44,99 zł
Upadły anioł, który odzyskał skrzydła
Dziewczyna, która za nim szaleje
Mroczna przeszłość, która zabija
Drugi tom kultowej sagi „Szeptem” o zakazanej miłości!
Nora w końcu jest z Patchem, swoim aniołem stróżem, który poświęcił dla niej marzenie o zostaniu człowiekiem. Dlaczego więc nie jest tak pięknie, jak mogłoby być? Dlaczego Patch coraz bardziej się od niej oddala, a nawet wydaje się zainteresowany Marcie Millar – jej największą rywalką i prześladowczynią?
Dziewczyna coraz częściej śni o zmarłym ojcu. W jej głowie pojawiają się podejrzenia, że Patch może mieć coś wspólnego z nagłym odejściem taty. W poszukiwaniu prawdy Nora zapuszcza się w niebezpieczne rejony, pewna, że Patch będzie nad nią czuwał. Zgłębiając zagadki przeszłości, zaczyna się zastanawiać, po czyjej stronie tak naprawdę stoi jej ukochany…
Nora i Patch są sobie przeznaczeni, ale czy unikną zdrad i pokonają razem mrok?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 441
Podziękowania dla Jenn Martin i Rebeki Suttonza nadprzyrodzoną moc przyjaźni.
Dziękuję także T. J. Fritscheza propozycję nazwania bohatera imieniem Ecanus.
PROLOG
COLDWATER, MAINE,CZTERNAŚCIE MIESIĘCY TEMU
Gałązki bielunia drapały w okno niczym palce, Harrison Grey zaznaczył więc stronę w książce, nie mogąc dłużej czytać w tym hałasie. Wściekły wiosenny wiatr atakował farmę przez całą noc, wyjąc, gwiżdżąc i sprawiając, że okiennice monotonnie uderzały w deski. Kalendarz wskazywał już marzec, ale Harrison wiedział dobrze, że do wiosny jeszcze daleko. Przy takiej burzy nie zdziwiłby się, gdyby rano okolicę pokrywała mroźna biel.
Chcąc zagłuszyć przejmujące wycie wiatru, nacisnął guzik pilota i włączył Ombra mai fù Bononciniego. Następnie dorzucił do ognia kolejne polano, zadając sobie nie po raz pierwszy pytanie, czy kupiłby tę farmę, gdyby wiedział, ile drewna potrzeba na ogrzanie jednego niewielkiego pokoju, a co dopiero wszystkich dziewięciu.
Rozległ się przenikliwy dźwięk telefonu.
Harrison podniósł słuchawkę po drugim dzwonku, spodziewając się, że usłyszy głos najlepszej przyjaciółki swojej córki, która miała okropny zwyczaj dzwonić późno wieczorem, by poradzić się w sprawie zadania domowego.
W słuchawce usłyszał najpierw płytki, szybki oddech, a potem wśród trzeszczenia rozległ się głos.
– Musimy się spotkać. Jak szybko możesz tu przyjechać?
Ten głos wypełnił Harrisona: upiór sprzed lat, przenikający go do kości mrozem. Dawno już go nie słyszał, musiało więc zdarzyć się coś niedobrego. Bardzo niedobrego. Uzmysłowił sobie, że słuchawka w jego ręce jest śliska od potu, a całe ciało ma napięte.
– Za godzinę – odpowiedział bez emocji.
Nie spieszył się z odłożeniem słuchawki. Zamknął oczy, a jego myśli bezwiednie powędrowały w przeszłość. Był taki okres, piętnaście lat temu, kiedy zamierał na dźwięk dzwonka telefonu, a mijające sekundy waliły niczym bębny, gdy czekał, aż po drugiej stronie odezwie się głos. Z czasem, kiedy rok po roku następowały po sobie spokojne lata, zdołał samemu sobie wmówić, że jest człowiekiem, który uciekł duchom swojej przeszłości. Człowiekiem, który wiedzie zwyczajne życie, człowiekiem z piękną rodziną. Człowiekiem, który nie musi się niczego bać.
Stojąc w kuchni nad zlewem, Harrison nalał sobie szklankę wody, ale zaraz ją wylał. Na zewnątrz było ciemno, a jego blade odbicie w oknie patrzyło prosto na niego. Harrison skinął głową, jakby dla przekonania siebie, że wszystko będzie w porządku. Jednak jego wzrok mówił coś zupełnie innego.
Rozluźnił krawat, żeby zmniejszyć nieco napięcie, które zdawało się rozciągać jego skórę, i nalał sobie kolejną szklankę. Woda przepłynęła przez jego gardło niespokojnie, jakby chciała zawrócić bieg. Postawił szklankę w zlewie i sięgnął po kluczyki leżące na blacie, wahając się jeszcze przez moment, czy nie zmienić zdania.
Harrison zaparkował samochód przy krawężniku i wyłączył światła. Siedząc w ciemności i wydychając kłęby pary, spoglądał na znajdujące się w opłakanym stanie ceglane szeregowe domki w podłej dzielnicy Portland. Minęło wiele lat – dokładnie piętnaście – odkąd ostatni raz postawił nogę w tej okolicy, a zmuszony polegać na przyrdzewiałej pamięci, nie był pewny, czy zatrzymał się we właściwym miejscu. Otworzył schowek na rękawiczki i wyjął stamtąd pożółkły kawałek papieru. 1565 Monroe. Miał właśnie wysiąść z samochodu, ale zaniepokoiła go cisza panująca na ulicy. Sięgnął pod siedzenie, wydobył naładowanego smith & wessona i wsunął go za pasek spodni na plecach. Nie posługiwał się bronią od czasów studenckich i nigdy poza strzelnicą. W obolałej, niezdolnej do myślenia głowie tłukła się nadzieja, że jego doświadczenia z bronią będą takie same również za godzinę.
Stukot butów Harrisona odbijał się echem na pustym chodniku, ale on próbował nie zwracać na to uwagi, skupiając się raczej na cieniach rzucanych przez srebrzysty księżyc. Otulając się szczelniej płaszczem, mijał ciasne podwórka ograniczone płotami z metalowej siatki oraz znajdujące się za nimi domy: ciemne i przerażająco ciche. Dwa razy miał wrażenie, że ktoś za nim idzie, ale gdy spojrzał za siebie, nie dostrzegł nikogo.
Na Monroe 1565 wszedł przez furtkę i udał się na tył budynku. Zapukał raz i dostrzegł cień poruszający się za firanką.
Drzwi zaskrzypiały.
– To ja – powiedział Harrison cicho.
Drzwi uchyliły się jedynie na tyle, żeby mógł wślizgnąć do środka.
– Ktoś szedł za tobą? – zapytał głos.
– Nie.
– Ona ma problem.
Serce Harrisona przyspieszyło.
– Jaki problem?
– Kiedy skończy szesnaście lat, on po nią przyjdzie. Musisz zabrać ją daleko stąd. W miejsce, gdzie jej nigdy nie znajdzie.
Harrison pokręcił głową.
– Nie rozumiem...
Przerwało mu groźne spojrzenie.
– Kiedy zawarliśmy tę umowę, powiedziałem ci, że pewnych rzeczy nie będziesz rozumiał. Szesnaście lat to przeklęty wiek... w moim świecie. Tyle powinieneś wiedzieć – zakończył szorstko.
Dwaj mężczyźni przyglądali się sobie, aż w końcu Harrison ostrożnie przytaknął.
– Musisz zacierać ślady – usłyszał. – Dokądkolwiek się udasz, musisz zaczynać od nowa. Nikt nie może wiedzieć, że przybyłeś z Maine. Nikt. On nigdy nie przestanie jej szukać. Rozumiesz?
– Rozumiem.
Ale czy moja żona zrozumie? A Nora?, pomyślał z lękiem.
Wzrok Harrisona przyzwyczajał się do ciemności i mężczyzna zdziwił się, że stojący przed nim człowiek wygląda, jakby się nie postarzał nawet o dzień od ich ostatniego spotkania. Prawdę mówiąc, nie postarzał się o dzień od czasu studiów, kiedy spotkali się jako współlokatorzy i szybko zaprzyjaźnili. „Ciemność robi mi psikusy?”, zastanawiał się Harrison. Nie widział innego wytłumaczenia. Ale coś jednak się zmieniło. U podstawy szyi swego przyjaciela dostrzegł niewielką bliznę. Harrison cofnął się z niesmakiem na widok tego znamienia. Piętno było wypukłe i lśniące, nie większe od ćwierćdolarówki. Miało kształt zaciśniętej pięści. Ku swemu przerażeniu Harrison uświadomił sobie, że jego przyjaciel został naznaczony. Jak bydło.
Mężczyzna wyczuł kierunek spojrzenia Harrisona i jego wzrok zhardział w odruchu obronnym.
– Istnieją ludzie, którzy chcieliby mnie zniszczyć. Zdemoralizować i zdehumanizować. Razem z zaufanym przyjacielem powołaliśmy stowarzyszenie. Wciąż przyjmujemy nowych członków. – Urwał w pół oddechu, jakby niepewny, ile jeszcze może powiedzieć, po czym dokończył pospiesznie: – Zorganizowaliśmy to stowarzyszenie, żeby zapewnić sobie ochronę, a ja złożyłem mu przysięgę wierności. Jeśli znasz mnie tak dobrze jak kiedyś, wiesz, że zrobię wszystko, żeby bronić swoich interesów. – Znów urwał, po czym dodał niemal obojętnie: – I swojej przyszłości.
– Napiętnowali cię – powiedział Harrison z nadzieją, że jego przyjaciel nie wyczuje obrzydzenia, które nim wstrząsało.
Tamten ledwie zaszczycił go spojrzeniem.
Chwilę później Harrison potaknął na znak, że rozumie, nawet jeśli nie akceptuje. Im mniej wiedział, tym lepiej. Jego przyjaciel dał mu to do zrozumienia nieskończenie wiele razy.
– Jest coś jeszcze, co mogę zrobić?
– Zapewnij jej bezpieczeństwo.
Harrison poprawił okulary.
– Pomyślałem, że możesz chcieć wiedzieć, że jest zdrowa i silna – zaczął niepewnie. – Nazwaliśmy ją Nor...
– Nie chcę, żebyś mi przypominał jej imię – przerwał mu szorstko przyjaciel. – Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby wymazać je z pamięci. Nie chcę wiedzieć nic o tej dziewczynie. Chcę, żeby w moich myślach nie pozostał żaden ślad po niej, żebym nie mógł przekazać temu draniowi żadnej informacji. – Odwrócił się, a Harrison uznał to za znak, że rozmowa została zakończona. Stał jeszcze przez chwilę, bo na usta cisnęły mu się dziesiątki pytań, ale jednocześnie wiedział doskonale, że nic nie uzyska, naciskając. Zdusił w sobie potrzebę zrozumienia czegokolwiek z tego mrocznego świata, na który jego córka nijak nie zasłużyła, i wyszedł.
Przeszedł zaledwie jedną przecznicę, kiedy nocną ciszę rozdarł wystrzał z pistoletu. Harrison padł na ziemię i obrócił się.
Jego przyjaciel.
Rozległ się kolejny wystrzał i Harrison, niewiele myśląc, pobiegł pędem z powrotem do domu. Wpadł przez furtkę i przebiegł przez podwórko. Był już prawie za rogiem, kiedy zatrzymał się, słysząc odgłosy kłótni. Pomimo przejmującego zimna był mokry od potu. Podwórze za domem skrywała ciemność, zaczął się więc przesuwać wzdłuż płotu, ostrożnie, żeby nie poruszyć kamieni i nie zdradzić swojej obecności, aż wreszcie ujrzał tylne drzwi.
– Daję ci ostatnią szansę – powiedział gładki, spokojny głos, którego Harrison nie rozpoznał.
– Idź do diabła – burknął jego przyjaciel.
Trzeci wystrzał. Przyjaciel zawył z bólu, a strzelający krzyknął do niego:
– Gdzie ona jest?
Serce chciało mu wyskoczyć z piersi, ale wiedział, że musi działać. Jeszcze pięć sekund i będzie za późno. Przesunął dłoń na plecy i wyciągnął rewolwer. Ujął go w obie dłonie, żeby ustabilizować lufę, przesunął się ku drzwiom, zachodząc ciemnowłosego strzelca od tyłu. Harrison zobaczył za nim swojego przyjaciela, lecz kiedy ich oczy się spotkały, dostrzegł w nich niepokój.
– Uciekaj!
Harrison usłyszał głośny jak dzwon rozkaz swojego przyjaciela i przez moment był przekonany, że tamten wykrzyczał go na głos. Ale kiedy strzelec nie odwrócił się, Harrison uświadomił sobie z lodowatym zmieszaniem, że ten wyraźny rozkaz rozbrzmiał w jego głowie.
Nie, pomyślał, potrząsając w milczeniu głową. Jego poczucie lojalności przeważało nawet to wszystko, czego nie był w stanie zrozumieć. To był człowiek, z którym spędził najlepsze cztery lata swojego życia. To on poznał go z obecną żoną. Nie zostawi go na pastwę zabójcy.
Harrison nacisnął spust. Usłyszał głośny wystrzał i czekał, aż strzelec upadnie na ziemię. Oddał kolejny strzał. I jeszcze jeden.
Ciemnowłosy młodzieniec odwrócił się powoli. Po raz pierwszy w życiu Harrison czuł autentyczne przerażenie. Bał się tego młodego człowieka stojącego przed nim z bronią w ręku. Bał się śmierci. Bał się o swoją rodzinę.
Nagle rozległ się strzał i Harrison poczuł, jak kule rozdzierają jego ciało ogniem, który zdawał się rozbijać go na tysiąc kawałków. Upadł na kolana. Przed oczami zamigotała mu rozmyta twarz żony, a następnie córki. Otworzył usta, by wymówić ich imiona, i usiłował znaleźć sposób, żeby jakoś przekazać im, jak bardzo je kocha, zanim będzie za późno.
Młody człowiek trzymał teraz Harrisona, ciągnąc go w zaułek za domem. Harrison czuł, że traci świadomość, kiedy bezskutecznie usiłował stanąć na nogi. Myślał tylko o tym, by nie zawieść córki, nie będzie przecież nikogo, kto by ją chronił. Ten czarnowłosy strzelec odnajdzie ją i – jeśli jego przyjaciel miał rację – zabije.
– Kim jesteś? – zapytał, czując, że każde słowo rozrywa mu pierś. Trzymał się nadziei, że jest jeszcze czas. Może uda mu się ostrzec Norę z zaświatów, z miejsca, które otaczało go niczym tysiące pomalowanych na czarno spadających piór.
Młody człowiek obserwował Harrisona przez chwilę, zanim cień uśmiechu zmącił jego lodowaty wyraz twarzy.
– Źle myślałeś. Jest zdecydowanie za późno.
Harrison podniósł wzrok, zdumiony, że zabójca znał jego myśli, i nie mógł opędzić się od pytania, ile razy ten młody człowiek stał w tej samej pozie, przenikając myśli umierających ludzi. Z pewnością niemało.
Jakby na potwierdzenie swojego doświadczenia, młodzieniec bez wahania wycelował pistolet, a Harrison zorientował się, że patrzy w lufę broni. Rozbłysk światła wystrzału był ostatnim obrazem, jaki zobaczył.
1
DELPHIC BEACH, MAINE,WSPÓŁCZEŚNIE
Patch stał za mną, rozluźniony, opierając dłonie na moich biodrach. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i szczupłą, ale atletyczną budowę, której nie mogły ukryć nawet luźne dżinsy i podkoszulek. Kolor jego włosów, podobnie jak oczu, zawstydziłby najciemniejszą noc. Jego seksowny uśmiech zwiastował kłopoty, ale uznałam, że nie wszystkie kłopoty są złe.
Nocne niebo oświetlały fajerwerki, opadając wielobarwnymi kaskadami do Atlantyku. Tłum wzdychał z zachwytu. Był późny czerwiec i Maine właśnie gotowało się do skoku na główkę w pełnię lata, świętując początek dwóch miesięcy słońca, piasku i turystów z wypchanymi portfelami. Ja świętowałam dwa miesiące słońca, piasku i mnóstwa czasu sam na sam z Patchem. Zapisałam się na jeden kurs szkoły letniej – z chemii – i poza tym jednym wyjątkiem zamierzałam pozwolić Patchowi zawładnąć całym moim wolnym czasem.
Straż pożarna odpalała sztuczne ognie w doku, który był od nas oddalony o dwieście metrów, po każdym wybuchu czułam więc wibracje w piasku pod stopami. Nieco niżej fale rozbijały się o plażę, a świąteczna muzyka grała na pełny regulator. Zapach waty cukrowej, popcornu i grillowanego mięsa wisiał w powietrzu, a mój żołądek przypominał mi, że nie jadłam nic od lunchu.
– Idę po cheeseburgera – powiedziałam. – Przynieść ci coś?
– Nic z listy dań.
Uśmiechnęłam się.
– Flirtujesz ze mną, Patch?
Pocałował mnie w czubek głowy.
– Jeszcze nie. Przyniosę ci tego burgera. Popatrz sobie na ostatnie fajerwerki.
Chwyciłam go za sprzączkę od paska, żeby go zatrzymać.
– Dzięki, ale to ja zamawiam. Nie chcę czuć się dłużna.
Uniósł pytająco brwi.
– Kiedy ostatnio dziewczyna sprzedająca hamburgery pozwoliła ci zapłacić za jedzenie?
– Jakiś czas temu.
– To znaczy nigdy. Zostań tutaj. Jeśli cię zobaczy, ja spędzę resztę wieczoru z wyrzutami sumienia.
Patch otwarł portfel i wyciągnął dwudziestodolarówkę.
– Daj jej porządny napiwek.
Tym razem ja uniosłam brwi.
– Usiłujesz odkupić te wszystkie razy, kiedy wziąłeś darmowe jedzenie?
– Kiedy ostatni raz zapłaciłem, goniła mnie i wepchnęła mi pieniądze do kieszeni. Staram się uniknąć kolejnego obmacywania.
Brzmiało to niezbyt wiarygodnie, ale znając Patcha, zapewne było prawdą.
Poszukałam końca długiej kolejki wokół wózka z hamburgerami i znalazłam go przy wejściu do znajdującej się pod dachem karuzeli. Sądząc po liczbie osób, oceniłam czekanie na złożenie zamówienia na jakieś piętnaście minut. Jedna budka z hamburgerami na całej plaży. To sprawiało całkiem nieamerykańskie wrażenie.
Po kilku minutach niespokojnego oczekiwania, gdy chyba dziesiąty raz omiatałam okolicę znudzonym wzrokiem, dostrzegłam Marcie Millar stojącą nieco za mną. Marcie i ja byłyśmy na siebie skazane już od przedszkola, a przez te jedenaście lat napatrzyłam się na nią więcej, niżbym chciała. To przez nią cała szkoła regularnie oglądała moją bieliznę. W pierwszej klasie gimnazjum Marcie miała zwyczaj kraść mój stanik z szafki w sali gimnastycznej i przypinać go do tablicy informacyjnej pod sekretariatem, ale czasem w przypływie fantazji wywieszała go na środku stołówki – napełniając obie miseczki w rozmiarze A budyniem waniliowym i ozdabiając to wisienkami maraschino. Tak, wiem, miało to klasę. Spódnice Marcie były o dwa rozmiary za małe i dwanaście centymetrów za krótkie. Była rudawą blondynką i do tego miała wymiary patyczka od lodów: obróć ją bokiem, a praktycznie zniknie. Jeśli gdzieś istniała tablica, na której zapisywano wyniki naszej rywalizacji, to jestem przekonana, że Marcie miała dwa razy tyle punktów co ja.
– Hej – powiedziałam, kiedy niechcący nasze spojrzenia się spotkały i uznałam, że nie uniknę zdawkowego przywitania.
– Hej – odparła tonem, który od biedy można było uznać za uprzejmy.
Widok Marcie na plaży w Delphic przypominał zabawę w „Co nie pasuje do obrazka”? Jej ojciec był właścicielem salonu firmowego Toyoty w Coldwater, jej rodzina mieszkała w eleganckiej dzielnicy na wzgórzach, no i Millarowie szczycili się tym, że są jedynymi obywatelami Coldwater, którzy zostali przyjęci do prestiżowego Klubu Żeglarskiego Harraseeket. W chwili obecnej rodzice Marcie przebywali zapewne we Freeport, ścigając się na żaglówkach i obżerając łososiem.
Delphic wręcz przeciwnie, było jedną z podlejszych plaż. Sama myśl o klubie żeglarskim była śmiechu warta. Jedyną knajpę stanowiła pomalowana na biało budka z hamburgerami, w której wybór ograniczał się do musztardy lub keczupu. W lepsze dni w zestawie oferowano frytki. Za rozrywkę służyły hałaśliwe automaty do gier i gokarty, nie było też tajemnicą, że po zmroku na parkingu sprzedawano więcej prochów niż w aptece.
Stanowczo nie było to miejsce, w którym państwo Millar chętnie widzieliby swoją córkę.
– Czy da się ruszać jeszcze wolniej, ludzie? – zawołała Marcie w kierunku przodu kolejki. – Tu na tyłach niektórzy z nas umierają z głodu.
– Tu pracuje tylko jedna osoba – powiedziałam jej.
– No to co? Powinni zatrudnić więcej ludzi. Popyt i podaż.
Zważywszy jej oceny, Marcie była ostatnią osobą, która powinna powoływać się na ekonomię.
Dziesięć minut później stałam na tyle blisko budki, że mogłam odczytać słowo MUSZTARDA nabazgrane markerem na żółtej plastikowej butelce. Stojąca za mną Marcie robiła cyrk, przestępując z nogi na nogę i wzdychając teatralnie.
– Umieram z głodu przez wielkie „G” – skarżyła się.
Facet przede mną zapłacił i zabrał swoje jedzenie.
– Cheeseburger i cola – powiedziałam dziewczynie za ladą.
Kiedy ona wzięła się do przygotowywania mojego zamówienia, odwróciłam się znów do Marcie.
– Z kim tu przyszłaś?
Nie obchodziło mnie szczególnie, z kim przyszła, zwłaszcza że nie miałyśmy wspólnych przyjaciół, ale zwyciężyło moje poczucie uprzejmości. A poza tym przez ostatnie kilka tygodni Marcie nie była dla mnie otwarcie chamska. No i od kwadransa stałyśmy w miarę zgodnie w jednej kolejce. Może to będzie początek rozejmu – było minęło i tak dalej.
Ziewnęła, jakby rozmowa ze mną była jeszcze nudniejsza od czekania w kolejce i wpatrywania się w plecy innych ludzi.
– Wybacz, ale nie jestem w nastroju do pogaduszek. Mam wrażenie, że stoję w kolejce od pięciu godzin, dlatego że pracuje tu niezdarne dziewczynisko, które najwyraźniej nie umie zrobić dwóch hamburgerów naraz.
Dziewczyna za ladą stała ze spuszczoną głową, skupiona na odwijaniu z woskowanego papieru przygotowanych wcześniej kotlecików, ale wiedziałam, że słyszała. Zapewne nienawidziła swojej pracy. Zapewne potajemnie pluła na hamburgerowe kotleciki, kiedy się odwracała. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby po skończonej pracy płakała w swoim samochodzie.
– A twojemu tacie nie przeszkadza, że włóczysz się po Delphic Beach? – zapytałam Marcie, mrużąc nieznacznie oczy. – To może skalać szacowną reputację rodziny Millar. Zwłaszcza teraz, kiedy twojego tatę przyjęto do Klubu Żeglarskiego Harraseeket.
Spojrzenie Marcie pochłodniało.
– Dziwne, że twój tato nie ma nic przeciwko temu, że tu jesteś. Och, zaraz. No tak. On nie żyje.
Z początku mnie zatkało. Następnie poczułam oburzenie na tę okrutną uwagę. Ścisnęło mnie w gardle.
– Co? – zapytała, wzruszając ramionami. – Przecież nie żyje. To fakt. Chcesz, żebym kłamała w kwestii faktów?
– Co ja ci zrobiłam?
– Urodziłaś się.
Jej totalny brak wrażliwości szarpnął moimi wnętrznościami – do tego stopnia, że nawet jej nie odparowałam. Chwyciłam cheeseburgera i colę i położyłam na ladzie banknot. Chciałam biec z powrotem do Patcha, ale to była sprawa między mną a Marcie. Gdybym teraz się pojawiła, jedno spojrzenie wystarczyłoby, żeby wiedział, że coś jest nie w porządku. A nie chciałam go w to wciągać. Postanowiłam ochłonąć w samotności, znalazłam więc ławkę w pobliżu budki z hamburgerami i usiadłam z takim wdziękiem, na jaki było mnie stać, nie chcąc dać Marcie kolejnych argumentów do zepsucia mi wieczoru. Jedyną rzeczą, która mogła dodatkowo popsuć tę chwilę, była świadomość, że ona mnie obserwuje, zadowolona, że wepchnęła mnie w małą czarną dziurę użalania się nad sobą. Ugryzłam cheeseburgera, ale pozostawił w ustach tylko niemiły posmak. Byłam w stanie myśleć jedynie o martwym mięsie. Martwych krowach. Moim własnym martwym ojcu.
Wyrzuciłam cheeseburgera do śmieci i wstałam, czując, że łzy spływają mi do gardła.
Skrzyżowałam mocno ramiona na piersi i pobiegłam ku prysznicom znajdującym się na skraju parkingu, z nadzieją że zdążę ukryć się za drzwiami jednej z kabin, zanim łzy popłyną po twarzy. Pod damską toaletą ciągnęła się długa kolejka, ale przecisnęłam się przez drzwi i stanęłam przed jednym z brudnych luster. Nawet w marnym świetle mogłam stwierdzić, że oczy mam czerwone i szkliste. Zamoczyłam papierowy ręcznik i przyłożyłam go do twarzy. O co chodziło Marcie? Co ja jej kiedykolwiek takiego zrobiłam, co byłoby tak podłe, żebym zasłużyła na takie traktowanie?
Wzięłam kilka równomiernych wdechów, wyprostowałam ramiona i zbudowałam w myślach mur z cegieł, umieszczając Marcie po jego drugiej stronie. Co mnie obchodzi jej bredzenie? Przecież nawet jej nie lubię. Jej zdanie się nie liczy. Jest wredną, samolubną dziewczyną, która zadaje ciosy poniżej pasa. Nie zna mnie, a z całą pewnością nie znała mojego taty. Płacz nad choćby jednym jej słowem to marnowanie czasu.
Pogódź się z tym, powtarzałam sobie.
Odczekałam, aż czerwień zeszła z powiek, i wyszłam z łazienki. Błądziłam w tłumie, szukając Patcha, i znalazłam go przy jednej z gier, odwróconego do mnie plecami. Koło niego stał Rixon, zapewne obstawiając pieniądze, że Patchowi nie uda się zbić ani jednego obciążonego kręgla. Rixon był upadłym aniołem, który znał się od dawna z Patchem, a ich relacja była bliska braterstwu. Patch nie akceptował wielu ludzi w swoim życiu, a ufał jeszcze mniejszej liczbie, ale jeśli istniał ktoś, kto znał wszystkie jego tajemnice, to był to Rixon.
Jeszcze dwa miesiące temu Patch również był upadłym aniołem. A potem uratował mi życie, odzyskał skrzydła i został moim aniołem stróżem. Od teraz miał grać w drużynie dobrych, ale ja potajemnie wyczuwałam, że jego związek z Rixonem i światem upadłych aniołów znaczył dla niego więcej. I mimo że nie chciałam tego przyznać, czułam, że on żałuje decyzji archaniołów, którzy uczynili go moim strażnikiem. Nie tego pragnął.
Chciał zostać człowiekiem.
Zadzwoniła komórka, wyrywając mnie z zadumy. Usłyszałam melodyjkę przypisaną mojej najlepszej przyjaciółce Vee, ale dałam jej się nagrać na pocztę głosową. Z pewnym poczuciem winy zarejestrowałam, że był to już drugi jej telefon, którego nie odebrałam tego dnia. Odgoniłam wyrzuty sumienia myślą, że spotkamy się jutro rano, natomiast Patcha nie zobaczę aż do jutrzejszego wieczora. Zamierzałam cieszyć się każdą minutą, którą mogę z nim spędzić.
Patrzyłam, jak posyła kulę po stole, na którym w równym rządku stało sześć kręgli, i poczułam, że coś ściska mnie w żołądku, kiedy jego podkoszulek podjechał lekko do góry na plecach, ukazując pasek nagiej skóry. Wiedziałam z doświadczenia, że całe jego ciało to mocne, wyrobione mięśnie. Plecy też miał gładkie i idealne, a blizny po upadku zostały zastąpione przez skrzydła – skrzydła, których ani ja, ani żaden inny człowiek nie mogliśmy dostrzec.
– Pięć dolarów, że nie uda ci się tego powtórzyć – powiedziałam, zachodząc go od tyłu.
Patch odwrócił się z szerokim uśmiechem.
– Nie chcę twoich pieniędzy, Aniele.
– Ej, dzieci, utrzymajmy tę dyskusję na przyzwoitym poziomie – odezwał się Rixon.
– Wszystkie trzy pozostałe kręgle – rzuciłam Patchowi wyzwanie.
– O jakiej nagrodzie mówimy? – zapytał.
– Co u diabła – powiedział Rixon. – To nie może zaczekać, aż będziecie sami?
Patch uśmiechnął się do mnie ukradkiem, po czym ustawił się ponownie, przyciskając kulę do piersi. Opuścił prawe ramię, zamachnął się i cisnął kulą z całej siły. Rozległ się głośny huk i pozostałe trzy kręgle spadły ze stołu.
– Teraz masz problem, moja panno! – zawołał do mnie Rixon, przekrzykując zgiełk wywołany przez grupki gapiów, którzy gwizdali i klaskali Patchowi.
Patch oparł się o stół i uniósł brwi, patrząc na mnie. Ten gest mówił wszystko.
– Poszczęściło ci się – powiedziałam.
– Dopiero mi się poszczęści.
– Wybierz nagrodę – burknął do Patcha prowadzący grę starszy mężczyzna, schylając się po strącone kręgle.
– Fioletowy miś – odparł Patch i odebrał okropnego pluszaka ze splątanym fioletowym futerkiem. Podał mi go.
– To dla mnie? – zapytałam, kładąc rękę na piersi.
– Lubisz to, co odrzucone. W sklepie zawsze wybierasz pogniecione puszki. Zauważyłem to. – Włożył palec za pasek moich dżinsów i przyciągnął mnie do siebie. – Zmywajmy się stąd.
– Co ci chodzi po głowie? – zapytałam, ale czułam wewnętrzne ciepło i podniecenie, ponieważ doskonale wiedziałam, co planował.
– Jedźmy do ciebie.
Pokręciłam głową.
– Nie ma mowy. Mama jest w domu. Możemy iść do ciebie – zaproponowałam.
Byliśmy z sobą od dwóch miesięcy, a ja wciąż nie wiedziałam, gdzie Patch mieszka. Oczywiście próbowałam się dowiedzieć. Dwa tygodnie związku wydawały się wystarczającym czasem, żeby zostać zaproszoną, zwłaszcza że Patch mieszkał sam. Dwa miesiące to zdecydowanie przesada. Usiłowałam być cierpliwa, ale ciekawość mi w tym przeszkadzała. Nie miałam pojęcia o takich intymnych szczegółach jego życia, jak na przykład kolor ścian. Albo czy miał elektryczny, czy ręczny otwieracz do puszek. Jakiego płynu do prysznica używał. Czy miał bawełnianą czy jedwabną pościel.
– Niech no zgadnę – powiedziałam. – Mieszkasz w tajnym kompleksie znajdującym się pod miastem.
– Aniele.
– Masz naczynia w zlewie? Brudną bieliznę na podłodze? To i tak lepiej niż u mnie.
– Racja, ale odpowiedź nadal brzmi nie.
– A Rixon widział twoje mieszkanie?
– Rixon musi wiedzieć.
– A ja nie muszę?
Usta mu zadrżały.
– Wiedza ma swoją mroczną stronę.
– Gdybyś mi pokazał, musiałbyś mnie zabić? – domyśliłam się.
Objął mnie ramionami i pocałował w czoło.
– Mniej więcej. O której masz być w domu?
– O dziesiątej. Jutro zaczyna się szkoła letnia.
A poza tym moja mama właściwie na pół etatu zajmowała się szukaniem okazji, żeby popsuć coś między mną i Patchem. Gdybym wyszła gdzieś z Vee, mogłabym na sto procent stwierdzić, że nic się nie stanie, jeśli zabaluję do dziesiątej trzydzieści. Nie mogłam mieć do mamy pretensji o brak zaufania do Patcha – w pewnym momencie swojego życia czułam się podobnie – ale byłoby bardzo miło, gdyby czasami dała sobie spokój z nadopiekuńczością.
Na przykład dzisiaj. A poza tym nic się nie mogło stać. Nie, kiedy tuż koło mnie stał mój anioł stróż.
Patch spojrzał na zegarek.
– A więc czas się zbierać.
O dziesiątej cztery Patch zawrócił pod farmą i zaparkował przy skrzynce na listy. Zgasił silnik i światła i zostaliśmy sami na ciemnej wiejskiej drodze. Siedzieliśmy tak dłuższą chwilę, zanim się odezwał.
– Czemu milczysz, Aniele?
Natychmiast zareagowałam.
– Milczę? Po prostu się zamyśliłam.
Na ustach Patcha zaigrał ledwie dostrzegalny uśmieszek.
– Kłamczuszka. Co się stało?
– Dobry jesteś – odparłam.
Uśmiech stał się nieco bardziej widoczny.
– Naprawdę dobry.
– Natknęłam się na Marcie Millar przy budce z hamburgerami – wyznałam.
I to by było na tyle w kwestii zachowywania dla siebie problemów. Najwyraźniej wciąż tliły się pod powierzchnią. Z drugiej strony, jeśli nie mogłam porozmawiać z Patchem, to z kim? Dwa miesiące temu nasz związek obejmował mnóstwo spontanicznych pocałunków w samochodach, poza samochodami, pod ławkami i na stole. A także mnóstwo trzymania się za ręce, głaskania po włosach i śladów szminki. Teraz jednak to było coś głębszego. Czułam się związana emocjonalnie z Patchem. Jego przyjaźń znaczyła dla mnie więcej niż setki przygodnych znajomości. Kiedy mój tato zmarł, pozostawił po sobie wielką pustkę, która pożerała mnie od środka. Ta pustka wciąż we mnie była, ale ból nieco zelżał. Nie widziałam sensu w zagrzebywaniu się w przeszłości, skoro miałam wszystko, czego pragnęłam tu i teraz. A wszystko dzięki Patchowi.
– Była na tyle troskliwa, żeby przypomnieć mi, że mój tato nie żyje.
– Chcesz, żebym z nią porozmawiał?
– To brzmi trochę jak w Ojcu chrzestnym.
– Co spowodowało tę waszą wojnę?
– W tym cały problem, że nie mam pojęcia. Dawniej chodziło o to, kto dostanie ostatnią butelkę czekoladowego mleka z pudełka na lunch. A potem pewnego dnia w pierwszej klasie gimnazjum Marcie przyszła do szkoły i wymalowała sprayem na mojej szafce słowo „dziwka”. Nawet się z tym nie kryła. Zrobiła to na oczach całej szkoły.
– Odbiło jej tak po prostu? Bez powodu?
– Aha. – W każdym razie bez powodu, o którym ja bym wiedziała.
Wsunął kosmyk moich włosów za ucho.
– I kto wygrywa tę wojnę?
– Marcie, ale nieznacznie.
Uśmiechnął się szerzej.
– Dopadnij ją, Tygrysku.
– Chodzi o coś jeszcze. Takie słowo? W pierwszej klasie gimnazjum jeszcze się nawet z nikim nie całowałam. Marcie powinna była to napisać na własnej szafce.
– To zaczyna brzmieć, jakbyś miała z tym problem, Aniele. – Przesunął palcem pod ramiączkiem mojej bluzki, a pod jego dotykiem przez moje ciało przebiegł lekki dreszcz. – Założę się, że nie możesz przestać myśleć o Marcie.
Na górnym piętrze domu paliło się kilka świateł, ale nie widziałam twarzy mamy przyciśniętej do żadnego z okien, więc uznałam, że jest jeszcze chwila. Odpięłam pas i pochyliłam się nad deską rozdzielczą, odnajdując w ciemności usta Patcha. Pocałowałam go bez pośpiechu, rozkoszując się smakiem morskiej soli na jego skórze. Dziś rano się ogolił, ale teraz początek zarostu drapał mnie w podbródek. Jego usta przesunęły się po mojej szyi i poczułam dotknięcie języka, aż serce omal nie wyskoczyło mi z piersi.
Pocałunki przeniosły się na moje nagie ramię. Patch dotknął ramiączka bluzki i powędrował ustami dalej wzdłuż ręki. W tym momencie chciałam być tak blisko niego, jak się dało. Nie chciałam, by odszedł. Potrzebowałam go w moim życiu teraz i jutro, i pojutrze. Potrzebowałam go tak jak nigdy nikogo.
Przecisnęłam się nad deską rozdzielczą i usiadłam okrakiem na jego kolanach. Przesunęłam mu dłonie po piersi, chwyciłam go za kark i przyciągnęłam do siebie. Jego ramiona objęły mnie w talii, przytulając mocno, więc wtuliłam się jeszcze głębiej.
Schwycona przez tę chwilę, przebiegłam dłońmi pod jego koszulą, myśląc tylko o tym, jak kocham ciepło jego ciała rozgrzewające moje ręce. Kiedy tylko moje palce dotknęły tego miejsca na plecach, gdzie niegdyś były blizny, w głębi mojego umysłu eksplodowało dalekie światło. Całkowita ciemność rozdarta przez jeden rozbłysk oślepiającej jasności. Było to jak oglądanie kosmicznego zjawiska z odległości milionów kilometrów. Czułam, że umysł Patcha wsysa mój w tysiące zgromadzonych tam prywatnych wspomnień, ale nagle on ujął moją rękę i przesunął ją niżej, z daleka od miejsca, gdzie skrzydła wyrastały z pleców, poczułam jakby szarpnięcie – i wszystko powróciło do normy.
– Sprytna próba – mruknął, muskając wargami moje usta.
Ugryzłam lekko jego dolną wargę.
– Gdybyś ty mógł zajrzeć w moją przeszłość, dotykając jedynie moich pleców, też by ci było ciężko oprzeć się pokusie.
– Mnie trudno trzymać łapy z dala od ciebie bez takiego dodatkowego bonusu.