Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybór najlepszych świątecznych opowiadań kryminalnych
Magiczna atmosfera Świąt Bożego Narodzenia szczególnie sprzyja wszelkiego rodzaju tajemnicom i niezwykłym wydarzeniom. Właśnie dlatego autorzy kryminałów tak często umieszczają akcję swoich książek w świątecznej scenerii. Książka, którą trzymasz w ręku, zawiera najciekawsze świąteczne opowiadania kryminalne pióra zarówno wybitnych pisarzy, jak i mało znanych, a nawet zapomnianych autorów. Wszystkie te utwory łączy wyjątkowa atmosfera świąt, misternie skonstruowana zagadka i niespodziewane rozwiązanie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Arthur Conan Doyle (1859–1930) zyskał literacką nieśmiertelność, tworząc postać Sherlocka Holmesa. Pierwsze dwa dłuższe utwory, w których występuje znakomity prywatny detektyw, Studium w szkarłacie oraz Znak czterech, nie spotkały się z większym zainteresowaniem, od kiedy jednak Conan Doyle zaczął publikować w „Strand Magazine” opowiadania z Sherlockiem Holmesem w roli głównej, czytelnicy rozkochali się w genialnym ekscentryku, który jest równie popularny także i dzisiaj.
Niebieski karbunkuł ukazał się w roku 1892, na długo zatem przed tym, gdy Conan Doyle pisał o przygodach Sherlocka Holmesa z coraz mniejszym entuzjazmem. Oglądając podniszczony kapelusz i wyciągając nieoczekiwane wnioski, Holmes daje brawurowy popis swego dedukcyjnego talentu, natomiast zgodnie z nastrojem świat Bożego Narodzenia dopuszcza do głosu także te swoje cechy, których trudno byłoby się spodziewać po chłodnym i bezdusznym urządzeniu amalitycznym. „Niewykluczone, że… popełniam przestępstwo” mówi pod koniec utworu, „ale możliwe również, że ratuję duszę”.
Pierwszego dnia po świętach Bożego Narodzenia odwiedziłem mego przyjaciela, Sherlocka Holmesa, aby mu złożyć życzenia. Zastałem go wyciągniętego na sofie, ze stojakiem na fajkę w zasięgu prawej ręki, a stosem porannych gazet, najwyraźniej właśnie studiowanych, po lewej stronie. Na oparciu stojącego blisko sofy krzesła wisiał niemiłosiernie znoszony, popękany w kilku miejscach filcowy melonik. Obecność na siedzeniu krzesła szkła powiększającego i pęsety sugerowała, że kapelusz jest obiektem starannych oględzin.
— Nie wiem, czy nie przeszkadzam — powiedziałem — gdyż, jak się zdaje, jest pan zajęty.
— Nie ma mowy o przeszkadzaniu. Bardzo się cieszę, że oto zjawia się przyjazna dusza, z którą mogę omówić zajmującą mnie teraz kwestię. Sprawa — Holmes wskazał kciukiem kapelusz — jest właściwie banalnie prosta, aczkolwiek pewne detale czynią ją interesującą, a nawet pouczającą.
Usadowiłem się w fotelu i wysunąłem dłonie w kierunku trzaskającego na kominku ognia, na zewnątrz bowiem panował silny mróz, a szyby pokrywała gruba warstwa lodu.
— Zgaduję — rzekłem — że z tym zwykłym na pozór przedmiotem wiąże się jakaś ponura historia, on sam zaś stanowi poszlakę, która pomoże panu rozwiązać jakąś tajemnicę i doprowadzić do ukarania przestępcy.
— Nie, nie — zaśmiał się Sherlock Holmes — tylko nie przestępcy. Chodzi o jedno z tych drobnych zdarzeń, do których dochodzi, gdy cztery miliony ludzkich istot tłoczą się na powierzchni kilku kilometrów kwadratowych. W takim ludzkim roju nieustannie dochodzi do tak licznych i różnorodnych akcji i reakcji, że można się spodziewać zdarzeń wszelkiego rodzaju, a pośród nich także wypadków zaskakujących i osobliwych, niebędących jednak przestępstwami. Miewaliśmy już z takimi do czynienia.
— To prawda — przyznałem. — Z sześciu spraw, które ostatnio dodałem do moich notatek, trzy nie są związane ze złamaniem prawa.
— Rozumiem, że ma pan na myśli papiery Irene Adler, osobliwą historię panny Mary Sutherland, a także przygodę z człowiekiem z wywiniętą wargą. Cóż, jestem przekonany, że także ten incydent należy do tej nieszkodliwej kategorii. Zna pan komisarza Petersona?
— Oczywiście.
— Do niego należy to trofeum.
— Rozumiem, że to jego kapelusz?
— Nie, on go znalazł, właściciela natomiast nie znamy. Proszę jednak, by zobaczył pan w nim nie sfatygowane nakrycie głowy, ale intelektualny problem. Zacznijmy od tego, jak się tutaj znalazł. Otóż pojawił się w pierwszy dzień świąt wraz z tłustą gąską, która, nie wątpię, właśnie się podpieka na kominku Petersona. Fakty zaś są takie: o czwartej rano dwudziestego piątego grudnia Peterson, który, jak pan dobrze wie, jest bardzo porządnym jegomościem, wracał z jakiejś małej biesiady, zmierzając Tottenham Court Road do domu. Przed sobą w świetle gazowej latarni dojrzał wysokiego, lekko utykającego mężczyznę, który niósł przewieszoną przez ramię białą gęś. Gdy dotarł do rogu Goodge Street, zobaczył, że mężczyznę zaatakowało kilku obwiesiów, z których jeden strącił mu z głowy melonik. Nieznajomy w samoobronie tak się zamachnął laską, że stłukł znajdującą się za nim witrynę sklepową. Peterson rzucił się, aby bronić napadniętego, ten jednak, speszony wyrządzoną szkodą, i widząc, że w jego kierunku biegnie umundurowany policjant, cisnął gęś, zakręcił się na pięcie i znikł w labiryncie uliczek odchodzących od Tottenham Court Road. Nie muszę chyba dodawać, że nie inaczej postąpili ulicznicy, w efekcie więc Peterson pozostał sam na polu bitwy z trofeami w postaci nader podniszczonego kapelusza i niewinnej bożonarodzeniowej gęsi.
— Które, jak przypuszczam, zwrócił właścicielowi?
— I tu właśnie, drogi przyjacielu, mamy niewielki problem. To prawda, że do lewej gęsiej nogi przytwierdzona była karteczka „Dla pani Baker, żony Henry’ego”, jest również prawdą, że na otoku wewnętrznym dają się odczytać inicjały „H.B.”, cóż jednak z tego, skoro w naszym kochanym mieście są tysiące Bakerów, a pośród nich setki Henrych, trzeba by więc nie lada poszukiwań, aby dotrzeć do właściwej osoby.
— Co zatem zrobił Peterson?
— I kapelusz, i gęś dostarczył do mnie w świąteczny poranek, wiedząc, że interesują mnie nawet takie drobiazgi. Gęś zachowaliśmy aż do dzisiejszego rana, gdy pojawiły się oznaki, że niezależnie od mrozu lepiej byłoby ją zjeść bez nadmiernej zwłoki. Jej znalazca zabrał ją więc, aby ostateczny los ptaka mógł się dokonać, podczas gdy ja pozostaję w posiadaniu kapelusza dżentelmena, który ostrzył sobie zęby na świąteczny obiad.
— Nie zamieścił żadnego ogłoszenia?
— Żadnego.
— Jakże ma pan zatem ustalić jego tożsamość?
— Na drodze dedukcji.
— Mając do dyspozycji tylko ten kapelusz?
— Otóż to.
— Raczy pan sobie żartować. Co można wywnioskować ze starego i steranego filcu?
— Tam leży lupa. Zna pan moje metody, co zatem może pan powiedzieć o charakterze posiadacza tego przedmiotu?
Bez specjalnej przyjemności wziąłem do ręki podniszczony melonik i zacząłem mu się przyglądać. Niczym się nie wyróżniał, czarny filc był twardy i zaokrąglony, na czerwonej niegdyś podszewce, teraz już mocno wyblakłej, nie było marki producenta, natomiast, jak wspomniał Holmes, dawało się odczytać litery „H” i „B”. Rondo przekłuto, umieszczając w nim pętelkę, aby było miejsce dla mocującej kapelusz na głowie opaski, jej samej jednak nie było. Co do reszty, był popękany, okropnie zakurzony i poplamiony, aczkolwiek widać było, że próbowano ukryć przynajmniej niektóre plamy, smarując je atramentem.
— Niczego nie widzę — powiedziałem, oddając kapelusz przyjacielowi.
— Wprost przeciwnie, Watsonie, mając oczy, widzi pan wszystko, tylko że nie potrafi pan wyciągnąć z tego wniosków. Boi się pan zaufać swemu intelektowi.
— W takim razie, to może pan zechce powiedzieć, co też takiego udało się panu wywnioskować?
Holmes odebrał ode mnie kapelusz i wpatrzył się w niego charakterystycznym badawczym spojrzeniem.
— Nie jest może aż taki wymowny, jak mógłby być — powiedział — ale od razu nasuwa się kilka konkluzji oczywistych i kilka co najmniej bardzo prawdopodobnych. To, że właściciel jest bardzo inteligentny, natychmiast rzuca się w oczy, a także to, że w trakcie ostatnich trzech lat powodziło mu się bardzo dobrze, aczkolwiek teraz nastały dla niego trochę gorsze dni. Odznacza się zapobiegawczością, obecnie jednak mniejszą niż kiedyś, co sugeruje pewien regres moralny, ten zaś w połączeniu z pogorszeniem się warunków finansowych wskazywałby na jakiś szkodliwy czynnik, najprawdopodobniej alkohol. To zaś mogłoby tłumaczyć oczywisty fakt, że żona przestała go kochać.
— Holmesie, na miłość boską!
— Mimo wszystko zachował jednak pewną dozę szacunku dla siebie — ciągnął przyjaciel, nie zważając na mój okrzyk. — Mało się rusza, niewiele wychodzi z domu, brak mu kondycji fizycznej, jest w średnim wieku, włosy ma szpakowate, strzygł je w ciągu ostatnich kilku dni, a smaruje je pomadą cytrynową. To fakty najbardziej rzucające się w oczy. Aha, jeszcze jedno, jest niemal nieprawdopodobne, żeby miał w domu gaz.
— Holmesie, pan ze mnie żartuje.
— Ależ skąd. Czy to możliwe, że znając już rezultaty, ciągle pan nie wie, jak do nich doszedłem?
— Rozumiem, że wyjdę na skończonego głupka, ale w żaden sposób nie potrafię za panem nadążyć. Na przykład skąd pańska pewność, że jest to człowiek bardzo inteligentny?
W odpowiedzi Holmes nałożył sobie na głowę kapelusz, który zatrzymał mu się na nosie.
— Jeśli ktoś ma taką głowę, to i w mózgu wiele zmieści.
— A że fortuna się od niego odwróciła?
— To kapelusz sprzed trzech lat, wtedy stały się modne podwinięte ronda. Jest znakomitej jakości, niech pan zważy na aksamitny otok, wyborną podszewkę. Jeśli trzy lata temu stać go było na taki melonik, od tego jednak czasu nie sprawił sobie innego, wniosek sam się nasuwa.
— Zgoda, to istotnie dość klarowne. Ale ta przezorność i regres moralny?
Sherlock Holmes roześmiał się serdecznie i chwytając za zwisającą u ronda pętelkę, powiedział:
— Oto przezorność. Takich zabezpieczeń nie robią wytwórcy kapeluszy. Skoro właściciel je zamówił, najwyraźniej dołożył starań, aby zabezpieczyć się przed zerwaniem nakrycia głowy przez wiatr. Kiedy jednak opaska się zerwała, już jej nie naprawił, więc i przezorność musiała być mniejsza niż kiedyś, co jest też świadectwem osłabienia charakteru. Skoro jednak zadał sobie trud, by przy użyciu atramentu starać się zamaskować przynajmniej niektóre z plam, mamy świadectwo, iż zostały mu jeszcze resztki szacunku dla siebie.
— Po takim wyjaśnieniu wszystko zaczyna wyglądać przekonująco.
— Jeśli chodzi o średni wiek, siwiejące włosy, niedawne podstrzyżenie oraz cytrynową pomadę, o tym powiada dolna część podszewki. Pod lupą widać wiele koniuszków włosów obciętych przez fryzjera, wszystkie się odrobinę lepią i można wyczuć wyraźny zapach cytrynowej pomady. Kurz, jak może pan łatwo zauważyć, nie jest szarawym, szorstkim pyłem ulicznym, lecz brązowawym miękkim pyłem domowym, co pokazuje, że właściciel większość czasu spędzał w czterech ścianach, a z kolei wilgotne nacieki na podszewce informują, że łatwo i obficie się pocił, co nie idzie w parze z dobrą kondycją fizyczną.
— Ale powiedział pan też, że żona już go nie kocha.
— Szczotka nie tknęła kapelusza od tygodni. Gdybym zobaczył pana, Watsonie, z tygodniową warstwą kurzu na kapeluszu, a na dodatek wiedział, że żona nigdzie nie wyjechała i pozwala panu wyjść w takim stanie na ulicę, natychmiast nawiedziłby mnie lęk, iż na swoje nieszczęście stracił pan już jej względy.
— Ale przecież może być kawalerem.
— Nie, szedł do domu, na znak pokoju niosąc wspomnianej na karteczce żonie gęś. Pamięta pan, co było przyczepione do gęsiej nogi?
— Cóż począć, ma pan odpowiedź na wszystko. Ale co panu podszepnęło, że nie ma w domu instalacji gazowej?
— Jedna, dwie plamy stearyny mogą się znaleźć na kapeluszu przypadkowo, ale pięć czy nawet więcej? Nasuwa się przypuszczenie, że nasz jegomość często miewa do czynienia ze świecą, na przykład wspina się nocą po schodach, kapelusz trzymając w jednej ręce, a świeczkę w drugiej. Tak czy owak, oświetlenie gazowe nie zostawia takich plam. Czy jest pan usatysfakcjonowany?
— Niesłychanie wnikliwe i przebiegłe rozumowanie — odrzekłem. — Skoro jednak nie popełniono żadnej zbrodni i nikt nie poniósł szkody, no, może z wyjątkiem melonika i gęsi, to jednak czyste marnotrawstwo energii.
Sherlock Holmes chciał mi coś odpowiedzieć, ale nie zdążył, gdyż drzwi otworzyły się na oścież i wpadł do pokoju komisarz Peterson z rozpalonymi policzkami i wyrazem najwyższego zdumienia w oczach.
— Gęś, panie Holmes! Gęś! — wykrztusił.
— Gęś? Co się stało, ożyła i wyfrunęła kuchennym oknem?
Holmes poprawił się na sofie, aby lepiej obserwować podnieconą twarz przybysza.
— Proszę, niech pan tylko spojrzy! Niech pan zobaczy, co moja żona znalazła w jej wolu!
Peterson wyciągnął rękę, a na niej zalśnił niebieski kamień mniejszy od fasoli, tak jednak czysty i promienny, że wydawał się elektryczną iskrą migającą w ciemnym zagłębieniu dłoni.
Sherlock Holmes usiadł i gwizdnął.
— Na Jowisza, Peterson! To ci prawdziwa gratka! Mam nadzieję, że wie pan, co to takiego?
— Pewnikiem diament, sir. Musi być chyba drogi. Tnie szkło tak, jakby to było masło.
— Drogi to mało powiedziane. Drogocenny — rzekł Holmes.
— Czyżby niebieski karbunkuł hrabiny Morcar?! — zawołałem.
— Trafił pan w sedno, Watsonie. Trudno, żebym nie rozpoznał wielkości i kształtu, skoro już parę razy widziałem w „Timesie” ogłoszenie w jego sprawie. Klejnot absolutnie wyjątkowy, wartość można tylko szacować, ale tysiąc funtów, które wyznaczono jako nagrodę, to mniej niż dwudziesta część ceny rynkowej.
— Tysiąc funtów? Wielkie nieba!
Komisarz klapnął na fotel i wodził wzrokiem od jednego z nas do drugiego.
— Taką ogłoszono nagrodę, a ponieważ wiem przypadkiem, że w grę wchodzą względy uczuciowe, pozwolę sobie podejrzewać, iż hrabina gotowa byłaby poświęcić połowę swego majątku, aby tylko odzyskać kamień.
— Jeśli dobrze pamiętam, zginął w hotelu Cosmopolitan — powiedziałem.
— Świetnie pan pamięta. Stało się to dwudziestego drugiego grudnia, a więc pięć dni temu. O kradzież kamienia ze szkatułki hrabiny oskarżono ślusarza Johna Hornera, a dowody były tak mocne, że oskarżenie skierowano do sądu. Mam tu gdzieś artykuł o całej sprawie.
Holmes zaczął przerzucać gazety, zerkając na daty, w końcu wydobył jedną, zgiął ją na pół i zaczął czytać:
„Kradzież klejnotu w hotelu Cosmopolitan. Johna Hornera, ślusarza, lat 26, oskarżono o kradzież 22 bm. ze szkatułki hrabiny Morcar cennego klejnotu znanego jako niebieski karbunkuł. Zarządzający hotelem James Ryder zeznał, że w dniu rabunku wysłał Hornera do buduaru hrabiny, aby przylutował obluzowany pręt w kominku. Przez jakiś czas nadzorował ślusarza, ale potem odwołały go inne obowiązki. Kiedy wrócił, Hornera nie było, wyrwana siłą szuflada toaletki stała otworem, a na blacie leżało puste safianowe pudełko, w którym, jak się okazało, hrabina przechowywała biżuterię. Ryder bezzwłocznie wszczął alarm, a Hornera aresztowano jeszcze tego wieczoru, klejnotu jednak nie znaleziono ani przy nim, ani w jego mieszkaniu. Pokojówka hrabiny, Catherine Cusack, zeznała, że słyszała alarm Rydera, a kiedy wbiegła do buduaru, znalazła wszystko dokładnie tak, jak to opisał pierwszy świadek. Inspektor Bradstreet z wydziału B zeznał, że Horner ze wszystkich sił przeciwstawiał się aresztowaniu, w bardzo ostrych słowach twierdząc, że jest niewinny. Ponieważ jednak był już skazywany za kradzież, sędzia pokoju skierował sprawę do rozpatrzenia w trybie procesowym przez sąd. Horner, który w trakcie przesłuchań był bardzo podniecony, zemdlał na wieść o decyzji i z sądu został wyniesiony”.
— Tyle zatem sędzia pokoju — powiedział w zamyśleniu Holmes i odłożył gazetę. — My natomiast musimy odtworzyć ciąg wydarzeń prowadzących od safianowej szkatułki na jednym końcu do wola gęsi porzuconej na Tottenham Court Road na drugim. No i co, Watsonie, widzi pan, że nasza mała dedukcja nagle nabrała wielkiej wagi, a sprawa przestała być tak niewinna. Oto kamień, który znaleziono w gęsi, gęś zaś należała do pana Henry’ego Bakera, jegomościa w podłym kapeluszu i charakteryzującego się cechami, które panu wyliczyłem. Teraz trzeba się zabrać na serio do szukania tego dżentelmena i ustalenia, jaką odegrał rolę w całej tej zagadce. Sięgniemy na początek do najprostszego rozwiązania, jakim będzie zamieszczenie we wszystkich popołudniówkach ogłoszenia. Jeśli to się nie powiedzie, trzeba będzie sięgnąć do innych metod.
— A co pan napisze w ogłoszeniu?
— Poproszę o ołówek i kawałek papieru. Dziękuję. A zatem: „Na rogu Goodge Street znaleziono gęś i czarny filcowy kapelusz. Pan Henry Baker może je odebrać dzisiaj wieczorem o godzinie 18.30 na Baker Street pod numerem 221B”. To chyba jasne i zrozumiałe?
— Naturalnie, ale czy przeczyta ogłoszenie?
— Jestem pewien, że przegląda gazety, bo dla ubogiego człowieka to poważna strata. Był tak przestraszony zniszczeniem witryny i widokiem nadbiegającego Petersona, że nie myśląc o niczym, rzucił się do ucieczki, ale potem na pewno gorzko pożałował odruchu, pod wpływem którego stracił gęś. Poza tym uwagę z pewnością zwróci jego nazwisko, więc nawet gdyby sam nie przeczytał, to pokaże mu ogłoszenie ktoś ze znajomych. A teraz, Peterson, niechże pan pospieszy do agencji ogłoszeń i każe to zamieścić w wieczornych gazetach.
— Których, sir?
— „Globe”, „Star”, „Pall Mall”, „St. James’s Gazette”, „Evening News”, „Standard”, „Echo”, a jeśli przyjdą panu jeszcze jakieś do głowy, to je też niech pan uwzględni.
— Oczywiście, sir. A kamień?
— Ach, prawda, kamień. Na razie zostanie u mnie. Dziękuję. A, jeszcze jedno. Niech pan kupi gęś, Peterson, i podrzuci do mnie, żebym mógł ją wręczyć osobie, która się zgłosi, w zamian za tę, którą zaczęła pałaszować pańska rodzina.
Komisarz wyszedł, a Holmes sięgnął po klejnot i uniósł go do światła.
— Piękna rzecz — pokiwał głową. — Niech pan tylko spojrzy, jak lśni i się mieni. Ściąga uwagę i popycha do przestępstwa. Zawsze tak jest z drogimi kamieniami. To diabelskie przynęty. Kamień znany jest od niecałych dwudziestu lat. Znaleziono go na brzegu rzeki Amoy w południowych Chinach, a jego osobliwość polega na tym, że wszystkie cechy karbunkułu łączy z barwą niebieską, a nie czerwoną. Dwadzieścia lat, a już ma ponurą historię. Aby zawładnąć tymi mniej więcej dwu i pół gramami skrystalizowanego węgla, popełniono dwa morderstwa, kilka rabunków, jedną osobę oblano witriolem, inna popełniła samobójstwo. Kto by przypuścił, że takie piękne świecidełko może kogoś zaprowadzić na szubienicę albo wepchnąć za więzienne kraty. Zaraz schowam je do sejfu, a hrabinie dam znać, że mamy jej skarb.
— Sądzi pan, że ten Horner jest niewinny?
— W tej chwili za wcześnie na opinię.
— To może ma pan jakieś przypuszczenia, czy ten drugi, Baker, ma coś wspólnego z całą sprawą?
— Bardziej prawdopodobne wydaje mi się przypuszczenie, że pan Henry Baker jest absolutnie niewinny i wcale nie zdawał sobie sprawy z tego, że ptak, którego niesie, jest cenniejszy, niż gdyby był ze złota. To przypuszczenie łatwo da się sprawdzić, jeśli tylko będzie odpowiedź na nasze ogłoszenie.
— I do tego czasu nic pan nie może zrobić?
— Nic.
— W takim razie oddam się swoim lekarskim obowiązkom, ale zjawię się tu przed wpół do siódmej, gdyż bardzo mnie ciekawi, jakie też jest rozwiązanie tej zagadki.
— Rad pana zobaczę, zwłaszcza że o siódmej mam kolację. Dzisiaj będzie chyba bekas. Nawiasem mówiąc, w świetle ostatnich wydarzeń chyba poradzę pani Hudson, aby dokładnie zbadała wole.
Wizyty u pacjentów zabrały mi więcej czasu, niż przypuszczałem, dotarłem więc na Baker Street odrobinę po wpół do siódmej. Zbliżając się do domu Holmesa, zobaczyłem stojącego w jasnym półkolu światła, które rzucała lampa nad wejściem, wysokiego mężczyznę w szkockim berecie i długim płaszczu zapiętym starannie aż pod szyję. Kiedy drzwi się otwarły, razem ruszyliśmy na piętro.
— Pan Henry Baker, jak zgaduję — powiedział Holmes, wstając z fotela i witając gościa z kordialnością, która, jeśli tylko chciał, przychodziła mu łatwo. — Proszę usiąść tu, przy kominku, panie Baker. Zimny wieczór, a widzę, że pańskie krążenie lepiej się spisuje w lecie niż w zimie. Także i pan niech usiądzie, doktorze Watson, zjawił się pan w samą porę. Czy to pański kapelusz, mister Baker?
— Tak, sir, bez najmniejszej wątpliwości.
Był to postawny mężczyzna z zaokrąglonymi ramionami, pokaźną głową, szeroką, inteligentną twarzą zakończoną spiczastą bródką, której brąz przetykany był siwizną. Rumieniec na nosie i policzkach, jak też lekkie drżenie dłoni poświadczały przypuszczenia Holmesa co do nawyków gościa. Jego zrudziały czarny surdut był starannie zapięty z przodu, kołnierz postawiony, a na wystających z rękawów chudych nadgarstkach nie było ani śladu mankietów. Mówił powoli i wyraźnie, starannie dobierając słowa, i robił wrażenie człowieka wykształconego, z którym jednak los nie obszedł się zbyt łaskawie.
— Trzymaliśmy oba przedmioty przez kilka dni — ciągnął Holmes — wyglądając pańskiego ogłoszenia, w którym byłby adres. Zachodzę w głowę, czemu go pan nie dał.
Przybysz zaśmiał się z pewnym zawstydzeniem.
— Rzadziej dziś widzę szylingi niż niegdyś — powiedział. — Byłem przekonany, że banda rzezimieszków, którzy mnie napadli, zabrała i gęś, i kapelusz, nie myślałem więc marnować pieniędzy, na próżno starając się odzyskać utracone rzeczy.
— To zrozumiałe. Nawiasem mówiąc, gęś zmuszeni byliśmy zjeść.
— Zjeść! — powtórzył z przejęciem gość i na pół uniósł się z fotela.
— Tak, gdybyśmy bowiem tego nie zrobili, nikt już nie miałby z niej pożytku. Zakładam jednak, że ta, którą może pan zobaczyć tam na blacie, dokładnie tej samej wagi i absolutnie świeżutka, równie dobrze posłuży pańskim zamiarom, czyż nie?
— Ach, oczywiście, oczywiście — odrzekł pan Baker, wzdychając z ulgą.
— Zachowaliśmy, rzecz jasna, pióra, łapy, wole i inne wnętrzności poprzedniego ptaka, na wypadek gdyby pan…
Holmes nie dokończył, gdyż przerwał mu serdeczny śmiech mężczyzny.
— Taki z nich jedynie pożytek, że byłyby pamiątkami po mojej smutnej przygodzie, ale poza tym zupełnie nie wiem, do czego miałyby mi się przydać disjecta membra niestałej towarzyszki mej nocnej wędrówki. Nie, nie, sir, jeśli pan pozwoli, zainteresowaniem swym obejmę tylko ten wspaniały gęsi okaz, który widzę na blacie kredensu.
Sherlock Holmes rzucił mi znaczące spojrzenie i wzruszył ramionami.
— Zatem tu jest pana kapelusz, gęś zechce pan wziąć sam. A przy okazji, czy mogę zapytać, skąd pan miał tamtego ptaka? Zajmuję się trochę hodowlą drobiu i dawno już nie widziałem tak dobrze odkarmionej gęsi.
— Oczywiście, sir — rzekł Baker, który trzymał już pod pachą odzyskaną własność. — W kilka osób odwiedzamy Alpha Inn koło Muzeum, za dnia, rozumie pan, przesiadujemy pośród eksponatów. W tym roku właściciel, pan Windigate, stworzył coś jak gęsi klub. Co tydzień odkładaliśmy po kilka pensów, za co na Boże Narodzenie każdy miał dostać swoją gęś. Płaciłem jak należy, ale resztę sam pan już zna. Bardzo jestem wdzięczny za kapelusz, gdyż beret nie pasuje ani do mojego wieku, ani do mojej głowy.
Z komicznym namaszczeniem skłonił się każdemu z nas i ruszył w swoją drogę.
— Na tym się kończy partia pana Henry’ego Bakera — powiedział Holmes, kiedy za gościem zamknęły się drzwi. — Jest jasne, że niczego więcej nie wie. Jak tam, Watsonie, zgłodniał pan?
— Nieszczególnie.
— W takim razie proponuję, abyśmy bekasa odłożyli na kolację i natychmiast ruszyli nowym tropem, dopóki jest świeży.
Wieczór był zimny, nałożyliśmy więc wełniane palta, a szyje otuliliśmy szalikami. Na zewnątrz gwiazdy lśniły obojętnie na bezchmurnym niebie. Z ust przechodniów unosiła się para niczym obłoczki od wystrzałów. Kroki nasze rozbrzmiewały suchym głośnym echem, gdy sławnymi z gabinetów lekarskich Wimpole Street i Harley Street dotarliśmy do Wigmore Street i Oxford Street, by po kwadransie znaleźć się na Bloomsbury. Alpha Inn to, jak się okazało, niewielki pub na rogu jednej z uliczek wychodzących na Holborn. Weszliśmy do środka, a Holmes zamówił dwa piwa u czerstwego właściciela, który stał za barem w białym fartuchu.
— Mam nadzieję, że pańskie piwo jest równie znakomite jak pańskie gęsi — zagaił mój przyjaciel.
— Moje gęsi? — powtórzył ze zdziwieniem Windigate.
— Tak. Nie będzie pół godziny, jak rozmawiałem z panem Henrym Bakerem, od którego dowiedziałem się o pańskim gęsim klubie.
— A, tak. Tylko, widzi pan, moje to one były tylko w tym sensie, że je kupiłem.
— A gdzie, jeśli można spytać?
— Na Covent Garden, zamówiłem całe dwa tuziny.
— Ciekawe, u kogo, bo znam kilka z handlujących tam osób.
— U Breckinridge’a.
— No nie, jego nie znam. Tak czy owak, pańskie zdrowie i za pomyślność pubu.
Wychyliliśmy piwa i znowu znaleźliśmy się na mroźnym powietrzu, co kazało starannie dopiąć palta.
— Teraz Breckinridge — ciągnął Holmes. — Niech pan pamięta, Watsonie, że chociaż na jednym końcu łańcucha mamy rzecz tak niewinną jak gęś, to na drugim jest człowiek, który pójdzie do więzienia na siedem lat, jeśli nie dowiedziemy jego niewinności. Nie można wykluczyć, że nasze śledztwo tylko potwierdzi jego winę, mamy jednak trop, który policja przegapiła, a na którym znaleźliśmy się dzięki szczęśliwemu przypadkowi. Tak czy owak, nie możemy ustawać w naszych wysiłkach, na południe zatem marsz!
Pokonawszy Holborn, ruszyliśmy Endell Street, by potem plątaniną slumsów dotrzeć na Covent Garden. Jeden z największych straganów miał tabliczkę z nazwiskiem „Breckinridge”; właściciel, mężczyzna o końskiej, pociągłej twarzy i starannie przystrzyżonych bokobrodach, pomagał chłopcu szykować budkę do zamknięcia.
— Dobry wieczór. Strasznie dziś zimno, prawda? — powiedział Holmes.
Sklepikarz tylko przytaknął i spojrzał pytającym wzrokiem.
— Widzę, że gęsi już wyprzedane. — Holmes ruchem brody wskazał pustą ladę.
— Jutro rano może ich pan mieć co najmniej pięćset.
— Jutro już mi niepotrzebne.
— To niech pan zajrzy tam, gdzie się pali lampa gazowa.
— Nie, właśnie pana mi polecano.
— A kto taki?
— Właściciel Alphy.
— Zgadza się, dostał dwa tuziny.
— Tak, tak, piękne to były ptaki. A skąd pan je miał?
Pytanie to nieoczekiwanie rozzłościło straganiarza.
Wziął się pod boki i wyzywająco wysunął brodę.
— A panu szanownemu o co właściwie chodzi? Tylko kawa na ławę, a nie żadne tam sraki-taki-piękne-ptaki!
— Przecież pytam wprost, kto panu sprzedał gęsi, które dostarczył pan do Alphy.
— To się pan nie dowie i już!
— Wcale mi na tym nie zależy, tylko nie bardzo rozumiem, czemu podobny drobiazg tak pana drażni.
— Drażni! Ciekaw jestem, jak by się pan zachował, jakby to panu tak wiercili dziurę w brzuchu. Jak wykładam uczciwe pieniądze za dobry towar, to dla mnie szlus i kropka! A tu zaraz: „Gdzie te gęsi?”, „Kto je kupił?”, „Ile pan za nie chce?”. Taki rejwach z nimi, jakby to były jedyne gęsi na całym bożym świecie.
— Nie wiem, kto tam pana wypytywał, ja w każdym razie nie mam z tym nic wspólnego — oznajmił Holmes, wzruszając ramionami. — Nie powie mi pan, to nici z zakładu, bo znam się na drobiu i postawiłem pięć funtów, że ptak, którego jadłem w Alphie, musiał być tuczony na wsi.
— No to przegrał pan piątaka, bo to miejska gęś — powiedział sprzedawca i odwrócił się, uznając całą sprawę za załatwioną.
— To niemożliwe.
— Mówię, jak jest.
— Nie uwierzę.
— Znalazł mi się znawca! Myślisz pan, że więcej pan wiesz o drobiu ode mnie, jak się nim zajmuję od szczeniaka? Mówię raz jeszcze, wszystkie te, które poszły do Alphy, to londyńskie gęsi.
— Nigdy mnie pan nie przekona.
— Zakład?
— Szkoda mi pana, bo mam rację, ale dobrze, stawiam suwerena, żeby oduczyć pana uporu.
Straganiarz zachichotał szyderczo.
— Daj no mi książki, Bill — polecił.
Chłopiec zawinął się i zaraz pod wiszącą lampą znalazł się cienki notesik i duży, solidnie wytłuszczony zeszyt.
— No dobrze, panie mądralo. Gęsi jako żywo nie mam już na składzie, ale jak się z panem załatwię, to się okaże, że mam jednego osła. Widzi pan ten notesik?
— Widzę, i co z tego?
— Mam tu wszystkich tych, co to od nich kupuję. Na tej stronie są wszyscy ze wsi, przy każdym nazwisku numer, gdzie ich szukać w dużej książce. A tutaj masz pan stronę w czerwonym atramencie. To miastowi dostawcy. No i tutaj, trzecie nazwisko, niech pan przeczyta z łaski swojej.
— Numer 117, pani Oakshott, Brixton Road 249 — odczytał Holmes.
— Pięknie, pięknie. No to teraz w dużej książce.
Breckinridge pomógł znaleźć odpowiednią stronę Holmesowi, który odczytał:
— Tutaj jest. „Pani Oakshott, Brixton Road 117, dostawca, jaja i drób”.
— A jaki tam jest ostatni wpis?
— Dwudziesty drugi grudnia. Dwadzieścia cztery gęsi, siedem szylingów sześć pensów.
— Pięknie, pięknie. To wiemy. A niżej?
— Sprzedane panu Windigate’owi z Alphy za dwanaście szylingów.
— No i co, panie uparciuchu?
Sherlock Holmes wydawał się bardzo dotknięty. Wyciągnął suwerena, cisnął go nad ladą i w milczeniu odwrócił się z miną człowieka skrajnie zdegustowanego. Kiedy odeszliśmy kilkanaście metrów, zatrzymał się pod latarnią i serdecznie zaśmiał, wydając dźwięki typowe dla niego.
— Watsonie, jeśli zobaczy pan kiedyś jegomościa z tak podstrzyżonymi bakami, któremu z kieszeni będzie sterczał różowy dodatek sportowy, może pan być pewien, że pójdzie na każdy zakład. Ośmielę się przypuścić, że nawet gdybym położył przed nim sto funtów, nie udzieliłby mi tak kompletnej informacji jak ta, którą od niego wyciągnąłem, zakładając się o suwerena. No cóż, Watsonie, powoli zbliżamy się do końca naszego śledztwa i teraz trzeba tylko postanowić, czy jeszcze dzisiaj nawiedzimy panią Oakshott, czy odłożymy to do jutra. Z tego, co usłyszeliśmy od tego miłośnika zakładów, jeszcze jakieś inne osoby interesują się tą sprawą, więc…
W dokończeniu zdania przeszkodził mu nagły rwetes przy straganie, od którego właśnie odeszliśmy. Obejrzawszy się, zobaczyliśmy niskiego mężczyznę o szczurzym obliczu, który stał w ruchomym kręgu światła padającego z kołyszącej się lampy, podczas gdy stojący w drzwiach straganu Breckinridge ze złością potrząsał pięściami.
— Dość już mam ciebie i tych twoich gęsi! — krzyczał. — Niech was wszystkich diabeł weźmie. Jak będziesz mnie jeszcze nachodził z tymi swoimi durnymi gęsiami, poszczuję cię psami, nicponiu! Proszę, niech tu przyjdzie pani Oakshott, z nią mogę porozmawiać, ale ty co niby masz do tego? A co to, od ciebie kupowałem?
— Nie, ale jedna z nich była moja — płaczliwie poskarżył się natręt.
— To pytaj panią Oakshott, a nie mnie!
— Ale ona kazała pana spytać.
— Równie dobrze możesz sobie pytać króla Prus, ja mam już tego po uszy! Jazda mi stąd!
Breckinridge solidnie się zamachnął, a intruz jak niepyszny rozmył się w ciemności.
— To nam może oszczędzić wizyty na Brixton Road — mruknął Holmes. — Chodźmy, zobaczymy, co się uda wyciągnąć od tego natręta.
Przemykając między grupkami ludzi, którzy stali przy czynnych straganach, szybko dogoniliśmy niskiego mężczyznę, a kiedy Holmes dotknął jego ramienia, ten gwałtownie odwrócił się i przysiągłbym, że cała krew odpłynęła mu z twarzy.
— Kim pan jest? — wyjąkał drżącym głosem. — Czego pan chce?
— Proszę mi wybaczyć — rzekł uprzejmie Holmes — ale przypadkiem słyszałem pytania, które pan stawiał temu grubiańskiemu handlarzowi. Tak się składa, że pewnie mógłbym panu pomóc.
— Pan? Kim pan jest? I skąd pan może cokolwiek wiedzieć o całej sprawie?
— Nazywam się Sherlock Holmes, a moim zadaniem jest wiedzieć to, czego inni nie wiedzą.
— Ale o tej sprawie nic pan nie wie.
— Myli się pan, wiem o niej wszystko. Stara się pan trafić na ślad gęsi, które pani Oakshott z Brixton Road sprzedała temu kramarzowi, Breckinridge’owi, a ten z kolei odsprzedał je panu Windigate’owi, właścicielowi Alpha Inn i dostarczycielowi drobiu dla klubu, do swych członków zaliczającego także pana Henry’ego Bakera.
— Och, sir, to pan jest tym człowiekiem, którego tak chciałem spotkać. — Niepokaźny mężczyzna rozłożył ręce z dygoczącymi dłońmi. — Nawet nie jestem w stanie wyłożyć, jak bardzo interesuje mnie ta sprawa.
Sherlock Holmes zawołał na przejeżdżającą właśnie czterokołową dorożkę.
— W takim razie lepiej omówić wszystko w zacisznym pokoju, a nie na targu, po którym szaleje wicher — powiedział. — Ale na początek może zechciałby mnie pan poinformować, z kim mam przyjemność?
Tamten zawahał się, a potem powiedział, uciekając wzrokiem:
— Nazywam się John Robinson.
— No nie, nie może się tak zacząć nasza współpraca. Proszę o prawdziwe nazwisko, a nie jakiś pseudonim.
Nieznajomy poczerwieniał aż po białka oczu.
— No dobrze, naprawdę nazywam się James Ryder.
— Ano właśnie. Główny zarządca hotelu Cosmopolitan. Proszę razem z nami do dorożki, a wnet będę w stanie powiedzieć panu wszystko, czego tylko pan sobie zażyczy.
Ryder patrzył to na jednego z nas, to na drugiego wzrokiem na wpół przerażonym, a na wpół pełnym nadziei, jak ktoś, kto nie jest pewien, czy czeka go szczęśliwy traf, czy katastrofa. W końcu z ociąganiem wsiadł do dorożki, a pół godziny później siedzieliśmy już w saloniku przy Baker Street. W trakcie jazdy nie padło ani jedno słowo, ale pospieszny oddech naszego współpasażera oraz nieustanne zaplatanie i rozplatanie dłoni świadczyły o jego skrajnym zdenerwowaniu.
— Nareszcie w domu — powiedział Holmes, kiedy się już rozsiedliśmy. — Przy takiej pogodzie trudno o lepsze rozwiązanie niż ogień na kominku. Wygląda pan na zziębniętego, mister Ryder. Proszę, niech pan weźmie ten wiklinowy fotel. Jeszcze tylko zamienię buty na pantofle, a potem możemy się zająć naszą małą sprawą. Dobrze, chce pan wiedzieć, co się stało z tymi gęsiami?
— Tak, bardzo.
— Czy, jak zgaduję, z pewną konkretną gęsią. Bo sądzę, że tylko jednym ptakiem tak naprawdę się pan interesuje.
Ryder cały się trząsł z emocji.
— Och, sir, może mi pan powiedzieć, gdzie ona się znalazła?
— Tutaj.
— Tutaj?
— Tak, i okazało się, że to niezwykła doprawdy gęś, dlatego też nie dziwię się pańskiej ciekawości. Proszę sobie wyobrazić, że zniosła jajko po śmierci, najśliczniejsze, najbardziej promienne niebieskie jajko, jakie kiedykolwiek widziałem. Mam je tutaj, w swoim muzeum.
Nasz gość zerwał się na równe nogi i chwycił się kominka prawą ręką, podczas gdy Holmes otworzył sejf i na wyciągniętej ręce pokazał niebieski karbunkuł, który niczym gwiazda lśnił zimnym, promiennym blaskiem. Ryder ze ściągniętą twarzą wpatrywał się w klejnot, nie mając pewności, co teraz zrobić; chciał porwać kamień, a zarazem się lękał.
— Gra skończona, Ryder — spokojnie oznajmił Holmes. — Niechże pan się porządnie trzyma, bo zaraz wleci pan do ognia. Watsonie, proszę go podprowadzić do fotela. Nie tak łatwo popełnić przestępstwo z zimną krwią, prawda? Niech pan mu da trochę whisky, Watsonie. No, teraz wygląda trochę bardziej po ludzku, chociaż od tego nie przestanie być kanalią.
Ryder, który omal nie upadł, gdy prowadziłem go do fotela, a teraz po wypiciu trunku odzyskał trochę kolorów na twarzy, patrzył przerażonymi oczyma na swego oskarżyciela.
— Mam już w ręku niemal wszystkie nitki i wszystkie dowody, jakich mogę potrzebować, tak że niewiele chcę od pana usłyszeć. Parę rzeczy można jednak wyjaśnić. Jak, Ryder, dowiedzieliście się o niebieskim klejnocie hrabiny Morcar?
— Od Catherine Cusack — odrzekł łamiącym się głosem.
— Rozumiem, od pokojówki hrabiny. Cóż, pokusa nagłego i łatwego wzbogacenia okazała się dla was zbyt wielka, ale nawet lepsi od was jej ulegali, tyle że nie mieliście żadnych skrupułów, by zmierzać do celu. Jak już powiedziałem, Ryder, niezła z was kanalia. Wiedzieliście, że ten ślusarz, Horner, miał już wyroki za kradzież, że w związku z tym podejrzenie padnie przede wszystkim na niego, więc co zrobiliście? Zepsuliście coś w buduarze hrabiny, korzystając z pomocy swojej wspólniczki, tej Cusack, i zadbaliście, żeby to on wziął się do naprawy. Kiedy zrobił swoje, włamaliście się do szkatułki, zabraliście karbunkuł i natychmiast narobiliście krzyku, żeby biedak został aresztowany. Potem…
Ryder znienacka rzucił się na dywan i podpełzł do nóg mego przyjaciela.
— Litości, na miłość boską! — zawył. — Niechże pan pomyśli o moim ojcu! O mojej matce! Serce im od tego pęknie. Nigdy przedtem nie popełniłem przestępstwa i nigdy więcej już to się nie zdarzy. Przysięgam! Przysięgam na wszystko, co dla mnie najświętsze! Na Jezusa Chrystusa, proszę, błagam, niech mnie pan nie stawia przed sądem!
— Wracajcie na fotel, Ryder. Łatwo się teraz czołgać i zalewać łzami, ale wtedy mało mieliście litości dla tego nieszczęsnego Hornera, który siedzi za kratkami, nie mając pojęcia dlaczego.
— Zniknę, panie Holmes! Wyjadę z kraju, a wtedy oskarżenie upadnie.
— Hm, wkrótce o tym porozmawiamy, ale na razie wyjaśnijmy sobie jeszcze jedną sprawę: jak kamień dostał się do gęsi, a ta z kolei została sprzedana? I pamiętajcie, jeśli chcecie mieć na coś jakąkolwiek nadzieję, musicie mówić prawdę.
Ryder przeciągnął językiem po wargach.
— Powiem wszystko tak, jak było, sir. Kiedy Hornera aresztowali, pomyślałem, że najlepiej, abym jak najszybciej wyniósł kamień, bo nie wiadomo, kiedy policji wpadnie do głowy przeszukać mnie i mój pokój. W hotelu nie było żadnej bezpiecznej skrytki. Udałem, że muszę załatwić jakąś hotelową sprawę, i poszedłem do siostry. Wyszła za niejakiego Oakshotta, mieszka przy Brixton Road i hoduje drób, który potem sprzedaje. Przez całą drogę do niej miałem wrażenie, że na ulicy są tylko sami policjanci i detektywi, a chociaż wieczór był zimny, zanim dotarłem na Brixton Road, twarz miałem zlaną potem. Siostra spytała mnie, co się stało i czemu jestem taki blady, a ja odrzekłem, że to z powodu kradzieży, która miała miejsce w hotelu. Potem zaszedłem na tylne podwórko, zapaliłem fajkę i zacząłem się zastanawiać, co robić. Przyjaźniłem się kiedyś z jednym takim Maudsleyem, który zszedł na złą drogę i odsiedział swoje w Pentonville. Spotkaliśmy się raz, a on zaczął mi opowiadać o różnych złodziejskich sztuczkach, między innymi, jak pozbyć się tego, co zostało skradzione. Miałem pewność, że mnie nie wyda, bo wiedziałem o nim dwie czy trzy rzeczy, postanowiłem więc iść na Kilburn, gdzie teraz mieszka, żeby mi poradził, jak sprzedać taki kamień. Tylko jak się bezpiecznie do niego dostać? Dobrze pamiętałem swoje męki w drodze z hotelu do siostry. Wystarczy, że mnie zatrzymają i przeszukają, a zaraz znajdą to cacko w kieszeni kamizelki. Stałem tak oparty o ścianę, koło mnie dreptały gęsi i nagle przyszła mi do głowy myśl, jak oszukać nawet najlepszego na świecie detektywa. Parę tygodni wcześniej siostra mi powiedziała, że na święta może mi dać w prezencie gęś, a słowa zawsze dotrzymywała. To wezmę tę gęś teraz, pomyślałem, i zaniosę na Kilburn. Była na podwórku mała komórka, zaciągnąłem do niej piękną białą gęś z nakrapianym ogonem. Rozwarłem jej dziób i wcisnąłem kamień tak daleko, jak tylko palce sięgnęły. Przełknęła i poczułem, że skarb wszedł w jej wole, zaraz jednak zaczęła się szarpać, bić skrzydłami, gęgać, aż siostra wyszła zobaczyć, co się dzieje. Chciałem jej wyjaśnić, a ten wściekły ptak wyrwał mi się i dał nura między inne. „Co ty tam z nimi wyrabiasz, Jem?” — pyta siostra. „Powiedziłaś, że mogę sobie jedną wziąć na Boże Narodzenie, więc obmacywałem, która jest najtłustsza” — ja na to. „Tak, pamiętałam — mówi siostra — twoją trzymamy oddzielnie, nawet ją nazywamy gęsią Jema, to ta duża biała, o tam. Mam ich tu dwadzieścia sześć, jedna dla ciebie, jedna dla nas i dwa tuziny na sprzedaż”. „Bardzo ci dziękuję, Maggie — powiadam — ale jakby ci nie zrobiło różnicy, to wolę tę, z którą się tak szarpałem”. „Ale tamta jest półtora kilograma cięższa, tuczyliśmy ją specjalnie dla ciebie”. „Nie, nie, wolę tamtą i zabrałbym ją teraz”. „Jak sobie chcesz” — odparła siostra i widzę, że jest trochę obrażona. — „Która to niby?”. „Ta biała z nakrapianym ogonem, tam w środku”. „To ją sobie ukatrup i zabieraj”. Tak też zrobiłem, panie Holmes, wziąłem ptaka na ramię i poniosłem na Kilburn. Tam wszystko opowiedziałem memu koleżce, bo z nim łatwiej było to zrobić. Tak się śmiał, że mało się nie udławił, ale w końcu wyciąga nóż, rozkrawa gęś, a mnie serce zamarło w gardle, bo tam ani śladu żadnego kamienia. Natychmiast zrozumiałem, że zaszła straszna pomyłka, więc pędem biegnę do siostry, wpadam na podwórze, a tam ani jednego ptaka. „Gdzie one?” — wołam do Maggie. „Kupiec już je zabrał, Jem”. „Jaki kupiec?”. „Breckinridge z Covent Garden”. „A była jeszcze jakaś z nakrapianym ogonem?”. „Tak, Jem, dwie takie były i nigdy ich nie potrafiłam odróżnić”. Zostawiłem siostrę i gnam do tego Breckinridge’a, a ten żadnej gęsi już nie ma i za nic nie chce powiedzieć, kto je od niego kupił. Słyszał go pan dzisiaj, mister Holmes, ale on zawsze tak mi odpowiadał. Siostra uważa, że mam kręćka, ja też czasami myślę, że zaraz zwariuję. A teraz… Teraz jestem napiętnowany jako złodziej, chociaż nie uszczknąłem nawet odrobinki bogactwa, dla którego tak się upodliłem. Boże miłościwy, zlituj się nade mną nieszczęsnym! Boże!
Z twarzą ukrytą w dłoniach Ryder zaczął konwulsyjnie łkać.
Zapadła długa cisza, przerywana tylko szlochem nikczemnika i miarowym stukotem palców Holmesa przebierających po blacie stołu. Wreszcie mój przyjaciel powstał i otworzył drzwi.
— Wynocha! — warknął.
— Co takiego? Och, sir, niechże niebiosa panu błogosławią!
— Dość! Wynoś się!
Bez żadnego więcej słowa Ryder rzucił się do drzwi; słyszeliśmy tylko łomot na schodach, trzaśnięcie drzwiami i cichnący odgłos biegnących stóp.
— Koniec końców, Watsonie — rzekł Holmes, sięgając po glinianą fajkę — policja nie płaci mi za to, żebym naprawiał jej błędy. Co innego, gdyby Hornerowi groziło niebezpieczeństwo, ale ten łajdak nie będzie zeznawał przeciw niemu, oskarżenie zostanie więc oddalone. Niewykluczone, że i ja popełniam przestępstwo, ale możliwe również, że ratuję duszę Rydera. Nie porwie się już więcej na żadną niegodziwość, jest na to zbyt wystraszony, a gdyby teraz powędrował do więzienia, będzie już zawsze do niego wracał. Poza tym Boże Narodzenie to czas wybaczania. Kapryśny los podsunął nam osobliwy problem, a samo jego rozwiązanie jest wystarczającą nagrodą. A teraz, jeśli będzie pan tak dobry, doktorze, i naciśnie dzwonek, przyjdzie czas na inną dogłębną analizę, w której także ptak odegra główną rolę.
[Tłumaczenie — Jerzy Łoziński]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki