący nie chciał słyszeć o zmianie wystroju. Na jakichś zdjęciach w internecie czy gazetach Różański widział, że w podobnym stylu jest urządzony dom Mamrota.

– Co, panie ministrze drogi, pan masz tak pilnego, że aż musiałem opuścić głosowania w Sejmie? – Szef partii zaczął bez ogródek całkiem przyjaznym tonem.

Minister nerwowo przełknął ślinę i sięgnął do swojej skórzanej torby. Wyciągnął z niej tekturową teczkę z napisem „Ściśle tajne!”. Bez słowa podał przewodniczącemu. Ten niezdarnie zaczął ją otwierać. Różański skarcił się w duchu. Powinien był wiedzieć, że grube paluchy byłego rolnika nie bardzo nadają się do rozsupływania tasiemek. Żeby zamaskować niezręczną sytuację, spróbował odwrócić uwagę rozmówcy od kłopotliwego zajęcia.

– Mam nadzieję, że ta informacja będzie warta każdego głosowania.

Powiedział to, ale tak naprawdę nie był przekonany co do słuszności wypowiedzianych słów. Wiadomość była sensacyjna, to fakt, ale co można było z nią zrobić? Żałował nawet, że dał się podejść Grysickiemu i zmusić do przyznania, że przegrał zakład. Wyglądało na to, że stracił asystentkę. Ale czy tylko ją? Być może również dotychczasową reputację. Po chwili jednak wiedział, że to mu raczej nie grozi.

Oczy przewodniczącego w miarę lektury robiły się coraz bardziej okrągłe. Po chwili gwizdnął przez zęby. Z jego twarzy zniknął uśmiech, rysy się ściągnęły i twarz nabrała drapieżnego wyglądu. Minister rzadko widywał Mamrota w takim stanie. Wiedział już jednak, że w tej chwili mózg szefa Silnej Polski pracuje na najwyższych obrotach.

– Na ile to pewne? – zapytał po chwili chłodno.

– Na sto procent – powiedział z przekonaniem minister.

Przewodniczący przez chwilę świdrował go wzrokiem.

– Na sto procent to pewna jest śmierć – wycedził w końcu.

Minister chciał dodać, że także podatki, ale się powstrzymał, rozmówca bowiem mógł nie docenić tego dowcipu, zwłaszcza że w Sejmie trwały właśnie głosowania nad ustawą, o której opozycja mówiła, że nie opodatkowuje jedynie oddychania, choć zapewne tylko na razie.

Mamrot złączył dłonie i zaczął uderzać palcami o palce wpatrzony w jakiś nieokreślony punkt na podłodze. W końcu jeszcze raz wziął teczkę. Ministrowi zrobiło się gorąco. Ten ruch mógł oznaczać wiele, również to, że zaraz wyleci z gabinetu albo ze stanowiska.

– W kluczowym momencie musimy tam mieć naszego człowieka. Powtarzam: naszego człowieka, panie ministrze drogi – powiedział z naciskiem przewodniczący po dłuższej chwili wczytywania się w papiery, patrząc w oczy Różańskiemu. Ten usiłował zachować zimną krew. – Wiele może się zmienić, wiele. Kto wie, jak dużo. Musimy tam mieć kogoś, kto będzie po naszej stronie. Zawsze po naszej stronie. Rozumiesz pan, panie ministrze?

– Tak, nasz człowiek… – mruknął minister, starając się udawać namysł, choć nie miał zielonego pojęcia, o co chodzi Mamrotowi.

Ten jednak widocznie dał się nabrać na ten tani trik, bo ciągnął w skupieniu.

– Trzeba, żeby to był ktoś ważny, bardzo ważny, autorytet, że tak powiem. Tam musi się znaleźć ktoś, kogo będą słuchali, z kim będą się liczyli, kto wiele będzie mógł zrobić i zmienić. Także tutaj, u nas. To jest istotne: ktoś ważny i po naszej stronie. No i Polak, panie ministrze drogi, Polak to musi być, Polak z krwi i kości. Rozumiesz pan?

Minister nie od razu pojął, co przewodniczący ma na myśli. Jeśli jednak praca w rządzie czegoś go nauczyła, to tego, że szef partii bardzo nie lubi, gdy współpracownicy nie wykazują się dostateczną błyskotliwością. Znowu zaczęło mu się robić gorąco. Na szczęście szybko doznał olśnienia. Tak, o to musiało chodzić! Do wyborów zostały co prawda jeszcze dwa lata, ale już teraz przygotowania do nich szły pełną parą. Tyle że sondaże nie wyglądały korzystnie i nikłe były szanse na to, że kiedykolwiek się polepszą. Potrzebny był nowy impuls, coś zaskakującego. Jakieś nieoczekiwane wsparcie z zewnątrz bardzo by się przydało. Ministrowi serce zabiło szybciej, gdy przed oczami przeleciały mu obrazy, które pamiętał z dzieciństwa. Ten entuzjazm, ten żar, te tłumy, wszyscy zjednoczeni, wszyscy razem… Czy Mamrot widział to samo oczami wyobraźni? Nie, oczywiście, że nie. Choć z drugiej strony… Potwierdzić swoich domysłów nie był jednak w stanie. Przewodniczącego nie należało bowiem dopytywać. Ci, którzy to robili, z reguły szybko tracili swoje stanowiska. Utrzymywali się tacy, którym udawało się odczytać jego zamysły, a jeszcze lepiej osiągnąć efekty, których nie zakładał szef partii. Do tej pory Różańskiemu to się udawało i miał nadzieję, że tym razem będzie tak samo. Tak, musiał działać z rozmachem, niezależnie od tego, dokąd go to zaprowadzi. Zadanie było nietypowe i piekielnie trudne, ale szczęście sprzyja odważnym i minister miał zamiar zrobić wszystko, żeby mu dopomóc. Korzyści mogły okazać się naprawdę spore.

– Rozumiem – przytaknął w końcu z przekonaniem.

– No i to mi się podoba. Widzę, panie ministrze drogi, że pan jesteś człowiekiem inteligentnym – pochwalił przewodniczący, ale takim tonem, że rozmówca nie mógł być pewien, że rzeczywiście doceniono jego walory intelektualne. – To ma być nasz człowiek. Powtarzam: nasz człowiek. Za tydzień, panie ministrze drogi, przyjdziesz pan do mnie z nazwiskiem i planem. Powiesz mi, panie ministrze drogi, kto się do tego najlepiej nadaje. No. A teraz czas na mnie, jeszcze zdążę na kilka głosowań.

Plan

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rzym
Zakład
Przewodniczący
Plan
Powązki
Praga
Puchacz
Proboszcz
Organistka
Remont
Szukaj!
W pułapce
Rusztowanie
Trup
Dziadek Teodor
Ostrzeżenie
Emaus
Filip Diakon
Samaria
Cezarea

Copyright © 2022 by Wydawnictwo eSPe

Redaktor prowadzący: Michał Wilk

Adiustacja językowo-stylistyczna: Karolina Wyciślik

Korekta: Wojciech Frankiewicz

Redakcja techniczna: Paweł Kremer

Projekt okładki: Lena Wójcik

Zdjęcie na okładce: AnnaNepaBO; MAXSHOT / chromastock

Wydanie I | Kraków 2014

ISBN: 978-83-8201-219-4

Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl

lub bezpośrednio w wydawnictwie:  603 957 111,

@ [email protected]

Katalog w pliku pdf dostępny jest do pobrania na stronie boskieksiążki.pl.

Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek