Cygańska narzeczona - Carmen Mola - ebook + audiobook + książka

Cygańska narzeczona ebook

Mola Carmen

4,4
41,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zauroczyła mnie ta powieść, mroczny kryminał z niesamowitą intrygą, od której nie mogły się oderwać tysiące czytelników, a która teraz – mam nadzieję – zjedna sobie tysiące widzów. […] Elena Blanco to jedna z najlepszych postaci kobiecych, z jakimi ostatnio się spotkałem, a obraz Madrytu ukazany na kartach książki, uliczny i brutalny, jest mocny i zapada w pamięć. Paco Cabezas, reżyser serialu Cygańska narzeczona, który wkrótce będzie miał swoją premierę na A3MediaPlayer Od pierwszej strony Carmen Mola, kimkolwiek jest, udowadnia, że potrafi mówić własnym głosem, a to – w gatunku czarnego kryminału czy poza nim – znaczy już wiele, stanowi zapewne połowę sukcesu. Lub więcej. Lorenzo Silva Wszyscy wpadają w sidła tej historii (kto weźmie ją do ręki, już nie wypuści), wobec jej siły i intensywności, która dorównuje najlepszym tekstom noir Pierre’a Lemaitre’a, posiada wspólne cechy z pisarstwem Sandrona Dazieriego, a główną bohaterką jest detektywka, z tych, które przechodzą do historii (i seriali).Inés Martín, „ABC” Susana Macaya, córka Cygana wychowana z dala od romskich tradycji, znika po swoim wieczorze panieńskim. Zwłoki zostają odnalezione dwa dni później w ogrodach Quinta de Vista Alegre w madryckiej dzielnicy Carabanchel. Można by uznać, że to zabójstwo jakich wiele, gdyby nie to, że ofiarę poddano torturom wedle niezwykłego i straszliwego rytuału, a jej siostrę Larę spotkał siedem lat wcześniej taki sam los, również na krótko przed ślubem. Od tamtej pory zabójca Lary siedzi w więzieniu, dlatego są tylko dwie możliwości: albo ktoś wzorował się na nim, mordując młodszą siostrę, albo za kratki trafił niewinny człowiek. W tej sytuacji komisarz Rentero postanawia odsunąć od sprawy podinspektora Záratego i powierzyć dochodzenie doświadczonej policyjnej weterance, inspektor Blanco, samotnej oryginałce, miłośniczce grappy, karaoke, kolekcjonerskich samochodów i seksu w terenówkach. Kobiecie pokiereszowanej przez życie, która nie odeszła ze służby tylko dlatego, żeby nie zapomnieć, że pozostał pewien nierozwiązany przypadek, którego nie udało jej się zamknąć. Prowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa oznacza poznanie ofiary, odkrycie jej tajemnic i historii. W przypadku Lary i Susany Elena Blanco musi przyjrzeć się bliżej losom Cyganów, którzy odrzucili swoją tradycję, by zasymilować się ze społeczeństwem oraz tych, którzy nie potrafią im tego wybaczyć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 402

Oceny
4,4 (403 oceny)
228
110
51
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Pod koniec roku 2021 świat obiegła informacja, że pewna hiszpańska pisarka podczas wręczenia literackiej nagrody okazała się być… trójką mężczyzn! ;) To byli Jorge Díaz, Agustín Martínez i Antonio Mercero, którzy schowali się pod wspólną nazwą Carmen Mola. Pod koniec 2022 roku w końcu i polski czytelnik doczekał się ich debiutanckiego dzieła. Jest to „Cygańska narzeczona”, kryminał, pierwszy tom cyklu o inspektor Elenie Blanco. I jest zdecydowanie wart uwagi! Wciąga dosłownie od pierwszych stron, w których już gromadzą się sekrety, tajemnice i niejasności. Tempo akcji jest dosyć szybkie, a krótkie rozdziały, narracja w czasie teraźniejszym i perspektywa kilku postaci sprawiają, że czytelnik cały czas czuje napięcie, cały czas jest w stanie najwyższej gotowości na kolejne zaskoczenie. I prawidłowo, bo tych w książce jest sporo! Świetne kreacje postaci, szczególnie tej głównej – Eleny Blanco, mroczny, duszny pełen turystów Madryt i rodzina ofiary, osadzona w społecz...
51
darus96

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna fabuła, wciągnęła mnie w swoje sidła treści. Brutelny , uliczny Madryt zapada w pamięci. Zbrodnia dokonana na kobietach mrozi krew w żyłach. Polecam , zapada w pamięci.
21
CLLZ1

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobrze napisany kryminał
10
ewafraczyk

Z braku laku…

Liczyłam na intrygujący, przez osoby bohaterów egzotyczny kryminał. Cygańskie środowisko, jego obyczaje i tradycje, złamane tabu, tajemnice. Spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Otrzymałam historię bardzo pospolitą, niczym nie zaskakującą, mało emocjonującą. Trochę brutalności, trochę odrażających opisów. Nade wszystko jednak nuda. Sprawa mało porywająca, pozbawiona dynamizmu, rozwleczona do granic możliwości. Umęczyłam się przebijając przez tę długą i marudną kryminalną gawędę. Nie polecam.
11
Pakolass

Nie oderwiesz się od lektury

swietna
00

Popularność




La novia gitana

© 2018, Carmen Mola

Translated from the original edition of Penguin Random House Grupo Editorial S.A.U., Barcelona, 2018

This edition has been published through the agreement with Hanska Literary&Film Agency, Barcelona, Spain

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Magdalena Olejnik

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Joanna Habiera, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8230-467-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

CZĘŚĆ PIERWSZANiebo w pokoju

Kiedy jesteś tu ze mną,

ten pokój nie ma ścian,

tylko drzewa, nieskończenie wiele drzew.

Z początku myślisz, że to zabawa. Ktoś zamknął dziecko w ciemnym pomieszczeniu, pewnie ma się stamtąd wydostać własnymi siłami. Najpierw powinno znaleźć wyłącznik, jednak nie szuka go, bo myśli, że lada chwila drzwi się otworzą.

Drzwi się nie otwierają.

To może być też próba wytrzymałości, wygrywa ten, kto wytrwa dłużej w milczeniu, kto nie wezwie pomocy. Chłopiec przykłada ucho do drewnianych, poobijanych drzwi. Słyszy ogłuszający hałas, motocykl, który rusza i się oddala. Wtedy pojmuje, że został sam. Gdyby zaczął krzyczeć, usłyszałby echo własnego głosu w tej mrocznej przestrzeni, pełnej kurzu i wilgoci. Jednak jest tak przestraszony, że nawet nie potrafi się rozpłakać.

Teraz już rzeczywiście powinien znaleźć wyłącznik. Maca ścianę. Omija przeszkody, powoli, żeby nie upaść. Na suficie jest żarówka, musi być. W pomieszczeniu znajduje się wąskie podłużne okno, w górnej części ściany, ale słońce zaszło godzinę temu, pozostawiając po sobie tylko gęstniejący mrok nocy.

Nie wie, dlaczego go zamknięto.

Posuwa się po omacku jak lunatyk, potyka o coś, to chyba pralka. Mógłby sprawdzić, czy działa, przynajmniej odgłos wody przelewającej się w bębnie dotrzymałby mu towarzystwa – jednak nie robi tego. Dalej bada pomieszczenie, przesuwając ręką po ścianie niczym ślepiec. Chce znaleźć wyłącznik, ale jego palce natrafiają na uchwyt jakiegoś narzędzia. To łopata, która upada na ziemię z rumorem.

Dziecko wybucha płaczem i upływa chwila, nim uświadamia sobie, że z kąta dobiega jakieś głuche warczenie. Nie jest samo. Ukrywa się tu jakieś zwierzę. Słyszy je nie po raz pierwszy, wie, że nocami kręci się w pobliżu: jego skomlenie i wycie były tak głośne, że myślało nawet, że to wilk. Ale to tylko pies. Zakradł się do wchodzącej w skład gospodarstwa szopy, którą widać przez okno pokoju chłopca. Nigdy nie pozwolono mu do niej wejść. To tam go zamknęli, w zakazanej szopie, dlatego nie rozpoznaje pomieszczenia i nie potrafi się poruszać w ciemności.

Udaje mu się dostrzec dwa świecące punkciki w mroku, w głębi pomieszczenia. Cofa się instynktownie. Ma wrażenie, że błyszczące iskierki zbliżają się do niego, ale być może tylko tak mu się wydaje ze strachu. To nieprawdopodobne, żeby było widać jedynie dwa małe płomyczki. Nagle przestaje je widzieć. Teraz czuje ostry, rwący ból w nodze. Zwierzę zaatakowało.

Chłopiec obiema rękami próbuje oderwać je od siebie. Pies znów rzuca się na niego, a on odpycha jego pysk stopą. Odrzuca go od siebie kopniakami i uderzeniami pięści. Najpierw słychać ziajanie, potem już nic. Ta cisza przeraża jeszcze bardziej.

Chłopiec ostrożnie wycofuje się do drzwi, cały czas gotowy do odparcia ataku, na wypadek gdyby pies znów się na niego rzucił. W końcu jego ręka odnajduje wyłącznik światła. Trudno mu uwierzyć, że wcześniej go nie namacał, ale z jakiegoś powodu pominął właśnie tę część ściany.

Żarówka zwisa krzywo z sufitu. Daje wystarczająco dużo światła, by zrozumiał, że w szopie mieści się skład rupieci. Pełno tu pudeł ze starymi kocami, kasetami, książkami, narzędziami rolniczymi, jest też pralka, zardzewiały rower z jednym kołem i jeszcze parę rzeczy.

Pies czai się pod małym zlewem z kranem, niewielką umywalką. To bezpański kundel, któremu brak jednej nogi.

Nie odrywając wzroku od zwierzęcia, chłopiec bierze znalezioną wcześniej łopatę, tę, która upadła na podłogę. Sam się dziwi, że tak swobodnie operuje ciężkim narzędziem. To chyba instynkt samozachowawczy, coś, co mówi mu, że w tym zamknięciu nie ma miejsca dla nich dwóch.

Zwierzę kuli się i kuśtykając, podchodzi bliżej. Posuwa się tak niepewnie, że nie wygląda już groźnie. Ale potem rzuca się dziecku do kostki, wbija w nią zęby, jakby to był gnat, z którego trzeba wyssać szpik do ostatniej kropelki. Chłopiec wymierza mu cios łopatą i zwierzę pada na ziemię z cichym skowytem. Uderza kilkukrotnie w głowę psa, aż wreszcie nie ma już siły trzymać ciężkiej łopaty. Siada na ziemi i wybucha płaczem.

Boli go kostka, ma ślady po kłach. But jest poplamiony krwią. Zdejmuje go i odkrywa ranę od ugryzienia podczas pierwszego ataku psa. W strachu nawet tego nie zauważył.

W tym momencie gaśnie światło.

Echo zwielokrotnia dyszenie chłopca. Dziecko wstrzymuje oddech, by sprawdzić, czy to nie pies sapie, ale to nie on. Pies jest martwy.

Rozdział 1

– Su-sa-na! Su-sa-na! Su-sa-na!

Koleżanki Susany krzyczą, klaszczą, tańczą radośnie, całkiem tak samo jak wcześniej przyjaciółki innych piętnastu czy dwudziestu narzeczonych, które tego piątku świętowały w Very Bad Boys przy ulicy Orense. Wśród gości nie ma ani jednego mężczyzny, same kobiety obchodzące wieczory panieńskie lub spotkania przyjaciółek. Niektóre nasadziły na głowy śmieszne diademy z fiutami, inne przepasały się szarfami z imieniem bohaterki wieczoru, jedna grupa ma na sobie koszulki ze zdjęciem przyszłej żony… Koleżanki Susany okazały się dość stonowane jak na tę okazję: założyły jedynie różowe baletowe spódniczki.

– Su-sa-na! Su-sa-na! Su-sa-na!

Od jakiegoś czasu Susana obawiała się chwili, gdy znajdzie się w centrum zainteresowania, a teraz ten moment nadszedł. Dostali jej się dwaj tancerze, jeden blondyn o wyglądzie Skandynawa, prawdziwy wiking, drugi Mulat, chyba Brazylijczyk. Obaj zaczęli w strojach policjantów, ale teraz są niemal nadzy. Obaj bardzo atrakcyjni, muskularni, o szerokich klatach i mocnych nogach, z włosami podgolonymi po bokach głowy i dłuższymi na górze, całkiem wydepilowani, ze skórą lśniącą od olejku, którym zapewne natarli się przed występem… Zostali już tylko w stringach, mulat w czerwonych, a wiking w białych. Susana obawia się, że poproszą ją, żeby ściągnęła im je zębami, jak to zrobiło kilka dziewczyn, które weszły na scenę przed nią. Gdyby ojciec ją zobaczył… Właśnie przez takie rzeczy się na nią wścieka.

– Nie bój się, nic ci nie zrobimy – uspokajająco szepcze jej na ucho Mulat czystym hiszpańskim.

Susana nie zgadła, to nie Brazylijczyk, lecz Kubańczyk.

Znajduje się na niewielkiej scenie, wokół huczy ogłuszająca muzyka, posadzono ją na krześle. Tancerze na zmianę wiją się wokół niej, ocierając się genitaliami, dotykają jej rękami po całym ciele. Wchodząc do lokalu, wszystkie zaproszone złożyły tę samą obietnicę: „To, co się dzieje w Very Bad Boys, zostaje w Very Bad Boys”. Żadna z jej przyjaciółek nie opowie nikomu, co tu się wydarzyło, a już na pewno nie Raúlowi, który za dwa tygodnie zostanie jej mężem. Jest pewna, że nie skończy jak jedna z jej poprzedniczek, z tej grupy z penisami na głowie. Miała na imię Rocío: wszyscy mogli zobaczyć, jak jeden z tancerzy, którzy wyciągnęli ją na scenę – w stroju strażaka – nakładał sobie śmietankę na członek, a ona zlizywała ją, aż całkiem go oczyściła, wprawiając w ekstazę swoje koleżanki. Susana tego nie zrobi, choćby na zawsze miało to pozostać tajemnicą. Nieważne, że koleżanki jak zwykle będą się śmiały z jej zahamowań. Uważają ją za jakąś świętoszkę, a ojciec dla odmiany niemal za puszczalską, a ona nie jest ani jedną, ani drugą.

Nie może zobaczyć swoich przyjaciółek, ale domyśla się, że krzyczą i się śmieją. Wszystkie oprócz jednej, Cintii. Potem będzie musiała z nią porozmawiać, zapewnić, że to nic nie znaczy, że robi tylko to, czego wszyscy oczekują od narzeczonej na wieczorze panieńskim.

Mulat dotrzymuje słowa i ani on, ani Skandynaw nie stawiają jej w sytuacji, w której musiałaby zrobić coś, czego nie chce, lub odmówić i popsuć wszystkim zabawę. Przypuszcza, że wiking i Kubańczyk widzą co tydzień dziesiątki narzeczonych i wystarczy im rzucić okiem, by wiedzieć, jak daleko mogą się posunąć. Tańczą, kończą striptiz, ocierają się o nią trochę bardziej i pomagają jej zejść ze sceny, mimo okoliczności pełni szacunku i grzeczni.

Marta, najśmielsza z jej przyjaciółek, która zorganizowała to wszystko i się uparła, że Susana nie może wyjść za mąż bez wieczoru panieńskiego, nachyla się do jej ucha i pyta:

– Nie zaproponowali, żebyś poszła z nimi do garderoby?

– Nie.

– Nudziara z ciebie. Jak ja wychodziłam za mąż, po występie poszłam do garderoby z tym blondynem, który z tobą tańczył.

– I co tam robiliście?

– A jak sądzisz? Dokładnie to, o czym myślisz. Na pewno ma dwa razy większego od Raúla, chociaż akurat u Raúla nie widziałam. Założę się, że ta, która była przed tobą, ta Rocío, pieprzy się ze swoimi strażakami i twoimi policjantami.

Susana nie jest taka, nie zamierza się bzykać z tancerzem, choćby nawet wszystkie inne narzeczone tak robiły, w tym jej przyjaciółka Marta. Wcale jej nie dziwi, że małżeństwo koleżanki przetrwało tylko pięć miesięcy. Rozgląda się wokół zaniepokojona, nie widzi nigdzie jedynej osoby z grupy, na której naprawdę jej zależy.

– Gdzie Cintia?

– Wyszła podczas twojego występu. Skąd wytrzasnęłaś taką sztywniaczkę?

Cintia jako jedyna nie chodziła z nimi do szkoły, jest inna. Susana mogła się domyślić, że nie będzie pasowała do reszty. Ale przecież musiała zaprosić ją na imprezę, ją przede wszystkim. Nawet gdyby miała być jedynym gościem. Powinna była zrobić dwa wieczory panieńskie, jeden dla Cintii, a drugi dla pozostałych.

„Dlaczego wyszłaś?”

W taksówce, w drodze do El Amante przy ulicy Mayor, gdzie napiją się czegoś, bo zdaniem Marty to najmodniejsze miejsce w Madrycie, wysłała do przyjaciółki wiadomość na WhatsAppie, ale dwie godziny później Cintia jeszcze jej nie przeczytała – nie pojawiły się niebieskie ptaszki. Po wyjściu z El Amante zaniepokojona znów sprawdza telefon, nie może się doczekać odpowiedzi.

W ciągu tych dwóch godzin zaczepiło je kilka grup chłopaków, zafundowali im drinka, wepchnęli ją do łazienki, żeby wciągnęła kreskę koki, a ona odmówiła, spotkały byłego piłkarza i zrobiły sobie z nim zdjęcie. Koleżanki z jednej strony, w grupie – narzeczona z drugiej, sama, a on obejmuje ją w pasie… Piłkarz rzeczywiście zaproponował jej, żeby z nim poszła, może mu się spodobała, a może miał niezdrowy pomysł, by się przespać z narzeczoną podczas jej wieczoru panieńskiego. Susana pozbyła się go bez większego problemu. Jest bardzo ładna – kiedyś nawet planowała zostać modelką – i wie, jak sobie radzić z natrętami.

– Teraz pójdziemy do tajnego lokalu koło plaza de Alonso Martínez – proponuje Marta. – Zamykają dopiero rano, znam hasło.

– Teraz pójdziemy do domu, już starczy na dziś – odpowiada Susana. Mówi to z takim przekonaniem, że choć koleżanki nalegają, by została jeszcze trochę, robią to tylko dla zasady, aby było wiadomo, że wieczór się udał.

Przyjaciółki, które zamierzają bawić się dalej, podwożą ją taksówką. Kiedy wysiada o dwie przecznice od domu, bo uliczki w tej okolicy to prawdziwy labirynt i trzeba strasznie krążyć, żeby auto mogło odwieźć ją pod samą bramę, uświadamia sobie, że ma jeszcze na sobie różową spódniczkę baletnicy. Postanawia, że zdejmie ją już w domu. Wyjmuje telefon i raz jeszcze się przekonuje, że Cintia nie przeczytała wiadomości, którą jej wysłała, wychodząc z Boysów. Pisze do niej ponownie.

„Już wracam do domu, jestem wykończona. Chyba się nie obraziłaś, co? Brakowało mi ciebie”.

Wszyscy się śmieją z Susany, że pisze wiadomości, przestrzegając skrupulatnie nakazów Hiszpańskiej Akademii Królewskiej, bez błędów, bez skrótów, ze znakami interpunkcyjnymi. Kiedy Cintia jej odpowie, zrobi to z emotikonkami, bez samogłosek. Pisze tak chaotycznie, że czasem trudno ją zrozumieć. Susana uświadamia sobie, że przez całą noc niemal zapomniała o Raúlu, ale ani jej to nie dziwi, ani nie zamierza zmieniać decyzji: wyjdzie za niego, choćby ojciec przestał się do niej odzywać, choćby Cintia się obraziła. To nie miłość, to nie ma nic wspólnego z miłością.

Na ulicy Ministriles, gdzie się znajduje małe mieszkanie Susany, nie ma żywego ducha. Każdy bałby się tu chodzić po nocy, ciemnym chodnikiem, przy którym ratusz najwyraźniej zapomniał postawić latarnie. Ale ona jest przyzwyczajona i nie czuje obawy, nie zamierza żyć w strachu, co zawsze próbowała jej zaszczepić matka. Nie zaprząta sobie głowy dziesiątkami jej wskazówek ani przestróg, nic jej nie będzie, jej rodzina już wyczerpała przydział nieszczęść na kilka wieków. Usłyszała to kiedyś w jakimś filmie: bomba nigdy nie spada dwa razy w tym samym miejscu, nie ma bezpieczniejszego schronienia niż krater po pocisku.

Kiedy czuje uderzenie w głowę i chusteczkę zatykającą jej usta, nie ma czasu zareagować. Zabrakło jej dwóch metrów do bramy domu, już wyjmowała klucze z torebki, marzyła o tym, żeby wyciągnąć się na łóżku i sprawdzić, czy Cintia przeczytała jej wiadomości… Czuje tylko, że traci siły, że ją ciągną i wrzucają do tylnej części auta, może furgonetki. Nic więcej.

Rozdział 2

La Quinta de Vista Alegre w Carabanchel to imponująca posiadłość rekreacyjna. Chwile największej świetności miała w XIX wieku, kiedy stała się miejscem letniego wypoczynku królowej Marii Krystyny Sycylijskiej, a potem rezydencją markiza Salamanki, który się przyczynił do powstania dzielnicy Salamanca w Madrycie.

– Nie podchodziłem, żeby czegoś nie zepsuć. Jak tylko ją zobaczyłem, zadzwoniłem do was – dozorca z Quinta de Vista Alegre jest zdenerwowany i chciałby, żeby policjanci zajęli się ciałem, które odkrył. – Po raz pierwszy znalazłem zwłoki, ale kiedyś musiało do tego dojść, bo tu wszystko jest bardzo opuszczone.

Podinspektor Ángel Zárate pracuje w lokalnym komisariacie od bardzo niedawna, nie miał jeszcze okazji odwiedzić Quinty i teraz rozgląda się zdumiony dookoła. Przeszli obok pałacu i ruszyli przez ogrody. Można odnieść wrażenie, że czas się tu zatrzymał, prędzej spodziewałby się w tym miejscu damy w sukni z XIX wieku niż zwłok z XXI stulecia.

– Prawie jak w Retiro – stwierdza z podziwem.

– Lepiej niż w Retiro, tylko że nikt o to nie dba. Wie pan, jacy są politycy, nigdy nie ma forsy na to, z czego nie ciągną korzyści. Za to na pewno znaleźli fundusze na swoje bankiety i fury, tam kosztów nie cięli. Tutaj są dwa pałacyki, stary królowej i nowy markiza, poza tym dom starców i nawet był sierociniec. Mówili, że wynajmą posiadłość uniwersytetowi z Nowego Jorku, żeby tu się urządzili i wszystko odnowili, ale gdzie tam, sam pan widzi.

Ángela nudzą ludzie, którzy narzekają na polityków, choćby nawet mieli rację. Dużo łatwiej zrzucić winę na rząd, niż zrobić coś, żeby poprawić sytuację. A ogrody nie są zaniedbane – wręcz dużo lepiej utrzymane niż jakikolwiek inny park w okolicy. Nie ma tutaj chuliganów, dilerów czy połamanych huśtawek.

– Mówił pan, że nazywa się…?

– Ramón, do usług – odpowiada szybko dozorca. Nie podaje żadnego nazwiska.

– Kiedy pan znalazł ciało?

– Niespełna pół godziny temu. Całe szczęście, że poszedłem akurat do tej części ogrodów, koło dawnego sierocińca La Unión. Wychowałem się tam, wie pan? W sumie od paru dni jestem zaniepokojony. Zwykle kręcą się tu bezdomni, którzy tam włażą na noc, a w ostatnich dniach zniknęli.

– Nie widzę związku.

– Wszystko ma związek, panie inspektorze. Nic się nie dzieje przypadkiem, jedno pociąga za sobą drugie. Nie słyszał pan, że trzepot skrzydeł motyla w Australii może spowodować u nas trzęsienie ziemi?

Ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwał Zárate po parkowym dozorcy, była jego własna wersja efektu motyla. Wcale go to nie interesuje, idzie więc dalej, by obejrzeć zwłoki.

– Proszę spojrzeć, już nadchodzi pański kolega. Niech mi pan wybaczy, jeśli gadam za dużo, ale to z braku towarzystwa, siedzę tu sam całymi dniami, a od kiedy zmarła moja żona, również nocami. Mam do towarzystwa jedynie bezdomnych. Teraz oczywiście jeszcze tę zmarłą.

Podchodzi do nich Alfredo Costa. Gdyby musiał znów aplikować do policji, miałby przed sobą trudne zadanie. Zawsze powtarza, że w wieku Ángela był z niego prawdziwy byczek, ale teraz, bliżej pięćdziesiątki niż czterdziestki, nie mógłby dogonić nawet własnej babci.

– Widziałeś ciało? – Zárate się niecierpliwi, młodzi policjanci nie mają wielu okazji, by prowadzić śledztwo w sprawie zabójstwa. Jak powtarza Salvador Santos, jego mentor od młodych lat, człowiek, który namówił go na ten zawód i pomógł wstąpić w policyjne szeregi: w Madrycie zabija się mało.

– Tak, widziałem, ale nie podchodziłem. – Costa już wraca. Nie podziela opinii Salvadora, jego zdaniem zabija się zbyt często, a przede wszystkim, zbyt często w godzinach, kiedy on ma służbę. – I ty też raczej nie powinieneś, bo potem przyjadą technicy kryminalistyki i będą nam truli dupę, że im zadeptaliśmy ślady. CSI wyrządziło policji wielką szkodę, mówię ci.

– Zawiadomiłeś ich?

– Wtedy jak dzwoniłem do ciebie, powinni zaraz być.

Obaj podchodzą do miejsca, które pokazał im dozorca. Zatrzymują się kilka metrów od dziewczyny. Ma coś różowego wokół talii.

– Co to?

– Spódniczka baletnicy. Jak będziesz miał córki, to jeszcze się nakupujesz takich bzdur. – Costa jest ojcem dwóch dziewczynek, w wieku czternastu i dziesięciu lat. Wystarczy go posłuchać, a opuszcza człowieka ochota, by kiedykolwiek w życiu mieć potomstwo.

– Chcę to zobaczyć z bliska.

– Nie pakuj się w problemy. Kiedy się nauczysz, że od kłopotów najlepiej trzymać się z daleka? Awanse przychodzą za staż pracy, nie za wdeptywanie w gówno.

Technicy kryminalistyki zjawiają się, zanim Zárate zdąży zrobić krok w stronę ciała. Przynajmniej przyjechał Fuentes, jeden z najbardziej doświadczonych. Nie wydaje mu się jak innym, że występuje w serialu telewizyjnym.

– Sprawdziliście, kto to?

– Nie podchodziliśmy.

– Cholera – protestuje. – To skąd wiecie, że nie żyje?

We trójkę zbliżają się do dziewczyny. Zárate przygląda się wszystkiemu uważnie: brunetka – gdyby musiał coś założyć, powiedziałby, że Cyganka – ładna, ale ze zmienioną twarzą, jakby od wielkiego cierpienia. Spódniczka baletnicy jest brudna i poplamiona krwią, podobnie jak reszta ubrania cała w strzępach.

Technik dotyka jej jako pierwszy. Kiedy unosi powiekę dziewczyny, żeby zobaczyć źrenicę, czeka ich największa niespodzianka. Fuentes wydaje okrzyk, ale bynajmniej nie dlatego, że z oczodołu wypełzł czerw.

– Ona żyje! Apteczka, szybko!

Jeden z asystentów biegnie do niego, ale ciałem dziewczyny wstrząsa spazm, już ostatni. Kto wie, może gdyby przyszli wcześniej, zdołaliby ją uratować. Fuentes wzdycha i kręci głową.

– Spokojnie, już po wszystkim, niewiele jej brakowało. Napiszemy w raporcie, że znaleźliśmy zwłoki, dzięki temu oszczędzę wam problemów.

– Co jej się stało? Skąd się wziął ten robal? – Zárate jest w szoku.

– Niczego nie dotykajcie. Obawiam się, że to nie jest sprawa dla was. Zadzwonię do komisarza Rentera – oświadcza Fuentes.

Zárate rozgląda się wokół, park przestał być cudownym miejscem, by stać się piekłem, miejscem, w którym zmarłym wychodzą z oczodołów robaki.

Rozdział 3

– Tosta z pastą pomidorową, pani inspektor?

Elenie Blanco wcale się nie podoba, że Juanito, rumuński kelner, który obsługuje ją co dzień – sprawny i szybki, rozrabiaka i fan Barçy – nazywa ją publicznie inspektorem, ale poddała się już i przestała mu tego zabraniać.

– A wyglądam na taką, co chce tosta z pomidorem?

Nie musi mówić nic więcej. Juanito wyjmuje z lodówki pod barem butelkę młodej grappy friulany Nonino, którą pani inspektor lubi pijać z rana. Jest przezroczysta i krystaliczna, o czystym wytrawnym smaku. Mówią, że grappy nie należy pić na pusty żołądek, ale Elena Blanco od wielu, naprawdę wielu lat kończy tym trunkiem noce, podczas których sen nie należał do jej priorytetów.

– Był tutaj z samego rana Didí, stróż z parkingu pod placem. Prosił, żebym dał mu kolejkę z pani grappy.

– Mam nadzieję, że tego nie zrobiłeś.

– Nie, nalałem muorujo i wypił bez szemrania. Opowiedział mi, że wczoraj jakaś para bzykała się na trzecim poziomie parkingu.

– W czerwonym land roverze?

Rumun się uśmiecha. Bawią go zwyczaje Eleny i dlatego przekazuje jej wszystkie plotki, które – jak sądzi – mogą jej dotyczyć. Czasem próbuje ją poderwać, chociaż wie już, że to daremny trud i zmarnowany czas.

– A to przypadkiem nie pani, pani inspektor?

– Nie, po prostu zawsze myślałam, że gdybym miała się bzykać na trzecim poziomie parkingu pod swoim domem, chciałabym to zrobić z gościem, który ma czerwony land rover. Sam widzisz, niektórym dopisuje szczęście i spełniają moje fantazje. Didí dał ci coś dla mnie?

Juanito rozgląda się na wszystkie strony, zanim wyjmie torebeczkę, ostrożny i przejęty, jak gdyby wręczał jej wielki transport towaru od kolumbijskich narkobossów.

– Nie bój się, Juanito, bo to ja jestem policja i cię nie aresztuję.

– Powinna pani uważać.

– Z czerwonymi land roverami czy z działkami?

– Ze wszystkim.

– Nie wiem, jak się odważyłeś przejechać całą Europę, skoro jesteś taki ostrożny.

W torebeczce jest ledwie kilka gramów marihuany. Didí uprawia ją w ogródku w Camarma de Esteruelas. Jego skromna produkcja nie pozwala zaopatrzyć choćby przez pierwsze pół roku nawet tych dwóch czy trzech klientów, z którymi handluje. Elenie wystarcza to aż nadto, pali skręta tylko czasem, gdy ma taki poranek jak dziś, po całej nocy picia w barach, po wizycie na parkingu z jakimś posiadaczem dużego wozu. Raczej nie zaprasza tych gości do siebie.

– Skasuj mnie, Juanito, bo idę już spać.

Mieszkanie przy plaza Mayor to luksus, ale i niedogodność. Luksus, bo gdy wyglądasz z balkonu, możesz sobie wyobrazić, że od wieków toczy się tu życie – plac skończył niedawno czterysta lat. Podobno organizowano tu korridy, procesje, odprawiano msze, wystawiano autos sacramentales1, przeprowadzano sądy Świętej Inkwizycji, a nawet palono na stosach skazańców. Przy odrobinie dobrych chęci z balkonu Eleny można zobaczyć, co prawda pod kątem, zdumiewające kolorowe freski na Casa de la Panadería i przedstawienia organizowane przez ratusz przy okazji różnych uroczystości. Z tego właśnie powodu mieszkanie tutaj to również niedogodność: poczynając od konkursów tańca chotis2 przy San Isidro aż po kiermasz bożonarodzeniowy, wszystko przetacza się pod jej oknami. Całkiem bezpłatnie udało jej się obejrzeć z balonu pokaz poskramiania koni andaluzyjskich. Hałasy… hałasy zagwarantowane przez cały rok.

Turyści zbierający się na placu, żeby robić sobie zdjęcia z grubym Spidermanem albo w stojakach z wymalowanymi postaciami w strojach flamenco, z otworami na twarze, a także ci, którzy wrzucają do puszek monety ludziom posągom lub kozie z drewnianym pyskiem, nie uwierzyliby, że za tymi starymi fasadami może znajdować się mieszkanie takie jak jej: nowoczesne, minimalistyczne, eleganckie, o powierzchni ponad dwustu metrów kwadratowych. Kiedy odziedziczyła je po babci, była to zwykła rupieciarnia pełna przedmiotów gromadzonych przez staruszkę. Teraz z powodzeniem mogłoby trafić na strony czasopisma o projektowaniu wnętrz.

Dla Eleny ma dodatkową wartość: w dyskretnym kącie jednego z balkonów znajduje się kamera niewidoczna z placu, poza zasięgiem ludzkich spojrzeń. Stoi na trójnożnym statywie, schowana za małym występem muru. Wycelowana jest zawsze w ten sam punkt, na łuk u wejścia w ulicę Felipe III. Zaprogramowała ją tak, żeby robiła zdjęcie co dziesięć sekund. Stoi tam od lat, połączona z komputerem. Elena upewniła się, że wszystko dobrze działa. Są tysiące zdjęć od wczorajszego poranka, kiedy po raz ostatni ją sprawdzała. Zrobiła miliony fotografii, od kiedy zainstalowała ten system, choć zachowała bardzo nieliczne, bardziej z ciekawości niż dlatego, że mogłyby się jej do czegoś przydać.

Zanim usiądzie przed komputerem, włącza muzykę z iPada. To samo, co zawsze, piosenkę Miny Mazzini Vorrei che fosse amore. Słucha i śpiewa pod nosem, paląc jointa, którego skręciła z trawki od Didíego. Rozbiera się powoli – właściciel land rovera zadrapał ją w ramię – i przegląda się w lustrze. Choć dobiega już pięćdziesiątki, nadal ma praktycznie to samo ciało co w wieku trzydziestu lat, nie potrzebuje długich godzin na siłowni, by utrzymać pod kontrolą linię i krągłości. Wchodzi pod prysznic.

Czuje, jak spływa po niej woda, i myśli, że może dziś będzie miała szczęście, może na jednym z tysięcy zdjęć pojawi się twarz poznaczona bliznami po ospie, twarz, której szuka od dawna. Odzywa się telefon. Nie reaguje, pozwala mu dzwonić. Dopiero kiedy rozbrzmiewa ponownie, pojawia się myśl, że to może być coś pilnego. Wychodzi zawinięta w ręcznik, zostawia za sobą mokre ślady, ale odbiera.

– Rentero? Dziś mam wolne... Quinta de Vista Alegre? Nie, nie wiem, gdzie to jest, ale pewnie przeglądarka wie… Carabanchel? Doskonale, będę za dwadzieścia minut… Albo lepiej za pół godziny. Niech mój zespół poczeka tam na mnie.

Rozdział 4

Założenie o półgodzinie było bardzo optymistyczne, biorąc pod uwagę ruch uliczny w poniedziałek rano w Madrycie. Dotarcie na miejsce zajęło inspektor Blanco prawie godzinę, ale zaraz po przybyciu się przekonała, że jej zespół przystąpił do działania, więc czuje się dumna: robią to, co sama by im kazała zrobić.

– Nie wyglądasz dużo lepiej od tego trupa… Zabalowałaś w nocy?

Buendía, ich patolog, to jedna z nielicznych osób, którym Elena pozwala na takie komentarze. Pracują razem od lat, zawierzyłaby mu swoje życie, gdyby było trzeba, chociaż ma nadzieję, że nie będzie takiej konieczności: pani inspektor nie lubi zostawiać w cudzych rękach niczego ważnego.

Gdyby miała odrobinę więcej czasu, zrobiłaby sobie lepszy makijaż i ukryła pod nim zarwaną noc. Zdążyła tylko założyć jakieś dżinsy i podkoszulek, uczesać się i zażyć paracetamol. Teraz faktycznie bardziej potrzebuje kawy niż grappy, kiedy tylko będzie okazja, poszukają jakiegoś baru.

– Rentero już jest?

– Nie widziałem go, raczej nie przyjedzie… Ciało leży tam.

Inspektor Elena Blanco, szefowa Brigada de Análisis de Casos3, nigdy nie była w Quinta de Vista Alegre. Z fascynacją ogląda – jak wszyscy, którzy tego ranka tutaj przyszli – ogrody, pałace, posągi. Bardzo zaniedbane, ale być może przez to nawet atrakcyjniejsze, bo dzięki temu widać, że to nie miejsce w rodzaju amerykańskich parków rozrywki, że tu jest prawdziwa historia. Być może jakaś hiszpańska królowa sadzała swój tyłek na tej samej ławce, gdzie usiadł stary policjant, który patrzy na obecnych, jak gdyby cała ta historia nie interesowała go w najmniejszym stopniu.

– Kto to?

– Costa – wyjaśnia Buendía. – Jeden z policjantów, którzy przyjechali do zgłoszenia o zwłokach. Chce już iść, w odróżnieniu od swojego kolegi, niejakiego Ángela Záratego, którego wszędzie pełno i który koniecznie musi wiedzieć o wszystkim. Miał już dwa spięcia z Chescą.

– Ten Zárate jest młody?

– Lekko po trzydziestce. Sama wiesz, jacy są ci świeżo upieczeni. Jest wkurzony, że zabieramy mu sprawę.

– Z chęcią bym mu ją oddała.

Zwykle BAC nie wchodzi do akcji na tym etapie. Z reguły włączają się później. Są specjalnym wydziałem od skomplikowanych przypadków, powierzanych im z powodu niekompetencji policjantów prowadzących dochodzenie lub podejrzenia, że funkcjonariusze są w sprawę zamieszani, a czasami po prostu dlatego, że wszystko się tak zaplątało, iż trudno połączyć wątki… W Stanach Zjednoczonych uchodziliby za superpolicję, w Hiszpanii nic z tych rzeczy, traktuje się ich po prostu jak gliniarzy, którzy sprzątają syf po innych i nie mają już na kogo przerzucić problemu. Jedyny atut jest taki, że dysponują większą liczbą narzędzi i środków niż jakikolwiek inny wydział.

– Co ona ma wokół pasa? – Jak u wszystkich, uwagę Eleny najpierw przyciąga ten właśnie szczegół.

– Baletową spódniczkę. Mówią, że to może być…

– Z wieczoru panieńskiego – kończy za niego inspektor.

Dzięki lokalizacji jej mieszkania to kolejny temat, na który mogłaby wygłaszać wykłady. Mało która grupa obchodząca wieczór panieński nie defiluje pod jej balkonem. Na początku byli tylko nawaleni jak stodoła Anglicy, potem przyłączyły się do nich Angielki, równie mocno zaprawione, później hordy Francuzów, Włochów, Hiszpanów… Na spódniczki baletowe napatrzyła się wystarczająco, również na welony panien młodych i bieliznę zakładaną na ubranie. Najnowszy hit stanowią plastikowe kutasy dyndające na opaskach.

– Chesca, Orduño, chodźcie tu.

Oni także są funkcjonariuszami BAC. Dobrzy policjanci, młodzi, pełni entuzjazmu, wysportowani, o czym Elena pamięta zawsze, gdy się okazuje, że mięśnie mogą się przydać bardziej niż głowa. Orduño zaczynał w GEO4, Chesca była agentką Wydziału do Spraw Zabójstw i Zaginionych. Inspektor Blanco wybrała ich osobiście, razem z patologiem Buendíą i Mariajo, swoją ekspertką od informatyki – osobami, którym ufa najbardziej.

– Na rozkaz.

Elena wkłada sporo trudu w to, by Orduño porzucił swoje wojskowe nawyki. Widać już postępy, przynajmniej nauczył się zwracać do niej na ty.

– Odsuńcie ludzi, którzy stoją wokół ciała. Pewnie już za późno, ale jeśli jest jakiś niezadeptany ślad, chcę go mieć. Możliwe, że ofiara brała udział w wieczorze panieńskim, trzeba to sprawdzić.

Jasne i precyzyjne rozkazy, jeszcze będą mieli czas na snucie teorii, kiedy spotkają się w biurach BAC. Wszyscy wiedzą, w jakim trybie lubi pracować Elena, i szanują to.

– Ci policjanci, którzy przyszli tu, gdy zgłoszono znalezienie ciała… – zaczyna Chesca.

– Ángel Zárate i jego kolega, tak? Spokojnie, Chesca, zajmę się nimi, Buendía już mi o nich wspominał.

Zlokalizowała spojrzeniem Záratego, ale woli chwilę poczekać, zanim z nim porozmawia, chce zobaczyć, jak się zachowuje. Nie lubi robić sobie wrogów wśród kolegów, od których BAC przejmuje sprawy, ale wie, że to niemal nie do uniknięcia. Robienie sobie wrogów z innych policjantów to największa wada Cheski, całkiem jakby cała reszta świata była jej rywalem, a BAC rodziną. Dobrze, że przynajmniej Orduño potrafi być dużo bardziej dyplomatyczny.

– Już działamy, Buendía. Na początek powiedz mi, dlaczego Rentero nas wezwał.

Buendía wie, że powinien być obiektywny i bezpośredni, nie owija w bawełnę.

– Jako pierwszy do ciała podszedł Fuentes z Laboratorium Kryminalistycznego. To dobry policjant, doświadczony, znam go od dawna. Kiedy podniósł powiekę ofierze, z oczodołu wypełzła larwa. Nie mogło to wynikać z rozkładu ciała, bo dziewczyna umarła chwilę wcześniej.

– Tylko z czego?

– Przypadek: przed kilkoma laty Fuentes pracował przy zabójstwie innej kobiety w bardzo podobnych okolicznościach, chodziło o odrażający mord rytualny. Obawiał się, że to coś podobnego. Dlatego zadzwonił do Rentera, a Rentero do nas.

– No świetnie, znów powraca motyw seryjnego zabójcy. Czy nie da się zabronić policjantom oglądania filmów?

– Nie traktuj tego tak lekko, Elena. Zabieram ciało do patologa, zaraz zrobimy sekcję.

– Za chwilę do ciebie dołączę. Porozmawiam jeszcze z tym Záratem.

Nie musi go szukać, Zárate już odkrył, że to ona tu rządzi, i podchodzi do niej, zły, że go odsunięto.

– Pani kieruje tym zespołem? – zaczepia ją wyniośle.

– Słyszałam, że to ty przyjechałeś na zgłoszenie o zwłokach. – Elena ignoruje jego pytanie, żeby pokazać mu, kto ustala reguły. – Jestem inspektor Blanco, szefowa BAC.

– A zatem BAC naprawdę istnieje…

Blanco nie spodziewała się tej sarkastycznej reakcji, spogląda na niego i ocenia, że jest atrakcyjnym mężczyzną: brunet, z ciałem zrobionym na siłce jak u większości młodych funkcjonariuszy… Gdyby miał czerwoną terenówkę, a Elena spotkałaby go podczas swojej upojnej nocy, bez wahania zabrałaby go na parking do Didíego.

– Przejmujemy przypadek.

– Dlaczego? To mój rewir.

– Dlaczego? Dlatego, że życie jest niesprawiedliwe, i dlatego, że BAC jednak istnieje. Zawiadomimy twoich przełożonych. Bądź tak miły i nie przeszkadzaj nam przy zbieraniu śladów.

Rozdział 5

Elena nie zdążyła pójść do domu, żeby się przebrać. Musiała założyć fartuch, czepek i maseczkę, obowiązkowe przed wejściem do sali sekcyjnej, na te same dżinsy i podkoszulek, które miała na sobie w Quinta de Vista Alegre. Nie lubi chodzić tak ubrana, bo w każdej chwili może do niej zadzwonić Rentero i będzie musiała pójść do jakiejś drogiej restauracji lub baru w pięciogwiazdkowym hotelu. Jej szef uwielbia takie miejsca i zawsze tam wyznacza jej spotkania.

– Masz coś, Buendía?

– Czekaliśmy na ciebie. – Patolog przygotował już wszystko na jej przybycie. – Na razie obejrzeliśmy ją tylko z zewnątrz.

– Jakieś poszlaki co do tożsamości cygańskiej narzeczonej? – Na razie, z braku nazwiska i z powodu wyglądu dziewczyny, nazywają ją w ten sposób.

– Ma tatuaż z motylem, zrobili zdjęcia. Wyślę ci, kiedy skończymy.

Tatuaż na prawej łopatce jest raczej dyskretny. Ładny motyl, czerwono-zielono-niebiesko-czarny.

– To jakiś konkretny gatunek? To znaczy, czy może mieć szczególne znaczenie? – Nagle Elenie przyszło do głowy, że może to ten sam motyl, w jakiego zmieni się robak, który wyszedł z oka. W gruncie rzeczy motyl i robak to przecież to samo.

– Nie znam się na motylach, sprawdzimy to.

Buendía pokazuje jej palce dziewczyny.

– Zobacz, pod paznokciami są resztki naskórka.

– Mogą należeć do zabójcy?

– Albo do niej, jeśli się drapała, albo do jej chłopaka, albo do kogokolwiek. – Buendía gasi nadzieje inspektor. – Weźmiemy próbki i się przekonamy.

– Zgwałcili ją? – Elena wie, że w przypadku, gdy ofiara jest kobietą, często się zdarza, że została wykorzystana przed śmiercią lub tuż po niej.

– Nie. Sprawdzimy to jeszcze dokładniej, ale wygląda na to, że nie.

Elena lubi pracować z Buendíą: dokładny, uporządkowany, opanowany jak mało kto. Wraz z nim przy zwłokach krzątają się dwie równie skuteczne asystentki, które zawsze pomagają mu przy sekcjach. Robią swoje bez słowa – Elena nawet nie wie, jak się nazywają.

– Spójrz tutaj.

Buendía pokazuje jej trzy małe otworki w czaszce połączone nacięciem w kształcie okręgu. Tę część głowy ofiara ma ogoloną. Jedną z rzeczy, na jakie Elena Blanco od razu zwróciła uwagę, kiedy zobaczyła zwłoki w Quinta de Vista Alegre, były włosy dziewczyny: czarne i długie, a gdyby nie to, że zostały ubrudzone krwią, uznałaby je za śliczne…

– Okrągłe nacięcie jest prowizoryczne i powierzchowne, zrobiono je zapewne ostrym nożem lub nożykiem do tapet, wydaje się, że służy tylko do tego, by połączyć otwory lub zaznaczyć, gdzie powinny być wykonane. Do zrobienia tych dziurek użyli prawdopodobnie wiertarki elektrycznej, takiej małej, precyzyjnej. W środku są larwy.

– W otworach? – Elenę ogarnia obrzydzenie, chociaż pilnuje się, by tego po sobie nie pokazać przy kolegach.

– Obawiam się, że wewnątrz czaszki, ale tego nie powiem ci, dopóki jej nie otworzę. To nie będzie miły widok, lepiej się odsuń.

Elena czuje się w obowiązku zostać, choć widok trepanacji czaszki u dziewczyny jest bardzo przykry. Dopiero dzwonek telefonu pozwala jej oddalić się na chwilę.

– Rentero? Wreszcie dzwonisz… W barze na Wydziale Medycyny za piętnaście minut?... Świetnie, to do zobaczenia.

Starcza jej jeszcze czasu, żeby zobaczyć Buendíę operującego dłutem i pilarką tarczową. Jego asystentki mają już przygotowane narzędzie do podważenia sklepienia czaszki.

– No tak…

W środku kłębią się larwy… Larwy, które wyjadły dziewczynie cały mózg.

– Muszę zadzwonić do jakiegoś entomologa, może coś będzie wiedział. – To wszystko, co może powiedzieć Buendía.

Manuel Rentero, komisarz, zastępca dyrektora generalnego i numer dwa w hiszpańskiej policji, czeka na nią przy stoliku w barze Wydziału Medycyny.

– Rozmawiałaś z mamą? – rzuca zamiast powitania.

Jest nie tylko jej szefem, był także dobrym kolegą jej ojca. Po jego śmierci podtrzymuje przyjaźń z matką. Widuje się z nią częściej niż sama Elena.

– Ty z pewnością powiesz mi, gdzie się podziewa.

– Nie wiesz? Nad jeziorem Como, zawsze spędza tam koniec wiosny. Od jak dawna się nie widziałyście?

– Może ja też zrobię sobie wakacje. – Elena musi się powstrzymać, by zanadto nie ironizować. Od wielu lat nie śledzi zwyczajów swojej rodziny. Tak czy inaczej, nie chce robić przykrości Renterowi, bo choć należy do równie wysokiej klasy społecznej jak jej rodzice, to jednak pracuje i jest dobrym szefem. – Przychodzę prosto z sekcji tej dziewczyny z rana. Zrobili jej coś okropnego.

– Robaki?

– Skąd wiesz?

– Domyśliłem się. Susana Macaya, dwadzieścia trzy lata, pół Cyganka i pół paya5. – Rentero kładzie przed nią notkę o ofierze. Ma już imię, którym można ją nazywać: Susana. – Był podobny przypadek przed siedmiu laty.

– Podobny czy taki sam?

– Wtedy ofiara nazywała się Lara, Lara Macaya, była siostrą Susany i też przygotowywała się do ślubu.

Elena Blanco nic nie mówi, ale właśnie się upewniła, że to sprawa dla niej i że wsadzi za kratki tego, kto to zrobił. Po to została policjantką. Dwie siostry zamordowane tuż przed ślubem, z głową pełną robactwa. Teraz rozumie, dlaczego wezwano BAC.

Rozdział 6

– A więc teraz oni rządzą, mimo że zjawili się później?

Zárate jest sfrustrowany i chętnie zmusiłby do milczenia dozorcę z Quinta de Vista Alegre, jak gdyby ten biedak był winien, że odsunęli ich z Costą od sprawy. Łażą tam ludzie z BAC, którzy mają innych za nic. Szefowej już nie ma, ale inna, młoda, kręci się w pobliżu, patrząc na mundurowych, jakby byli policjantami gorszego sortu.

– Najważniejsze, żeby złapać tego, który tak załatwił dziewczynę, prawda? Wszystko jedno, kto będzie prowadził śledztwo, my czy oni, to nie pańska sprawa. Domyślam się, że nie ma kamer?

– Gdzie tam! Ani kamer, ani nic innego. Tylko ja. I ogrodnik, który wpada co dwa tygodnie. Kilka lat temu założyli zraszacze w ogrodach, dawniej przychodził częściej.

– A ludzie tu nie zaglądają?

– Tyle co nic, niektórzy okoliczni mieszkańcy chcą, żeby otworzono park dla wszystkich, ale na razie nic z tego. Tutaj w środku jestem tylko ja i bezdomni, którzy wchodzą na własną rękę.

– Zdarzyło się jakieś włamanie czy coś w tym stylu?

– Tu jest spokojnie, co najwyżej niewielkie pożary zimą. Bezdomni rozpalają ogniska, potem zapiją, a czasami sytuacja wymyka im się spod kontroli i biją się między sobą. Ale nic poważniejszego, dzięki Bogu.

– Mówił pan, że od jakiegoś czasu ich nie ma.

– Tak. I to mnie dziwi. Jest dobra pogoda, a to całkiem niezłe miejsce do spania. Ja bym z nimi pogadał.

– Wiem, co mam robić – odpowiada Zárate opryskliwie. – Porozmawiam z nimi, kiedy przyjdzie na to pora.

Nie powinien tak łatwo tracić cierpliwości. Salvador Santos, jego mentor, zawsze to powtarza: należy słuchać, nie można wrzucać do dziurawego worka tego, co mówią świadkowie, trzeba nauczyć się oddzielać ziarna od plew. Wie, że Salvador ma rację, ale dziś jest zły, wkurza go, że zabrali im sprawę, że ta inspektor potraktowała go tak, jakby był jakimś funkcjonariuszem z drogówki.

Przed chwilą znaleźli torebkę dziewczyny. Zárate poznał jej nazwisko, Susana Macaya, usłyszał, jak podawał je przez telefon jeden z tamtych, kiedy zadzwonił do swoich przełożonych. Widział też, jak pobierali ślady butów, były wśród nich jedne duże, należące do ciężkiego mężczyzny, które wydawały się obiecujące. Zachowali reklamówkę z supermarketu, z której może uda się pobrać odciski palców. On by ją zostawił, wyglądała, jakby przyniósł ją wiatr, ale oczywiście nie widział jej z bliska, możliwe, że coś tam zauważyli, coś, czego on nie mógł dostrzec z daleka. Musi przyznać, że ludzie z BAC to profesjonaliści, są dobrze zorganizowani, zbadali każdy centymetr. Gdyby jeszcze tak nie zadzierali nosa…

– Powiedzieli mi, że już możemy iść. – Costa marzył o tym, od kiedy znaleźli ciało.

– Ja zostaję – upiera się Zárate.

– Nie rób z siebie durnia, BAC przejęło sprawę, zapomnij o niej.

– Wiesz, gdzie mają biura?

– Nie. Ani ja, ani nikt inny. Nawet nie wiedziałem, czy naprawdę istnieją. My jesteśmy jak wiejscy proboszcze, a oni jak ważniaki z Watykanu, dwa światy. Zapomnij o tym, masz przed sobą wiele lat służby, jeszcze będziesz rzygał morderstwami.

– Idź sam, do jutra.

Costa odchodzi wściekły. Zárate dalej kręci się w pobliżu, wszędzie wtyka nos. Wchodzi do strefy, którą wytyczyli taśmami ci z brygady. Znajduje niedopałek papierosa, pochyla się, żeby go podnieść i włożyć do woreczka na dowody.

– Co ty, kurna, robisz? – Antypatyczna policjantka podchodzi do niego i praktycznie wyrywa mu torebkę z ręki. – Bądź tak miły i wyjdź z zagrodzonej strefy.

– Jestem policjantem, a tutaj leżał pet, który przeoczyłaś.

– Nie obchodzi mnie, za kogo się uważasz, dla mnie jesteś zwykłym ochroniarzem. My prowadzimy sprawę, a ty stąd znikasz. Czy może wolisz, żebym cię sama usunęła?

– Tak? Usuniesz mnie? Jak?

Stają naprzeciw siebie ze spuszczonymi rękami, zderzając się klatkami piersiowymi, jak robili w dzieciństwie w szkole. Tyle że teraz nie są na przerwie, on jest w mundurze, a ona w kamizelce z napisem BAC na plecach. Jej kolega, prawdziwy paker, podchodzi z pojednawczą miną.

– Daj spokój, Chesca, wracaj do roboty. Ty jesteś Zárate, tak? Nazywam się Orduño. Wybacz mojej koleżance, jest trochę nerwowa.

– No to niech wyluzuje.

– Daj spokój, przecież gramy wszyscy do tej samej bramki. Ta sprawa trafiła do nas, nie masz się o co burzyć. Kto wie, czy następnym razem ty nie dostaniesz naszej.

Wypycha go poza oznakowany teren, starając się jednak nie robić tego zbyt ostentacyjnie. Zárate odchodzi, a kiedy jest wystarczająco daleko, by nikt nie mógł go zobaczyć, wkłada rękę do kieszeni. Zastanawia się, ile czasu minie, zanim ta agentka BAC się zorientuje, że nie ma portfela.

Rozdział 7

Brigada de Análisis de Casos nie ma biur w komisariacie ani nawet w oficjalnym budynku policji. Zajmuje czwarte piętro zwykłej kamienicy przy ulicy Barquillo, w sąsiedztwie typowych firm: jedna z nich tworzy gry komputerowe, jest też jakaś agencja ubezpieczeniowa i dom maklerski. Nie noszą tam mundurów ani broni na widoku, brak też tabliczek wskazujących na to, co znajduje się wewnątrz. Pracowników czwartego piętra wyróżnia jedynie to, że niemal wszyscy są w dobrej kondycji fizycznej, zwłaszcza Chesca i Orduño. Sala zebrań wygląda jak w każdej innej firmie: stół, krzesła, duża biała tablica, dystrybutor wody w kącie…

Tutaj nie trzyma się tropów w tajemnicy, każdy robi, co do niego należy, i dzieli się wynikami. Prawdziwe śledztwo odbywa się w tej sali, tu analizują wszystko, co uda się odkryć. Kiedy pracują nad jakąś sprawą, zebrania odbywają się codziennie, czasem nawet więcej niż raz, by członkowie zespołu byli na bieżąco. Upłynęło zaledwie kilka godzin od znalezienia zwłok, a już muszą zaprezentować owoce swoich poszukiwań, a raczej przeczucia.

Jako pierwsza zabiera głos inspektor Elena Blanco, która właśnie przedstawiła wstępne dane dotyczące przypadku cygańskiej narzeczonej.

– Na razie nie dopuszczamy prasy, chociaż Rentero nie wie, jak długo uda mu się ją powstrzymać, więc z nikim nie rozmawiajcie – mówi. – Ofiara, jak już wiecie, nazywa się Susana Macaya, miała dwadzieścia trzy lata, była półkrwi Cyganką i prawdopodobnie brała udział w wieczorze panieńskim.

– To już zostało potwierdzone u rodziny?

– Nie, jeszcze ich nie powiadomiliśmy o jej śmierci. Jadą tutaj, będę z nimi rozmawiać. – Elena zachowała najlepsze na koniec: – Jest pewien szczególny aspekt, z którego powodu ta sprawa trafiła właśnie do nas, a właściwie dwa aspekty. Pierwszy to przyczyna zgonu: wygląda na to, że robaki wyjadły ofierze mózg. I druga kwestia: siostra Susany, Lara, umarła w taki sam sposób siedem lat temu.

Nikt się nie odzywa, wszyscy przetwarzają informację, aż wreszcie Orduño ośmiela się zadać pytanie:

– Nie ujęto wówczas zabójcy?

– To trzeci niepokojący element tej historii. Zabójca Lary Macai jest w więzieniu, odsiaduje wyrok.

– Może to copycat… Ktoś skopiował sposób zamordowania jednej siostry, by załatwić drugą?

– Musimy to ustalić. Chesca: porównamy wszystkie szczegóły, gdy je poznamy. Musimy przeanalizować przypadek siostry, żeby się przekonać, do jakiego stopnia są identyczne lub podobne. Ale po kolei, najpierw trzeba sprawdzić, czy rzeczywiście była na wieczorze panieńskim, gdzie go obchodziła, kto się z nią bawił, czy coś się stało…

– Wiemy, kto był narzeczonym?

– Nie mam pojęcia, ale zapytam rodziców. Orduño, zlokalizujesz koleżanki, kiedy tylko się czegoś dowiemy?

– Zaraz się tym zajmę, w Madrycie nie ma aż tylu lokali, gdzie organizuje się wieczory panieńskie. Przypuszczam, że mając jej nazwisko, dowiemy się, gdzie były. Na pewno zrobiły rezerwację.

– Świetnie. – Inspektor najbardziej lubi u swoich ludzi to, że przejawiają inicjatywę i nie czekają, aż im powie, co mają robić. – Mariajo, znaleźliśmy torebkę ofiary. Telefon ma wyłączony, pewnie bateria padła. Uruchomisz go i sprawdzisz, co tam mamy?

– Tak, jasne.

Mariajo to ostatnia osoba, którą ktoś mógłby podejrzewać o to, że jest wyjątkowo sprawnym hakerem. Nie jest aspołecznym młodzieńcem pozostającym w większej zażyłości z komputerami niż z ludźmi, lecz czarującą babcią, co prawda bez wnuków. Dawno temu stuknęła jej sześćdziesiątka. To jedna z tych, które zawsze podsuną stary wypróbowany sposób na katar czy ból głowy, przyniosą znajomym ciasto, a w wolnym czasie rozwiązują krzyżówki. Kiedy jednak siada przy klawiaturze, przechodzi transformację. Jeśli ktoś może znaleźć wszystko, co jest w sieci o Susanie Macai, to właśnie ona.

– Kiedy będziecie sprawdzali u niej w domu, zwracajcie uwagę na wszystkie komputery, tablety i tak dalej. Przejrzę jej media społecznościowe, zobaczymy, co tam się znajdzie – dodaje.

– Wierzę w ciebie, Mariajo – mówi Elena, zanim zwróci się do Orduña. – Sprawdźcie kamery w okolicy domu Susany.

Policjant kiwa głową.

– Co mamy z miejsca, gdzie znaleziono zwłoki?

– Poza torebką ofiary znaleźliśmy reklamówkę z plamami w środku, wygląda to na krew, ale oczywiście może chodzić o sznycle cielęce, mamy też niedopałek papierosa…

– Nic bardziej obiecującego?

– Odciski butów. Głębokie. Niemal na pewno pozostawione przez kogoś, kto dźwigał Susanę, to znaczy jej mordercę. Męskie buty, rozmiar czterdzieści pięć. Wszystko wysłaliśmy do analizy.

– Ten policjant, który przyjechał tam wcześniej, powiedział wam coś ciekawego?

– Ten to nic by nie zauważył, nawet gdyby był świadkiem zbrodni. – Kolega z komisariatu w Carabanchel ewidentnie nie przypadł Chesce do gustu. – Nie mam pojęcia, czemu przyjmują do szkoły policyjnej takich tępaków.

Elena nie przywiązuje do jej słów większej wagi. W każdej sprawie, bez wyjątku, jest jakiś policjant, o którym Chesca myśli podobnie.

Przyszła pora na Buendíę…

– Jeszcze niewiele mogę powiedzieć. Dziś po południu umówiłem się z entomologiem, może czymś nas zaskoczy. Wydaje się, że otwory w czaszce ofiary wywiercono wiertłem dentystycznym, ma też nacięcie w kształcie koła, które je łączy. W otworach są resztki polietylenu, polichlorku winylidenu i polichlorku winylu, co oznacza, że wykonano je w głowie owiniętej w plastikową torbę. To może być ta, którą znaleźliście. Wysłałem ją do analizy. Związano jej ręce taśmą klejącą, taką zwykłą, którą można wszędzie kupić. Badamy, czy dziewczyna była pod wpływem jakiejś substancji. Jutro będę mógł wam powiedzieć dużo więcej.

– Dziękuję, Buendía. Koniec zebrania, wszyscy do roboty.

Przed opuszczeniem sali Chesca podchodzi do Eleny. Prosi o zwolnienie na pół godziny.

– Zgubiłam portfel.

– A nie ukradli ci go przypadkiem? Nie wiem, czy mogę zaufać policjantce, która pozwala sobie zwędzić portfel. Co za rozczarowanie, Chesca. – Elena wie, że Cheskę trzeba od czasu do czasu naprostować. – Wychodź, na ile potrzebujesz.

Rozdział 8

Miguel Vistas uczy Carlosa – młodego, niespełna dwudziestoletniego więźnia, którego wszyscy znają pod ksywą Caracas – jak wieszać negatywy zdjęć, żeby się wysuszyły.

– Caracas, uważaj, to zdjęcie, a nie majtasy twojej laski. Powieś je z czułością.

Reszta uczniów zajmuje się swoimi sprawami, w najmniejszym stopniu nie interesują ich warsztaty: jeden przysypia, inny słucha muzyki na słuchawkach, kolejny po prostu siedzi, pogrążony w myślach. Rozlega się dzwonek.

– Koniec na dziś, ciąg dalszy w środę.

Tylko Caracas zostaje, żeby pomóc Miguelowi wszystko zebrać, pozostali wychodzą z pomieszczenia. Dziś przynajmniej nie rozrabiali, wyglądają na sennych. Na kurs fotografii w Ośrodku Penitencjarnym Madrid VII w Estremerze zapisało się tylko pięciu więźniów, ale nigdy nie przychodzi więcej niż trzech. Żadnego z nich nie interesuje fotografia, jedyna wartość kursu polega dla nich na tym, że uczestnictwo stanowi dowód dobrego sprawowania i przy niektórych rodzajach kary daje szansę na dłuższą przepustkę. Pierwszym, którego kurs nie obchodzi w najmniejszym stopniu, jest sam Miguel Vistas, instruktor, więzień jak wszyscy pozostali. Wie, jak każdy, że zdjęcia na filmie, negatywy, wywoływanie i papier fotograficzny to już przeżytek, a niebawem niemożliwe będzie zdobycie aparatu i koniecznych odczynników chemicznych – są świadkami ostatnich tchnień tej sztuki. Komputery i fotografia cyfrowa skończyły z tym wszystkim. Powiedział im to zresztą na samym początku warsztatów – komórką zrobią sobie zajebiste fotki. Ale dopóki pozwolą mu prowadzić kurs, będzie miał parę groszy do wydania w więziennym sklepiku.

– Caracas, wiadomo coś o twojej apelacji?

Caracas nie jest prawdziwym przestępcą, tylko naiwniakiem, któremu podrzucili narkotyki do walizki na lotnisku w Caracas, stąd jego ksywka. Biedny chłopak, który nie powinien trafić za kratki: więzienie jest dla złych, nie dla głupich.

– Na razie nic, mam nadzieję, że niedługo mi odpowiedzą.

– Pieprzone papugi – rzuca Miguel, bo wie, że osadzeni to właśnie chcą usłyszeć. Tutaj wszyscy są niewinni i trafili na odsiadkę w wyniku okrucieństwa sądu.

– Pieprzone papugi, dokładnie tak. A najgorszy ten mój! – Nikt nie rozmawia więcej o prawnikach niż więźniowie. O adwokatach, apelacjach, sędziach, przepustkach, skróceniu kary… Wszyscy w końcu wiedzą o prawie znacznie więcej od przeciętnego człowieka.

Miguel Vistas też jest więźniem, ale nie przypomina swoich towarzyszy. W zakładzie wszyscy wykorzystują czas wolny, by poćwiczyć na siłowni, przypakować, zrobić sobie tatuaż i fryzurę, która podkreśli, jacy są twardzi. Miguel nie, Miguel ma koło czterdziestki, jest pulchniutki, a kiedy chodzi po spacerniaku, niemal zawsze sam, wygląda jak ojciec rodziny z jakiegoś osiedla w Madrycie, który zażywa niedzielnej przechadzki w dresie zakupionym na przecenach w Alcampo.