39,99 zł
18 osób interesuje się tą książką
Pierwszy tom kultowej sagi o zakazanej miłości do upadłego anioła.
DEMON. UPADŁY ANIOŁ. BŁĄDZI PO ZIEMI I PRZEJMUJE LUDZKIE CIAŁO.
UWODZI, DOMINUJE, DRĘCZY I POCHŁANIA W CAŁOŚCI…
Nora od pierwszej chwili spotkania z Patchem w szkole wie, że głęboka czerń jego oczu więcej skrywa, niż ujawnia. Chłopak jest uwodzicielski i tajemniczy, a ona coraz bardziej zafascynowana jego enigmatyczną charyzmą.
Patch jest także przerażający. Od kiedy Nora go poznała, ma wrażenie, że ktoś ją śledzi, i nie może pozbyć się podejrzeń, że to Patch ma z tym coś wspólnego… Jak to się dzieje, że czyta jej w myślach? Skąd pochodzi i dlaczego tak ją pociąga? Co oznacza dziwna blizna na jego plecach?
Przez tego chłopaka rozsądna Nora traci głowę i wplątuje się w wydarzenia, w których niebo i piekło są bardzo blisko siebie.
Przeżyj niewyobrażalne emocje i doznaj nieziemskiej namiętności. Bo czasem zdarza się miłość nie z tego świata…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 347
Dla Heather, Christiana i Michaela –nasze dzieciństwo przepajała fantazja.I dla Justina, z miłością.Dzięki, że nie wybrałeś zajęć z kuchni japońskiej
„Bóg bowiem nie oszczędził aniołów,którzy zgrzeszyli, lecz strąciwszy do otchłani,umieścił ich w mrocznych lochach,aby byli zachowani na sąd”.
2 P 2, 4
PROLOG
DOLINA LOARY, FRANCJA,LISTOPAD 1565
Chauncey przebywał z młodą wieśniaczką na porośniętych trawą brzegach Loary, gdy nagle zaczęła się burza, i pozbawiony wałacha, którego puścił wolno na łąkę, musiał wracać do zamku pieszo. Zerwawszy z trzewika srebrną klamrę, położył ją na dłoni dziewczyny i chwilę patrzył, jak ta zmyka, w spódnicy utytłanej błotem. Potem naciągnął buty i ruszył do domu.
Ulewa zakryła ciemniejący pejzaż wsi wokół Château de Langeais. Chauncey żwawo przeskakiwał zapadnięte w czarnoziemie cmentarza groby. Nawet w najgęstszej mgle umiał trafić stąd do domu, bez lęku, że się zgubi. Tego wieczoru mgła nie zaległa, ale mrok i zacinający deszcz były wystarczająco zwodnicze.
Spostrzegłszy kątem oka jakiś ruch, Chauncey prędko zerknął w lewo i uległ wrażeniu, że wielki anioł wieńczący pobliski nagrobek podnosi się z miejsca. Ni to kamienny, ni marmurowy, chłopiec olbrzym był obnażony do pasa, z gołymi stopami, w opadających na biodra portkach. Zeskoczył z grobu na ziemię; jego czarne włosy ociekały deszczem. Woda spływała mu po twarzy, śniadej jak u Hiszpana.
Chauncey dotknął rękojeści miecza.
– Coś ty za jeden?
Na twarzy chłopca odmalował się uśmiech.
– Nie igraj z księciem de Langeais – ostrzegł go Chauncey. – Pytałem, jak się zowiesz. No, mów.
– Księciem? – Chłopiec oparł się o pokrzywioną wierzbę. – Czy bękartem?
Chauncey dobył miecza.
– Odwołaj to! Ojciec mój był księciem de Langeais. Więc i ja jestem księciem de Langeais – dodał niepewnie i przeklął się za to w duchu.
Chłopiec leniwie pokręcił głową.
– Nie stary książę był twym ojcem.
Chauncey zawrzał gniewem na tak nikczemną zniewagę.
– A twój rodzic? – spytał, wyciągając miecz przed siebie. Wprawdzie jeszcze nie znał nazwisk wszystkich swych wasali, ale już pomału się ich uczył. Chciał przywołać w pamięci rodowe miano chłopca. – Raz jeszcze się pytam – rzekł cicho, ocierając ręką twarz z deszczu – ktoś ty?
Chłopiec zbliżył się do niego, odsuwając miecz na bok. Nagle wyglądał starzej, niż przypuszczał Chauncey, i może nawet liczył rok, dwa lata więcej od niego.
– Pomiot Szatana – odpowiedział.
Chaunceya z przestrachu ścisnęło w żołądku.
– Jesteś obłąkany – wycedził przez zęby. – Zejdź mi z drogi.
Ziemia pod jego stopami drgnęła. Pod powiekami buchnęło nagle złotem i czerwienią. Zgarbiony, z paznokciami wpitymi w biodra, spojrzał na chłopca, bez tchu mrugając oczami i próbując pojąć, co się dzieje. W głowie zakręciło mu się tak, jakby zupełnie stracił panowanie nad umysłem.
Chłopiec przykucnął, aby zrównać się z nim wzrokiem.
– Posłuchaj uważnie. Musisz mi coś ofiarować. Nie odejdę, póki tego nie dostanę. Rozumiesz?
Chauncey zacisnął zęby i w odruchu buntu pokręcił głową na znak niedowierzania. Chciał splunąć na chłopca, lecz ślina spłynęła mu po brodzie, bo język odmówił posłuszeństwa.
Chłopiec uścisnął ręce Chaunceya, który, poparzony gorącem jego dłoni, głośno zawył.
– Musisz złożyć mi przysięgę wierności – rzekł chłopiec. – Klęknij i przysięgaj.
Chauncey chciał się szorstko roześmiać, ale ze zdławionej krtani dobył się tylko jęk. Choć z tyłu nie było nikogo, jego prawe kolano ugięło się, jakby ktoś w nie kopnął, i zaryło w błocie. Słaniając się, dostał nudności.
– Przysięgaj – powtórzył chłopiec.
Kark Chaunceya objęła fala żaru; wytężając siły, ledwie zdołał zacisnąć dłonie w słabe pięści. Rozbawiło go to, choć wcale nie było mu do śmiechu. Nie pojmował, jakim cudem nieznajomy wywołał u niego raptowne mdłości i osłabienie, które miały ustąpić dopiero, gdy złoży przysięgę. Postanowiwszy usłuchać chłopca, w duchu poprzysiągł sobie, że zniszczy go za to upokorzenie.
– Panie, jestem twoim sługą – rzekł głosem pełnym jadu.
Nieznajomy pomógł mu wstać z klęczek.
– Spotkamy się tu z początkiem hebrajskiego miesiąca cheszwan. Musisz mi służyć przez dwie niedziele od nowiu do pełni.
– Dwie niedziele? – Ciało Chaunceya zatrzęsło się od gniewu. – Jestem księciem de Langeais!
– Jesteś Nefilem – odparł chłopiec, uśmiechając się krzywo.
Chauncey miał na końcu języka ciętą ripostę na te słowa, ale zdoławszy ją przełknąć, spytał lodowatym tonem:
– Co takiego?
– Należysz do biblijnego rodu Nefilów. W istocie ojcem twym jest anioł, który spadł na ziemię z niebios. Jesteś więc na poły śmiertelnikiem – chłopiec napotkał wzrok Chaunceya, unosząc ciemne oczy – na poły zaś upadłym aniołem.
Przywoławszy z otchłani myśli głos swego nauczyciela, Chauncey usłyszał, jak odczytuje on fragmenty z Biblii i opowiada o rodzie odszczepieńców, rasie przerażającej i potężnej, powstałej, gdy strąceni z nieba aniołowie współżyli ze śmiertelniczkami. Przeszedł go silny dreszcz, na granicy obrzydzenia.
– Ktoś ty?
Chłopiec odwrócił się i zaczął oddalać, lecz mimo że Chauncey chciał ruszyć za nim w pogoń, nie mógł ustać na osłabionych nogach. Klęcząc, przez zmrużone w deszczu oczy dojrzał na jego plecach dwie grube blizny. Zbiegały się one w kształt odwróconej litery „V”.
– Czyś ty jest... upadły? – zawołał. – Widzę, że odarli cię ze skrzydeł...?
Chłopiec – anioł albo kto tam jeszcze – nie zatrzymał się jednak. Chauncey już nie potrzebował potwierdzenia.
– A te usługi, które mam oddawać... – krzyknął. – Chcę wiedzieć, na czym polegają.
Powietrze rozbrzmiało cichym śmiechem.
1
COLDWATER, MAINE,WSPÓŁCZEŚNIE
Weszłam do sali biologicznej i... szczęka mi opadła. Ciekawe, skąd na tablicy wzięli się Barbie z Kenem. Ktoś przyczepił ich tam razem i na siłę złączył im ręce. Oboje byli na golasa i tylko miejsca intymne mieli przysłonięte sztucznymi liśćmi. Nad głowami lalek widniało hasło, wypisane grubą różową kredą:
ZAPRASZAM DO ŚWIATA ROZMNAŻANIA
Vee Sky, która weszła razem ze mną, powiedziała:
– I właśnie dlatego szkoła zakazuje używania komórek z aparatem fotograficznym. Zdjęcia czegoś takiego w e-zinie byłyby dla wydziału oświaty wystarczającym powodem, żeby wywalić biologię z programu. A my w ciągu tej godziny mogłybyśmy robić coś twórczego, na przykład pobierać indywidualne lekcje u ładnych chłopców z wyższych sfer.
– Wiesz, Vee – odparłam – mogę się założyć, że czekałaś na te zajęcia cały semestr.
Vee zatrzepotała rzęsami i uśmiechnęła się szelmowsko.
– Nie usłyszę na nich niczego, o czym już bym nie wiedziała.
– I to mówi Vee dzie-wi-ca?
– Ciszej. – Mrugnęła do mnie, akurat gdy zadzwonił dzwonek, i musiałyśmy zająć miejsca za jednym stołem, obok siebie.
Trener McConaughy chwycił gwizdek dyndający mu na łańcuszku na szyi i zagwizdał.
– Drużyna, siadać!
McConaughy traktował lekcje biologii w dziesiątej klasie jak zajęcie poboczne, bo tak naprawdę pracował jako trener koszykówki na uniwerku, o czym wszyscy wiedzieliśmy.
– Pewnie nie mieści wam się w głowie, że seks to coś więcej niż piętnastominutowy pobyt na tylnym siedzeniu samochodu. Tymczasem seks to nauka. No, a czym jest nauka?
– Nudą – krzyknął jakiś chłopak z tyłu sali.
– Jedyną rzeczą, która mi nie idzie – odezwał się inny.
Trener przemknął wzrokiem po pierwszych rzędach, zatrzymując się na mnie.
– Nora?
– Wiedzą na jakiś temat – odpowiedziałam.
Podszedł do mojego stołu i stuknął w blat palcem wskazującym.
– Coś więcej?
– Wiedzą nabytą poprzez doświadczenia i obserwację.
Pięknie. Jak na przesłuchaniu do nagrania audiobooka z naszego podręcznika do biologii.
– Własnymi słowami – zażądał trener.
Dotknęłam końcem języka górnej wargi, szukając jakiegoś synonimu.
– Nauka jest dochodzeniem.
Zabrzmiało to jak pytanie.
– Nauka faktycznie jest dochodzeniem – rzekł trener, zacierając ręce. – Nauka wymaga od człowieka przeobrażenia się w szpiega.
Ujęta w ten sposób nauka wydawała się wręcz frajdą. Zbyt dobrze jednak znałam McConaughy’ego, by sobie robić nadzieje.
– Pomyślne dochodzenie wymaga praktyki – ciągnął.
– Seks też – zawołał ktoś, znów z tyłu sali. Wszyscy powstrzymaliśmy się od śmiechu, a trener pogroził przestępcy palcem.
– Tego wam dziś nie zadam. – McConaughy znowu zwrócił się do mnie: – Noro, siedzisz z Vee od początku roku.
Skinęłam głową, niestety przeczuwając, do czego zmierza.
– I obie redagujecie e-zin.
Przytaknęłam.
– Na pewno zdążyłyście się już dobrze poznać.
Vee kopnęła mnie pod stołem. Wiedziałam, o czym myśli. Że facet nie ma pojęcia, ile o sobie wiemy. I nie chodzi mi tylko o sekrety, które powierzamy pamiętnikom. Vee stanowi moje całkowite przeciwieństwo. Ma zielone oczy, jasnopopielate włosy i kilka kilogramów nadwagi. Ja jestem ciemnooką brunetką o wielkiej burzy loków, którym nie daje rady nawet najlepsza prostownica. Mam też nogi długie jak barowy stołek. Mimo tych różnic łączy nas niewidzialna więź, którą musiałyśmy nawiązać na długo przed przyjściem na świat – i obie dałybyśmy się pokroić, że przetrwa do końca naszych dni.
Trener rozejrzał się po klasie.
– Założę się, że każde z was nieźle zna osobę, z którą siedzi, bo przecież nie bez powodu wybraliście sobie miejsca. Ze względu na poufałość. Niestety, wyborny detektyw unika poufałości, gdyż tępi ona instynkt badawczy. Dlatego też dzisiaj ustalimy nowe rozmieszczenie was przy stołach.
Otworzyłam usta, by zaprotestować, ale Vee mnie wyprzedziła:
– To jakaś paranoja! Jest kwiecień, czyli prawie koniec roku. Nie może pan teraz wyprawiać takich rzeczy.
Na twarzy trenera pojawił się uśmieszek.
– Mogę wyprawiać takie rzeczy do ostatniego dnia semestru. A jeśli oblejecie mój egzamin, wrócicie tutaj w przyszłym roku i będę je wyprawiał nadal.
Vee skrzywiła się do niego. Jest znana z tej krzywej miny, spojrzenia, które zawiera niemal słyszalny syk. Jednak wyraźnie odporny na nie trener podniósł gwizdek do ust, tak że już nie było o czym dyskutować.
– Osoby siedzące z lewej strony stołów, czyli po waszej lewej, przesiadają się o jedno miejsce do przodu. A te siedzące dotąd w pierwszym rzędzie... tak, Vee, ty też... przenoszą się do ostatniego.
Vee wepchnęła notatnik do plecaka i gwałtownie zasunęła zamek. Zagryzając wargi, machnęłam jej na pożegnanie, po czym się obejrzałam, aby sprawdzić, kto zajmie jej miejsce. Znałam nazwiska wszystkich kolegów i koleżanek z klasy... prócz jednego: chłopaka, który miał do mnie teraz dołączyć. Trener nigdy go nie wywoływał, co chyba mu odpowiadało. Siedział zgarbiony przy stole za naszym, spokojnie patrząc przed siebie chłodnymi czarnymi oczami. Jak zwykle. Do głowy by mi nie przyszło, że siedzi tam tak dzień w dzień ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń. Z pewnością nad czymś rozmyślał, aleintuicyjnie uznałam, że lepiej nie wiedzieć nad czym.
Położył na stole książkę do biologii i siadł na dawnym krześle Vee.
Uśmiechnęłam się do niego.
– Cześć, jestem Nora.
Przeszył mnie czarnymi oczami, lekko wykrzywiając usta. Moje serce zamarło na chwilę, w której niby cień zapadła nade mną jakaś ponura ciemność. Zaraz zresztą zniknęła, ale ja przyglądałam mu się nadal. Nie uśmiechał się przyjaźnie. Był to uśmiech, który oznaczał kłopoty. Niechybne.
Skupiłam wzrok na tablicy. Barbie i Ken gapili się na mnie z dziwnie wesołymi twarzyczkami.
– Rozmnażanie ludzi to nieco lepki temat...
– Błeeeee! – jęknęli chórem uczniowie.
– Wymaga dojrzałego podejścia. I tak jak w przypadku każdej nauki przyrodniczej, najlepiej zapoznawać się z nim na drodze dochodzenia. Do końca dzisiejszych zajęć poćwiczycie umiejętności śledcze, próbując dowiedzieć się jak najwięcej o nowym koledze. Na jutro macie przynieść sprawozdania z tych badań i wierzcie mi, sprawdzę, czy są autentyczne. Uczymy się tu biologii, a nie angielskiego, więc niech was nie kusi, aby zmyślać odpowiedzi. Chcę widzieć prawdziwą interakcję i pracę zespołową.
Pobrzmiewało to pogróżką: „bo popamiętacie”.
Siedziałam spokojnie. Teraz był jego ruch. Gdy wcześniej się uśmiechnęłam, nic dobrego z tego nie wyszło. Zmarszczyłam nos, próbując się zorientować, czym pachnie. Nie papierosami. Czymś bardziej intensywnym i paskudnym.
Cygarami.
Napotkawszy wzrokiem zegar na ścianie, zaczęłam wystukiwać ołówkiem rytm wskazówki sekundowej. Położyłam łokieć na stole i wsparłam podbródek na pięści. Westchnęłam.
No nieźle. W tym tempie niczego się nie dowiem.
Gapiąc się przed siebie, usłyszałam jednak miękkie wodzenie piórem po papierze. Pisał – ciekawe co. Dziesięć minut siedzenia przy jednym stole nie uprawniało go jeszcze do wydawania opinii na mój temat. Zerknęłam w jego notatnik i stwierdziłam, że ma już kilka linijek tekstu, którego wciąż przybywało.
– Co piszesz? – zapytałam.
– I mówi po angielsku – odpowiedział, równocześnie to zapisując, łagodnym, a zarazem leniwym ruchem dłoni.
Pochyliłam się nad nim na tyle blisko, na ile starczyło mi odwagi, próbując przeczytać, co napisał, ale momentalnie złożył kartkę na pół i nie zobaczyłam nic.
– Co napisałeś? – spytałam stanowczo.
Sięgnął przez stół po mój czysty arkusz, przysunął go do siebie i zmiął w kulkę. Nim zdążyłam zaprotestować, celnym strzałem wrzucił ją do kosza na śmieci przy biurku trenera.
Chwilę wpatrywałam się w kosz, targana niedowierzaniem i wściekłością, po czym otworzyłam notatnik na czystej stronicy.
– Jak się nazywasz? – spytałam z ołówkiem w pogotowiu.
Spojrzałam na niego znowu tylko po to, żeby zobaczyć ten posępny uśmiech, który chyba tym razem miał mnie ośmielić, abym coś od niego wyciągnęła.
– Nazwisko? – powtórzyłam z nadzieją, że głos załamuje mi się tylko w wyobraźni.
– Mów mi Patch[1]. Serio. Tak mnie nazywaj.
Mówiąc to, lekko mrugnął, uznałam więc, że ze mnie kpi.
– Co robisz w wolnym czasie? – zapytałam.
– Nie miewam wolnego czasu.
– Myślę, że to jest zadanie na ocenę, więc może zechcesz być miły?
Wychylił się do tyłu, krzyżując ręce za głową.
– Miły?
Przekonana, że to znów aluzja, stwierdziłam, że bezpieczniej będzie się wycofać.
– W wolnym czasie, powiadasz – rzekł w zadumie. – Robię zdjęcia.
Drukowanymi literami zapisałam: FOTOGRAFIA.
– Jeszcze nie skończyłem – ciągnął. – Szykuję duży cykl fotek felietonistki pewnego e-zinu, która propaguje żywność ekologiczną, potajemnie para się poezją i drży na samą myśl, że będzie musiała wybierać między Stanford, Yale i... zaraz, jak się nazywa ten wielki na „H”?
Patrzyłam na niego przez chwilę, wstrząśnięta, że w niczym się nie myli. I nie odniosłam wrażenia, że tylko zgaduje. Wszystko wiedział. A ja chciałam się dowiedzieć skąd. Natychmiast.
– Ale nie wylądujesz na żadnym z nich – dodał.
– Doprawdy? – spytałam bez namysłu.
Chwycił moje krzesło pod siedzeniem i przyciągnął mnie do siebie. Niepewna, czy mam dać drapaka, pokazując, że się boję, czy nie robić nic i udawać znudzenie, wybrałam drugą opcję.
– Mimo że byłabyś prymuską na każdym z tych trzech uniwersytetów, gardzisz nimi, bo powszechnie kojarzy się je z sukcesem. Ferowanie wyroków to trzecia z twoich największych słabości.
– A druga? – spytałam z lekką furią. Kim jest ten facet? Czy to ma być jakiś wkurzający dowcip?
– Nie wiesz, komu zaufać. Nie: odwołuję. Ufasz ludziom, tyle że zawsze niewłaściwym.
– No, a pierwsza? – zapytałam.
– Trzymasz życie bardzo krótko.
– A cóż to ma znaczyć?
– Boisz się wszystkiego, nad czym nie masz kontroli.
Zjeżyły mi się włosy na karku, a salę ogarnęło lodowate zimno. Normalnie w takiej sytuacji podeszłabym do biurka trenera i poprosiła go o zmianę miejsca, ale nie miałam zamiaru dać odczuć chłopakowi, że może mnie zastraszyć. W irracjonalnym odruchu samoobrony postanowiłam, że nie wycofam się pierwsza.
– Sypiasz nago? – zapytał.
Myślałam, że padnę, ale jakoś się opanowałam.
– Nie jesteś osobą, której chciałabym się z tego zwierzać.
– Byłaś kiedyś u psychiatry?
– Nie – skłamałam. Tak naprawdę chodziłam na terapię do szkolnego psychologa, doktora Hendricksona. Bynajmniej nie z wyboru, no i nie lubiłam rozmawiać na ten temat.
– Popełniłaś przestępstwo?
– Nie – odparłam. Fakt, że parę razy przekroczyłam dozwoloną szybkość, nie zrobiłby na nim wrażenia. – Może byś mnie zapytał o coś normalnego? Sama nie wiem... O ulubiony rodzaj muzyki.
– Nie będę pytał o to, czego się domyślam.
– Nie masz pojęcia, czego słucham.
– Baroku. Twój świat to przecież ład, porządek. Pewnie grasz... na wiolonczeli? – powiedział to tak, jakby odpowiedź przyszła mu z powietrza.
– Mylisz się. – Kolejne kłamstwo, lecz tym razem dreszcz przeszedł mi po ciele. Skąd się w ogóle wziął ten facet? Skoro wie, że gram na wiolonczeli, to o czym jeszcze może wiedzieć?
– Co to? – Patch dotknął piórem wewnętrznej strony mojego przegubu. Odsunęłam się odruchowo.
– Znamię.
– Wygląda jak blizna. Noro, masz skłonności samobójcze? – Nasze oczy się spotkały i fizycznie poczułam, że on się śmieje. – Rodzice są razem czy się rozwiedli?
– Mieszkam z mamą.
– A ojciec?
– Tato zmarł w ubiegłym roku.
– Na co?
Wzdrygnęłam się.
– Został... zamordowany. Wybacz, ale to są jednak sprawy osobiste.
Na chwilę zapadło milczenie, a bezwzględność w jego wzroku jakby nieco złagodniała.
– Na pewno jest ci ciężko – zabrzmiało to szczerze.
Zadzwonił dzwonek i Patch wstał, kierując się do drzwi.
– Poczekaj! – zawołałam, ale się nie odwrócił. – Patch! – Był już za drzwiami. – Przecież ja nie mam nic o tobie!
Zawrócił i podszedł do mnie. Ujmując moją rękę, napisał coś na niej, zanim pomyślałam, żeby mu ją wyrwać.
Spojrzałam na siedem cyfr skreślonych na dłoni czerwonym atramentem – i zacisnęłam ją w pięść. Chciałam mu powiedzieć, żeby nie liczył na mój telefon dziś wieczorem. Chciałam powiedzieć, że przez te jego pytania zmarnowałam całą lekcję. Chciałam masę rzeczy, ale stałam bez słowa, jakby mnie zamurowało.
– Dziś wieczór jestem zajęta – odezwałam się wreszcie.
– Ja też. – Uśmiechnął się szeroko i już go nie było.
Sterczałam bez ruchu, próbując zrozumieć to, co zaszło. Czyżby celowo wypytywał mnie do końca zajęć, żebym nie mogła odrobić zadania? Czyżby sądził, że zrehabilituje go jeden promienny uśmiech? Tak – pomyślałam – jasne.
– Nie zadzwonię! – krzyknęłam za nim. – W życiu!!!
– Skończyłaś ten felieton na jutro? – spytała Vee. Zbliżyła się, notując coś w skoroszycie, z którym nigdy się nie rozstawała. – Bo ja zamierzam napisać o niesprawiedliwości tego rozsadzenia. Dostała mi się dziewucha, która właśnie dziś rano skończyła leczyć wszawicę.
– Mój nowy kolega – powiedziałam, wskazując korytarz za plecami Patcha. Chód miał wkurzająco pewny, w stylu „wyblakłe dżinsy i kowbojski kapelusz”. Tyle że tak się nie ubierał. Patch należał do facetów, którzy noszą ciemne lewisy, ciemne T-shirty na guziki i ciemne buty do kostek.
– Ten kiblujący? Pewnie nie przykładał się do nauki. Kto wie, może siedzi już drugi raz. – Popatrzyła na mnie porozumiewawczo. – Za trzecim razem to sam miód.
– Przyprawia mnie o gęsią skórkę. Wie, czego lubię słuchać. Bez żadnych wskazówek, od razu powiedział: „baroku”. – Próba naśladowania jego niskiego głosu wyszła mi fatalnie.
– Pewnie zgadł.
– Wie też... o innych sprawach.
– Na przykład?
Westchnęłam. Wiedział znacznie więcej, niżbym chciała.
– Jak mnie wnerwić – odparłam w końcu. – Powiem trenerowi, żeby nas rozsadził.
– Popieram. Miałabym świetny nagłówek do następnego artykułu: „Dziesiątoklasistka kontratakuje”. Albo jeszcze lepszy: „Rozsadzaj, a dadzą ci po nosie”. Mmm, coś fantastycznego.
Ostatecznie jednak po nosie dostałam ja. McConaughy odrzucił moją prośbę o przeniesienie na poprzednie miejsce. Najwyraźniej zostałam skazana na siedzenie z Patchem.
Na razie.
PRZYPISY