46,00 zł
Nikt nie wraca z piekła bez szwanku… To ostatnia noc chińskiego roku, właśnie zaczyna się rok świni. Chesca, kierująca specjalną brygadą hiszpańskiej policji BAC (Brigada de Análisis de Casos), planuje wziąć udział w obchodach z Ángelem Záratem, który w ostatniej chwili rezygnuje. Mimo tego kobieta pojawia się na zabawie, a tam poznaje mężczyznę, z którym spędza noc. Następnego dnia rano budzi się skrępowana, a pomieszczenie wypełnia odrażający smród chlewu. Gdy policjantom z BAC przez cały dzień nie udaje się skontaktować z Chescą, rozpoczynają poszukiwania. Z pomocą przychodzi Elena Blanco, która mimo zakończenia kariery nie może zostać obojętna wobec zaginięcia przyjaciółki. Szybko okazuje się, że za zniknięciem Cheski kryją się szokujące szczegóły i niewyjaśnione tajemnice. Po oszałamiającym sukcesie Cygańskiej narzeczonej i Purpurowej Sieci Carmen Mola wraca z trzecim tomem serii, nowymi szokującymi postaciami i historią „tylko dla czytelników o mocnych nerwach”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 406
La Nena
© 2020, Carmen Mola
Translated from the original edition of Penguin Random House
Grupo Editorial S.A.U., Barcelona, 2020
This edition has been published through the agreement
with Hanska Literary&Film Agency, Barcelona, Spain
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2023 for the Polish translation by Magdalena Olejnik
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Joanna Habiera, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
Info o dofinansowaniu:
Tłumaczenie tej książki powstało dzięki wsparciu
Ministerstwa Kultury i Sportu Królestwa Hiszpanii.
ISBN: 978-83-8230-676-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
Dlaczego mnie zostawiasz i znikasz?
A jeśli zainteresuję się inną?
A jeśli ona nagle mnie uwiedzie?
Suknia ślubna jest na nią za ciasna i pachnie naftaliną. Kiedyś musiała być biała, ale teraz ma nieokreślony kolor, coś pomiędzy kremowym a żółtym. Dzisiejszy ślub z pewnością w niczym nie przypominał tego, o którym Valentina marzyła jako piętnastolatka. Suknia należy do Ramony, matki mężczyzny, za którego wyszła, pana młodego, który nawet jej nie pocałował, kiedy urzędnik udzielający ślubu powiedział im, że od tej pory są mężem i żoną. Jej teściowa to osoba oschła i antypatyczna, tęższa od niej, ale na Valentinie szwy sukni mało nie puszczają, bo jest w czwartym miesiącu. Nie wie, dlaczego jej mąż zgodził się ją poślubić, skoro ona oczekuje dziecka innego mężczyzny.
Valentina zdejmuje suknię. Jest w bieliźnie kiepskiej jakości, z targu. A przecież tyle razy planowała, że na noc poślubną kupi sobie taki zestaw, jakich dziewczyny z klubu używały z klientami. Zamiast tego ma białe majtki i stanik nie do kompletu, który z trudem podtrzymuje piersi, wciąż rosnące z powodu ciąży. Własny wygląd budzi w niej politowanie i odrazę.
A jednak wie, że i tak jest dużo atrakcyjniejsza od Antóna, swojego męża, mężczyzny o uciekającym spojrzeniu, małego, zamkniętego w sobie, z włosami mocno przerzedzonymi mimo młodego wieku. Unosi się wokół niego kwaśny zapach – jak gdyby od wielu dni się nie kąpał, a jego pot zmieszał się ze świńskim odorem – który Valentina wciąż czuje w nosie, odkąd tutaj przyjechała. Do tego domu, który stanie się jej domem, w założeniu na zawsze.
Valentina ma dwadzieścia trzy lata, co najmniej o pięć więcej niż jej świeżo poślubiony mąż. Jej ciało, gdyby nie zdeformowało się pod wpływem ciąży, byłoby bardzo zgrabne. Twarz ma mniej atrakcyjną, nie może ukryć indiańskich rysów typowych dla niemal wszystkich Boliwijek. Nigdy nie sądziła, że to coś brzydkiego, ale Hiszpanom się nie podoba. Gdyby wiedzieli, ile rzeczy jej się nie podoba w mężczyznach, których poznała w tym kraju…
Od kiedy przyjechała do Hiszpanii, w niczym jej się nie poszczęściło. Chciała otworzyć mały sklepik, ale musiała zostać służącą przy rodzinie, w której pan domu wykorzystywał ją, ilekroć zostawali sam na sam, aż wreszcie jego żona, która pewnie się czegoś domyśliła, zwolniła ją bez żadnych wyjaśnień. Potem przechodziła z jednej pracy do drugiej, aż do dnia ślubu, i nie wie, czy jej życie będzie od teraz szczęśliwe i spokojne, czy też właśnie popełniła swój najgorszy błąd. Nie prosi o wiele, zadowoliłaby się domem, który nie śmierdzi chlewem, i mężem choćby odrobinę przystojniejszym, bardziej męskim i milszym niż Antón. Ale nic nie poszło jak trzeba i jedyna rzecz, jaką uznała za pomyślną – możliwość wyjścia za mąż – przywiodła ją do tej wsi, do domu niewiele lepszego od wybudowanej własnoręcznie przez jej ojca chałupy, którą zostawiła w Cotoce, niedaleko Santa Cruz de la Sierra, gdzie się urodziła.
Ślub w jej stronach przygotowuje się z dużym wyprzedzeniem. Pije się wtedy mnóstwo piwa i je wołowinę do przesytu. Zaproszone kobiety przychodzą w polleras1i kapeluszach, a mężczyźni w swoim najlepszym ubraniu. Zamawia się zespół muzyczny, by zagrał walca, którego zatańczy młoda para, bo to radosny dzień… Na ślubie Valentiny nie było gości, tylko ona i Antón, Ramona i Dámaso, rodzice pana młodego, którzy pełnili też funkcję świadków. Nie zagrała muzyka ani nikt nie rzucał ryżem czy płatkami kwiatów na nowożeńców. Przyjęcie sprowadziło się do napojów chłodzących w barze przy rynku z talerzykiem suszonych owoców i porcją kalmarów, które postawił Aniceto, właściciel baru, zadowolony, że panna młoda zjawiła się w jego lokalu: był jedyną osobą, która życzyła Valentinie szczęścia i krzyknęła nieśmiało: „Niech żyją państwo młodzi!”.
Teraz jest sama w pokoju, mąż z nią nie wszedł. Sądziła, że będzie chciał skonsumować małżeństwo zaraz po przyjeździe, ale jak widać, woli poczekać do nocy. Choć prawdą jest też, że podczas ich krótkiego narzeczeństwa, a raczej, mówiąc bez ogródek, zwykłej szopki, która poprzedziła ich ślub, Antón nigdy nie okazał wobec niej najmniejszych oznak pożądania.
– Za pół godziny kolacja, nie spóźnij się.
Ramona weszła bez pukania i zastała ją tak właśnie, naprzeciw lustra, w samych majtkach i staniku. Nie było żadnego komentarza, potraktowała ją z pogardliwą obojętnością. W ciągu pół godziny, której brakuje do kolacji, Valentina nie zdąży wziąć prysznica, żeby pozbyć się zapachu naftaliny z sukni i wrażenia brudu, którym czuje się oblepiona, ale nie chce sprzeciwiać się tej kobiecie.
Antóna poznała zaledwie przed dwoma tygodniami. Do klubu przy szosie, w którym pracowała – nie, nie była jedną z dziewczyn do towarzystwa, po prostu myła tam podłogi, łazienki i kieliszki – przyszedł jego ojciec Dámaso.
– Jeśli wyjdziesz za mojego syna, zabiorę cię stąd – zaproponował. – Nie jesteśmy bogaci, ale niczego ci nie zabraknie.
– Jestem w ciąży.
– Damy nasze nazwisko twojemu dziecku.
Nic więcej. Nawet nie zapytała, czym się zajmują, pomyślała tylko, że dziecko, którego oczekuje – nie wie jeszcze, czy to będzie chłopiec czy dziewczynka – zamieszka w normalnym domu, a nie w pełnym prostytutek klubie nocnym przy szosie. I że nie będzie miało tych problemów, które ona miała.
Na kolację są klopsy i Valentina musi przyznać, że smakują wyśmienicie, nigdy nie jadła tak dobrych. Stołownicy niemal się nie odzywają, tylko jej teść Dámaso wyjaśnia, że tutaj najważniejsze są świnie, z nich wszyscy się utrzymują. Tłumaczy, w jakich godzinach trzeba je karmić, jak u nich sprzątać i jak dbać o zwierzęta…
– Takie są zwyczaje tego domu – podsumowuje.
Valentina myśli, że to nie zwyczaje, tylko reguły. A wnioskując z milczenia pozostałych, gdy Dámaso je wylicza, są z gatunku tych, których trzeba bezwzględnie przestrzegać.
Po kolacji czeka w sypialni na swojego męża. Myśli, że teraz już na pewno będzie chciał z nią być. Przygotowuje się więc, zakłada halkę, którą podarowała jej jedna z dziewczyn z klubu. Podobno używała jej z klientami i zawsze ich to rozpalało.
– Postaraj się, żeby cię pożądał, musisz go trzymać za jaja. Jeśli ci się to uda, nieważne, co to za jeden, zawsze będzie o ciebie dbał.
Ojciec jej dziecka nigdy o nią nie dbał. To podróżny, który pewnej nocy zajrzał do klubu. Nie zna jego imienia ani nie wie, dlaczego się z nim przespała. Nie jest nawet pewna, czyby go rozpoznała, gdyby go znów zobaczyła. Nikt nie musi jej opowiadać o braku delikatności u Hiszpanów, już mogła się o tym przekonać. Tego właśnie spodziewa się po swoim mężu tej nocy. Jednak Antón, jak się zdaje, jest inny: wchodzi do pokoju – do otaczającego go odoru świń dołączył zapach wina – nie mówi jej nawet dobranoc, kładzie się i zasypia.
Valentina też próbuje zasnąć, ale nie potrafi. To jej noc poślubna i czuje się sfrustrowana. O trzeciej nad ranem postanawia wyjść z pokoju. Idzie po ciemku przez dom i uświadamia sobie własną lekkomyślność. W zaledwie kilka dni wyszła za mąż i zamknęła się w domu na odludziu z mężczyzną, do którego czuje odrazę, i z despotycznymi teściami. Jak mogła być tak naiwna, by wejść do jaskini lwa w taki sposób? Próbuje wybić sobie z głowy te obawy. Antón jest tylko młodym gamoniem, stopniowo go urobi, tak podpowiada jej przeczucie. W zamian zagwarantowała sobie stabilność, będzie mogła w spokoju urodzić dziecko. Jakie życie by mu zapewniła, skoro nie ma ani grosza?
Wychodzi z domu na ogromne pole oświetlone promieniami księżyca. Spacer prowadzi ją do chlewów. Chce przekonać samą siebie, że jeszcze pokocha to miejsce, będzie je uważała za swój dom. Kieruje się przejściem koło boksów, w których śpią świnie. Nagle wzdryga się na niespodziewany odgłos. Chyba jakieś zwierzę rzuciło się na drzwi klatki, która wydała metaliczny odgłos. Zagląda do środka w nocnym mroku i ma wrażenie, że siedzą tam nie świnie, a dwoje nagich, związanych łańcuchem ludzi.
– Cześć – wita ją ten, który uderzył w drzwi.
Masturbuje się, strużka śliny skapuje mu z ust. Drugi siedzi w kucki i się śmieje. Ledwo ich widzi, tylko ten głos upewnił ją, że to naprawdę ludzie, nie zwierzęta. Jednak za swoimi plecami słyszy inny głos.
– Co tu robisz?
To Dámaso, jej teść.
– Jeśli jeszcze raz złamiesz zasady, też tu skończysz, w klatce.
Valentina odruchowo łapie się za brzuch, by ochronić swoje dziecko.
Bar pęka w szwach, klienci to w większości Hiszpanie, ale zdarzają się też grupki Chińczyków i czasem jakiś roztargniony turysta. Wystrój jest bez wątpienia azjatycki: lampiony, kolorowe girlandy z egzotycznymi chińskimi literami i figurka w kształcie kota poruszającego łapą w powitalnym geście. Pod tym wszystkim znajduje się zwykły bar, z tych z cynową ladą i stolikami z formiki, na których stałyby z pewnością popielniczki z napisem Cynar lub Martini, gdyby jeszcze wolno było palić w środku. Mieszkańcy Usery już się przyzwyczaili do życia w miejscu, które w innych miastach nazywano by Chinatown.
Dla Cheski nie ma znaczenia, że w tym barze, prowadzonym dawniej przez Paca, segowianina, którego znała, od kiedy przeprowadziła się do tej dzielnicy, są napisy po chińsku, a koło kasy stoi nawet posążek Buddy. Kelner o skośnych oczach, który teraz obsługuje, podaje jej taką samą bezkofeinową kawę manchado2 i takie same piwa z uczciwą pianą jak w dawnych, dobrych czasach, a callos3 po madrycku jeszcze lepsze. Jego prawdziwego imienia nie sposób wymówić, dlatego na potrzeby hiszpańskich klientów odziedziczył nowe po pierwszym właścicielu baru: Paco. Poza tym, choćby był Chińczykiem, to i tak swojak, mówi po hiszpańsku jak każdy.
– Paco, daj mi puszkę piwa na wynos i powiedz, ile ci jestem winna.
– Dzisiaj ja funduję, nie zostaniesz? Impreza jeszcze się nie zaczęła.
– Idę do domu, mam zapalenie spojówek i w ogóle nie powinnam wychodzić. Przyszłam tylko, żeby życzyć ci szczęśliwego roku świni.
– Dziękuję, ale urodziłem się w Madrycie, w La Milagrosa. Dla mnie koniec roku jest w sylwestra… To święta Chińczyków – śmieje się.
Chesca zostałaby dłużej, by się nacieszyć atmosferą, ale bar jest wypełniony po brzegi, a ją swędzą oczy. Poza tym nazajutrz musi wcześnie wstać, ma wezwanie jako świadek do sądu przy plaza de Castilla w związku ze sprawą sieci handlarzy żywym towarem, którą rozmontowała Brigada de Análisis de Casos4. Musi się tym zajmować, bo jest koordynatorką BAC. Tylko koordynatorką, nie szefową, co zawsze powtarza jej Rentero. Kłótnia, którą kilka godzin wcześniej miała z Záratem, też raczej nie wprawiła jej w imprezowy nastrój. Myślała, że zjedzą razem kolację, ale on umówił się ze swoimi kumplami i wystawił ją do wiatru. Nawet ona sama nie rozumie, dlaczego tak bardzo się na niego wkurzyła: są dorośli, niech każde robi, na co ma ochotę. A jednak…
Przed wyjściem z baru odsuwa się i schodzi z drogi grupie mężczyzn przebranych za smoka, którzy tańczą w rytm muzyki. Wybijają go na bębnach i czymś w rodzaju tamburynów. Nie wie, jak oni wszyscy zmieszczą się w lokalu, ale ci w środku robią im miejsce. Paco już jej wyjaśnił, że im więcej radości i wrzawy, tym więcej szczęścia będą mieli w nadchodzącym roku.
Ulicą też przetaczają się tłumy, ale udaje jej się znaleźć spokojne miejsce, w którym zakrapla sobie oczy. Otwiera puszkę Mahou i pociąga długi łyk, przyglądając się przebraniom i słuchając muzyki, wiwatów i wybuchów petard. Wtedy podchodzi do niej mężczyzna. To Hiszpan, ale zagaja po chińsku.
– Zhuniáng Jíxiáng.
– Nie rozumiem ani słowa – odpowiada mu z uśmiechem.
– To poczekaj, powtórzę ci. – Bierze karteczkę, którą ma w kieszeni, i powtarza: – Zhuniáng Jíxiáng.
– Co to niby znaczy?
– Jeden Chińczyk powiedział mi przed chwilą, że w ten sposób można życzyć komuś szczęścia w roku świni. Ale cholera wie, równie dobrze może to oznaczać sajgonki albo słodko-kwaśną wieprzowinę, to by nawet nie było najgorsze: szczęśliwego roku słodko-kwaśnej świni. Jestem Julio.
– A ja Chesca.
Całują się w policzek, oficjalnie. Chesca dokładniej przygląda się Juliowi. Jest wysoki, silny, o miłej powierzchowności, choć ubrany nieco staromodnie. Ma na sobie zieloną budrysówkę z pomarańczową podszewką. Można go uznać za przystojnego mężczyznę. Poza tym wydaje się, że ma poczucie humoru.
– Mieszkasz w tej okolicy? – pyta zdziwiona, że nigdy go tu nie widziała.
Madryt jest bardzo duży, ale w dzielnicach mieszkańcy mają złudne wrażenie, że wszyscy znają wszystkich.
– Nie, przyjechałem do Madrytu niedawno. Jestem nauczycielem w szkole, dostałem posadę w tej dzielnicy, w bardzo podłej placówce. – Niemal natychmiast żałuje, że nie ugryzł się w język. – Sorry, teraz się okaże, że chodziłaś do tej szkoły, i będzie mi głupio.
– Nie martw się. Przeniosłam się tutaj już jako dorosła. A poza tym chodziłam do szkoły prowadzonej przez zakonnice.
– No to nie wiem, co gorsze.
– Zakonnice. – Chesca się śmieje.
U chińskiego ulicznego sprzedawcy kupują cztery puszki piwa i torebkę chipsów, po czym idą na plaza de Julián Marías. Tam, po stronie przeciwnej niż ulica Marcelo Usera, gdzie trwa w najlepsze impreza z okazji chińskiego końca roku, znajdują kilka spokojnych ławek, na których mogą usiąść.
– Powtarzam dzieciakom, że jeżeli już są w klasie, to dlatego, że postanowiły wybrać inne życie niż ci, którzy zostali na ulicy i chodzą do parku Pradolongo, by dzielić swój czas pomiędzy piwo, skręty i dropsy.
Nie zgadza się z nim, ale obawia się zepsuć początki flirtu wyraźnie odmiennym zdaniem. Wybiera więc zawoalowany sprzeciw.
– Naprawdę taka zła ta szkoła? Jestem już prawie lokalsem i nie wydaje mi się, żeby była taka beznadziejna. To trudna okolica, ale nie najgorsza w Madrycie. Do tego sporo jej brakuje.
– Może się zmieniło od czasu, kiedy chodziłaś do szkoły… Ja wciąż im mówię, że nawet do grobu trzeba iść z podniesioną głową, powinni być dumni, że nie rzucili nauki, że dokonali właśnie takiego wyboru.
Chescę zaskakują słowa Julia: przywłaszczył sobie kwestię Michelle Pfeiffer z Młodych gniewnych. Mogłaby mu nawet przytoczyć konkretne zdanie z filmu: „Nie pójdę do piachu, gdy ktoś mi powie: czas umierać, brachu. Nie dam się uśpić śmierci słowom, pójdę do grobu z podniesioną głową”5. Ale bawi ją to, może ten ładny i trochę przesadnie ułożony chłopak sądzi, że cytowanie filmu to dobry sposób na podryw. Dobrze jej zrobi trochę rozrywki, warto na chwilę zapomnieć o pracy w BAC, o sądzie, do którego musi jutro pójść, i o kłótni z Záratem. Powinna oczyścić umysł, a chłopak wydaje się dobrym kandydatem na dostawcę zapomnienia, przerywa więc jego gadaninę bez ceregieli.
– Mieszkasz daleko stąd? – pyta.
– Trochę – odpowiada, bardziej speszony niż napalony.
– Jesteś autem?
– Nie, przyjechałem metrem.
– Weźmiemy mój motor.
Wygodniej byłoby zaprosić go do siebie, ale nie ma ochoty. Potem jeszcze by się okazało, że Zárate odwołał spotkanie z kolegami, przyszedł i zastał ją w łóżku z poznanym przed chwilą facetem. Lepiej nie ryzykować.
Przyjeżdżają na motorze na plaza de las Comenadoras, parkują tam i idą do bardzo małego mieszkania. Chescę pieką oczy, więc wchodzi do łazienki, żeby je sobie zakroplić. Zwraca uwagę, że nie ma tam żadnych osobistych rzeczy na umywalce czy szklanych półeczkach, ale nie zastanawia się nad tym, chce tylko seksu. Po raz pierwszy od dawna zrobi to z kimś innym niż Zárate i czuje dreszczyk emocji.
Julio czeka na nią z otwartą butelką wina i pełnym kieliszkiem. Zdjął koszulę i Chesce podoba się to, co widzi. Zaraz po toaście zaczynają się całować. Julio przechodzi do pieszczot, rozbiera ją, dobrze sobie radzi. Wydaje się, że wolałby spokojne tempo, ale Chesca od razu zrzuca ubranie, bo woli szybki numerek i powrót do domu. Popycha go na łóżko, lecz kiedy na nim siada, w głowie zaczyna jej wirować. Kładzie się, on ją obejmuje, całuje. Chesca pozwala się prowadzić, ale czuje, że coś jest nie tak… On pieści ustami jej krocze i zawrót głowy miesza się z falą rozkoszy. Chesca przymyka oczy, ale otwiera je niemal natychmiast, bo przez pokój przemyka jakiś cień. Jest pewna, że go widziała. Do jej osłabionej świadomości zaczyna się przebijać przerażająca pewność: nie jest tu z Juliem sama. Alarmują ją jakieś pochrząkiwania. Nie pochodzą od Julia, dobiegają z innego punktu pomieszczenia. Otwiera oczy i widzi czyjąś postać na tle ulicznych latarni: w progu o futrynę drzwi opiera się mężczyzna, który jak gdyby nigdy nic przygląda się całej scenie. A w nogach łóżka czworo oczu obserwuje każdy jej ruch niczym zahipnotyzowane.
Chesca chce się bronić, uciec, ale jej mięśnie i wola już nie odpowiadają.
Na krześle przy wejściu ze wzrokiem wbitym w ścianę siedzi nieruchomo kobieta o androgenicznym wyglądzie. Ma na sobie ciemnoszary męski garnitur: marynarkę, spodnie i kamizelkę, białą koszulę z mankietami z czerwonymi spinkami, krawat w klasyczne prążki, niczym z angielskiego college’u, z węzłem typu Windsor. Krótko ścięte włosy po bokach i z tyłu są niemal podgolone. Mimo wszystko, wbrew jej ewidentnym staraniom, by wyglądać na mężczyznę, nie udaje jej się ukryć, że jest bardzo ładna.
– Czeka na Chescę – informuje Orduña Buendía. Mówi za szklanymi drzwiami, dbając, by go nie usłyszała. – Będziesz się musiał nią zająć, dopóki nie przyjdzie. Wiesz, kim ona jest?
– Tak, to ta nowa. Wczoraj Chesca wspominała, że przyjdzie. Ale to ona miała ją przyjąć.
– Jest bratanicą…?
Orduño kiwa głową i Buendía nie musi kończyć pytania. Po odejściu Eleny komisarz Rentero zaproponował mu, żeby koordynował pracę BAC. On jednak odrzucił propozycję i zarekomendował na to miejsce Chescę. Rentero przez cały czas się upierał, że to stanowisko tymczasowe, dopóki nie znajdzie odpowiedniej osoby. Nigdy nie ukrywał, że liczy na powrót inspektor Eleny Blanco. Do tej pory Chesca wykonała gigantyczną pracę, wszyscy wierzą, że wreszcie dobiegnie końca ten tymczasowy status. Przyjmowanie nowych pracowników to tylko jedna z niedogodności stanowiska koordynatora, ale dziś ta rola przypadnie Orduñowi, który najbardziej protestował przeciwko wcieleniu do brygady kolejnej osoby, kiedy wydało się, kim jest.
– Dzień dobry. Reyes Rentero?
Kobieta podrywa się z krzesła i staje na baczność.
– Na rozkaz.
Jej reakcja jest tak przesadna, że Orduño się zastanawia, czy przypadkiem nie kpi sobie z niego.
– Spokojnie, to brygada specjalna. Dyscyplina jest tu… nieco luźniejsza.
Nie wie, czy pocałować ją w policzek na powitanie, więc na wszelki wypadek wyciąga rękę. Dziewczyna ściska ją mocno, po żołniersku.
– Byłam umówiona z podinspektor Franciscą Olmo.
Orduño się uśmiecha. Nikt nie mówi na Chescę Francisca. Domyśla się, że takie imię figuruje w dokumentach w ministerstwie, ale w BAC zostało całkiem zapomniane. Nawet w legitymacji ma wpisane Chesca Olmo.
– No tak, ale jest pewien problem. Chesca poszła do sądu i nie wiemy, o której przyjdzie. Przypuszczam, że wolałabyś nie siedzieć tu przez cały dzień, dlatego ja wszystkim się zajmę. Ja także jestem podinspektorem, nazywam się Orduño.
– Na rozkaz.
– Mówiłem ci już, że to nie jest konieczne. Tutaj wszyscy jesteśmy na ty, nie tak oficjalnie, bez spiny. Na początek napijemy się kawy, przedstawię cię wszystkim i pogadamy, OK?
– Jak pan rozkaże.
– Mów mi na ty. Ja tu nie rozkazuję. Jedyną osobą, która tu rozkazuje, jest twój wuj.
Mimo formalizmu Reyes nie udaje się ukryć grymasu niezadowolenia na wzmiankę o komisarzu Renterze. Orduño nie ma wyrzutów sumienia. Reyes znalazła się w BAC, bo miała plecy, będzie musiała sobie zapracować na sympatię.
We wspólnej sali Mariajo wycina z entuzjazmem jakąś wiadomość, na stole przed nią leży kilka lokalnych gazet z różnych prowincji. Nie czeka, aż przedstawią jej nową. Na jej widok od razu zagaduje przyjaźnie:
– Patrzcie: Chiński naukowiec donosi o wytworzeniu czarnych dziur w laboratorium.
Przeczytała tytuł z takim entuzjazmem, że Reyes czuje się w obowiązku zareagować.
– W laboratorium? Coś podobnego!
– No widzisz, wycięłam to już z sześciu gazet i jestem pewna, że jutro napisze o tym kolejne tyle tytułów. Nie wiem, skąd wzięli tę informację, może z jakiejś podejrzanej agencji na Syberii, to tam powstają fake newsy. Nazywam się Mariajo, a ty pewnie jesteś bratanicą komisarza.
– Mam na imię Reyes.
– Ja jestem Buendía – przedstawia się druga osoba obecna w pomieszczeniu. – Nie przejmuj się nią. Nie ma żadnych podejrzanych agencji na Syberii, Mariajo sama wymyśla wiadomości i puszcza je w obieg.
Buendía podchodzi, by pocałować ją w policzek na powitanie, a Reyes nie protestuje. Nikt nie skomentował jej wyglądu, chociaż żadne z nich nie wie do końca, czy traktować ją jak mężczyznę czy kobietę. Wszyscy przyjęli z ulgą, że sama zainteresowana najwyraźniej nie przywiązuje do tego wagi.
Mariajo nieco szorstko chwyta ją za ramię, choć w jej wydaniu ten gest wypada serdecznie.
– Pokażę ci ekspres do kawy. Wygląda na prosty, ale jest pewien myk.
– Dziękuję. Naprawdę wymyśliła pani tę wiadomość?
– Pewnie. Czarne dziury w laboratorium! Pomyśl tylko, co za bzdura. Nie wiem doprawdy, kto pisze w tych gazetach, prawdziwi analfabeci.
– I co pani z tego ma?
– Wszystkie wycinki trafiają do albumu. Któregoś dnia ujawnię wszystkie moje fake newsy. Upadnie prestiż niejednej gazety i będą się o mnie uczyć na studiach dziennikarskich na całym świecie. – Mariajo śmieje się i nikt nie wie, czy mówi poważnie, czy żartuje.
Do sali wchodzi Zárate. Ma zmartwioną minę. Nie zdejmuje kurtki, staje na środku, a kiedy zaczyna mówić, nie zwraca się do nikogo w szczególności.
– Jest Chesca?
– Na dzisiaj miała wezwanie do sądu – odpowiada Orduño.
– Nie stawiła się.
Orduño spogląda na niego z niedowierzaniem.
– Niemożliwe. Od tygodnia przygotowywała swoje zeznanie.
– Przychodzę prosto z sądu. Nie zjawiła się, prokurator jest wściekły. Nie dzwoniła? Czy ktoś miał dziś od niej wiadomości?
Omiata pokój spojrzeniem i teraz pytanie skierowane jest już do wszystkich. Odpowiada mu milczenie zabarwione zdumieniem, niezrozumieniem i cieniem niepokoju. Nawet Reyes pojmuje, że nie pora teraz na demonstrowanie swojej śmiałości i witanie nowo przybyłego. W takich chwilach chciałaby się stać niewidzialna albo schować się za segregatorem lub ekspresem do kawy. Jeszcze będzie miała czas przedstawić się Záratemu, kiedy napięcie opadnie.
– To niepodobne do Cheski, żeby nie stawić się w sądzie – mówi Buendía.
– Tym bardziej w sprawie, którą sama prowadziła.
Ostatnia uwaga pochodzi od Mariajo. Zárate potakuje ze złością, jak gdyby miał żal do kolegów, że zamiast rozwiać jego niepokój, jeszcze go podsycają. Chesca rozmontowała sieć handlarzy żywym towarem po kilku miesiącach śledztwa. Jest głównym świadkiem w sprawie. A rozprawa zaczyna się dziś. Jej nieobecność wprost spada z nieba adwokatowi.
– Dzwoniłeś do niej na komórkę?
Orduño wie, że to retoryczne pytanie. To jasne, że dzwonił, ale po omacku szuka czegoś, co rozproszy ogarniający go niepokój.
– Ponad dwadzieścia razy. Nie odbiera.
– Byłeś u niej w domu? – podsuwa nerwowo Mariajo.
– Dzwoniłem, nasłuchiwałem pod drzwiami. Nic.
– Nie masz kluczy?
– Nie – odpowiada z irytacją.
Reyes natychmiast łączy kropki. Założenie, że Zárate ma klucze do mieszkania Cheski, pozwala jej wyciągnąć wniosek, że coś ich łączyło lub łączy. Jednak Zárate nie ma tych kluczy, a zatem związek nie jest tak poważny, jak wszyscy myśleli.
Następują po sobie kolejne przypuszczenia, alarmujące hipotezy, obiekcje, może jakiś sąsiad ma klucze, nie możemy wejść do jej mieszkania bez pozwolenia, a co, jeżeli wczoraj w nocy miała jakiś atak i leży martwa w łóżku…
– A jeśli leży w łóżku z jakimś gościem po nocy pełnej seksualnych uniesień? – pyta dosadnie Mariajo, by uciąć temat. – Żeby legalnie otworzyć drzwi, musimy mieć zgodę sędziego. A nie dostaniemy jej tylko dlatego, że Chesca nie odbiera telefonu.
– No i nie stawiła się w sądzie, nie zapominaj.
– Mimo wszystko to za mało, Zárate.
Ángel kiwa głową. Wie, że nie da się uzyskać nakazu. Ale jest już naprawdę mocno zdenerwowany, niepokój zaczyna ściskać mu żołądek.
– Wczoraj był chiński nowy rok w Userze – mówi Orduño. – Mówiła mi, że może się tam przejdzie.
Buendía, zanim się odezwie, potwierdza jego informację gestem.
– Mnie też o tym wspomniała. Miała podrażnione oczy, ale to nie było nic poważnego, poradziłem jej kropelki.
– Co to za mania z tym leczeniem na własną rękę. – Orduño kręci głową.
– Jestem lekarzem. Lepiej znam się na martwych niż na żywych, ale kropelki do oczu jednak potrafię przepisać, jeśli trzeba.
Zárate wchodzi do gabinetu Cheski. Sprawdza każdy kąt, jakby w jakimś kłaczku kurzu mógł znaleźć klucz do tego, co się dzieje.
Reyes widzi, że atmosfera gęstnieje z każdą godziną. Na razie jej przybycie do brygady – po tym, ile trudu kosztowało ją przekonanie wuja, któremu nie wystarczało, że miała najlepsze wyniki w Akademii – nie wygląda tak, jak sobie wyobrażała. Wiedziała, że będą ją traktowali z dystansem ze względu na pokrewieństwo z Renterem, szefem wszystkich jednostek operacyjnych, ale to jej nie martwi. Jest pewna, że dobrze się przygotowała do pracy tutaj i szybko to udowodni. Nie spodziewała się jednak tej całej konsternacji, w jaką wprawiło wszystkich zniknięcie Cheski.
– Domyślam się, że już słyszałaś, czym się zajmujemy w BAC. – Orduño nie wie, jak inaczej rozmawiać z nową.
– Słyszałam, ale wolałabym, żebyś podał mi własną wersję. Jeśli możesz.
– Jak by ci to wyjaśnić… Jesteśmy wydziałem, który służy po trochu do wszystkiego, poczynając od spraw, które utknęły w martwym punkcie, źle przeprowadzonych dochodzeń czy inspektorów, którzy niezbyt profesjonalnie wypełniają swoje obowiązki, aż po stare śledztwa, które z jakichś powodów zostają wznowione. To znaczy, że tutaj jednego dnia możesz brać udział w dochodzeniu dotyczącym handlu żywym towarem w León, a następnego będziesz się zajmować morderstwem z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku.
– Dużo akcji?
– Bez przesady. Jeśli zależało ci na akcjach, powinnaś poprosić o przydział do innej jednostki.
– Nie, tu mi będzie dobrze – odpowiada Reyes tajemniczo. – Są dni, kiedy potrzebuję działania, ale innym razem doceniam spokój.
Zárate poszedł się rozejrzeć w Userze, popytać trochę tu i tam. Paco, właściciel baru, w którym bywa Chesca, widział ją tam, jak piła piwo. Nie zauważył nic szczególnego. Pyta sąsiadów, właściciela sklepu, gdzie kupuje żarówki, baterie i tego typu rzeczy. Ale nie trafia na żaden ślad.
Postanawia wrócić do BAC i złapać byka za rogi.
– Chcę wejść do mieszkania Cheski.
Wyrzuca to z siebie bez wstępów czy powitań. Jego mina jest stanowcza, minęło kilka godzin i nadal nie mają żadnych wieści. Tym razem nie będzie już etycznych rozterek na temat czego, czy można naruszyć mir domowy.
– Przygotować pismo dla sędziego? – oferuje się Orduño.
– Nie. Lepiej do Rentera. Jego pozwolenie wystarczy. To szczególny przypadek. Ale dzwoniłem do niego i nie ma go w jego biurze, a komórki nie odbiera.
Oczy wszystkich kierują się na Reyes. Ale to Zárate podchodzi do niej.
– Wiesz może, gdzie jest twój wuj?
– W ten sposób witasz się ze mną w pierwszym dniu mojej pracy?
Zárate przygląda się jej uważnie i próbuje powstrzymać wybuch gniewu. Kim jest ta smarkula, która odzywa się do niego takim tonem, gdy ich koleżanka z brygady zaginęła? Reyes wytrzymuje jego spojrzenie. Rozumie, że Zárate jest zdenerwowany, ale to nie powód, by traktował ją grubiańsko. Poza tym musi się bronić, musi wyznaczać granice albo nigdy nie przestanie być bratanicą Rentera.
– Gdzie jest twój wujek? – nalega Zárate.
– Nie mam pieprzonego pojęcia. Jestem policjantką, a nie czyjąś tam bratanicą.
Mariajo maskuje uśmieszek i postanawia się wtrącić, zanim poleje się krew.
– Ja się zorientuję, co dziś robi.
Po kilku telefonach i tyluż rozmowach z sekretarkami w ministerstwie, w jej wieku, jak gdyby istniała sieć kobiet po sześćdziesiątce, które wzajemnie sobie pomagają, Mariajo ma gotową odpowiedź.
– Rentero jest w Casino de Madrid, przy ulicy Alcalá. Odbywa się tam jakaś uroczystość charytatywna, zbierają fundusze dla szkół w Mjanmie.
– Jadę tam po zgodę – oświadcza Zárate. – A ty jedziesz ze mną.
Pokazuje na Reyes.
– Ja?
– Tak. Pomożesz mi zmiękczyć wujka.
Chesca ma dziwny sen. Sen, w którym śmierdzi gnojówką. Nie udaje jej się obudzić, ale w półśnie przypomina sobie poprzednią noc: korowód Chińczyków, piwa z Juliem, przejażdżkę motorem na Comendadoras i, niestety, trzech mężczyzn, których odkryła, gdy przyglądali się, jak uprawia seks ze swoim nowym znajomym. Podejrzewa, że ją zgwałcili, ale nie może sobie tego przypomnieć. Przez chwilę jedyną realną rzeczą jest zapach, ten świński smród.
W końcu udaje jej się otworzyć oczy, pieką ją, boli ją głowa, zapalenie spojówek się nasiliło, ale nie to jest najgorsze: leży nago, przykuta kajdankami do łóżka za nadgarstki i kostki. Szarpie ramionami i nogami, obscenicznie rozkraczonymi, ale nawet najmniejszy ruch wywołuje przeszywający ból. Konstrukcja łóżka jest mocna i ledwo drgnie przy wstrząsach, które wywołują te próby.
Zamyka oczy i choć wydaje się to niemożliwe, znów zasypia. Kiedy się budzi, nie wie, ile czasu minęło, kilka sekund, a może parę godzin. Nadal nie potrafi uporządkować sobie w głowie tego, co ją spotkało, od kiedy ten ładny chłopak ubrany tak, że wyglądał jak przeniesiony z lat siedemdziesiątych, zaczepił ją na ulicy Marcelo Usera. Przyjechali do mieszkania. Kiedy wyszła z łazienki, gdzie wstąpiła, żeby zaaplikować sobie kropelki do oczu, czekał na nią kieliszek wina. Na samą myśl o nim dostaje mdłości, więc, choć trudno to uznać za naukową metodę, przypuszcza, że to w trunku był środek usypiający czy co tam jej dali. Swędzenie oczu jest nieznośne, ale wie dobrze, że w tym momencie zapalenie spojówek to najmniejszy z jej problemów.
Patrzy wokół, podnosząc się, na ile tylko pozwalają jej więzy i obolałe mięśnie. Znajduje się w miejscu, które wygląda na piwnicę. Wysoko pod sufitem są okna, ale zasłonięte kartonami. Niewiele widać, ale coś może zobaczyć dzięki światłu wpadającemu przez szpary. W półmroku dostrzega kilka kształtów, pewnie jakieś pudła lub stare meble. Parę metrów od łóżka są schody, a u ich szczytu drzwi. Tam powinna się dostać, jeśli chce ujść z życiem.
Próbuje się skupić na okolicach krocza. Czy czuje tam ból, podrażnienie? Być może w ten sposób zdoła ostatecznie rozstrzygnąć, czy ją zgwałcili. Jednak nie czuje tam nic szczególnego. Może środek, który jej podali, obezwładnił ją do tego stopnia, że nie musieli niczego robić na siłę, może zadowolili się tylko obserwowaniem, jak uprawia seks z Juliem. Niczego nie potrafi sobie przypomnieć, od chwili, gdy ogarnęło ją przerażenie na widok trzech mężczyzn otaczających łóżko. Następne, co pamięta, to moment, gdy obudziła się związana. Niczym lawina spada na nią słowo: manada6. Chociaż przy tym smrodzie, który się tu unosi – wcale jej się nie przyśnił – właściwszym określeniem byłaby trzoda.
W miarę jak się uspokaja, choć ból głowy nie odpuszcza i oczy nadal ją swędzą, myśli z coraz większą jasnością. Jak mogła być tak nieostrożna? Jak mogła zignorować niepokojące sygnały? Julio podszedł do niej i opowiedział jej tę scenę z filmu, chcąc jej wmówić, że to jego własny pomysł, jak gdyby miał już gotowy scenariusz; w łazience mieszkania, do którego ją zaprowadził, nie było przedmiotów osobistych, teraz uświadamia sobie, że w salonie również nie. Julio nie zabrał jej do swojego domu, tylko do wynajętego apartamentu, pewnie dla turystów, gdzie już czekało tamtych trzech. Ryzykuje teorię: to czterech mężczyzn, którzy wysyłają najprzystojniejszego, żeby poderwał pierwszą lepszą kobietę, potem wspólnie ją gwałcą i znikają. Trafiło na nią, lecz równie dobrze mogło się to przytrafić każdej innej. A jeśli wpadła w pułapkę, to dlatego, że zaślepiła ją złość: wciąż była wkurzona, że Zárate obiecał spędzić z nią wieczór, a potem wystawił ją do wiatru, i w efekcie zapomniała o najbardziej podstawowych zasadach bezpieczeństwa. Złość i nienawiść blokują myślenie, zawsze o tym wiedziała. Wszystko, co wyszło jej w życiu dobrze, nawet te najbardziej skrajne rzeczy, osiągnęła, kierując się rozsądkiem.
Koncepcja z ładnym podrywaczem i brzydkimi gwałcicielami byłaby całkiem dobra, miałaby sens. To uspokaja, kiedy zdarzenia mają sens i są zrozumiałe. Tyle że niestety to nie może być prawda. Gdyby chcieli tylko zgwałcić Chescę, nie przewieźliby jej w to miejsce, które śmierdzi gnojowicą, nie przywiązali w ten sposób nago do łóżka. Co zamierzają z nią zrobić?
Nie może pozwolić, by do wściekłości i nienawiści dołączył strach. Jeśli mu nie zapobiegnie, nie będzie miała szans na ucieczkę.
Reyes wiele razy była w Casino de Madrid, zawsze na jakichś imprezach czy uroczystościach. Tak naprawdę jej ojciec, brat Rentera, jest tu wspólnikiem. Za to po Záratem od razu widać, że nie bywa w takich miejscach. Wspaniałe reprezentacyjne schody wyraźnie robią na nim wrażenie.
Portier wychodzi im na spotkanie, policjant pokazuje mu odznakę.
– Jestem podinspektor Ángel Zárate z policji kryminalnej.
– Zawołam dyrektora.
– Nie ma potrzeby, żeby go pan niepokoił, chcę tylko porozmawiać z komisarzem Renterem, który bierze udział w imprezie.
– Przykro mi, podinspektorze Zárate, nie mogę pana wpuścić. Ale jeśli porozmawia pan z dyrektorem, nie powinno być problemu.
Reyes wysuwa się do przodu.
– Basilio, muszę porozmawiać z wujkiem. To potrwa tylko chwilę.
– Wiesz, że nie należy tak wchodzić, Reyes – protestuje portier.
– Nie denerwuj się, zaraz sobie pójdziemy i nie ukradniemy żadnej popielniczki.
Prośbie towarzyszy czarujący uśmiech, który kontrastuje z surowością jej męskiego stroju i agresywną fryzurą.
– Są w Sali Królewskiej. Postaraj się, żebym tego nie pożałował.
– Niczym się nie martw.
Portier odchodzi i teraz to Zárate idzie za Reyes, która pokazuje mu drogę do miejsca, gdzie odbywa się uroczystość.
– Dlaczego nie powiedziałaś, że go znasz?
– Nie pytałeś.
Gdy tylko wchodzą do Sali Królewskiej – najlepszej w Casino de Madrid, w stylu neorokoko, z imponującymi oknami, żyrandolami, marmurowym fryzem autorstwa Benlliurego7 i cennymi malowidłami, pośród których znajduje się obraz Julia Romera de Torresa – Zárate dostrzega Rentera, który rozmawia ze starszą kobietą. Trafili na koktajl przesycony cichym gwarem rozmów, ponad który czasem wybije się jakiś śmiech, nie zaburzając cywilizowanego i nieco nierzeczywistego tonu konwersacji. Reyes nie rozumie, dlaczego bez dalszej zwłoki nie podejdą po prostu do komisarza. Zárate zamarł w progu, jakby nagła obawa czy wstyd nie pozwalały mu wejść dalej. Albo jak gdyby zobaczył ducha. I do pewnego stopnia tak właśnie jest: pomiędzy greckim posągiem Pallas Ateny a pękatym, zadowolonym z siebie mężczyzną w kamizelce z kieszonką na zegarek stoi Elena Blanco. Ma na sobie elegancką długą suknię w kremowym kolorze. Na jej twarzy maluje się sztuczny uśmiech, który demonstruje swojemu rozmówcy, a który rozluźnia się na widok Záratego, przeradzając natychmiast w wyraz spontanicznego zaskoczenia, radosny, zaciekawiony i szczęśliwy, właściwy spotkaniom starych przyjaciół. Podchodzi do Záratego, otwierając ramiona, z wylewnością, która w tym środowisku kontrolowanych i oszczędnych emocji wydaje się niemal obsceniczna.
– Co za niespodzianka!
– A co ja mam powiedzieć? Myślałem, że mieszkasz we Włoszech.
– Spędziłam tam tylko jakiś czas – poprawia go. – Miałam już ochotę wrócić do Madrytu i matka zleciła mi zorganizowanie dobroczynnej imprezy, żeby zdobyć fundusze dla szkół w Mjanmie.
Przy tych słowach wskazała na bardzo wykwintną damę stojącą z Renterem. Pomimo wieku to piękna kobieta, tym wyniosłym typem urody właściwym jedynie osobom bogatym. Komisarz krzywi się na widok funkcjonariusza BAC i swojej bratanicy, która stanęła obok Záratego, próbując zachować jak największą dyskrecję. Intuicja podpowiada Renterowi, że są kłopoty – a to ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzył, kiedy właśnie podano mu wyśmienite amontillado8, versos 1891 de Barbadillo. Podchodzi do nich.
– Reyes, nie spodziewałem się ciebie tutaj – mówi, nie kryjąc niezadowolenia. – Ciebie też – dorzuca w kierunku Záratego.
Policjant stara się zdusić niemiłe uczucie. Przyjechał tu z konieczności, żeby porozmawiać z komisarzem, i nagle irytuje go, że ten przerwał mu rozmowę z Eleną. Trwa to jedynie chwilę, ale to chwila bardzo intensywna, w ciągu której udaje mu się błyskawicznie ustalić priorytety: trzeba jak najszybciej znaleźć Chescę. Opowiada, co zaszło, że nie stawiła się w sądzie, nie daje znaku życia, wszyscy się martwią, że mogło stać się jej coś złego. Rentero słucha go niecierpliwie. Być może z powodu złego humoru nie widzi powodów do niepokoju. Zwala wszystko na ciężar pełnionych przez nią funkcji – „chociaż Chesca jest koordynatorką, nie szefową”, uściśla, jakby chciał dobitnie podkreślić, że zadaniom szefa brygady nie mogłoby sprostać żadne z nich – i jest pewien, że lada chwila się pojawi.
– To dziwne, że nie przyszła do sądu. Tę sprawę prowadziła osobiście, a teraz oskarżeni mogą uniknąć kary – oponuje Zárate.
– Nie będziemy wdzierać się do jej mieszkania, sprawdzać komórki ani włamywać się do poczty elektronicznej tylko dlatego, że wyrwała jakiegoś gościa i pewnie bawi się w najlepsze – ucina Rentero dosadnie.
Reyes widzi, że tym zdaniem chce zamknąć sprawę, bo najwyraźniej szykuje się już do odejścia. Łapie go za ramię.
– Wujku, wejdziemy tylko do jej mieszkania i sprawdzimy, czy wszystko jest w porządku. Nie wywrócimy go do góry nogami.
Rentero spogląda na nią, a źrenice zwężają mu się z irytacji. W tym momencie nie ma śladu po łączącym ich pokrewieństwie, teraz nie jest jej wujem, tylko przełożonym, który nie pozwoli na najmniejszy kontakt fizyczny ze stażystką.
– Proszę was, żebyście nie przeszkadzali mi w pracy. Cieszę się, że moja bratanica Reyes jest w brygadzie, na pewno zostanie świetną policjantką.
Rentero odchodzi.
– Co za skurwiel – cedzi przez zęby Zárate. Widzi, że Reyes unosi brew. – Za przeproszeniem.
– Mną się nie martw, ja już mam o nim wyrobione zdanie.
– A więc jesteś bratanicą Rentera.
– A ty legendarną Eleną Blanco.
– Wierz mi, że żadna ze mnie legenda.
– Nie wiesz, co się o tobie opowiada w Akademii.
– Wolę nie wiedzieć.
Zárate chrząka. Denerwuje się.
– Elena, pomóż mi. Wiem, że Chesce stało się coś złego.
– Już nie jestem policjantką, Ángel.
– Ale jesteś jej przyjaciółką. A przynajmniej pracowałyście razem przez kilka lat. Czy to nic nie znaczy?
Elena widzi, że matka przywołuje ją gestem.
– Jedyne, co mogę zrobić, to wyrazić moje zdanie. Chesca pod żadnym pozorem nie zawaliłaby wizyty w sądzie. Zawsze była bardzo odpowiedzialna. I nie jest też normalne, że przez cały dzień nie daje znaku życia.
– Mówisz to tak spokojnie?
– A co mam zrobić?
– Pomóż mi ją znaleźć. Potrzebuję cię.
Elena unika kolejnego spojrzenia swojej matki, zimnego jak stal, spojrzenia, które wysyła bardzo jasny przekaz: przestań gadać z tymi dwoma szmaciarzami i wróć do swoich towarzyskich obowiązków.
– Wejdź do jej mieszkania – mówi Elena z nagłą determinacją. – Nieważne, co mówi Rentero. Natychmiast jedź do domu Cheski i wejdź tam.
– Bez upoważnienia?
– Bez zwłoki.
– Mówisz jak nie ty. Zawsze ściśle trzymałaś się zasad.
– Ale obecnie nie jestem już policjantką. I chodzi o Chescę, sam powiedziałeś. To koleżanka.
Zárate kiwa głową.
– A teraz wybacz, obowiązki wzywają.
– Jedź ze mną. Będziemy szukać Cheski. Razem.
– Nie mogę.
Zárate posyła jej uważne spojrzenie, jak gdyby mógł przeniknąć ten opór, za którym się chowa.
– Przykro mi. Na pewno wkrótce się znajdzie. Miło było cię zobaczyć. – Elena odwraca się do Reyes. – Życzę ci powodzenia. Jesteś w najlepszym miejscu w całej policji, żeby nauczyć się zawodu.
Reyes uśmiecha się z wdzięcznością. Elena dołącza do grupki osób, z którą stoi jej matka. Pod uśmiechem damy można się domyślić gorzkiego wyrzutu, który w stosownym czasie zostanie wypowiedziany.
Zárate i Reyes kierują się do drzwi. Dziewczyna się uśmiecha, w końcu poznała słynną inspektor Elenę Blanco i się nie rozczarowała. Ángel idzie wkurzony, próbując poradzić sobie z wrażeniem, jakie wywarło na nim ponowne spotkanie z dawną szefową BAC.
Elena bierze kieliszek białego wina i żałuje, że na tych eleganckich przyjęciach trzeba sączyć alkohol małymi łyczkami. Najchętniej opróżniłaby go jednym haustem, by spróbować ugasić ten pożar, który wywołało w jej sercu pojawienie się Záratego. Jego dobitna obecność, jego zapach i głos. Problemy, o których jej opowiedział. Problemy, które stanowią część jej innego życia, tego, które już zostawiła za sobą. Tamto życie nagle powróciło do niej z całą wyrazistością. Teraz wystarczy, że wyciągnie rękę, a dotknie palcami przeszłości, którą uważała za bardzo odległą.
Pierwszą sprawą po przyjeździe do Usery jest sprawdzenie garażu. Zrobił to już po południu: stało tam C3 Cheski, ale brakowało motocykla, hondy CBR 500R. Nic się nie zmieniło. Na miejscu numer szesnaście zaparkowany jest tylko samochód. Z BAC nadali polecenie szukania motoru, ale na razie nie ma żadnych wiadomości na ten temat. Kontrola garażu zmusza go do rekonstrukcji wieczoru Cheski w świetle, którego Zárate wolałby nie zapalać. Chciała przejść się po dzielnicy i wziąć udział w obchodach chińskiego nowego roku. I rzeczywiście tak zrobiła, a przynajmniej jeden świadek ją tam widział. Ale w takim razie po co brała motor? Co nieprzewidzianego się wydarzyło, że zmieniła plany? Do czego potrzebowała motocykla, skoro planowała spacerować w pobliżu i cieszyć się świąteczną atmosferą?
W mieszkaniu Cheski może się kryć jakaś odpowiedź. Nie ma wyboru – muszą wedrzeć się do jej prywatnej przestrzeni, Zárate dobrze o tym wie. Wie też, że powinien wejść tam sam. Wyczuwa u Reyes ekscytację wywołaną tą przygodą, chorobliwą radość, że już pierwszego dnia pracy trafiła w sam środek dramatu, ale nie chce ściągać na nią kłopotów.
– Wejdę sam. Nie chcę, żebyś miała z tego powodu problemy, idź do BAC.
Reyes patrzy na niego, jakby właśnie obrzucił ją stekiem wyzwisk.
– Nie traktuj mnie jak dziecka. Idę z tobą.
– Posłuchaj mnie, nagana nie wygląda dobrze w żadnym CV.
– Zaryzykuję. Mam wystarczająco dobre CV.
Zárate wzdycha, żeby podkreślić, że jego cierpliwość się kończy. Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia, każda sekunda może się liczyć.
– Wydaję ci rozkaz. Wróć do BAC i czekaj na mój telefon.
Reyes odchodzi z rękami w kieszeniach spodni. Idzie szybkim krokiem, szeroko rozstawiając nogi na prawo i lewo. Zárate nie może oprzeć się wrażeniu, że za chwilę sprzeda kopniaka jakiemuś koszowi na śmieci lub znakowi drogowemu. Ona jednak tego nie robi.
Z garażu można wejść na górę schodami, nieraz z nich korzystał. Dostępu do mieszkania bronią zwykłe drzwi, nie antywłamaniowe. Zresztą nie ma zamka, który potrafiłby się oprzeć manipulacjom Záratego z wytrychem. Chesca musiała wyjść z domu tak rozeźlona, że nawet się nie zatrzymała, by zamknąć drzwi na klucz.
Zárate wchodzi do przedpokoju i natychmiast pojmuje, że nikogo tu nie ma. Mówi mu to intuicja, ale także cisza i dziwny, jakby wyczekujący letarg przedmiotów. Ugniecione poduszki, koc zwisający z sofy, dwie puszki po piwie, które wypili po południu.
To małe mieszkanie, umeblowane rzeczami z Ikei, na wierzchu widać niewiele przedmiotów osobistych i ledwie kilka książek. Jest parę nagród za wyścigi motocyklowe i worek bokserski w kącie. Zárate chodzi po tym mieszkaniu, które tyle razy odwiedzał, i stara się nie dopuszczać do siebie wspomnień, ale one mimo to kotłują mu się w głowie. Dywan, na którym baraszkowali, gdy przyszedł tu po raz pierwszy, kuchnia, gdzie przygotowali wspólnie nadziewaną paprykę, która potem spaliła się w piekarniku, łazienka z prysznicem, który tyle razy przyjął ich gościnnie, gdy próbowali rzucić wyzwanie ograniczonej przestrzeni. Sypialnia, łóżko ze skotłowaną pościelą, jego strona łóżka – bo nawet miał już swoją stronę – dużo bardziej wygładzona, ta połowa czekająca na jego nadejście niczym stęskniona kobieta wyglądająca powracającego żołnierza. Woli nie myśleć o wielu godzinach, które spędził w tym miejscu, o nadziejach, które zaczęły się tu rodzić, o pewnej rozmowie po tym, jak się kochali. Teraz musi tylko znaleźć jakiś trop, coś, co wskaże mu drogę do miejsca pobytu Cheski. Na stole w jadalni stoi butelka francuskiego wina, ozdobiona fioletową wstążeczką. Nieotwarta. Kupiona, żeby uczcić coś, co nigdy nie nastąpiło. W szafie przy wejściu, za kurtkami, znajduje pistolet Cheski. Nie wyszła z domu w sprawach służbowych, myśli Zárate. Zabrałaby go.
W mieszkaniu nic nie sugeruje gwałtownych scen. Nawet najbardziej wprawne oko nie dostrzegłoby tu nic podejrzanego. Może jedynie ta butelka francuskiego wina zwróciłaby uwagę kogoś, kto dobrze znał Chescę, bo ona nie przepada za winem i w ogóle niewiele pije, co najwyżej jedno czy dwa piwa. Ale ta butelka wina nie zawiera odpowiedzi na pytanie o ewentualne przestępstwo, zawiera łzy wywołane miłosnym rozczarowaniem.
Rozlega się dzwonek i Zárate wyobraża sobie Reyes, jak odchodzi ulicą, szeroko niczym kaczka rozstawiając nogi, aż nagle obraca się na pięcie, by zawrócić i podjąć misję, od której została niesłusznie odsunięta. Czuje, że nie będzie mu przeszkadzało to nieposłuszeństwo. W mieszkaniu napotkał tyle wspomnień i duchów, że jest niemal wdzięczny za towarzystwo. Jednak to nie Reyes. W progu stoi Elena Blanco.
– Coś podejrzanego?
Zárate uśmiecha się i wpuszcza ją do środka.
– Cieszę się, że cię widzę.
– Nie znalazłeś jej zwłok na kiblu po zawale, to już coś.
– Bardzo się martwię, Elena.
Inspektor wchodzi i przygląda się wystrojowi, zdjęciom, które zdobią ścianę w salonie, pamiątkom z jakiejś egzotycznej podróży, a także ze zlotu motorowego. Na jednej z fotografii widać Chescę obejmującą Záratego na tle kwitnących wiśni.
– To było w Jerte – wyjaśnia policjant.
Elena nie odpowiada. Dalej lustruje salon. Jej uwagę zwracają dwie puste puszki po piwie i wskazuje je pytającym gestem.
– Wczoraj spędziliśmy razem chwilę po południu.
Teraz przygląda się butelce wina. Zárate kręci głową, nie wie, dlaczego na stole w jadalni stoi tak drogie wino. Elena szuka dalej. Szczegóły, drobne znaleziska i przypuszczenia tworzą w jej głowie magmę. Jeszcze przyjdzie czas, by nadać jej kształt, nie chce wyciągać pochopnych wniosków. W łazience stoi szklanka z dwiema szczoteczkami do zębów.
– Jedna jest twoja?
– Elena…
Zárate czuje się niezręcznie w tej sytuacji, chce rzucić jakieś wyjaśniające zdanie, ale nie wie, czy zabrzmi to jak usprawiedliwienie, czy jak prośba o poszanowanie jego prywatności.
– Nie zamierzam wnikać w twoje prywatne życie – przerywa mu Elena. – Chcę tylko wiedzieć, czy mógł tu wejść ktoś więcej. To ważne.
– Tak, to moja szczoteczka – mówi Zárate.
– Niebieska czy zielona?
– Elena…
– Nieważne.
Nie ogranicza się już do kontroli wzrokowej. Elena otwiera szafy, podnosi poduszki, odsuwa meble. W szufladzie komody znajduje tablet bez hasła.
– Daj mi to! – Zárate wyrywa jej sprzęt.
Jednym kliknięciem otwiera galerię zdjęć i zaczyna je kasować.
– Co robisz? – pyta Elena.
Zárate nie odpowiada. Kontynuuje ze wzrokiem wbitym w ekran. Elena zabiera mu tablet.
– Oddaj mi to, nie chcę, żebyś to oglądała – protestuje. – To prywatne rzeczy.
– Wczoraj w nocy zniknęła Chesca, a ty piłeś z nią piwo o ósmej wieczorem. Jeśli chcesz, żebym ci pomogła, muszę wiedzieć wszystko.
Zárate z rezygnacją pozwala jej obejrzeć zdjęcia. Elena nie komentuje ujęć, które przesuwają się przed jej oczami. Nagi Zárate w groteskowej pozie, Zárate z rośliną zakrywającą jego genitalia, goły Zárate z butelką soku pomarańczowego w ręku przy otwartej lodówce.
Dzwonek telefonu przerywa niezręczną sytuację i policjant szybko wyjmuje komórkę z kieszeni kurtki. To Mariajo. Odnaleziono motocykl Cheski porzucony przy drodze M-30, na pustym terenie koło Ruedo.
– Niech Orduño pojedzie i zbada, jak tam trafił ten motor. I niech zabierze ze sobą nową.
Kończy połączenie. Elena dalej ogląda zdjęcia, zachowuje się, jakby nie interesowała jej ta wiadomość.
– Znaleźli motocykl Cheski przy drodze – mówi Zárate.
– Słyszałam. I wcale mi się to nie podoba.
– Masz na myśli zdjęcia?
Elena spogląda na niego ze zdumieniem. Podaje mu tablet.
– Posłuchaj mnie uważnie, Ángel. Nie interesuje mnie, czy planowaliście ślub i dzieci, czy tylko od czasu do czasu się bzykaliście. Chcę jedynie ustalić, gdzie jest Chesca. Opowiedz mi o ostatniej sprawie, przy której pracowaliście.
Zárate próbuje zrobić dla niej szybkie streszczenie: czternaście lat temu znaleziono poćwiartowane zwłoki kobiety na wysypisku w Valladolid. Śledztwo utknęło w martwym punkcie, jednak kiedy podjęła je BAC, przeanalizowali wyniki sekcji zwłok i akta i znaleźli wątek, który dało się pociągnąć dalej: ofiara była zamężna, ale miała romans. Odkryli nawet nazwisko kochanka – Alejandro Cesa. W tamtym okresie był właścicielem baru, ale uzależnienie od narkotyków doprowadziło go do utraty lokalu. Jeszcze kilka tygodni temu był powiązany z siecią handlarzy żywym towarem specjalizującą się w kobietach ze Wschodu. Nie stał wysoko w hierarchii, był raczej podwładnym, który miał za zadanie pilnować kobiet, żeby niczego nie zgłosiły. Tym sposobem Chesca zamknęła za jednym zamachem dwie sprawy: aresztowano Alejandra Cesę za zamordowanie tamtej kobiety i rozmontowano sieć. Uwolniono ponad piętnaście kobiet, które dla nich pracowały.
– Sądzisz, że to ma jakiś związek z jej zniknięciem? – pyta Elena.
– Nie wiem.
– Tak czy inaczej, poproś o akta oskarżonych i prześwietl ich wszystkich po kolei.
– Nie wyszła z domu w sprawach zawodowych. Wzięłaby broń.
Pokazuje jej pistolet Cheski.
– Gdzie był?
Kierują się do szafy przy wejściu, pełnej płaszczy i kurtek. Elena maca ubrania, szuka w kieszeniach. Z jednej z nich wyciąga komórkę.
– To jej telefon – mówi Zárate.
Elena próbuje go włączyć, ale jest zablokowany.
– Znasz hasło?
– Za kogo mnie bierzesz? Nie jestem jakimś pieprzonym zazdrośnikiem, który przegląda komórkę swojej dziewczyny.
– Wezmę go – mówi, chowając aparat do kieszeni. – Muszę iść, jeśli nie wrócę do Casina, matka mnie zabije.
– Czekaj, w którym płaszczu był ten telefon?
Elena wyjmuje kremowy prochowiec. Zárate sprawdza kieszenie. W jednej z nich coś jest. Dowód osobisty. Ogląda go z uwagą i wbija wzrok w swoją koleżankę. Elena pojmuje, że coś odkrył.
– Zobacz. Fałszywy dowód. Zdjęcie należy do Cheski. Ale nazwisko…
Elena bierze dokument.
– Leonor Gutiérrez Mena. Kim jest ta kobieta?
– Nie mam pojęcia.
– Dlaczego Chesca miała podrobiony dowód na inne nazwisko?
Zárate nie potrafi odpowiedzieć na pytanie Eleny.
– Weź go do BAC i daj Mariajo, niech spróbuje coś ustalić.
Zárate kiwa głową i chowa dokument.
– Ángel, czy jest coś, o czym mi nie powiedziałeś?
– Nie.
Elena woli przemilczeć, że mu nie wierzy.