44,99 zł
16 osób interesuje się tą książką
Utracone wspomnienia. Utracona miłość?
Walka z siłami ciemności wchodzi w decydującą fazę. Czy Nora i Patch mogą razem wygrać tę wojnę?
Trzeci tom kultowej sagi o zakazanej miłości do upadłego anioła.
Nora Grey budzi się na cmentarzu przy grobie swojego ojca. Nie wie, jak i dlaczego się tam znalazła. Nie potrafi sobie przypomnieć wydarzeń z ostatnich kilku miesięcy.
Nie pamięta też Patcha, swojego uwodzicielskiego i tajemniczego ukochanego z innego świata. Czuje jednak desperacką potrzebę podążania za dwojgiem czarnych oczu widywanych w snach. Hipnotyczne, obsesyjne wręcz pragnienie poddania się ich woli…
Co się działo podczas wymazanych z jej wspomnień miesięcy? Czy odzyska pamięć? Dlaczego czuje pustkę w sercu i ma niepokojące wizje? Kto zostawił w jej pokoju kartkę z groźbami i czy jest w niebezpieczeństwie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 437
Dedykuję Rileyowi i Jace’owi
Prolog
Coldwater, Maine,trzy miesiące wcześniej
Na parking obok cmentarza zajechało czarne audi, ale żaden z trzech siedzących w nim mężczyzn nie zamierzał oddawać czci zmarłym. Było po północy, i bramę cmentarną, zgodnie z przepisami, już dawno zamknięto. Nad ziemią unosiła się dziwna letnia mgła – rzadka i okropna jak procesja duchów. Nawet wychudzony sierp księżyca między nowiem a pełnią przypominał opadającą powiekę. Nim kurz zdążył osiąść na drodze, kierowca wyskoczył z auta, pospiesznie otwierając tylne drzwi z obu stron pojazdu.
Pierwszy wysiadł Blakely. Wysoki, siwiejący, o ostrej, prostokątnej twarzy – jako człowiek dobiegał trzydziestki, lecz według kalendarza nefilskiego był znacznie starszy. Po chwili stanął obok niego drugi Nefil – Hank Millar. Hank również był niespotykanie wysoki. Miał jasne włosy, niebieskie oczy i wyrazistą, ujmującą urodę. Jego życiowe motto brzmiało: „Najpierw sprawiedliwość, potem łaska” – i hołdowanie tej zasadzie, jak również szybkie dojście do władzy w nefilskim światku przestępczym, zapewniły mu ksywy Pięść Sprawiedliwości, Żelazna Pięść oraz najbardziej znana – Czarna Ręka. Wśród swoich cieszył się opinią przywódcy, wizjonera i odkupiciela, ale w kręgach pozbawionych wpływów po cichu nazywano go Krwawą Ręką. Szeptano, że jest nie tyle wybawcą, ile bezwzględnym dyktatorem. Nerwowy trajkot adwersarzy bawił Hanka, w którego przekonaniu prawdziwa dyktatura równała się władzy absolutnej i w ogóle nie dopuszczała możliwości istnienia opozycji – aczkolwiek w głębi duszy żywił nadzieję, że kiedyś będzie mógł sprostać ich oczekiwaniom.
Ruszając dziarskim krokiem, zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął.
– Czy moi ludzie są już tutaj?
– Dziesięciu w lesie z tyłu, za nami – odpowiedział Blakely. – Kolejnych dziesięciu w autach przy obu wyjściach. Pięciu kryje się w różnych punktach w obrębie cmentarza. Trzech tuż za bramą mauzoleum i dwóch pod płotem. Więcej nie potrzeba, bo moglibyśmy się zdradzić. Człowiek, z którym masz się dzisiaj spotkać, na pewno nie przybędzie bez wsparcia.
Hank uśmiechnął się w mroku.
– Oj, mocno w to wątpię.
Blakely zamrugał oczami ze zdumienia.
– Sprowadziłeś dwudziestu pięciu najlepszych nefilskich wojowników przeciwko jednemu człowiekowi?
– To nie jest człowiek – przypomniał mu Hank. – Poza tym nie chcę, by dzisiaj coś poszło nie tak, jak należy.
– Mamy Norę. Gdyby się stawiał, dasz jej telefon. Anioły podobno nie czują dotyku, ale ulegają emocjom. Jej krzyk na pewno go przekona. Sztylet już czeka w pogotowiu.
Hank spojrzał na niego z uśmiechem pełnym aprobaty.
– Sztylet jej pilnuje? Brak mu piątej klepki.
– Mówiłeś, że chcesz złamać jej ducha.
– Chyba tak, rzeczywiście... – zadumał się na chwilę Hank.
Upłynęły zaledwie cztery dni, odkąd ją uwięził, wywlekając ze składziku w parku rozrywki w Delphic, ale już sobie dokładnie sprecyzował, jakich to nauk powinien jej udzielić. Po pierwsze: pod żadnym pozorem nie może podważać jego autorytetu przed ludźmi, którymi on kieruje. Po drugie: dziewczynę obowiązuje całkowite oddanie jej nefilskiemu rodowodowi. I – co najważniejsze – musi mieć respekt dla ojca.
Blakely podał Hankowi niewielkie urządzenie z przyciskiem pośrodku, który pulsował światłem o nieziemskim odcieniu błękitu.
– Włóż to do kieszeni. Gdy tylko naciśniesz ten niebieski guzik, twoi ludzie przybędą zewsząd w okamgnieniu.
– Jest wzmocnione diabelską mocą? – zapytał Hank.
Blakely skinął głową.
– Natychmiast po włączeniu na jakiś czas obezwładnia anioła. Nie wiem na jak długo. To prototyp, jeszcze w pełni nie przetestowałem jego możliwości.
– Mówiłeś o tym komuś?
– Nie, sir. Według twojego rozkazu.
Zadowolony Hank wsunął urządzenie do kieszeni.
– Życz mi szczęścia, Blakely.
– Nie będzie ci potrzebne – odparł przyjaciel, klepiąc go po ramieniu.
Strzepując papierosa, Hank wspiął się po kamiennych stopniach wiodących na cmentarz – zamgloną połać ziemi, która jako punkt obserwacyjny okazała się bezużyteczna. Do tej chwili miał nadzieję, że spostrzeże nadlatującego z góry anioła jako pierwszy, ale też otuchy dodawała mu świadomość, iż ubezpiecza go starannie dobrany i świetnie wyszkolony oddział.
U podnóża schodków Hank przezornie rozejrzał się w ciemności. Zaczęło mżyć i mgła powoli opadała znad otaczających go zamazanych kształtów. W mroku zamajaczyły wysokie nagrobki i strzeliste, rozedrgane drzewa. Cmentarz był zarośnięty i wyglądał niemal jak labirynt. Nic dziwnego, że Blakely wskazał mu to właśnie miejsce. Prawdopodobieństwo, że ludzkie oko przypadkiem wyłowi coś z dzisiejszych zdarzeń, było wykluczone.
Anioł objawił się w pewnej odległości, z przodu. Stał oparty o nagrobek, ale widząc Hanka, wyprostował się natychmiast. Ubrany od stóp do głów w czerń, w skórzanej kurtce motocyklowej, był ledwie dostrzegalny pośród cieni. Miał kilkudniowy zarost, niesfornie rozwichrzone włosy i bruzdy zatroskania wokół ust. Czyżby opłakiwał zniknięcie dziewczyny? To dobrze.
– Nie wyglądasz najlepiej... Patch, jak się nie mylę? – rzekł Hank, przystając kilka metrów przed nim.
Anioł uśmiechnął się, ale bynajmniej nie przyjaźnie.
– Ty za to wyglądasz świetnie, a sądziłem, że też będziesz miał za sobą kilka nieprzespanych nocy. W końcu jest twoją najbliższą krewną. Tymczasem widzę, że lubisz sobie dłużej pospać dla urody. Rixon bez końca powtarzał, jaki z ciebie ładny chłoptaś.
Hank zignorował obelgę. Rixon był upadłym aniołem, który opanowywał jego ciało co roku podczas miesiąca cheszwan, niemal wysysając z niego życie. Wraz z jego śmiercią Hank wyzbył się wszelkiego strachu.
– No więc? Co masz dla mnie? Liczę, że się postarałeś.
– Odwiedziłem twój dom, ale wziąłeś nogi za pas i przyczaiłeś się gdzieś z rodzinką. – Anioł odpowiedział cicho tonem, którego Hank nie potrafił rozszyfrować. Było to coś pomiędzy wzgardą i...
– Mhm, stwierdziłem, że możesz uczynić coś pochopnego. „Oko za oko”... Chyba tak brzmi kredo upadłych aniołów, prawda? – Hank nie wiedział do końca, czy opanowanie anioła imponuje mu, czy też go drażni. Spodziewał się raczej rozpaczy i szaleństwa. Albo że przynajmniej sprowokuje w nim odruch przemocy. Że znajdzie jakiś pretekst, by przywołać swoją gwardię. Bo nic nie umacnia męskiej przyjaźni lepiej niż wspólnie dokonana zbrodnia, i to krwawa. – Zostawmy te uprzejmości. Powiedz, że przyniosłeś mi coś przydatnego.
Anioł obruszył się.
– Uznałem, że odgrywanie roli twojego sługusa to błahostka wobec poszukiwań miejsca, gdzie ukrywasz córkę.
Hank napiął mięśnie dolnej szczęki.
– Nie taka była umowa.
– Podam ci informacje, których się domagasz – odrzekł anioł, co mogłoby zabrzmieć kulturalnie, gdyby nie groźne błyski w jego oczach. – Ale najpierw uwolnij Norę. A teraz dawaj do telefonu swoich ludzi.
– Muszę mieć gwarancję, że będziesz współpracował przez dłuższy czas. Zatrzymam ją, dopóki nie wypełnisz swoich zobowiązań.
Kąciki ust anioła uniosły się, ale nie w uśmiechu. Przeciwnie – nadało mu to wyjątkowo złowieszczy wygląd.
– Nie przyszedłem tu, by pertraktować.
– Nie jesteś do tego zdolny. – Hank sięgnął do kieszeni i wydobył z niej komórkę. – Moja cierpliwość się skończyła. Jeżeli dzisiejszy wieczór okaże się dla mnie stratą czasu, twoja dziewczyna zapamięta go jako bardzo przykry. Wystarczy jeden telefon, by zgłodniała i...
Nim zdążył dokończyć, poczuł, że leci do tyłu. Nagły ruch anielskich ramion, i z Hanka uszło całe powietrze. Uderzył głową o coś twardego. Przed oczami zamigotały mu ciemne kręgi.
– Tak to będzie wyglądało – syknął anioł.
Hank chciał krzyknąć, ale na jego szyi zacisnęła się pięść przeciwnika. Kopnął go w nogę, lecz na próżno, bo anioł był znacznie silniejszy. Próbował wymacać w kieszeni przycisk alarmowy, ale też bez skutku... Anioł odciął mu dopływ tlenu. Pod powiekami Hanka rozbłysły ogniste plamy i poczuł ucisk w piersi, jakby przygniatał go głaz.
W raptownym przypływie natchnienia Hank przeniknął mózg anioła i zaczął rozdzielać wątki jego myśli, całą mocą skupiony na odwracaniu jego zamierzeń i osłabianiu motywacji, bez przerwy szepcząc hipnotyczne: „Puść Hanka Millara, puść go teraz...”.
– Igraszki umysłowe? – zapytał pogardliwie anioł. – Nie trudź się, tylko dzwoń! – nakazał. – Jeśli dziewczyna odejdzie wolna w ciągu najbliższych paru minut, zginiesz szybko. Jeżeli potrwa to choć odrobinę dłużej, pomału rozszarpię cię na strzępy. I wierz mi, że będę się delektował twym najcichszym jękiem.
– Nie... możesz... mnie... zabić! – wybełkotał Hank.
Zawył pod wpływem piekącego bólu rozdzierającego policzki, ale dźwięk nie dobył się z jego ust. Anioł miażdżył mu tchawicę jak w imadle. Palący ból nasilił się i nozdrza Hanka uderzyła ostra woń własnej krwi zmieszanej z potem.
– Niespiesznie, na kawałeczki – zasyczał anioł, machając Hankowi przed znękanymi oczami czymś przypominającym papier uwalany ciemną mazią.
Hank wytężył wzrok. Była to jego skóra!
– Dzwoń do swoich ludzi – zakomenderował anioł, zniecierpliwiony już do granic.
– Nie mogę... mówić! – zagulgotał Hank.
Gdyby tylko móc dosięgnąć guzika...
Złóż przysięgę, że w tej chwili ją wypuścisz, a przywrócę ci mowę. Groźba anioła bez trudu wśliznęła się do umysłu Hanka.
Popełniasz wielki błąd, chłopcze – odparował myślą Hank.
Musnął palcami kieszeń, wsunął je do środka i mocno ujął przyrząd alarmowy.
Anioł wydał gardłowy odgłos zniecierpliwienia, wyrwał mu urządzenie i cisnął nim we mgłę.
Przysięgnij, bo stracisz rękę.
Utrzymam w mocy nasz pierwotny układ – odrzekł Hank. – Daruję jej życie i porzucę zamiar pomszczenia śmierci Chaunceya Langeaisa, jeśli przekażesz mi niezbędne informacje. Tymczasem przyrzekam traktować ją dobrze...
Anioł uderzył jego głową o ziemię. Na granicy mdłości i bólu Hank odebrał komunikat:
Nie zostawię jej z tobą nawet na pięć minut dłużej, a co dopiero na czas, który strawiłbym na to, czego oczekujesz.
Hank usiłował zerknąć mu za ramię, zobaczył jednak tylko rząd nagrobków. Anioł przygwoździł go do ziemi, zasłaniając całkowicie przed jego ludźmi. Hank, jako istota nieśmiertelna, wiedział, że nie grozi mu śmierć, ale też nie miał zamiaru leżeć i dać się kaleczyć, aż zmieni się w bezkształtną miazgę na podobieństwo trupa.
Wydął usta, wpatrując się w oczy anioła.
Nigdy nie zapomnę, jak głośno krzyczała, gdy ją wlokłem. Wiesz, że wołała twoje imię? Bez ustanku. Mówiła, że po nią przyjdziesz. Było tak przez pierwszych kilka dni, rzecz jasna. Sądzę, że powoli zaczyna oswajać się z myślą, że mi nie dorównujesz.
Patrzył, jak twarz anioła ciemnieje jakby od napływającej krwi, jego ramiona drżą, a źrenice rozszerzają się z gniewu. Wtem przeszył Hanka upiorny, agonalny wręcz ból. Bliski omdlenia w męczarniach katowanego ciała, nieprzytomnie spojrzał na umazane własną krwią pięści wroga.
Wydał ogłuszający skowyt. Pulsujący w trzewiach ból omal nie doprowadził go do utraty świadomości. Gdzieś w dali usłyszał odgłosy nadbiegających Nefilów.
– Weźcie... go... ode... mnie! – warknął, kiedy przeciwnik rozdzierał go na strzępy.
Zdawało się, że ogień wściekle trawi każdy jego nerw. Wszystkimi porami wydzielał agonalny żar. Spostrzegł swoją dłoń, która już nie miała mięśni ani skóry i była tylko okaleczoną kością. Anioł rzeczywiście zamierzał rozszarpać go na kawałki. Jego stękający z wysiłku słudzy najwyraźniej nie mogli poradzić sobie z mocarzem, który – wciąż siedząc na nim – wydzierał rękoma kolejne części jego ciała.
Hank zaklął wściekle i zawołał:
– Blakely!
– Brać go, żwawiej! – rozległa się szorstka komenda Blakely’ego.
Nie od razu udało im się odciągnąć anioła. Hank leżał na ziemi, dysząc. Ociekał krwią, targany bólem jak od pchnięć szpadą. Wspierając się na ręce Blakely’ego, z trudem podniósł się na nogi. Czuł się niepewnie i zataczał, jakby zatruty cierpieniem. Z osłupienia otaczających go wywnioskował, że wygląda makabrycznie. Wziąwszy pod uwagę okrucieństwo zadanych mu ran, czekał go co najmniej tydzień powracania do sił – i to nawet przy wzmocnieniu rekonwalescencji diabelską mocą.
– Zabrać go, sir?
Hank przytknął chusteczkę do rozciętej wargi, która zwisała jak miąższ zgniecionego owocu.
– Nie. Zamknięty na nic się nam nie przyda. Powiedz Sztyletowi, że przez dwie doby dziewczynie wolno dawać tylko wodę – jego oddech rwał się. – Skoro chłopaczek nie może z nami współpracować, niech ona za to zapłaci.
Blakely skinął głową, odwrócił się i wystukał na komórce jakiś numer.
Hank wypluł zakrwawiony ząb, przyjrzał mu się pospiesznie, po czym włożył go do kieszeni. Utkwił wzrok w aniele, którego furię można było poznać jedynie po zaciśniętych pięściach.
– Wróćmy więc do tego, co sobie przyrzekaliśmy, aby uniknąć dalszych nieporozumień. Po pierwsze musisz odzyskać zaufanie upadłych aniołów, ponownie wstąpić w ich szeregi...
– Zabiję cię – półgłosem ostrzegł go anioł.
Trzymało go aż pięciu mężczyzn, już jednak im się nie wyrywał. Stał teraz w kamiennym bezruchu, a jego czarne oczy płonęły żądzą zemsty. Hank poczuł przez moment ukłucie strachu, jakby ktoś przypalił jego trzewia zapałką.
Z wielkim trudem udało mu się dopowiedzieć chłodno i obojętnie:
– ... a potem szpiegować ich i donosić mi, co knują.
– Przysięgam – rzekł anioł z opanowaniem, choć podniośle – biorąc na świadków tych tu ludzi, że nie spocznę, póki nie zginiesz.
– Nie łudź się. Nie jesteś zdolny mnie uśmiercić. Czyżbyś zapomniał, od kogo Nefil domaga się swojego nieśmiertelnego prawa pierworództwa?
Wśród zgromadzonych mężczyzn rozległy się pomruki rozbawienia, które Hank prędko uciszył machnięciem ręki.
– Kiedy stwierdzę, że uzyskałem od ciebie dość informacji, by uniemożliwić upadłym aniołom nawiedzenie ciał Nefilów podczas zbliżającego się cheszwanu...
– Każdy cios, który jej wymierzysz, oddam ci dziesięciokrotnie.
Usta Hanka wykrzywiły się w coś na kształt uśmiechu.
– Nie sądzisz, że to zbędne sentymenty? Nim z nią skończę, zdąży zapomnieć twoje imię.
– Zapamiętaj tę chwilę – odpowiedział anioł z lodowatą pasją. – I wiedz, że będzie cię prześladowała.
– Dosyć tego – uciął Hank z wyraźnym niesmakiem, ruszając w stronę auta. – Zawieźcie go do parku rozrywki w Delphic. Powinien wrócić do zastępów upadłych tak szybko, jak to tylko możliwe.
– Oddam ci swoje skrzydła.
Hank zatrzymał się w pół kroku, niepewny, czy dobrze słyszy.
– Co takiego?
– Przysięgnij, że uwolnisz Norę, a dostaniesz je natychmiast – odpowiedział anioł słabo, zdradzając pierwsze oznaki przegranej.
Dla uszu Hanka było to najsłodszą muzyką.
– Na co mi twoje skrzydła? – odparł beznamiętnym tonem, choć propozycja wzbudziła jego zainteresowanie.
Z tego, co wiedział, dotąd żaden Nefil nie wydarł skrzydeł aniołowi, choć myśl o posiadaniu przez Nefila takiej mocy ogromnie go zaintrygowała. To dopiero pokusa! Wieść o jego triumfie szybko rozeszłaby się po nefilskich domach.
– Na pewno coś wymyślisz – stwierdził anioł z rosnącym znużeniem.
– Przysięgnę, że uwolnię ją przed cheszwanem – zripostował Hank, tłumiąc rozkoszne podniecenie, świadom, że ujawnienie go nie wyszłoby mu na dobre.
– To za mało.
– Twoje skrzydła byłyby pięknym trofeum, ale ja mam na głowie stokroć ważniejsze sprawy. Uwolnię ją pod koniec lata; to moje ostatnie słowo. – Obrócił się i oddalił, nie okazując swego wynikającego z chciwości entuzjazmu.
– Zgoda – odparł anioł z cichą rezygnacją, na co Hank wolno wypuścił powietrze.
– Jak chcesz to załatwić? – spytał, odwracając się z powrotem do anioła.
– Wyrwą mi je twoi ludzie.
Hank otworzył usta, aby się sprzeciwić, ale wróg nie pozwolił mu na to i ciągnął:
– Są wystarczająco silni. Jeśli nie będę walczył, dziewięciu czy dziesięciu zrobi to bez trudu. Potem znów zamieszkam nieopodal Delphic i rozpuszczę pogłoskę, że skrzydeł pozbawili mnie archaniołowie. By się to jednak powiodło, musimy zerwać wszelkie więzi – ostrzegł.
Hank bez namysłu uniósł w górę oszpeconą rękę, obryzgując trawę kroplami krwi.
– Przysięgam, że uwolnię Norę tuż przed końcem lata. Gdybym złamał obietnicę, niech zemrę i w proch się obrócę, ten, z którego powstałem.
Wróg ściągnął koszulę i wsparł ręce na kolanach. Jego tors unosił się i opadał w rytm spokojnego oddechu. Padły słowa pełne brawury, której Hank zazdrościł aniołowi i którą równocześnie gardził:
– Do roboty.
Hank z chęcią wziąłby się do rzeczy osobiście, był jednak zbyt wyczerpany. Poza tym nie miał pewności, czy na jego skórze nie pozostały jeszcze jakieś ślady diabelskiej mocy. Gdyby miejsce, w którym skrzydła anioła łączą się z jego plecami, okazało się tak wrażliwe, jak mówiono, zdradziłby go najdelikatniejszy nawet dotyk. Włożył w to wszystko tak wiele wysiłku i zaszedł już tak daleko, że teraz nie było mowy o potknięciu.
Tłumiąc żal, rozkazał swoim ludziom:
– Wyrwać mu skrzydła i posprzątać, jak napaskudzicie. Potem rzucić ciało pod bramą Delphic, tak żeby go tam na pewno znaleziono. I macie być jak niewidzialni.
Z radością kazałby im jeszcze napiętnować anioła swoim znakiem (zaciśniętą pięścią), by zapewnić sobie oczywisty dowód triumfu, który podniesie jego prestiż wśród Nefilów na całym świecie, ale, jak słusznie orzekł anioł, dla dobra sprawy nie powinni ujawniać, że cokolwiek ich łączy.
Siedząc w samochodzie, wpatrywał się w mrok cmentarza. Mężczyźni już zakończyli dzieło. Anioł leżał twarzą do ziemi, bez koszuli, z dwoma podłużnymi ranami na plecach. Mimo że nie czuł nawet śladu bólu, jego ciałem wstrząsały dreszcze niepowetowanej straty. Z tego, co słyszał Hank, blizny po wydartych skrzydłach były najsłabszym punktem upadłych aniołów... I ta oto pogłoska okazała się szczerą prawdą.
– Kończymy na dzisiaj? – spytał Blakely.
– Jeszcze jeden telefon – odpowiedział Hank z nutą ironii. – Do matki dziewczyny.
Przysuwając komórkę do ucha, wklepał numer. Odchrząknął, aby przybrać ton pełen napięcia i troski.
– Blythe, kochanie, właśnie odebrałem twoją wiadomość. Byłem z rodziną na wakacjach i w tej chwili pędzę na lotnisko. Złapię najwcześniejszy samolot. Opowiedz mi wszystko. Jak to: „porwana”? Jesteś pewna? Co na to policja? – przerwał, słuchając udręczonych szlochów. – Posłuchaj – rzekł stanowczo – możesz na mnie liczyć. Jeśli zajdzie potrzeba, poruszę niebo i ziemię. Gdziekolwiek jest Nora, znajdziemy ją.
1
Coldwater, Maine, dzisiaj
Nawet nie uniosłam powiek, a już wiedziałam, że coś mi grozi.
Zadrżałam na cichy odgłos zbliżających się kroków. Wciąż jeszcze w półśnie, byłam lekko otępiała. Leżałam na wznak. Przez koszulę owiewał moje ciało chłód.
Wykrzywiona pod dziwnym kątem szyja zabolała mnie tak bardzo, że musiałam otworzyć oczy. Z błękitnej ciemnej mgły wyłaniały się jakieś kamienie. Doznałam osobliwej wizji krzywych zębów, po chwili dotarło do mnie, co widzę naprawdę. Nagrobki.
Próbowałam się podnieść i usiąść, ale ręce ślizgały się na mokrej trawie. Usiłując pokonać senne zamroczenie, które nadal spowijało myśli, przez opary mgły, na oślep wygramoliłam się z zapadniętego do połowy grobu. Spodnie przesiąkły mi na kolanach rosą, kiedy czołgałam się między bezładnie postawionymi mogiłami i pomnikami. Zaczęło mi coś świtać, ale była to myśl majacząca na obrzeżach umysłu, bo koszmarny ból, który rozsadzał czaszkę, nie dawał mi się skupić.
Popełzłam wzdłuż betonowego płotu, odgarniając tonę zgniłych liści, które zalegały tam pewnie od wieków. Wtem gdzieś nieopodal rozległ się upiorny skowyt, ale – choć przeszły mnie ciarki – nie on przeraził mnie najbardziej. W tyle usłyszałam kroki, nie wiedziałam jednak, czy ten ktoś jest daleko, czy tuż za mną. Mgłę przeciął okrzyk pogoni, więc przyspieszyłam. Intuicja podpowiadała mi, że muszę się ukryć, ale nie mogłam połapać się w kierunkach. Było tak ciemno, że wszystko widziałam zamazane, a niesamowita sina mgła utrudniała mi orientację.
W oddali zamajaczyło w mroku białe kamienne mauzoleum, wciśnięte pomiędzy dwa szeregi patykowatych przerośniętych drzew. Podniosłam się z ziemi i pognałam w jego stronę.
Wśliznęłam się między marmurowe pomniki, a kiedy wyszłam z drugiej strony, ktoś na mnie czekał. Potężna sylwetka z ramieniem uniesionym do ciosu. Potknęłam się. Upadając, uświadomiłam sobie omyłkę: był z kamienia. Anioł na frontonie, pilnujący zmarłych. Ledwie stłumiłam nerwowy śmiech, moja głowa zderzyła się z czymś twardym i wszystko jakby rozpadło się na dwoje. W oczy wdarła się totalna ciemność.
Z omdlenia wybudziłam się chyba względnie szybko. Wyczerpana biegiem, oddychałam ciężko jeszcze długo po tym, jak smoliście czarna nieświadomość ustąpiła miejsce przytomności. Czułam, że muszę wstać z ziemi, ale nie pamiętałam w jakim celu. Leżałam więc tak bez sensu, a lodowata rosa mieszała się z moim ciepłym potem. W końcu zamrugałam powiekami i zobaczyłam w całej ostrości najbliższy nagrobek. Wyryte na nim słowa epitafium układały się w jedno zdanie:
HARRISON GREY
ODDANY MĄŻ I OJCIEC
ZMARŁ 16 MARCA 2008
Zagryzłam wargę, żeby się nie rozpłakać. Nareszcie dotarło do mnie, czyj znajomy cień obserwował mnie ukradkiem, odkąd oprzytomniałam parę minut temu. Byłam na cmentarzu w Coldwater. Przy mogile taty.
To koszmar, pomyślałam. Jeszcze nie obudziłam się do końca. To wszystko jest tylko strasznym snem.
Kamienny anioł przyglądał mi się bacznie, rozpościerając poobłamywane skrzydła, wskazując prawą ręką przeciwny kraniec cmentarza. Wyraz twarzy miał wystudiowanie obojętny, ale jego wygięte usta wyglądały raczej drwiąco, a nie dobrotliwie. Przez chwilę zdawało mi się, że jest prawdziwy.
Uśmiechnęłam się do niego i poczułam, że drżą mi wargi. Rękawem otarłam policzek z łez, choć nawet nie wiedziałam, kiedy popłynęły. Rozpaczliwie zapragnęłam wspiąć się do góry, paść mu w ramiona i poczuć łopot skrzydeł, gdy wzbije się w powietrze i zabierze mnie stąd...
Z otępienia wyrwał mnie odgłos kroków na cmentarnej trawie. Tajemnicza postać najwyraźniej przyspieszyła.
Obróciłam się w stronę dźwięku, zaskoczona widokiem migoczącego raz po raz w mglistej ciemności światełka. Rozbłyskało i gasło w rytm kroków; ruch – szelest, ruch – szelest, ruch – szelest.
Była to latarka.
Zmrużyłam oczy, kiedy światło zatrzymało się tuż przede mną i całkiem mnie oślepiło. Ze strachem stwierdziłam, że z całą pewnością nie śpię.
– Słuchaj no! – warknął jakiś facet schowany za plamą światła. – Nie możesz tu być. Cmentarz jest zamknięty.
Odwróciłam głowę. Pod powiekami wciąż igrały mi żółte kropki.
– Ilu was tu przyniosło? – zapytał mężczyzna.
– Co? – wydałam suchy szept.
– No, z iloma przylazłaś? – ciągnął bardziej agresywnie. – Myśleliście, że się tu zabawicie w środku nocy, racja? W chowanego, co? A może w duchy na cmentarzu? Jak ja pilnuję, macie to sobie wybić z głowy!
Co ja tu właściwie robię? Czyżbym przyszła na grób taty? Pogrzebałam w pamięci, niestety – irytująco pustej. Nie mogłam przywołać wspomnienia, jak się tutaj znalazłam. Nie mogłam sobie nic przypomnieć. Tak jakby całą minioną noc wyrwano mi ze świadomości.
Co gorsza, nie pamiętałam nawet zeszłego poranka.
Nie mogłam sobie przypomnieć ubierania się, jedzenia ani szkoły. Czy w ogóle był to dzień nauki?
Wyparłszy panikę w pół sekundy, skupiłam się na obecnej sytuacji i gdy facet wyciągnął do mnie rękę, chwyciłam ją bez namysłu. Ledwie zdążyłam usiąść prosto, znowu zaświecił mi latarką prosto w oczy.
– Ile masz lat? – spytał.
Nareszcie coś, co wiedziałam na sto procent.
– Szesnaście.
Prawie siedemnaście. Urodziny mam w sierpniu.
– Co robisz na Sam Hill bez opieki? Nie wiesz, że dzieciom nie wolno wałęsać się samotnie o tej porze?
Rozejrzałam się bezradnie.
– Ja...
– Chyba nie uciekłaś z domu...? Gdzieś tutaj mieszkasz?
– Tak.
W wiejskim domu. Na nagłe wspomnienie o nim urosło mi serce, a zaraz potem żołądek podniósł się do gardła. Poza domem po godzinie policyjnej? Jak długo? Bez skutku starałam się wymazać wizję rozgniewanej twarzy mamy, gdy wchodzę drzwiami od frontu.
– „Tak”, to znaczy gdzie dokładnie?
– Przy Hawthorne Lane.
Spróbowałam wstać, ale zachwiałam się gwałtownie, gdy krew napłynęła mi do głowy. Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć, jak się tu znalazłam? Na pewno przyjechałam autem. Ale gdzie zaparkowałam fiata? I gdzie się podziała torebka? No i klucze?
– Piłaś? – spytał, mrużąc oczy.
Pokręciłam głową.
Promień latarki na moment przesunął się w bok, po czym znów mnie oślepił.
– Czekaj no – rzekł facet z niepokojącą nutą w głosie. – Nie jesteś chyba tą, jak jej tam, Norą Grey? – wyrzucił takim tonem, jakby moje nazwisko nasunęło mu się automatycznie.
Cofnęłam się o krok.
– Skąd... pan wie, jak się nazywam?
– Z telewizji. Nagroda. Wyznaczył ją Hank Millar.
Zignorowałam, co powiedział dalej. Marcie Millar to mój wróg numer jeden. Ale co ma z tym wspólnego jej ojciec?
– Szukają cię od końca czerwca.
– Czerwca? – powtórzyłam, czując, jak w głębi mej duszy rozbryzguje się kropla przestrachu. – O czym pan mówi? Przecież mamy kwiecień.
I kto mnie niby szuka? Hank Millar? A to czemu? – pomyślałam.
– Kwiecień? – spojrzał dziwnie. – Jest wrzesień, panienko.
Wrzesień? Niemożliwe. Wiedziałabym, że rok szkolny się skończył i że jest już po wakacjach. Zbudziłam się zaledwie przed kilkoma minutami, wprawdzie rozkojarzona, no ale nie głupia.
Tylko dlaczego ten mężczyzna miałby kłamać?
Kiedy opuścił latarkę, przyjrzałam mu się. Nareszcie zobaczyłam coś zupełnie wyraźnie. Miał zaplamione dżinsy, zarost, który nie zaznał żyletki od wielu dni, i długie paznokcie z czarnymi obwódkami. Wyglądał jak włóczędzy wędrujący wzdłuż torów kolejowych, którzy latem sypiają w szopach nad rzeką – i podobno noszą broń.
– Ma pan rację, powinnam już wracać do domu – powiedziałam, wycofując się i przesuwając ręką po kieszeni.
Nie wyczułam pod palcami ani komórki, ani kluczy.
– Gdzie ty się wybierasz? – zapytał facet, zbliżając się do mnie.
Na jego nagły ruch ścisnęło mnie w żołądku i rzuciłam się do ucieczki. Pognałam w kierunku wskazywanym przez kamiennego anioła, w nadziei że dotrę do bramy od strony południowej. Brama od północy nie wchodziła w rachubę, bo musiałabym ruszyć prosto na faceta. Raptem ziemia usunęła mi się spod nóg i rozpędzona zaczęłam potykać się na stromym zboczu. Gałęzie obcierały mi ramiona. Nierówne kamieniste podłoże co chwila wykrzywiało stopy.
– Nora! – krzyknął mężczyzna.
Co mnie podkusiło, żeby zdradzić mu, że mieszkam na Hawthorne Lane? Przecież może mnie śledzić...
Stawiał znacznie dłuższe kroki niż ja. Słyszałam, jak ciężko stąpa tuż za mną i jest coraz bliżej. W szaleńczej panice odpychałam gałęzie, które wbijały mi się w ubranie jak pazury. Gdy facet zacisnął mi rękę na ramieniu, zrobiłam wściekły wymach i odskoczył parę kroków.
– Nie dotykaj mnie!
– Hola! Mówiłem o nagrodzie, no to chcę ją zgarnąć.
Nie dobrał mi się do ramienia po raz drugi, bo w obłąkańczym przypływie adrenaliny kopnęłam go w goleń.
– Auć! – Skulił się i złapał za łydkę.
Zdumiałam się, skąd wzięła się u mnie aż taka agresja, ale nie miałam wyboru. Cofnęłam się i prędko rozejrzałam wokół, aby ustalić swoje położenie. Pot kapał mi na koszulę i spływał po plecach, stawiając dęba każdy najdrobniejszy włosek na ciele.
Coś było nie tak. Mimo problemów z pamięcią zachowałam w myślach wyraźną mapę cmentarza (grób taty odwiedzałam tysiąc razy), ale choć pozornie wszystko, łącznie z przytłaczającym zapachem palonych liści i stęchłą wodą w stawie, było na swoim miejscu, to jednak coś się nie zgadzało.
Nagle uzmysłowiłam sobie co takiego.
Klony pstrzyły się czerwienią. Oznaka nieuchronnie zbliżającej się jesieni. Ale to niemożliwe. Jest kwiecień, a nie wrzesień, skąd więc zmiana barwy liści? Czyżby facet nie kłamał?
Obejrzałam się i zobaczyłam, że kulejąc, lezie za mną z komórką przy uchu.
– Tak, to ona. Na pewno. Ucieka z cmentarza, kieruje się na południe.
Znów ogarnięta strachem, pocwałowałam przed siebie. Przeskoczyć przez płot. Znaleźć dobrze oświetloną i licznie zamieszkaną okolicę. Zadzwonić na policję. Zadzwonić do Vee...
Vee. Moja najukochańsza i najbardziej zaufana przyjaciółka. Jej dom był bliżej niż mój. Tam pójdę. Mama Vee zadzwoni na policję. Podam im rysopis faceta i zaraz go wyśledzą. Przypilnują, żeby się mnie nie czepiał. Później każą mi opowiedzieć o wszystkim, co zaszło tej nocy, zrobią wizję lokalną, a wtedy odzyskam pamięć i zacznę kojarzyć obrazy i zdarzenia. Przestanę być sobie obca, opuści mnie to dziwne uczucie zawieszenia w świecie, który jest oswojony, ale mnie odrzuca...
Przystanęłam tylko po to, żeby przeleźć przez płot. Przecznicę dalej jest pole, po drugiej stronie mostu Wentwortha. Dotrę tam i przemknę ulicami „botanicznymi” – Wiązową, Klonową i Dębową, a potem na skróty przez alejki i ogrody i bezpiecznie skryję się u Vee.
Gdy pędem zbliżałam się do mostu, za rogiem rozległo się wycie syreny i po chwili unieruchomiły mnie dwa samochodowe reflektory. Do dachu sedana, który zatrzymał się z piskiem opon na drugim końcu mostu, był przymocowany niebieski halogen.
W pierwszym odruchu chciałam podbiec do policjanta, wskazać mu cmentarz i opisać faceta, który mnie napastował, gdy jednak opanowałam myśli, ogarnęła mnie zgroza.
A jeśli to nie policjant? Jeśli tylko udaje? Halogen może sobie załatwić każdy. Gdzie auto jego oddziału? Z tego, co udało mi się dojrzeć za szybą samochodu przez zmrużone oczy, chyba nie miał munduru.
Chaos pospiesznych myśli.
Zwolniłam i przystanąwszy u wylotu mostu, dla wytchnienia oparłam się o kamienny mur. Byłam pewna, że niby-funkcjonariusz widzi mnie, ale mimo to ruszyłam między drzewa ocieniające brzeg rzeki, której – spostrzegłam kątem oka – czarna woda połyskiwała łagodnie. W dzieciństwie Vee i ja siadywałyśmy pod tym mostem i łapałyśmy raczki, wkładając do wody nabite na patyk kawałki hot doga. Raczki zaciskały szczypce na mięsie i nie chciały go puścić, nawet gdy wyciągałyśmy je z wody i strząsałyśmy do wiaderka.
Pośrodku rzeka była dość głęboka. Idealnie schowana, wiła się poprzez niezagospodarowany teren, na którego oświetlenie nikt nie chciał tracić forsy. Na końcu pola skręcała w stronę dzielnicy przemysłowej i mijając opuszczone fabryki, wpływała do morza.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy wystarczy mi odwagi, aby skoczyć z mostu. Mam straszny lęk wysokości i boję się spadania, ale pływać potrafię. Musiałam jakoś dostać się do wody...
Usłyszawszy trzaśnięcie drzwi samochodu, prędko zawróciłam na ulicę. Niby-policjant wysiadł i stanął obok auta. Wyglądał jak gangster. Miał kręcone czarne włosy, jak również czarną koszulę, czarny krawat i luźne czarne spodnie.
Widząc go, zaczęłam sobie coś niemrawo przypominać. Nie zdążyłam jednak niczego pokojarzyć, bo pamięć zamknęła się na głucho i znowu poczułam się kompletnie zagubiona.
Ziemię pokrywała masa gałęzi i patyków. Schyliłam się i podniosłam kij grubości połowy mojego ramienia.
Niby-funkjonariusz udał, że nie widzi mojej broni. Przypiął sobie do koszuli odznakę policyjną i uniósł rękę na wysokość szyi w geście komunikującym: „Nie zrobię ci krzywdy”.
Nie uwierzyłam mu.
Postąpił kilka kroków naprzód, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów.
– To ja, Noro. – Wzdrygnęłam się, gdy wypowiedział moje imię. Odezwał się po raz pierwszy i jego głos przyprawił mnie o przeraźliwe bicie serca. – Nic ci nie jest?
Obserwowałam go z rosnącym strachem, gdy myśli histerycznie gnały w przeróżne kierunki. Odznaka mogła przecież być podrobiona. Bo że halogen miał lewy, stwierdziłam już dawno. Ale jeśli to nie policjant, to kto taki?
– Dzwoniłem do twojej mamy – powiedział, ruszając ku mnie przez lekko wzniesiony most. – Spotkamy się w szpitalu.
Nie odrzuciłam kija. Moje ramiona unosiły się i opadały z każdym – świszczącym – oddechem. Po ciele spłynęła nowa strużka potu.
– Wszystko będzie dobrze – oznajmił. – Masz to już za sobą. Nie pozwolę, aby ktoś cię skrzywdził. Nic ci już nie grozi.
Nie podobał mi się ani jego długi i swobodny krok, ani poufały ton głosu.
– Nie zbliżaj się – odparłam, z trudem utrzymując kij w spoconych dłoniach.
Zmarszczył brew.
– Noro?
Ręka trzymająca kij zadrżała.
– Skąd wiesz, jak mi na imię? – zapytałam, starannie ukrywając nieludzki strach, jakim mnie napawał.
– To ja – powtórzył, patrząc mi prosto w oczy, jakby w nadziei, że nastąpi wielkie oświecenie. – Detektyw Basso.
– Nie znam pana.
Milczał przez chwilę.
– Przypominasz sobie, gdzie byłaś? – Spróbował innego podejścia.
Przyglądając mu się z rezerwą, zanurkowałam w odmęty pamięci, nie odszukałam jednak jego twarzy nawet w najciemniejszych i najgłębszych jej zakamarkach. Nie mogłam go sobie przypomnieć, chociaż chciałam. Chciałam się uczepić czegoś znajomego, czegokolwiek, żeby pojąć rzeczywistość, która pokręciła mi się do niewyobrażalnych granic.
– Jak znalazłaś się dzisiaj na cmentarzu? – spytał, lekko przekręcając głowę w jego kierunku. W oczach miał roztropny spokój, wyglądał na człowieka rozważnego. – Czy ktoś cię tam podrzucił? A może przyszłaś pieszo? – Czekał cierpliwie. – Musisz mi powiedzieć, Noro. To ważne. Co zaszło dzisiejszej nocy?
Sama bym się chętnie dowiedziała.
Poczułam silne mdłości.
– Chcę wrócić do domu.
Usłyszałam lekki łoskot pod nogami. Zbyt późno dotarło do mnie, że upuściłam broń. Puste dłonie marzły od chłodnego wiatru. Nie powinnam tu być. Cała ta noc to jakaś horrendalna pomyłka.
Choć może nie cała, część zdarzeń wyleciała mi jednak z pamięci.
Jedynym moim punktem odniesienia był moment, kiedy przebudziłam się na grobie, zziębnięta i zagubiona.
Naszkicowałam w myślach obraz wiejskiego domu, ciepłego, bezpiecznego i prawdziwego – i poczułam łzę na policzku.
– Mogę zawieźć cię do domu. – Pokiwał głową ze współczuciem. – Ale najpierw muszę cię zabrać do szpitala.
Zacisnęłam mocno powieki, wściekła, że pozwoliłam doprowadzić się do płaczu. Nie umiałam dobitniej ani szybciej pokazać mu, jak potwornie się boję.
Westchnął – niezwykle delikatnie, jakby licząc, że znajdzie sposób na bezbolesne obejście nowiny, którą musi mi przekazać.
– Noro, zaginęłaś blisko trzy miesiące temu. Słyszysz, co do ciebie mówię? Nikt nie wie, gdzie przebywałaś przez jedenaście tygodni. Wymagasz opieki. Powinniśmy sprawdzić, czy nie jesteś chora albo ranna.
Wpatrywałam się w niego niewidzącym wzrokiem. W uszach zadzwoniły mi cicho maleńkie dzwoneczki, jakby dochodzący gdzieś z oddali głos. Żołądek fiknął kozła, ale postanowiłam za wszelką cenę stłumić mdłości. Mogłam się przed nim rozryczeć, ale zwymiotować – nigdy.
– Sądziliśmy, że zostałaś uprowadzona – rzekł, nie zmieniając wyrazu twarzy. Zmniejszył dystans między nami i teraz stał już o wiele za blisko. Mówiąc rzeczy, których nie byłam zdolna pojąć. – Porwana.
Zamrugałam oczami. Jak skończona idiotka.
Wtem coś ścisnęło moje serce i zaczęło nim targać na wszystkie strony. Bezwładnie zawisłam w powietrzu. Zobaczyłam zamazane światło latarni w górze, usłyszałam fale obmywające dźwigar mostu, wciągnęłam w płuca spaliny włączanego silnika samochodu. Ale to wszystko stało się w tle. Zawrotna refleksja.
I otrzymawszy od ciała tylko ten krótki sygnał, poczułam, jak kołyszę się, kołyszę i spadam w otchłań.
Przed grzmotnięciem o ziemię straciłam przytomność.