Cisza - Becca Fitzpatrick - ebook + książka

Cisza ebook

Becca Fitzpatrick

4,5
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

16 osób interesuje się tą książką

Opis

 

Utracone wspomnienia. Utracona miłość?
Walka z siłami ciemności wchodzi w decydującą fazę. Czy Nora i Patch mogą razem wygrać tę wojnę?
Trzeci tom kultowej sagi o zakazanej miłości do upadłego anioła.

 

Nora Grey budzi się na cmentarzu przy grobie swojego ojca. Nie wie, jak i dlaczego się tam znalazła. Nie potrafi sobie przypomnieć wydarzeń z ostatnich kilku miesięcy.

 

Nie pamięta też Patcha, swojego uwodzicielskiego i tajemniczego ukochanego z innego świata. Czuje jednak desperacką potrzebę podążania za dwojgiem czarnych oczu widywanych w snach. Hipnotyczne, obsesyjne wręcz pragnienie poddania się ich woli…

 

Co się działo podczas wymazanych z jej wspomnień miesięcy? Czy odzyska pamięć? Dlaczego czuje pustkę w sercu i ma niepokojące wizje? Kto zostawił w jej pokoju kartkę z groźbami i czy jest w niebezpieczeństwie?

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 437

Oceny
4,5 (28 ocen)
18
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czytelniczkaa97

Nie oderwiesz się od lektury

koooocham
00
PokojPelenKsiazek

Nie oderwiesz się od lektury

Cudownie jest wrócić do tej książki po latach 🥰
00
sorelka

Nie oderwiesz się od lektury

Moim zdaniem jak dotąd najciekawsza i najbardziej wciągająca część z całej serii.
00
Arencl

Nie oderwiesz się od lektury

Słuchać się nie da z tą sztuczna lektorka ale czyta się fajnie.
00
koktajlhere

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam, bardzo podobała mi się ta część
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Si­lence
Co­py­ri­ght © 2011 by Becca Fitz­pa­trick Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Pa­weł Ło­patka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2024
Pierw­sze wy­da­nie książki w prze­kła­dzie Pawła Ło­patki uka­zało się na­kła­dem Wy­daw­nic­twa Otwar­tego (re­dak­cja: Anna Ma­ło­cha, ad­iu­sta­cja i ko­rekta: d2d.pl), Kra­ków 2011.
Opieka re­dak­cyjna: Mał­go­rzata Wró­blew­ska
Ko­rekta: Agnieszka Ada­miak
Pro­jekt okładki: Lucy Ruth Cum­mins
Fo­to­gra­fia na okładce: © 2011 by Ja­mes Porto
Ad­ap­ta­cja okładki: Grze­gorz Ara­szew­ski /ga­rasz.pl
Wy­da­nie I w tej edy­cji
ISBN 978-83-67784-52-8
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twotik­tok.com@po­rad­nia_k
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

De­dy­kuję Ri­ley­owi i Jace’owi

Pro­log

Col­dwa­ter, Ma­ine,trzy mie­siące wcze­śniej

Na par­king obok cmen­ta­rza za­je­chało czarne audi, ale ża­den z trzech sie­dzą­cych w nim męż­czyzn nie za­mie­rzał od­da­wać czci zmar­łym. Było po pół­nocy, i bramę cmen­tarną, zgod­nie z prze­pi­sami, już dawno za­mknięto. Nad zie­mią uno­siła się dziwna let­nia mgła – rzadka i okropna jak pro­ce­sja du­chów. Na­wet wy­chu­dzony sierp księ­życa mię­dzy no­wiem a peł­nią przy­po­mi­nał opa­da­jącą po­wiekę. Nim kurz zdą­żył osiąść na dro­dze, kie­rowca wy­sko­czył z auta, po­spiesz­nie otwie­ra­jąc tylne drzwi z obu stron po­jazdu.

Pierw­szy wy­siadł Bla­kely. Wy­soki, si­wie­jący, o ostrej, pro­sto­kąt­nej twa­rzy – jako czło­wiek do­bie­gał trzy­dziestki, lecz we­dług ka­len­da­rza ne­fil­skiego był znacz­nie star­szy. Po chwili sta­nął obok niego drugi Ne­fil – Hank Mil­lar. Hank rów­nież był nie­spo­ty­ka­nie wy­soki. Miał ja­sne włosy, nie­bie­skie oczy i wy­ra­zi­stą, uj­mu­jącą urodę. Jego ży­ciowe motto brzmiało: „Naj­pierw spra­wie­dli­wość, po­tem ła­ska” – i hoł­do­wa­nie tej za­sa­dzie, jak rów­nież szyb­kie doj­ście do wła­dzy w ne­fil­skim światku prze­stęp­czym, za­pew­niły mu ksywy Pięść Spra­wie­dli­wo­ści, Że­la­zna Pięść oraz naj­bar­dziej znana – Czarna Ręka. Wśród swo­ich cie­szył się opi­nią przy­wódcy, wi­zjo­nera i od­ku­pi­ciela, ale w krę­gach po­zba­wio­nych wpły­wów po ci­chu na­zy­wano go Krwawą Ręką. Szep­tano, że jest nie tyle wy­bawcą, ile bez­względ­nym dyk­ta­to­rem. Ner­wowy traj­kot ad­wer­sa­rzy ba­wił Hanka, w któ­rego prze­ko­na­niu praw­dziwa dyk­ta­tura rów­nała się wła­dzy ab­so­lut­nej i w ogóle nie do­pusz­czała moż­li­wo­ści ist­nie­nia opo­zy­cji – acz­kol­wiek w głębi du­szy ży­wił na­dzieję, że kie­dyś bę­dzie mógł spro­stać ich ocze­ki­wa­niom.

Ru­sza­jąc dziar­skim kro­kiem, za­pa­lił pa­pie­rosa i głę­boko się za­cią­gnął.

– Czy moi lu­dzie są już tu­taj?

– Dzie­się­ciu w le­sie z tyłu, za nami – od­po­wie­dział Bla­kely. – Ko­lej­nych dzie­się­ciu w au­tach przy obu wyj­ściach. Pię­ciu kryje się w róż­nych punk­tach w ob­rę­bie cmen­ta­rza. Trzech tuż za bramą mau­zo­leum i dwóch pod pło­tem. Wię­cej nie po­trzeba, bo mo­gli­by­śmy się zdra­dzić. Czło­wiek, z któ­rym masz się dzi­siaj spo­tkać, na pewno nie przy­bę­dzie bez wspar­cia.

Hank uśmiech­nął się w mroku.

– Oj, mocno w to wąt­pię.

Bla­kely za­mru­gał oczami ze zdu­mie­nia.

– Spro­wa­dzi­łeś dwu­dzie­stu pię­ciu naj­lep­szych ne­fil­skich wo­jow­ni­ków prze­ciwko jed­nemu czło­wie­kowi?

– To nie jest czło­wiek – przy­po­mniał mu Hank. – Poza tym nie chcę, by dzi­siaj coś po­szło nie tak, jak na­leży.

– Mamy Norę. Gdyby się sta­wiał, dasz jej te­le­fon. Anioły po­dobno nie czują do­tyku, ale ule­gają emo­cjom. Jej krzyk na pewno go prze­kona. Szty­let już czeka w po­go­to­wiu.

Hank spoj­rzał na niego z uśmie­chem peł­nym apro­baty.

– Szty­let jej pil­nuje? Brak mu pią­tej klepki.

– Mó­wi­łeś, że chcesz zła­mać jej du­cha.

– Chyba tak, rze­czy­wi­ście... – za­du­mał się na chwilę Hank.

Upły­nęły za­le­d­wie cztery dni, od­kąd ją uwię­ził, wy­wle­ka­jąc ze skła­dziku w parku roz­rywki w Del­phic, ale już so­bie do­kład­nie spre­cy­zo­wał, ja­kich to nauk po­wi­nien jej udzie­lić. Po pierw­sze: pod żad­nym po­zo­rem nie może pod­wa­żać jego au­to­ry­tetu przed ludźmi, któ­rymi on kie­ruje. Po dru­gie: dziew­czynę obo­wią­zuje cał­ko­wite od­da­nie jej ne­fil­skiemu ro­do­wo­dowi. I – co naj­waż­niej­sze – musi mieć re­spekt dla ojca.

Bla­kely po­dał Han­kowi nie­wiel­kie urzą­dze­nie z przy­ci­skiem po­środku, który pul­so­wał świa­tłem o nie­ziem­skim od­cie­niu błę­kitu.

– Włóż to do kie­szeni. Gdy tylko na­ci­śniesz ten nie­bie­ski gu­zik, twoi lu­dzie przy­będą ze­wsząd w oka­mgnie­niu.

– Jest wzmoc­nione dia­bel­ską mocą? – za­py­tał Hank.

Bla­kely ski­nął głową.

– Na­tych­miast po włą­cze­niu na ja­kiś czas obez­wład­nia anioła. Nie wiem na jak długo. To pro­to­typ, jesz­cze w pełni nie prze­te­sto­wa­łem jego moż­li­wo­ści.

– Mó­wi­łeś o tym ko­muś?

– Nie, sir. We­dług two­jego roz­kazu.

Za­do­wo­lony Hank wsu­nął urzą­dze­nie do kie­szeni.

– Życz mi szczę­ścia, Bla­kely.

– Nie bę­dzie ci po­trzebne – od­parł przy­ja­ciel, kle­piąc go po ra­mie­niu.

Strze­pu­jąc pa­pie­rosa, Hank wspiął się po ka­mien­nych stop­niach wio­dą­cych na cmen­tarz – za­mgloną po­łać ziemi, która jako punkt ob­ser­wa­cyjny oka­zała się bez­u­ży­teczna. Do tej chwili miał na­dzieję, że spo­strzeże nad­la­tu­ją­cego z góry anioła jako pierw­szy, ale też otu­chy do­da­wała mu świa­do­mość, iż ubez­pie­cza go sta­ran­nie do­brany i świet­nie wy­szko­lony od­dział.

U pod­nóża schod­ków Hank prze­zor­nie ro­zej­rzał się w ciem­no­ści. Za­częło mżyć i mgła po­woli opa­dała znad ota­cza­ją­cych go za­ma­za­nych kształ­tów. W mroku za­ma­ja­czyły wy­so­kie na­grobki i strze­li­ste, ro­ze­dr­gane drzewa. Cmen­tarz był za­ro­śnięty i wy­glą­dał nie­mal jak la­bi­rynt. Nic dziw­nego, że Bla­kely wska­zał mu to wła­śnie miej­sce. Praw­do­po­do­bień­stwo, że ludz­kie oko przy­pad­kiem wy­łowi coś z dzi­siej­szych zda­rzeń, było wy­klu­czone.

Anioł ob­ja­wił się w pew­nej od­le­gło­ści, z przodu. Stał oparty o na­gro­bek, ale wi­dząc Hanka, wy­pro­sto­wał się na­tych­miast. Ubrany od stóp do głów w czerń, w skó­rza­nej kurtce mo­to­cy­klo­wej, był le­d­wie do­strze­galny po­śród cieni. Miał kil­ku­dniowy za­rost, nie­sfor­nie roz­wi­chrzone włosy i bruzdy za­tro­ska­nia wo­kół ust. Czyżby opła­ki­wał znik­nię­cie dziew­czyny? To do­brze.

– Nie wy­glą­dasz naj­le­piej... Patch, jak się nie mylę? – rzekł Hank, przy­sta­jąc kilka me­trów przed nim.

Anioł uśmiech­nął się, ale by­naj­mniej nie przy­jaź­nie.

– Ty za to wy­glą­dasz świet­nie, a są­dzi­łem, że też bę­dziesz miał za sobą kilka nie­prze­spa­nych nocy. W końcu jest twoją naj­bliż­szą krewną. Tym­cza­sem wi­dzę, że lu­bisz so­bie dłu­żej po­spać dla urody. Ri­xon bez końca po­wta­rzał, jaki z cie­bie ładny chłop­taś.

Hank zi­gno­ro­wał obe­lgę. Ri­xon był upa­dłym anio­łem, który opa­no­wy­wał jego ciało co roku pod­czas mie­siąca chesz­wan, nie­mal wy­sy­sa­jąc z niego ży­cie. Wraz z jego śmier­cią Hank wy­zbył się wszel­kiego stra­chu.

– No więc? Co masz dla mnie? Li­czę, że się po­sta­ra­łeś.

– Od­wie­dzi­łem twój dom, ale wzią­łeś nogi za pas i przy­cza­iłeś się gdzieś z ro­dzinką. – Anioł od­po­wie­dział ci­cho to­nem, któ­rego Hank nie po­tra­fił roz­szy­fro­wać. Było to coś po­mię­dzy wzgardą i...

– Mhm, stwier­dzi­łem, że mo­żesz uczy­nić coś po­chop­nego. „Oko za oko”... Chyba tak brzmi kredo upa­dłych anio­łów, prawda? – Hank nie wie­dział do końca, czy opa­no­wa­nie anioła im­po­nuje mu, czy też go drażni. Spo­dzie­wał się ra­czej roz­pa­czy i sza­leń­stwa. Albo że przy­naj­mniej spro­wo­kuje w nim od­ruch prze­mocy. Że znaj­dzie ja­kiś pre­tekst, by przy­wo­łać swoją gwar­dię. Bo nic nie umac­nia mę­skiej przy­jaźni le­piej niż wspól­nie do­ko­nana zbrod­nia, i to krwawa. – Zo­stawmy te uprzej­mo­ści. Po­wiedz, że przy­nio­słeś mi coś przy­dat­nego.

Anioł ob­ru­szył się.

– Uzna­łem, że od­gry­wa­nie roli two­jego słu­gusa to bła­hostka wo­bec po­szu­ki­wań miej­sca, gdzie ukry­wasz córkę.

Hank na­piął mię­śnie dol­nej szczęki.

– Nie taka była umowa.

– Po­dam ci in­for­ma­cje, któ­rych się do­ma­gasz – od­rzekł anioł, co mo­głoby za­brzmieć kul­tu­ral­nie, gdyby nie groźne bły­ski w jego oczach. – Ale naj­pierw uwol­nij Norę. A te­raz da­waj do te­le­fonu swo­ich lu­dzi.

– Mu­szę mieć gwa­ran­cję, że bę­dziesz współ­pra­co­wał przez dłuż­szy czas. Za­trzy­mam ją, do­póki nie wy­peł­nisz swo­ich zo­bo­wią­zań.

Ką­ciki ust anioła unio­sły się, ale nie w uśmie­chu. Prze­ciw­nie – nadało mu to wy­jąt­kowo zło­wiesz­czy wy­gląd.

– Nie przy­sze­dłem tu, by per­trak­to­wać.

– Nie je­steś do tego zdolny. – Hank się­gnął do kie­szeni i wy­do­był z niej ko­mórkę. – Moja cier­pli­wość się skoń­czyła. Je­żeli dzi­siej­szy wie­czór okaże się dla mnie stratą czasu, twoja dziew­czyna za­pa­mięta go jako bar­dzo przy­kry. Wy­star­czy je­den te­le­fon, by zgłod­niała i...

Nim zdą­żył do­koń­czyć, po­czuł, że leci do tyłu. Na­gły ruch aniel­skich ra­mion, i z Hanka uszło całe po­wie­trze. Ude­rzył głową o coś twar­dego. Przed oczami za­mi­go­tały mu ciemne kręgi.

– Tak to bę­dzie wy­glą­dało – syk­nął anioł.

Hank chciał krzyk­nąć, ale na jego szyi za­ci­snęła się pięść prze­ciw­nika. Kop­nął go w nogę, lecz na próżno, bo anioł był znacz­nie sil­niej­szy. Pró­bo­wał wy­ma­cać w kie­szeni przy­cisk alar­mowy, ale też bez skutku... Anioł od­ciął mu do­pływ tlenu. Pod po­wie­kami Hanka roz­bły­sły ogni­ste plamy i po­czuł ucisk w piersi, jakby przy­gnia­tał go głaz.

W rap­tow­nym przy­pły­wie na­tchnie­nia Hank prze­nik­nął mózg anioła i za­czął roz­dzie­lać wątki jego my­śli, całą mocą sku­piony na od­wra­ca­niu jego za­mie­rzeń i osła­bia­niu mo­ty­wa­cji, bez prze­rwy szep­cząc hip­no­tyczne: „Puść Hanka Mil­lara, puść go te­raz...”.

– Igraszki umy­słowe? – za­py­tał po­gar­dli­wie anioł. – Nie trudź się, tylko dzwoń! – na­ka­zał. – Je­śli dziew­czyna odej­dzie wolna w ciągu naj­bliż­szych paru mi­nut, zgi­niesz szybko. Je­żeli po­trwa to choć odro­binę dłu­żej, po­mału roz­szar­pię cię na strzępy. I wierz mi, że będę się de­lek­to­wał twym naj­cich­szym ję­kiem.

– Nie... mo­żesz... mnie... za­bić! – wy­beł­ko­tał Hank.

Za­wył pod wpły­wem pie­ką­cego bólu roz­dzie­ra­ją­cego po­liczki, ale dźwięk nie do­był się z jego ust. Anioł miaż­dżył mu tcha­wicę jak w ima­dle. Pa­lący ból na­si­lił się i noz­drza Hanka ude­rzyła ostra woń wła­snej krwi zmie­sza­nej z po­tem.

– Nie­spiesz­nie, na ka­wa­łeczki – za­sy­czał anioł, ma­cha­jąc Han­kowi przed znę­ka­nymi oczami czymś przy­po­mi­na­ją­cym pa­pier uwa­lany ciemną ma­zią.

Hank wy­tę­żył wzrok. Była to jego skóra!

– Dzwoń do swo­ich lu­dzi – za­ko­men­de­ro­wał anioł, znie­cier­pli­wiony już do gra­nic.

– Nie mogę... mó­wić! – za­gul­go­tał Hank.

Gdyby tylko móc do­się­gnąć gu­zika...

Złóż przy­sięgę, że w tej chwili ją wy­pu­ścisz, a przy­wrócę ci mowę. Groźba anioła bez trudu wśli­znęła się do umy­słu Hanka.

Po­peł­niasz wielki błąd, chłop­cze – od­pa­ro­wał my­ślą Hank.

Mu­snął pal­cami kie­szeń, wsu­nął je do środka i mocno ujął przy­rząd alar­mowy.

Anioł wy­dał gar­dłowy od­głos znie­cier­pli­wie­nia, wy­rwał mu urzą­dze­nie i ci­snął nim we mgłę.

Przy­się­gnij, bo stra­cisz rękę.

Utrzy­mam w mocy nasz pier­wotny układ – od­rzekł Hank. – Da­ruję jej ży­cie i po­rzucę za­miar po­msz­cze­nia śmierci Chaun­ceya Lan­ge­aisa, je­śli prze­ka­żesz mi nie­zbędne in­for­ma­cje. Tym­cza­sem przy­rze­kam trak­to­wać ją do­brze...

Anioł ude­rzył jego głową o zie­mię. Na gra­nicy mdło­ści i bólu Hank ode­brał ko­mu­ni­kat:

Nie zo­sta­wię jej z tobą na­wet na pięć mi­nut dłu­żej, a co do­piero na czas, który stra­wił­bym na to, czego ocze­ku­jesz.

Hank usi­ło­wał zer­k­nąć mu za ra­mię, zo­ba­czył jed­nak tylko rząd na­grob­ków. Anioł przy­gwoź­dził go do ziemi, za­sła­nia­jąc cał­ko­wi­cie przed jego ludźmi. Hank, jako istota nie­śmier­telna, wie­dział, że nie grozi mu śmierć, ale też nie miał za­miaru le­żeć i dać się ka­le­czyć, aż zmieni się w bez­kształtną mia­zgę na po­do­bień­stwo trupa.

Wy­dął usta, wpa­tru­jąc się w oczy anioła.

Ni­gdy nie za­po­mnę, jak gło­śno krzy­czała, gdy ją wlo­kłem. Wiesz, że wo­łała twoje imię? Bez ustanku. Mó­wiła, że po nią przyj­dziesz. Było tak przez pierw­szych kilka dni, rzecz ja­sna. Są­dzę, że po­woli za­czyna oswa­jać się z my­ślą, że mi nie do­rów­nu­jesz.

Pa­trzył, jak twarz anioła ciem­nieje jakby od na­pły­wa­ją­cej krwi, jego ra­miona drżą, a źre­nice roz­sze­rzają się z gniewu. Wtem prze­szył Hanka upiorny, ago­nalny wręcz ból. Bli­ski omdle­nia w mę­czar­niach ka­to­wa­nego ciała, nie­przy­tom­nie spoj­rzał na uma­zane wła­sną krwią pię­ści wroga.

Wy­dał ogłu­sza­jący sko­wyt. Pul­su­jący w trze­wiach ból omal nie do­pro­wa­dził go do utraty świa­do­mo­ści. Gdzieś w dali usły­szał od­głosy nad­bie­ga­ją­cych Ne­fi­lów.

– Weź­cie... go... ode... mnie! – wark­nął, kiedy prze­ciw­nik roz­dzie­rał go na strzępy.

Zda­wało się, że ogień wście­kle trawi każdy jego nerw. Wszyst­kimi po­rami wy­dzie­lał ago­nalny żar. Spo­strzegł swoją dłoń, która już nie miała mię­śni ani skóry i była tylko oka­le­czoną ko­ścią. Anioł rze­czy­wi­ście za­mie­rzał roz­szar­pać go na ka­wałki. Jego stę­ka­jący z wy­siłku słu­dzy naj­wy­raź­niej nie mo­gli po­ra­dzić so­bie z mo­ca­rzem, który – wciąż sie­dząc na nim – wy­dzie­rał rę­koma ko­lejne czę­ści jego ciała.

Hank za­klął wście­kle i za­wo­łał:

– Bla­kely!

– Brać go, żwa­wiej! – roz­le­gła się szorstka ko­menda Bla­kely’ego.

Nie od razu udało im się od­cią­gnąć anioła. Hank le­żał na ziemi, dy­sząc. Ocie­kał krwią, tar­gany bó­lem jak od pchnięć szpadą. Wspie­ra­jąc się na ręce Bla­kely’ego, z tru­dem pod­niósł się na nogi. Czuł się nie­pew­nie i za­ta­czał, jakby za­truty cier­pie­niem. Z osłu­pie­nia ota­cza­ją­cych go wy­wnio­sko­wał, że wy­gląda ma­ka­brycz­nie. Wziąw­szy pod uwagę okru­cień­stwo za­da­nych mu ran, cze­kał go co naj­mniej ty­dzień po­wra­ca­nia do sił – i to na­wet przy wzmoc­nie­niu re­kon­wa­le­scen­cji dia­bel­ską mocą.

– Za­brać go, sir?

Hank przy­tknął chu­s­teczkę do roz­cię­tej wargi, która zwi­sała jak miąższ zgnie­cio­nego owocu.

– Nie. Za­mknięty na nic się nam nie przyda. Po­wiedz Szty­le­towi, że przez dwie doby dziew­czy­nie wolno da­wać tylko wodę – jego od­dech rwał się. – Skoro chło­pa­czek nie może z nami współ­pra­co­wać, niech ona za to za­płaci.

Bla­kely ski­nął głową, od­wró­cił się i wy­stu­kał na ko­mórce ja­kiś nu­mer.

Hank wy­pluł za­krwa­wiony ząb, przyj­rzał mu się po­spiesz­nie, po czym wło­żył go do kie­szeni. Utkwił wzrok w aniele, któ­rego fu­rię można było po­znać je­dy­nie po za­ci­śnię­tych pię­ściach.

– Wróćmy więc do tego, co so­bie przy­rze­ka­li­śmy, aby unik­nąć dal­szych nie­po­ro­zu­mień. Po pierw­sze mu­sisz od­zy­skać za­ufa­nie upa­dłych anio­łów, po­now­nie wstą­pić w ich sze­regi...

– Za­biję cię – pół­gło­sem ostrzegł go anioł.

Trzy­mało go aż pię­ciu męż­czyzn, już jed­nak im się nie wy­ry­wał. Stał te­raz w ka­mien­nym bez­ru­chu, a jego czarne oczy pło­nęły żą­dzą ze­msty. Hank po­czuł przez mo­ment ukłu­cie stra­chu, jakby ktoś przy­pa­lił jego trze­wia za­pałką.

Z wiel­kim tru­dem udało mu się do­po­wie­dzieć chłodno i obo­jęt­nie:

– ... a po­tem szpie­go­wać ich i do­no­sić mi, co knują.

– Przy­się­gam – rzekł anioł z opa­no­wa­niem, choć pod­nio­śle – bio­rąc na świad­ków tych tu lu­dzi, że nie spo­cznę, póki nie zgi­niesz.

– Nie łudź się. Nie je­steś zdolny mnie uśmier­cić. Czyż­byś za­po­mniał, od kogo Ne­fil do­maga się swo­jego nie­śmier­tel­nego prawa pier­wo­ródz­twa?

Wśród zgro­ma­dzo­nych męż­czyzn roz­le­gły się po­mruki roz­ba­wie­nia, które Hank prędko uci­szył mach­nię­ciem ręki.

– Kiedy stwier­dzę, że uzy­ska­łem od cie­bie dość in­for­ma­cji, by unie­moż­li­wić upa­dłym anio­łom na­wie­dze­nie ciał Ne­fi­lów pod­czas zbli­ża­ją­cego się chesz­wanu...

– Każdy cios, który jej wy­mie­rzysz, od­dam ci dzie­się­cio­krot­nie.

Usta Hanka wy­krzy­wiły się w coś na kształt uśmie­chu.

– Nie są­dzisz, że to zbędne sen­ty­menty? Nim z nią skoń­czę, zdąży za­po­mnieć twoje imię.

– Za­pa­mię­taj tę chwilę – od­po­wie­dział anioł z lo­do­watą pa­sją. – I wiedz, że bę­dzie cię prze­śla­do­wała.

– Do­syć tego – uciął Hank z wy­raź­nym nie­sma­kiem, ru­sza­jąc w stronę auta. – Za­wieź­cie go do parku roz­rywki w Del­phic. Po­wi­nien wró­cić do za­stę­pów upa­dłych tak szybko, jak to tylko moż­liwe.

– Od­dam ci swoje skrzy­dła.

Hank za­trzy­mał się w pół kroku, nie­pewny, czy do­brze sły­szy.

– Co ta­kiego?

– Przy­się­gnij, że uwol­nisz Norę, a do­sta­niesz je na­tych­miast – od­po­wie­dział anioł słabo, zdra­dza­jąc pierw­sze oznaki prze­gra­nej.

Dla uszu Hanka było to naj­słod­szą mu­zyką.

– Na co mi twoje skrzy­dła? – od­parł bez­na­mięt­nym to­nem, choć pro­po­zy­cja wzbu­dziła jego za­in­te­re­so­wa­nie.

Z tego, co wie­dział, do­tąd ża­den Ne­fil nie wy­darł skrzy­deł anio­łowi, choć myśl o po­sia­da­niu przez Ne­fila ta­kiej mocy ogrom­nie go za­in­try­go­wała. To do­piero po­kusa! Wieść o jego trium­fie szybko ro­ze­szłaby się po ne­fil­skich do­mach.

– Na pewno coś wy­my­ślisz – stwier­dził anioł z ro­sną­cym znu­że­niem.

– Przy­się­gnę, że uwol­nię ją przed chesz­wa­nem – zri­po­sto­wał Hank, tłu­miąc roz­koszne pod­nie­ce­nie, świa­dom, że ujaw­nie­nie go nie wy­szłoby mu na do­bre.

– To za mało.

– Twoje skrzy­dła by­łyby pięk­nym tro­feum, ale ja mam na gło­wie sto­kroć waż­niej­sze sprawy. Uwol­nię ją pod ko­niec lata; to moje ostat­nie słowo. – Ob­ró­cił się i od­da­lił, nie oka­zu­jąc swego wy­ni­ka­ją­cego z chci­wo­ści en­tu­zja­zmu.

– Zgoda – od­parł anioł z ci­chą re­zy­gna­cją, na co Hank wolno wy­pu­ścił po­wie­trze.

– Jak chcesz to za­ła­twić? – spy­tał, od­wra­ca­jąc się z po­wro­tem do anioła.

– Wy­rwą mi je twoi lu­dzie.

Hank otwo­rzył usta, aby się sprze­ci­wić, ale wróg nie po­zwo­lił mu na to i cią­gnął:

– Są wy­star­cza­jąco silni. Je­śli nie będę wal­czył, dzie­wię­ciu czy dzie­się­ciu zrobi to bez trudu. Po­tem znów za­miesz­kam nie­opo­dal Del­phic i roz­pusz­czę po­gło­skę, że skrzy­deł po­zba­wili mnie ar­cha­nio­ło­wie. By się to jed­nak po­wio­dło, mu­simy ze­rwać wszel­kie więzi – ostrzegł.

Hank bez na­my­słu uniósł w górę oszpe­coną rękę, obry­zgu­jąc trawę kro­plami krwi.

– Przy­się­gam, że uwol­nię Norę tuż przed koń­cem lata. Gdy­bym zła­mał obiet­nicę, niech ze­mrę i w proch się ob­rócę, ten, z któ­rego po­wsta­łem.

Wróg ścią­gnął ko­szulę i wsparł ręce na ko­la­nach. Jego tors uno­sił się i opa­dał w rytm spo­koj­nego od­de­chu. Pa­dły słowa pełne bra­wury, któ­rej Hank za­zdro­ścił anio­łowi i którą rów­no­cze­śnie gar­dził:

– Do ro­boty.

Hank z chę­cią wziąłby się do rze­czy oso­bi­ście, był jed­nak zbyt wy­czer­pany. Poza tym nie miał pew­no­ści, czy na jego skó­rze nie po­zo­stały jesz­cze ja­kieś ślady dia­bel­skiej mocy. Gdyby miej­sce, w któ­rym skrzy­dła anioła łą­czą się z jego ple­cami, oka­zało się tak wraż­liwe, jak mó­wiono, zdra­dziłby go naj­de­li­kat­niej­szy na­wet do­tyk. Wło­żył w to wszystko tak wiele wy­siłku i za­szedł już tak da­leko, że te­raz nie było mowy o po­tknię­ciu.

Tłu­miąc żal, roz­ka­zał swoim lu­dziom:

– Wy­rwać mu skrzy­dła i po­sprzą­tać, jak na­pa­sku­dzi­cie. Po­tem rzu­cić ciało pod bramą Del­phic, tak żeby go tam na pewno zna­le­ziono. I ma­cie być jak nie­wi­dzialni.

Z ra­do­ścią ka­załby im jesz­cze na­pięt­no­wać anioła swoim zna­kiem (za­ci­śniętą pię­ścią), by za­pew­nić so­bie oczy­wi­sty do­wód triumfu, który pod­nie­sie jego pre­stiż wśród Ne­fi­lów na ca­łym świe­cie, ale, jak słusz­nie orzekł anioł, dla do­bra sprawy nie po­winni ujaw­niać, że co­kol­wiek ich łą­czy.

Sie­dząc w sa­mo­cho­dzie, wpa­try­wał się w mrok cmen­ta­rza. Męż­czyźni już za­koń­czyli dzieło. Anioł le­żał twa­rzą do ziemi, bez ko­szuli, z dwoma po­dłuż­nymi ra­nami na ple­cach. Mimo że nie czuł na­wet śladu bólu, jego cia­łem wstrzą­sały dresz­cze nie­po­we­to­wa­nej straty. Z tego, co sły­szał Hank, bli­zny po wy­dar­tych skrzy­dłach były naj­słab­szym punk­tem upa­dłych anio­łów... I ta oto po­gło­ska oka­zała się szczerą prawdą.

– Koń­czymy na dzi­siaj? – spy­tał Bla­kely.

– Jesz­cze je­den te­le­fon – od­po­wie­dział Hank z nutą iro­nii. – Do matki dziew­czyny.

Przy­su­wa­jąc ko­mórkę do ucha, wkle­pał nu­mer. Od­chrząk­nął, aby przy­brać ton pe­łen na­pię­cia i tro­ski.

– Bly­the, ko­cha­nie, wła­śnie ode­bra­łem twoją wia­do­mość. By­łem z ro­dziną na wa­ka­cjach i w tej chwili pę­dzę na lot­ni­sko. Zła­pię naj­wcze­śniej­szy sa­mo­lot. Opo­wiedz mi wszystko. Jak to: „po­rwana”? Je­steś pewna? Co na to po­li­cja? – prze­rwał, słu­cha­jąc udrę­czo­nych szlo­chów. – Po­słu­chaj – rzekł sta­now­czo – mo­żesz na mnie li­czyć. Je­śli zaj­dzie po­trzeba, po­ru­szę niebo i zie­mię. Gdzie­kol­wiek jest Nora, znaj­dziemy ją.

1

Col­dwa­ter, Ma­ine, dzi­siaj

Nawet nie unio­słam po­wiek, a już wie­dzia­łam, że coś mi grozi.

Za­drża­łam na ci­chy od­głos zbli­ża­ją­cych się kro­ków. Wciąż jesz­cze w pół­śnie, by­łam lekko otę­piała. Le­ża­łam na wznak. Przez ko­szulę owie­wał moje ciało chłód.

Wy­krzy­wiona pod dziw­nym ką­tem szyja za­bo­lała mnie tak bar­dzo, że mu­sia­łam otwo­rzyć oczy. Z błę­kit­nej ciem­nej mgły wy­ła­niały się ja­kieś ka­mie­nie. Do­zna­łam oso­bli­wej wi­zji krzy­wych zę­bów, po chwili do­tarło do mnie, co wi­dzę na­prawdę. Na­grobki.

Pró­bo­wa­łam się pod­nieść i usiąść, ale ręce śli­zgały się na mo­krej tra­wie. Usi­łu­jąc po­ko­nać senne za­mro­cze­nie, które na­dal spo­wi­jało my­śli, przez opary mgły, na oślep wy­gra­mo­li­łam się z za­pad­nię­tego do po­łowy grobu. Spodnie prze­sią­kły mi na ko­la­nach rosą, kiedy czoł­ga­łam się mię­dzy bez­ład­nie po­sta­wio­nymi mo­gi­łami i po­mni­kami. Za­częło mi coś świ­tać, ale była to myśl ma­ja­cząca na obrze­żach umy­słu, bo kosz­marny ból, który roz­sa­dzał czaszkę, nie da­wał mi się sku­pić.

Po­peł­złam wzdłuż be­to­no­wego płotu, od­gar­nia­jąc tonę zgni­łych li­ści, które za­le­gały tam pew­nie od wie­ków. Wtem gdzieś nie­opo­dal roz­legł się upiorny sko­wyt, ale – choć prze­szły mnie ciarki – nie on prze­ra­ził mnie naj­bar­dziej. W tyle usły­sza­łam kroki, nie wie­dzia­łam jed­nak, czy ten ktoś jest da­leko, czy tuż za mną. Mgłę prze­ciął okrzyk po­goni, więc przy­spie­szy­łam. In­tu­icja pod­po­wia­dała mi, że mu­szę się ukryć, ale nie mo­głam po­ła­pać się w kie­run­kach. Było tak ciemno, że wszystko wi­dzia­łam za­ma­zane, a nie­sa­mo­wita sina mgła utrud­niała mi orien­ta­cję.

W od­dali za­ma­ja­czyło w mroku białe ka­mienne mau­zo­leum, wci­śnięte po­mię­dzy dwa sze­regi pa­ty­ko­wa­tych prze­ro­śnię­tych drzew. Pod­nio­słam się z ziemi i po­gna­łam w jego stronę.

Wśli­znę­łam się mię­dzy mar­mu­rowe po­mniki, a kiedy wy­szłam z dru­giej strony, ktoś na mnie cze­kał. Po­tężna syl­wetka z ra­mie­niem unie­sio­nym do ciosu. Po­tknę­łam się. Upa­da­jąc, uświa­do­mi­łam so­bie omyłkę: był z ka­mie­nia. Anioł na fron­to­nie, pil­nu­jący zmar­łych. Le­d­wie stłu­mi­łam ner­wowy śmiech, moja głowa zde­rzyła się z czymś twar­dym i wszystko jakby roz­pa­dło się na dwoje. W oczy wdarła się to­talna ciem­ność.

Z omdle­nia wy­bu­dzi­łam się chyba względ­nie szybko. Wy­czer­pana bie­giem, od­dy­cha­łam ciężko jesz­cze długo po tym, jak smo­li­ście czarna nie­świa­do­mość ustą­piła miej­sce przy­tom­no­ści. Czu­łam, że mu­szę wstać z ziemi, ale nie pa­mię­ta­łam w ja­kim celu. Le­ża­łam więc tak bez sensu, a lo­do­wata rosa mie­szała się z moim cie­płym po­tem. W końcu za­mru­ga­łam po­wie­kami i zo­ba­czy­łam w ca­łej ostro­ści naj­bliż­szy na­gro­bek. Wy­ryte na nim słowa epi­ta­fium ukła­dały się w jedno zda­nie:

HAR­RI­SON GREY

OD­DANY MĄŻ I OJ­CIEC

ZMARŁ 16 MARCA 2008

Za­gry­złam wargę, żeby się nie roz­pła­kać. Na­resz­cie do­tarło do mnie, czyj zna­jomy cień ob­ser­wo­wał mnie ukrad­kiem, od­kąd oprzy­tom­nia­łam parę mi­nut temu. By­łam na cmen­ta­rzu w Col­dwa­ter. Przy mo­gile taty.

To kosz­mar, po­my­śla­łam. Jesz­cze nie obu­dzi­łam się do końca. To wszystko jest tylko strasz­nym snem.

Ka­mienny anioł przy­glą­dał mi się bacz­nie, roz­po­ście­ra­jąc po­obła­my­wane skrzy­dła, wska­zu­jąc prawą ręką prze­ciwny kra­niec cmen­ta­rza. Wy­raz twa­rzy miał wy­stu­dio­wa­nie obo­jętny, ale jego wy­gięte usta wy­glą­dały ra­czej drwiąco, a nie do­bro­tli­wie. Przez chwilę zda­wało mi się, że jest praw­dziwy.

Uśmiech­nę­łam się do niego i po­czu­łam, że drżą mi wargi. Rę­ka­wem otar­łam po­li­czek z łez, choć na­wet nie wie­dzia­łam, kiedy po­pły­nęły. Roz­pacz­li­wie za­pra­gnę­łam wspiąć się do góry, paść mu w ra­miona i po­czuć ło­pot skrzy­deł, gdy wzbije się w po­wie­trze i za­bie­rze mnie stąd...

Z otę­pie­nia wy­rwał mnie od­głos kro­ków na cmen­tar­nej tra­wie. Ta­jem­ni­cza po­stać naj­wy­raź­niej przy­spie­szyła.

Ob­ró­ci­łam się w stronę dźwięku, za­sko­czona wi­do­kiem mi­go­czą­cego raz po raz w mgli­stej ciem­no­ści świa­tełka. Roz­bły­skało i ga­sło w rytm kro­ków; ruch – sze­lest, ruch – sze­lest, ruch – sze­lest.

Była to la­tarka.

Zmru­ży­łam oczy, kiedy świa­tło za­trzy­mało się tuż przede mną i cał­kiem mnie ośle­piło. Ze stra­chem stwier­dzi­łam, że z całą pew­no­ścią nie śpię.

– Słu­chaj no! – wark­nął ja­kiś fa­cet scho­wany za plamą świa­tła. – Nie mo­żesz tu być. Cmen­tarz jest za­mknięty.

Od­wró­ci­łam głowę. Pod po­wie­kami wciąż igrały mi żółte kropki.

– Ilu was tu przy­nio­sło? – za­py­tał męż­czy­zna.

– Co? – wy­da­łam su­chy szept.

– No, z iloma przy­la­złaś? – cią­gnął bar­dziej agre­syw­nie. – My­śle­li­ście, że się tu za­ba­wi­cie w środku nocy, ra­cja? W cho­wa­nego, co? A może w du­chy na cmen­ta­rzu? Jak ja pil­nuję, ma­cie to so­bie wy­bić z głowy!

Co ja tu wła­ści­wie ro­bię? Czyż­bym przy­szła na grób taty? Po­grze­ba­łam w pa­mięci, nie­stety – iry­tu­jąco pu­stej. Nie mo­głam przy­wo­łać wspo­mnie­nia, jak się tu­taj zna­la­złam. Nie mo­głam so­bie nic przy­po­mnieć. Tak jakby całą mi­nioną noc wy­rwano mi ze świa­do­mo­ści.

Co gor­sza, nie pa­mię­ta­łam na­wet ze­szłego po­ranka.

Nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć ubie­ra­nia się, je­dze­nia ani szkoły. Czy w ogóle był to dzień na­uki?

Wy­parł­szy pa­nikę w pół se­kundy, sku­pi­łam się na obec­nej sy­tu­acji i gdy fa­cet wy­cią­gnął do mnie rękę, chwy­ci­łam ją bez na­my­słu. Le­d­wie zdą­ży­łam usiąść pro­sto, znowu za­świe­cił mi la­tarką pro­sto w oczy.

– Ile masz lat? – spy­tał.

Na­resz­cie coś, co wie­dzia­łam na sto pro­cent.

– Szes­na­ście.

Pra­wie sie­dem­na­ście. Uro­dziny mam w sierp­niu.

– Co ro­bisz na Sam Hill bez opieki? Nie wiesz, że dzie­ciom nie wolno wa­łę­sać się sa­mot­nie o tej po­rze?

Ro­zej­rza­łam się bez­rad­nie.

– Ja...

– Chyba nie ucie­kłaś z domu...? Gdzieś tu­taj miesz­kasz?

– Tak.

W wiej­skim domu. Na na­głe wspo­mnie­nie o nim uro­sło mi serce, a za­raz po­tem żo­łą­dek pod­niósł się do gar­dła. Poza do­mem po go­dzi­nie po­li­cyj­nej? Jak długo? Bez skutku sta­ra­łam się wy­ma­zać wi­zję roz­gnie­wa­nej twa­rzy mamy, gdy wcho­dzę drzwiami od frontu.

– „Tak”, to zna­czy gdzie do­kład­nie?

– Przy Haw­thorne Lane.

Spró­bo­wa­łam wstać, ale za­chwia­łam się gwał­tow­nie, gdy krew na­pły­nęła mi do głowy. Dla­czego nie mogę so­bie przy­po­mnieć, jak się tu zna­la­złam? Na pewno przy­je­cha­łam au­tem. Ale gdzie za­par­ko­wa­łam fiata? I gdzie się po­działa to­rebka? No i klu­cze?

– Pi­łaś? – spy­tał, mru­żąc oczy.

Po­krę­ci­łam głową.

Pro­mień la­tarki na mo­ment prze­su­nął się w bok, po czym znów mnie ośle­pił.

– Cze­kaj no – rzekł fa­cet z nie­po­ko­jącą nutą w gło­sie. – Nie je­steś chyba tą, jak jej tam, Norą Grey? – wy­rzu­cił ta­kim to­nem, jakby moje na­zwi­sko na­su­nęło mu się au­to­ma­tycz­nie.

Cof­nę­łam się o krok.

– Skąd... pan wie, jak się na­zy­wam?

– Z te­le­wi­zji. Na­groda. Wy­zna­czył ją Hank Mil­lar.

Zi­gno­ro­wa­łam, co po­wie­dział da­lej. Mar­cie Mil­lar to mój wróg nu­mer je­den. Ale co ma z tym wspól­nego jej oj­ciec?

– Szu­kają cię od końca czerwca.

– Czerwca? – po­wtó­rzy­łam, czu­jąc, jak w głębi mej du­szy roz­bry­zguje się kro­pla prze­stra­chu. – O czym pan mówi? Prze­cież mamy kwie­cień.

I kto mnie niby szuka? Hank Mil­lar? A to czemu? – po­my­śla­łam.

– Kwie­cień? – spoj­rzał dziw­nie. – Jest wrze­sień, pa­nienko.

Wrze­sień? Nie­moż­liwe. Wie­dzia­ła­bym, że rok szkolny się skoń­czył i że jest już po wa­ka­cjach. Zbu­dzi­łam się za­le­d­wie przed kil­koma mi­nu­tami, wpraw­dzie roz­ko­ja­rzona, no ale nie głu­pia.

Tylko dla­czego ten męż­czy­zna miałby kła­mać?

Kiedy opu­ścił la­tarkę, przyj­rza­łam mu się. Na­resz­cie zo­ba­czy­łam coś zu­peł­nie wy­raź­nie. Miał za­pla­mione dżinsy, za­rost, który nie za­znał ży­letki od wielu dni, i dłu­gie pa­znok­cie z czar­nymi ob­wód­kami. Wy­glą­dał jak włó­czę­dzy wę­dru­jący wzdłuż to­rów ko­le­jo­wych, któ­rzy la­tem sy­piają w szo­pach nad rzeką – i po­dobno no­szą broń.

– Ma pan ra­cję, po­win­nam już wra­cać do domu – po­wie­dzia­łam, wy­co­fu­jąc się i prze­su­wa­jąc ręką po kie­szeni.

Nie wy­czu­łam pod pal­cami ani ko­mórki, ani klu­czy.

– Gdzie ty się wy­bie­rasz? – za­py­tał fa­cet, zbli­ża­jąc się do mnie.

Na jego na­gły ruch ści­snęło mnie w żo­łądku i rzu­ci­łam się do ucieczki. Po­gna­łam w kie­runku wska­zy­wa­nym przez ka­mien­nego anioła, w na­dziei że do­trę do bramy od strony po­łu­dnio­wej. Brama od pół­nocy nie wcho­dziła w ra­chubę, bo mu­sia­ła­bym ru­szyć pro­sto na fa­ceta. Rap­tem zie­mia usu­nęła mi się spod nóg i roz­pę­dzona za­czę­łam po­ty­kać się na stro­mym zbo­czu. Ga­łę­zie ob­cie­rały mi ra­miona. Nie­równe ka­mie­ni­ste pod­łoże co chwila wy­krzy­wiało stopy.

– Nora! – krzyk­nął męż­czy­zna.

Co mnie pod­ku­siło, żeby zdra­dzić mu, że miesz­kam na Haw­thorne Lane? Prze­cież może mnie śle­dzić...

Sta­wiał znacz­nie dłuż­sze kroki niż ja. Sły­sza­łam, jak ciężko stąpa tuż za mną i jest co­raz bli­żej. W sza­leń­czej pa­nice od­py­cha­łam ga­łę­zie, które wbi­jały mi się w ubra­nie jak pa­zury. Gdy fa­cet za­ci­snął mi rękę na ra­mie­niu, zro­bi­łam wście­kły wy­mach i od­sko­czył parę kro­ków.

– Nie do­ty­kaj mnie!

– Hola! Mó­wi­łem o na­gro­dzie, no to chcę ją zgar­nąć.

Nie do­brał mi się do ra­mie­nia po raz drugi, bo w obłą­kań­czym przy­pły­wie ad­re­na­liny kop­nę­łam go w go­leń.

– Auć! – Sku­lił się i zła­pał za łydkę.

Zdu­mia­łam się, skąd wzięła się u mnie aż taka agre­sja, ale nie mia­łam wy­boru. Cof­nę­łam się i prędko ro­zej­rza­łam wo­kół, aby usta­lić swoje po­ło­że­nie. Pot ka­pał mi na ko­szulę i spły­wał po ple­cach, sta­wia­jąc dęba każdy naj­drob­niej­szy wło­sek na ciele.

Coś było nie tak. Mimo pro­ble­mów z pa­mię­cią za­cho­wa­łam w my­ślach wy­raźną mapę cmen­ta­rza (grób taty od­wie­dza­łam ty­siąc razy), ale choć po­zor­nie wszystko, łącz­nie z przy­tła­cza­ją­cym za­pa­chem pa­lo­nych li­ści i stę­chłą wodą w sta­wie, było na swoim miej­scu, to jed­nak coś się nie zga­dzało.

Na­gle uzmy­sło­wi­łam so­bie co ta­kiego.

Klony pstrzyły się czer­wie­nią. Oznaka nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cej się je­sieni. Ale to nie­moż­liwe. Jest kwie­cień, a nie wrze­sień, skąd więc zmiana barwy li­ści? Czyżby fa­cet nie kła­mał?

Obej­rza­łam się i zo­ba­czy­łam, że ku­le­jąc, le­zie za mną z ko­mórką przy uchu.

– Tak, to ona. Na pewno. Ucieka z cmen­ta­rza, kie­ruje się na po­łu­dnie.

Znów ogar­nięta stra­chem, po­cwa­ło­wa­łam przed sie­bie. Prze­sko­czyć przez płot. Zna­leźć do­brze oświe­tloną i licz­nie za­miesz­kaną oko­licę. Za­dzwo­nić na po­li­cję. Za­dzwo­nić do Vee...

Vee. Moja naj­uko­chań­sza i naj­bar­dziej za­ufana przy­ja­ciółka. Jej dom był bli­żej niż mój. Tam pójdę. Mama Vee za­dzwoni na po­li­cję. Po­dam im ry­so­pis fa­ceta i za­raz go wy­śle­dzą. Przy­pil­nują, żeby się mnie nie cze­piał. Póź­niej każą mi opo­wie­dzieć o wszyst­kim, co za­szło tej nocy, zro­bią wi­zję lo­kalną, a wtedy od­zy­skam pa­mięć i za­cznę ko­ja­rzyć ob­razy i zda­rze­nia. Prze­stanę być so­bie obca, opu­ści mnie to dziwne uczu­cie za­wie­sze­nia w świe­cie, który jest oswo­jony, ale mnie od­rzuca...

Przy­sta­nę­łam tylko po to, żeby prze­leźć przez płot. Prze­cznicę da­lej jest pole, po dru­giej stro­nie mo­stu Wen­twor­tha. Do­trę tam i prze­mknę uli­cami „bo­ta­nicz­nymi” – Wią­zową, Klo­nową i Dę­bową, a po­tem na skróty przez alejki i ogrody i bez­piecz­nie skryję się u Vee.

Gdy pę­dem zbli­ża­łam się do mo­stu, za ro­giem roz­le­gło się wy­cie sy­reny i po chwili unie­ru­cho­miły mnie dwa sa­mo­cho­dowe re­flek­tory. Do da­chu se­dana, który za­trzy­mał się z pi­skiem opon na dru­gim końcu mo­stu, był przy­mo­co­wany nie­bie­ski ha­lo­gen.

W pierw­szym od­ru­chu chcia­łam pod­biec do po­li­cjanta, wska­zać mu cmen­tarz i opi­sać fa­ceta, który mnie na­pa­sto­wał, gdy jed­nak opa­no­wa­łam my­śli, ogar­nęła mnie zgroza.

A je­śli to nie po­li­cjant? Je­śli tylko udaje? Ha­lo­gen może so­bie za­ła­twić każdy. Gdzie auto jego od­działu? Z tego, co udało mi się doj­rzeć za szybą sa­mo­chodu przez zmru­żone oczy, chyba nie miał mun­duru.

Chaos po­spiesz­nych my­śli.

Zwol­ni­łam i przy­sta­nąw­szy u wy­lotu mo­stu, dla wy­tchnie­nia opar­łam się o ka­mienny mur. By­łam pewna, że niby-funk­cjo­na­riusz wi­dzi mnie, ale mimo to ru­szy­łam mię­dzy drzewa ocie­nia­jące brzeg rzeki, któ­rej – spo­strze­głam ką­tem oka – czarna woda po­ły­ski­wała ła­god­nie. W dzie­ciń­stwie Vee i ja sia­dy­wa­ły­śmy pod tym mo­stem i ła­pa­ły­śmy raczki, wkła­da­jąc do wody na­bite na pa­tyk ka­wałki hot doga. Raczki za­ci­skały szczypce na mię­sie i nie chciały go pu­ścić, na­wet gdy wy­cią­ga­ły­śmy je z wody i strzą­sa­ły­śmy do wia­derka.

Po­środku rzeka była dość głę­boka. Ide­al­nie scho­wana, wiła się po­przez nie­za­go­spo­da­ro­wany te­ren, na któ­rego oświe­tle­nie nikt nie chciał tra­cić forsy. Na końcu pola skrę­cała w stronę dziel­nicy prze­my­sło­wej i mi­ja­jąc opusz­czone fa­bryki, wpły­wała do mo­rza.

Przez chwilę za­sta­na­wia­łam się, czy wy­star­czy mi od­wagi, aby sko­czyć z mo­stu. Mam straszny lęk wy­so­ko­ści i boję się spa­da­nia, ale pły­wać po­tra­fię. Mu­sia­łam ja­koś do­stać się do wody...

Usły­szaw­szy trza­śnię­cie drzwi sa­mo­chodu, prędko za­wró­ci­łam na ulicę. Niby-po­li­cjant wy­siadł i sta­nął obok auta. Wy­glą­dał jak gang­ster. Miał krę­cone czarne włosy, jak rów­nież czarną ko­szulę, czarny kra­wat i luźne czarne spodnie.

Wi­dząc go, za­czę­łam so­bie coś nie­mrawo przy­po­mi­nać. Nie zdą­ży­łam jed­nak ni­czego po­ko­ja­rzyć, bo pa­mięć za­mknęła się na głu­cho i znowu po­czu­łam się kom­plet­nie za­gu­biona.

Zie­mię po­kry­wała masa ga­łęzi i pa­ty­ków. Schy­li­łam się i pod­nio­słam kij gru­bo­ści po­łowy mo­jego ra­mie­nia.

Niby-fun­kjo­na­riusz udał, że nie wi­dzi mo­jej broni. Przy­piął so­bie do ko­szuli od­znakę po­li­cyjną i uniósł rękę na wy­so­kość szyi w ge­ście ko­mu­ni­ku­ją­cym: „Nie zro­bię ci krzywdy”.

Nie uwie­rzy­łam mu.

Po­stą­pił kilka kro­ków na­przód, sta­ra­jąc się nie wy­ko­ny­wać gwał­tow­nych ru­chów.

– To ja, Noro. – Wzdry­gnę­łam się, gdy wy­po­wie­dział moje imię. Ode­zwał się po raz pierw­szy i jego głos przy­pra­wił mnie o prze­raź­liwe bi­cie serca. – Nic ci nie jest?

Ob­ser­wo­wa­łam go z ro­sną­cym stra­chem, gdy my­śli hi­ste­rycz­nie gnały w prze­różne kie­runki. Od­znaka mo­gła prze­cież być pod­ro­biona. Bo że ha­lo­gen miał lewy, stwier­dzi­łam już dawno. Ale je­śli to nie po­li­cjant, to kto taki?

– Dzwo­ni­łem do two­jej mamy – po­wie­dział, ru­sza­jąc ku mnie przez lekko wznie­siony most. – Spo­tkamy się w szpi­talu.

Nie od­rzu­ci­łam kija. Moje ra­miona uno­siły się i opa­dały z każ­dym – świsz­czą­cym – od­de­chem. Po ciele spły­nęła nowa strużka potu.

– Wszystko bę­dzie do­brze – oznaj­mił. – Masz to już za sobą. Nie po­zwolę, aby ktoś cię skrzyw­dził. Nic ci już nie grozi.

Nie po­do­bał mi się ani jego długi i swo­bodny krok, ani po­ufały ton głosu.

– Nie zbli­żaj się – od­par­łam, z tru­dem utrzy­mu­jąc kij w spo­co­nych dło­niach.

Zmarsz­czył brew.

– Noro?

Ręka trzy­ma­jąca kij za­drżała.

– Skąd wiesz, jak mi na imię? – za­py­ta­łam, sta­ran­nie ukry­wa­jąc nie­ludzki strach, ja­kim mnie na­pa­wał.

– To ja – po­wtó­rzył, pa­trząc mi pro­sto w oczy, jakby w na­dziei, że na­stąpi wiel­kie oświe­ce­nie. – De­tek­tyw Basso.

– Nie znam pana.

Mil­czał przez chwilę.

– Przy­po­mi­nasz so­bie, gdzie by­łaś? – Spró­bo­wał in­nego po­dej­ścia.

Przy­glą­da­jąc mu się z re­zerwą, za­nur­ko­wa­łam w od­męty pa­mięci, nie od­szu­ka­łam jed­nak jego twa­rzy na­wet w naj­ciem­niej­szych i naj­głęb­szych jej za­ka­mar­kach. Nie mo­głam go so­bie przy­po­mnieć, cho­ciaż chciałam. Chcia­łam się ucze­pić cze­goś zna­jo­mego, cze­go­kol­wiek, żeby po­jąć rze­czy­wi­stość, która po­krę­ciła mi się do nie­wy­obra­żal­nych gra­nic.

– Jak zna­la­złaś się dzi­siaj na cmen­ta­rzu? – spy­tał, lekko prze­krę­ca­jąc głowę w jego kie­runku. W oczach miał roz­tropny spo­kój, wy­glą­dał na czło­wieka roz­waż­nego. – Czy ktoś cię tam pod­rzu­cił? A może przy­szłaś pie­szo? – Cze­kał cier­pli­wie. – Mu­sisz mi po­wie­dzieć, Noro. To ważne. Co za­szło dzi­siej­szej nocy?

Sama bym się chęt­nie do­wie­działa.

Po­czu­łam silne mdło­ści.

– Chcę wró­cić do domu.

Usły­sza­łam lekki ło­skot pod no­gami. Zbyt późno do­tarło do mnie, że upu­ści­łam broń. Pu­ste dło­nie mar­zły od chłod­nego wia­tru. Nie po­win­nam tu być. Cała ta noc to ja­kaś hor­ren­dalna po­myłka.

Choć może nie cała, część zda­rzeń wy­le­ciała mi jed­nak z pa­mięci.

Je­dy­nym moim punk­tem od­nie­sie­nia był mo­ment, kiedy prze­bu­dzi­łam się na gro­bie, zzięb­nięta i za­gu­biona.

Na­szki­co­wa­łam w my­ślach ob­raz wiej­skiego domu, cie­płego, bez­piecz­nego i praw­dzi­wego – i po­czu­łam łzę na po­liczku.

– Mogę za­wieźć cię do domu. – Po­ki­wał głową ze współ­czu­ciem. – Ale naj­pierw mu­szę cię za­brać do szpi­tala.

Za­ci­snę­łam mocno po­wieki, wście­kła, że po­zwo­li­łam do­pro­wa­dzić się do pła­czu. Nie umia­łam do­bit­niej ani szyb­ciej po­ka­zać mu, jak po­twor­nie się boję.

Wes­tchnął – nie­zwy­kle de­li­kat­nie, jakby li­cząc, że znaj­dzie spo­sób na bez­bo­le­sne obej­ście no­winy, którą musi mi prze­ka­zać.

– Noro, za­gi­nę­łaś bli­sko trzy mie­siące temu. Sły­szysz, co do cie­bie mó­wię? Nikt nie wie, gdzie prze­by­wa­łaś przez je­de­na­ście ty­go­dni. Wy­ma­gasz opieki. Po­win­ni­śmy spraw­dzić, czy nie je­steś chora albo ranna.

Wpa­try­wa­łam się w niego nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. W uszach za­dzwo­niły mi ci­cho ma­leń­kie dzwo­neczki, jakby do­cho­dzący gdzieś z od­dali głos. Żo­łą­dek fik­nął ko­zła, ale po­sta­no­wi­łam za wszelką cenę stłu­mić mdło­ści. Mo­głam się przed nim roz­ry­czeć, ale zwy­mio­to­wać – ni­gdy.

– Są­dzi­li­śmy, że zo­sta­łaś upro­wa­dzona – rzekł, nie zmie­nia­jąc wy­razu twa­rzy. Zmniej­szył dy­stans mię­dzy nami i te­raz stał już o wiele za bli­sko. Mó­wiąc rze­czy, któ­rych nie by­łam zdolna po­jąć. – Po­rwana.

Za­mru­ga­łam oczami. Jak skoń­czona idiotka.

Wtem coś ści­snęło moje serce i za­częło nim tar­gać na wszyst­kie strony. Bez­wład­nie za­wi­słam w po­wie­trzu. Zo­ba­czy­łam za­ma­zane świa­tło la­tarni w gó­rze, usły­sza­łam fale ob­my­wa­jące dźwi­gar mo­stu, wcią­gnę­łam w płuca spa­liny włą­cza­nego sil­nika sa­mo­chodu. Ale to wszystko stało się w tle. Za­wrotna re­flek­sja.

I otrzy­maw­szy od ciała tylko ten krótki sy­gnał, po­czu­łam, jak ko­ły­szę się, ko­ły­szę i spa­dam w ot­chłań.

Przed grzmot­nię­ciem o zie­mię stra­ci­łam przy­tom­ność.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki