Czerwona apokalipsa - Vladimir Wolff - ebook + książka

Czerwona apokalipsa ebook

Vladimir Wolff

4,2
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kadencję prezydenta Ukrainy Janukowycza szybko przerywa katastrofa lotnicza. Rządy jego następcy, Juszczenki, jeszcze szybciej kończy kula snajpera.

 

Ukraina pogrąża się w okrutnej wojnie domowej. Gdy do Kijowa przybywa sekretarz stanu USA Hillary Clinton, by udzielić poparcia premier Julii Tymoszenko, zamachowcy znów atakują...

 

Ameryka musi zareagować. Okręty VI Floty wpływają na Morze Czarne. Do baz w Turcji przybywają kolejne dywizjony F-15. Bitwa o Krym rozpoczęta.

 

A nad Wisłą znów brzmią ułańskie trąbki: „Lwów zdobędziemy, Wilno odbijemy!”. Rosomaki przekraczają granicę. Ukraina nie jest sama.

 

Lecz Rosja nie zamierza biernie czekać na rozwój wypadków. Zrobi wszystko, by jednak osiągnąć cel. To właśnie na taką chwilę przygotowała „Czerwoną apokalipsę”.

 

 

Kolejna mocna powieść Vladimira Wolffa, patriotic fiction najlepszej próby z Polakami w rolach głównych.

Witold Nieć, publicysta

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 562

Oceny
4,2 (45 ocen)
22
12
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




VladimirWolff

Czerwona apokalipsa

Fragment

DRAMATIS PERSONAE

POLACY

Jan Jastrzębski – minister obrony narodowej Rzeczypospolitej Polskiej

gen. Jerzy Holzer – szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego

płk Jan Koźmiński – szef Agencji Wywiadu Wojskowego

mjr Jan Rusinek – dowódca 16 Batalionu Powietrzno-Desantowego

por. Piotr Wierzbicki – oficer Jednostki Wojskowej „GROM”

chor. Paweł Bogdański – oficer Agencji Wywiadu Wojskowego

bsm. Leszek Nowakowski – płetwonurek Morskiej Jednostki Działań Specjalnych „Formoza”

sierż. Arkadiusz Pawłowski – żołnierz 21 Brygady Strzelców Podhalańskich

sierż. Andrzej Wirski – żołnierz 1 Pułku Specjalnego

st. szer. Łukasz Matysek – żołnierz 16 Batalionu Powietrzno-Desantowego

kpr. SG Jerzy Kłyś – uczestnik patrolu Straży Granicznej

ROSJANIE

Dymitr Miedwiediew – prezydent Federacji Rosyjskiej

Władimir Putin – premier Federacji Rosyjskiej

Anatolij Sierdiukow – minister obrony

Siergiej Iwanow – minister spraw zagranicznych

Oleg Obaturow – przewodniczący Rosyjskiego Komitetu Narodowego na Krymie, prezydent Republiki Krymu

adm. Nikołaj Bazin – dowódca Marynarki Wojennej

gen. Aleksander Bortnikow – szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa

gen. Klimient Jegorow – jeden z zastępców szefa GRU

gen. Aleksandr Szliachturow – szef GRU

płk Japiszew – głównodowodzący sił zbrojnych Republiki Krymu

płk Taras Jermołow, pseudonim „Ataman” – oficer GRU

płk Igor Pietrow – zastępca gen. Jegorowa z GRU

mjr Zinowij Kołobanow – oficer GRU

mjr Iwan Skrabin – oficer specnazu GRU

kpt. Anatol Załygin – dowódca grupy okrętów krążownika rakietowego „Moskwa”

por. Jurij Daniłowicz – pilot śmigłowca Ka-32 Marynarki Wojennej

sierż. Leonow – podwładny majora Skrabina, dowódca drużyny specnazu GRU

Oleg Gromow – oficer GRU, łącznik Jermołowa

Wiktor Tymofiejewicz – operator systemów przeciwpodwodnych śmigłowca Ka-32 Marynarki Wojennej

AMERYKANIE

Barack Obama – prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki

Hillary Clinton – sekretarz stanu

Gary Craig – doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego

Cyril Lomax – asystent Gary’ego Craiga

Robert Mueller III – dyrektor Federalnego Biura Śledczego

Dan Daniels – zastępca dyrektora Federalnego Biura Śledczego

gen. James D. Wilson – przewodniczący Kolegium Szefów Połączonych Sztabów

kmdr Arthur Nivell – dowódca Grupy Bojowej 6.1 USS „Mobil Bay”

kmdr Charles Frazer – pilot, dowódca grupy samolotów w czasie operacji „Krogulec”

kpt. Evan Roberts – dowódca kompanii zwiadu 62 Marine Expeditionary Unit – Marine Corps

Ted Mankowski – agent Secret Service, przełożony Mantucciego

Marc Mantucci – agent Secret Service

UKRAIŃCY

Wiktor Juszczenko – prezydent Republiki Ukrainy

Julia Tymoszenko – premier

gen. Osip Kusznin – doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa

gen. Jemielian Pugaczow – dowódca 1 Brygady Pancernej i 40 Brygady Powietrzno-Szturmowej

gen. Maksym Wowczuk – szef sztabu armii

sierż. Dmytro Potywiec – agent Służby Bezpieczeństwa Ukrainy

Mykoła Andruchow – przywódca grupy nacjonalistycznych partyzantów

Ilja Czumak – przyjaciel i podwładny Andruchowa

Stiepan Okuniew – przywódca Mobilnego Oddziału Narodowej Ukraińskiej Samoobrony

INNI

Araki Sadao – podoficer piechoty morskiej z Japonii, uczestnik kursu rangerów

PROLOG

FORT BENNING – USA

22 marca

Dookoła panowała cisza. Las, zwykle pełen odgłosów, wydawał się martwy. Panująca w powietrzu duchota stłamsiła śpiew ptaków i szum liści. Nic dziwnego, skoro już teraz, lekko po dziewiątej rano, temperatura powietrza przekroczyła trzydzieści stopni.

Sierżant Andrzej Wirski przykucnął za pniem rozłożystej sosny i sięgnął po manierkę. Struga ciepłej cieczy o posmaku plastiku spłynęła mu do gardła.

Pociągnął jeszcze jeden łyk i schował pojemnik do plamiastego pokrowca. Po zwilżeniu ust powinien poczuć ulgę, ale to nie nastąpiło, co spotęgowało frustrację.

Od jakichś pięciu godzin szedł jako drugi za prowadzącym marsz krępym Azjatą, Arakim Sadao, podoficerem piechoty morskiej z Japonii, który został przyjęty na Ranger Course w tym samym czasie co Wirski. W liczącej ponad trzydzieści osób grupie żołnierzy, odbywających przeszkolenie w tej elitarnej formacji, zawsze znajdowano miejsce dla kilku cudzoziemców. Wirski, przechodząc w kraju badania lekarskie i wypełniając odpowiednie formularze i wnioski, tylko z grubsza mógł sobie wyobrazić, co go czeka.

Zaprawa w macierzystej jednostce była tylko preludium do tego, co wyprawiano z nim obecnie. Od kilku tygodni spał nie więcej niż po trzy godziny na dobę, jadł nie więcej niż raz dziennie, i to tylko wtedy, kiedy kadra miała dobry humor albo nie trzeba było wykonywać kolejnych uciążliwych zadań. Wielu spośród zaczynających razem z nim żołnierzy odpadło, innych w formie utrzymywała rzadko spotykana determinacja, bo wszyscy zgłosili się na ochotnika.

Araki wskazał dłonią kierunek marszu i drużyna ruszyła naprzód. Dzisiejsze zadanie taktyczne nie odbiegało od tego, co ćwiczyli wcześniej. Rozpoznania, zasadzki, dalekie patrole – chleb powszedni komandosów i zwiadowców. Dzisiaj do przejścia mieli tylko trzydzieści kilometrów, za to po drodze trzeba było zaliczyć kilka punktów kontrolnych i uniknąć spotkania z „wrogiem”. Za Wirskim, rozciągnięta w dwudziestometrowego węża, skradała się reszta oddziału, rodowici Jankesi. Nie wszyscy wyglądali na zadowolonych, kiedy znaleźli się w jednej drużynie z Azjatą i Polakiem. Początkowa nieufność szybko przerodziła się jednak w zaufanie i coś na kształt szacunku, kiedy cudzoziemcy udowodnili, że potrafią poradzić sobie o wiele lepiej niż niejeden z nich.

Słona strużka potu spłynęła Wirskiemu do oka. Zamrugał i skrajem bluzy wytarł powiekę. Trochę pomogło. O wiele bardziej dokuczał kręgosłup i ramiona przygniecione czterdziestokilogramowym plecakiem z wyposażeniem. Jednak potrafił zepchnąć ból fizyczny na skraj świadomości, ledwie go zauważał. Nie mógł równać się z tym, co Andrzej przeżył w ostatnich paru latach. Udział w wojnie i śmierć najbliższych mu osób sprawiły, że przestał dostrzegać uroki życia, prawie stając się cynikiem. I choć podobno czas leczy rany, Wirski wciąż je czuł. Miało to jednak swoje dobre strony. Niewrażliwość uczyniła z niego żołnierza prawie doskonałego i gdyby chciał, mógłby zrobić w armii błyskotliwą karierę. Na razie stopień sierżanta w zupełności mu wystarczał, zaś awans po skończonym kursie na rangera w zasadzie i tak był przesądzony.

Pięć minut później Sadao przyklęknął i przywołał do siebie Wirskiego.

– Nie masz wrażenia, że kręcimy się w kółko? – jego angielski przywodził na myśl zgrzyt piły na metalowej rurze. – Albo popieprzyłem instrukcje, albo ta mapa jest do kitu.

Reszty zdania Andrzej nie zrozumiał, pewnie Araki wzywał na pomoc swoich japońskich bogów. Wirski sięgnął po mapę bardziej przypominającą szkic i uważnie się jej przyjrzał. Z pozoru wyglądała na dobrą. Dopiero po chwili dostrzegł pewne nieścisłości, spreparowane, żeby wprowadzić kursantów w błąd. Niektórych punktów terenu w ogóle nie zaznaczono, zdając się na spryt i doświadczenie ćwiczących.

– Jeżeli cofniemy się jakąś milę do tego strumyka – Wirski wskazał palcem niebieską nitkę na planie – nie nadłożymy za dużo drogi.

Polak zorientował się już, w czym rzecz. Mijając godzinę temu błotniste koryto rzeczki, skręcili w złą stronę. Teraz wystarczyło dojść do jednego z jej dopływów i dalej ruszyć w odpowiednim kierunku. O ile tylko strumyk na szkicu nie został zręcznie spreparowany przez któregoś z instruktorów-szefów.

Sadao zrozumiał swój wcześniejszy błąd. Przekleństwa, które wyrwało mu się z ust, nie można było porównać z niczym już znanym Wirskiemu.

– Dałem się podejść jak początkujący rekrut.

– Tylko nie popełnij seppuku, samuraju, bo szef tego całego cyrku pourywa nam głowy.

Araki błysnął zębami w pogardliwym uśmiechu.

– Gdybyś uważnie czytał mapę, a nie starał się chodzić na pamięć, sam byś do tego doszedł.

Faktycznie, jednym z błędów kandydatów na rangera było to, że zbyt ufali swoim instynktom, ignorując poligonową rzeczywistość.

– Ruszajmy, niedługo zrobi się gorąco.

Araki skinął głową i schował szkic do kieszeni na udzie. Idąc z powrotem szlakiem, widzieli w oczach reszty drużyny niemy wyrzut. Czerwone, spocone z wysiłku twarze i mundury z wielkimi wilgotnymi plamami potu pod pachami świadczyły, że niektórzy członkowie drużyny dochodzą do kresu wytrzymałości.

– Pić! – gardłowy rozkaz Japończyka usłyszeli wszyscy.

To, że zmylili drogę, mogło przytrafić się niejednej grupie, ale powrót z zajęć z odwodnionymi ochotnikami albo takimi, których dosięgnął udar słoneczny, uważano za przestępstwo. Winni zaniedbania wylatywali z kursu szybciej niż kula ze zmodernizowanego M-16 dosięgała celu. Araki dla przykładu wypił całą manierkę i odwrócił ją dnem do góry, pokazując, że jest pusta. Reszta drużyny poszła jego śladem.

Wirski zerknął na zegarek. Dochodziło wpół do dziesiątej, a oni mieli do końca patrolu jeszcze dobrych piętnaście kilometrów, i to w najgorętszej porze dnia. W Polsce takie parne powietrze zwiastowałoby burzę, tutaj nie był tego pewny. Czuł rozdrażnienie z powodu nadłożenia drogi, a może z gorąca – sam już nie wiedział. Niektóre dni mijały mu szybko, inne wlokły się niemiłosiernie długo. Na szczęście nie miał huśtawki nastrojów jak kobieta w czasie klimakterium. Na samą myśl o tym coś na kształt uśmiechu wypłynęło mu na usta.

– Idziemy! A ty przestań szczerzyć zęby – warknął Araki.

– Tak jest, wasza cesarska wysokość! – odkrzyknął Wirski po polsku.

Mimo że Japończyk nie zrozumiał ani słowa, nie spodobała mu się zadziorność Polaka.

– Pójdziesz ostatni, przypilnujesz, żeby nikt nie odstawał.

Co najmniej połowa oddziału wyglądała tak, jakby wkrótce miała dostać zawału. Prawdopodobieństwo, że któryś z nich nie dojdzie do celu, było całkiem spore. Jednak samurajska godność Sadao nie pozwalała mu przyjąć do wiadomości, że pod jego dowództwem coś może pójść nie tak. Jedno potknięcie już zaliczył, kolejnego nie brał pod uwagę. Zresztą i tak w każdej chwili mógł zostać zdjęty z dowodzenia przez nadzorujących szkolenie instruktorów i zastąpiony przez kogokolwiek z oddziału, nie wyłączając chudego jak patyk i powtarzającego już po raz trzeci szkolenie, pochodzącego z Luizjany Jeana de la Valette, potomka francuskich osadników.

Ruszyli na północ. Trzeba nadrobić stracony czas. Kolejne godziny upływały w milczeniu. Gorące, pozbawione wilgoci powietrze sprawiało, że każdy kolejny oddech wysuszał spieczone gardła. Niektórzy z maszerujących zapadali w senny letarg, czekając jedynie na koniec zajęć. Prawdopodobieństwo, że odpadną z kursu, wynosiło ponad dziewięćdziesiąt procent i przypatrujący się kilku z nich Wirski miał wrażenie, że byłby to dla nich prawdziwy coup de grâce.

Japończyk, chcąc jak najszybciej dojść do celu, jeszcze podkręcił tempo marszu. Coraz częstsze przerwy, w trakcie których musiał czekać na wciąż wlokącą się z tyłu trójkę najsłabszych, tylko wzmagały jego niezadowolenie.

– Nie pędź tak. Widzisz, że ci mają już dosyć – Andrzej brodą wskazał najbardziej zmęczonych żołnierzy, kiedy cały oddział zatrzymał się na kolejną wymuszoną przerwę.

– Są słabi.

– Owszem, ale lepiej, jak dotrzemy wszyscy razem. I tak odpadną na następnych testach.

Araki niechętnie kiwnął głową, przyznając Polakowi rację. Kończyli dopiero pierwszą fazę szkolenia, obejmującą działania w terenie leśnym. Kolejne: postępowanie w warunkach bojowych na pustyni, w górach i dżungli, były dopiero przed nimi. Wszystko rozciągnięte na ponad dwa miesiące, a oni w piętnastym dniu mieli przed sobą jeszcze perspektywę paru tygodni wysiłku na granicy ludzkiej wytrzymałości. Warunkiem dopuszczenia do kolejnego etapu ćwiczeń było ukończenie jednej z operacji na stanowisku dowódcy lub zastępcy. Oceny wystawiali wszędobylscy instruktorzy, przyglądający się kursantom i zmuszający ich do działania w tych skrajnych warunkach.

Chociaż dzisiejszego dnia żaden z nich nie maszerował z drużyną Wirskiego, Andrzej i tak miał wrażenie, że jest uważnie obserwowany. Nie zdziwił się więc wcale, kiedy zza pnia jednego z gęsto rosnących w tym miejscu drzew wyszedł instruktor. Ciemne, latynoskie oblicze, zmrużone oczy, ogolone do skóry włosy pod czapką polową rangersów, orli nos i cienka kreska zaciśniętych warg – Ramon Sendler nie bez powodu cieszył się opinią jednego z największych skurwysynów w kadrze. Podobno któryś z jego przodków walczył w hiszpańskiej wojnie domowej. Nie mogąc wrócić do domu w Argentynie, osiadł w Stanach Zjednoczonych i zajął się literaturą. Jeżeli tak nawet było, Ramon przejął od niego wyłącznie zainteresowanie przemocą, słowo pisane porzucił dla rewolweru. Na dobrą sprawę mogli podać sobie z Wirskim rękę. Podobna klasa społeczna, charakter i skłonności w porę ukierunkowane przez armię.

Sendler dłuższą chwilę w milczeniu patrzył na siedzących. Przedłużająca się cisza działała deprymująco. Oczywiście tylko na tych, którzy byli w stanie dostrzec Ramona. Jeden z kursantów, korzystając z chwili przerwy, zapadł w sen. Ciche z początku posapywanie z czasem przeszło w chrapanie. Nie przeszkadzały mu nawet roje owadów kłębiące się tuż przy jego twarzy.

Spojrzenie Sendlera zawisło na Wirskim.

– Obejmujesz dowodzenie.

– Tak jest, sir.

– Wasze zadanie uległo zmianie.

Polak był zbyt doświadczonym żołnierzem, żeby taki obrót sprawy zrobił na nim wrażenie.

– Oddaj mapę – ranger podszedł do Arakiego i odebrał szkic.

– Tu masz lepszą – podał nową Wirskiemu.

Na pozór nie różniły się niczym. Ta sama wybiórcza lakoniczność rysunku.

– W punkcie B spotkacie się z inną grupą i przeprowadzicie atak na posterunek. Dowódca tamtych wie, w którym miejscu. Macie go tylko wesprzeć ogniem.

– Tak jest – powtórzył Wirski i ruszył w kierunku śpiącego.

– Jego zostaw, wylatuje z kursu.

– Zaczęliśmy razem i razem powinniśmy skończyć.

– Doceniam twoją troskę, ale to zbyteczne. Rangera z niego nie zrobimy.

Ramona mile zaskoczyło wahanie w oczach Polaka. To, że dbał o wszystkich, działało na jego korzyść. Coż z tego, skoro wyższa konieczność nakazywała czasem kogoś zostawić. Niepisany kodeks honorowy żołnierzy sił specjalnych mówił, że nie porzucą nikogo w warunkach bojowych, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że grozi to wybiciem całego oddziału na tyłach wroga. Obrazki w telewizji, pokazujące okaleczone zwłoki amerykańskich komandosów w Somalii, Iraku czy Afganistanie, nad którymi pastwi się miejski motłoch, stawiały pod znakiem zapytania hasło „nikogo nie zostawiamy”. Może należałoby je zmodyfikować i powiedzieć, że „nikogo nie zostawiamy tylko wtedy, kiedy nie grozi to śmiercią reszty oddziału lub nie zagraża powodzeniu misji”.

– Odmaszerować – ponaglił ich instruktor.

– Zbieramy się. Wstawaj, Jean – Wirski podszedł do żołnierza z Luizjany i pomógł mu wstać. – Sadao, pomóż mi.

Spodziewał się, że zdjęty z dowodzenia Japończyk będzie teraz biernym uczestnikiem zajęć, ale mocno się pomylił. Araki, jakby nic nie zaszło, pomógł mu poderwać drużynę do działania i czekał na dalsze rozkazy. Pokazał prawdziwą klasę cesarskiego wojownika.

Polak stanął na czele grupy i wszyscy ruszyli dalej. Nie tak szybko, jak poprzednio, bo Wirski postanowił bardziej racjonalnie rozłożyć siły. Nie miał pojęcia, ile czasu i wysiłku będzie musiał poświęcić na wykonanie postawionego im zadania. Nie bał się, że nie zdążą na czas, był pewien, że potrafi zmotywować najsłabszych, a jeżeli nie, to cóż... Jak powiedział Sendler, nie wszyscy muszą zostać rangerami. Do końca kursu potrafili dotrzeć tylko najtwardsi, czyli nie więcej niż trzydzieści procent rozpoczynających szkolenie. Niektórzy odpadali w ostatnich godzinach zajęć, co było wyjątkowo irytujące. Mogli wtedy powtórzyć turę szkolenia, ale już z inną grupą. Wydłużało to cykl kursu, stanowiąc jeszcze większe obciążenie dla organizmu.

Minęło południe i upał lekko zelżał, a może tylko tak mu się wydawało. Według mapy powinni dochodzić do punktu spotkania z drugą drużyną. Takie miejsca zawsze stanowiły zagrożenie. Równie dobrze zamiast przyjaciół mogli napotkać oddział specnazu. Wirski zawsze tak myślał o swoich przeciwnikach. Nie afgańscy mudżahedini i nie widziana w młodości w telewizji niemiecka piechota, tylko właśnie specnaz.

Zatrzymał drużynę i przystanął na skraju polany. Idący za nim żołnierze ukryli się po obu stronach ścieżki. Zadowolony z maskowania odwrócił wzrok i zlustrował przeciwległy koniec przesieki. Przestrzeń pomiędzy linią drzew wyznaczały powyrywane, prawdopodobnie przez huragan, pnie, korzenie i obrastające wszystko z dziką zajadłością krzewy. Teren idealnie wpasowywał się w charakter poligonu. Miejsce aż prosiło się o zasadzkę.

Cień po drugiej stronie, który Andrzej brał wcześniej za grę światła, poruszył się nagle. Zostali zauważeni. Kwadrans po czternastej nawiązali kontakt. Pora na drugą część zadania.

Rozdział I

CENTRALA GRU, MOSKWA – ROSJA

23 marca

Generał lejtnant Klimient Jegorow, jeden z sześciu zastępców szefa GRU, miał powody do zadowolenia. Nogi w wypastowanych butach położył na solidnym dębowym biurku. Mebel pamiętał czasy przedrewolucyjne. Później, do roku 1991, nie robiono takich rzeczy, chyba że na zamówienie. Zresztą dygnitarze zawsze woleli kupować wyposażenie biurowe za granicą, niż dawać zarobić rzemieślnikom rodzimym.

Jegorow zwykle rozpoczynał dzień od lektury codziennych gazet. „Izwiestia”, „Komsomolskaja Prawda”, „Trud”, a przede wszystkim resortowa „Krasnaja Zwiezda”, piętrzyły się przed generałem ułożone w równy stosik. Dzisiaj było inaczej. Dzienniki poszły na bok, zastąpione najważniejszymi meldunkami agentury rozsianej na całym globie. Pierwszy z nich, dość pobieżnie przejrzany, dotyczył gotowości systemu obrony rakietowej. Wszystko wskazywało na to, że wprowadzenie go do użytku operacyjnego potrwa jeszcze jakiś czas. Uczeni i wojskowi zza oceanu za bardzo się pośpieszyli, obwieszczając koniec prac. Z drugiej strony Jegorow dobrze wiedział, że rosyjskie rakiety balistyczne Iskander zainstalowane w Obwodzie Kaliningradzkim są już gotowe do działania. No dobrze, co dalej? Manewry VI Floty u wybrzeży Izraela. Ćwiczenia czy wstęp do czegoś więcej? Prężenie muskułów mające zastraszyć Syrię czy taktyczne przygotowanie do ofensywy? W trakcie prezydentury Busha i Reagana wszystko mogło się zdarzyć. Nawet Clinton nie był takim mięczakiem, za jakiego go uważano. Za to Barack Obama to jak piąta kolumna w sercu Ameryki. Testowanie czarnoskórego prezydenta USA trwało niemal od pierwszej chwili. Koniec kadencji nie miał być lepszy.

Jednak nie to martwiło Jegorowa. Główny problem leżał tuż pod bokiem i tkwił jak cierń w dupie. Problem ten nosił nazwę „Ukraina”. Jegorow zaczął wertować najnowsze raporty, próbując w myśli odświeżyć sobie dotychczasowe wydarzenia.

Początkowo nic nie zapowiadało kłopotów. Wprost przeciwnie. Zwycięstwo Janukowycza w wyborach prezydenckich 2010 roku zwiastowało świetne stosunki pomiędzy oboma krajami. Janukowycz bardzo wyraźnie i wręcz w ekspresowym tempie zaczął uzależniać Ukrainę od Rosji. Za obniżenie na kilka lat ceny dostarczanego przez Rosję gazu partia Janukowycza przedłużyła umowę na stacjonowanie rosyjskiej floty w Sewastopolu o trzydzieści pięć lat. Następne działania rządu i prezydenta, mniej spektakularne, ale równie kontrowersyjne, szybko zjednoczyły opozycję, która od czasu wyborów prezydenckich zdawała się być trwale podzielona na obóz Juszczenki i Tymoszenko. Nastroje społeczne zaczęły się polaryzować, nie było miesiąca bez manifestacji i wieców. Jeszcze większe kłopoty przyszły po jakimś roku. Podczas lotu do Doniecka prezydencki śmigłowiec uległ awarii. Maszyna runęła z ponad pięciuset metrów wprost na las. Nikt nie zginął – to cud, jak orzekli biegli po zbadaniu sprawy – ale co z tego? Prezydent Janukowycz doznał tak ciężkich obrażeń, że nie mógł sprawować kontroli nad Ukrainą, większość czasu spędzając w zagranicznych klinikach i ratując nadszarpnięte zdrowie. Z punktu widzenia Moskwy nic takiego jeszcze się nie stało, choć na Kremlu nikt nie uwierzył w zwykłą awarię maszyny. Pozostawał premier Mykoła Azarow, który grał w tej samej drużynie co prezydent i przejął na siebie obowiązki pośrednika, przedstawiając narodowi, parlamentowi i własnemu rządowi wolę prezydenta. Azarow, drugoligowy politykier, chłopiec na posyłki Janukowycza i jego mocodawców, nie omieszkał wykorzystać nadarzającej się sposobności do zmiany swojego statusu.

Korupcja i nepotyzm sięgnęły niebywałych rozmiarów, a władze coraz szybciej maszerowały ku modelowi wschodniej satrapii, wzorując się na Wielkim Bracie zza wschodniej granicy. W kraju zaczęło wrzeć, zwłaszcza że sytuacja gospodarcza państwa wciąż się pogarszała. Ulice i place ważniejszych miast znów stały się miejscem ostrych starć wielkich demonstracji z siłami porządkowymi oraz walk pomiędzy aktywistami wrogich obozów politycznych. Walczyli nie tylko zwolennicy opcji promoskiewskiej z proeuropejską, ale także na przykład komuniści z nacjonalistami. Nieraz lała się krew, a każda nowa ofiara oddalała perspektywę pokoju. Prezydent, rząd i promoskiewska Partia Regionów, chcąc uniknąć powtórki Pomarańczowej Rewolucji, zgodzili się na nowe wybory parlamentarne.

Po krótkiej, ale bardzo ostrej kampanii wyborczej większością głosów rząd ponownie sformowała ukraińska „żelazna dama”, Julia Tymoszenko. Sytuacja na Ukrainie jednak skomplikowała się ponownie z chwilą, gdy do kraju dotarła wiadomość o śmierci prezydenta Janukowycza wskutek odległych powikłań po pechowym locie. Prorosyjski wschód Ukrainy dopiero co musiał znieść policzek, jakim były przegrane wybory (w czym na pewno palce maczały „określone ośrodki”). Teraz otrzymał kolejny cios: śmierć lidera „w bardzo podejrzanych okolicznościach”, jak się mówiło w kręgach Partii Regionów.

Jakby tego było mało, w przedterminowych wyborach prezydenckich wygrał Juszczenko. Nie było to takie trudne, bo Tymoszenko w nich nie wystartowała, a skompromitowany Azarow sam nie wierzył w możliwość zwycięstwa. Nie przeszkodziło to jemu samemu oraz jego stronnikom gromko krzyczeć o sfałszowaniu wyników i przez parę tygodni organizować masowe demonstracje w większych miastach wschodniej Ukrainy z żądaniem powtórzenia wyborów. Wyniku ich nie uznała też część parlamentarzystów z Partii Regionów, przyłączyli się do nich komuniści, a swojego zaniepokojenia nie omieszkała wyrazić Moskwa. Władze Doniecka i Charkowa, gdzie zdążyły już stanąć pomniki Janukowycza, również oficjalnie odmówiły posłuszeństwa nowemu prezydentowi. Pojawiły się pogłoski o przygotowywanej secesji Krymu.

Taaak... Jednym słowem, w Republice Ukrainy postępowała „dezintegracja struktur państwowych” (jak mówili w telewizji) lub „totalny bajzel” (jak kwitowali co bardziej kulturalni ludzie na ulicy). A to służby lubią najbardziej.

Delikatne pukanie dobiegło do uszu Jegorowa.

– Wejść!

Jedyną osobą, która mogła mu teraz przeszkodzić, była przydzielona do jego biura urzędniczka pełniąca rolę sekretarki i asystentki, pomocy biurowej, gońca i czego tam jeszcze. Zweryfikowana przez biuro kadr GRU pełniła to zaszczytne zadanie jako pierwsza kobieta. Jeszcze ani razu w całej historii rosyjskiego wywiadu wojskowego nie zdarzyło się, by osoba oddelegowana do tego zadania zawiodła i w duchu generał zastanawiał się, jak Jekatierina Iwanowna poradzi sobie na stanowisku. Testowanie trwało dopiero drugi tydzień, a on nie bez powodu cieszył się wątpliwą sławą tyrana. Nie darmo nosił dumnie imię Klimient, takie samo, jak ludowy komisarz obrony i prawa ręka generalissimusa Stalina.

Jego ojciec, również wysoki oficer GRU w czasie Wojny Ojczyźnianej, pełnił zaszczytną służbę adiutanta Woroszyłowa. Niestety, służbowe nawyki przeniknęły do życia codziennego. Tą samą twardą ręką, którą karał zdrajców, prowadził dom. Jegorow nie miał mu tego za złe. Rozumiał, jak odpowiedzialna jest jego praca.

– Co tam macie? – zapytał Jegorow łaskawym głosem, przyglądając się jasnowłosej sekretarce.

Trzeba przyznać, że Jekatierina Iwanowna radziła sobie ze stresem coraz lepiej. Pierwszego dnia była przerażona, obecnie oswoiła się już z obcesowym zachowaniem generała. Inteligentne, jasnoniebieskie oczy skrywała za okularami w drucianych oprawkach.

– Wydaje mi się, że to naprawdę pilne – podeszła do biurka Jegorowa i wręczyła mu komputerowy wydruk.

– Co to jest? – generał miał wrażenie, że jego dobry nastrój zaraz pryśnie jak mydlana bańka.

– Sami sprawdźcie – dziewczyna odwróciła się na pięcie i wyszła z gabinetu.

Stawia się, suka – generał nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co zaszło. Jeszcze ją ustawię, pomyślał.

Uniósł do góry pięść, chcąc uderzyć w biurko, ale w porę się zreflektował. Zerknął na pismo i już pierwsze zdanie wprawiło go w osłupienie:

Prezydent Federacji Rosyjskiej rozkazem 00125 z dnia 16 maja nakazuje generałowi Klimientowi Jegorowowi wszcząć przygotowania do operacji „Kutuzow”. O stosownym czasie rozpoczęcia działań zostaniecie poinformowani w innym piśmie.

Generał przez chwilę siedział bez ruchu.

– Wołać mi tu pułkownika Pietrowa! – wrzasnął na cały głos. Miał nadzieję, że ta bladź w sekretariacie usłyszy go mimo zamkniętych drzwi.

Doczytał do końca tekst i zastanowił się, co dalej. Nie musiał sięgać do stosownych dokumentów, żeby wiedzieć, o co chodzi w operacji, która swoją nazwę wzięła od nazwiska carskiego generała walczącego z Napoleonem. Oprócz tego, że był generałem wywiadu wojskowego, Jegorow miał też inne pasje. Lubił historię, wiedział zatem, że sławny Kutuzow wcale nie był takim gierojem, jak lubili go przedstawiać dziennikarze i pisarze od siedmiu boleści. Jak tylko mógł, unikał starcia z Francuzami, wszelkie potyczki podwładnych przypisywał sobie i na wszystkie strony obwieszczał osobiste zwycięstwo. Wybór Michaiła Kutuzowa na patrona operacji nie był najszczęśliwszy. Same działania miały charakter polityczno-wojskowy. Strefa wpływów NATO podchodziła pod same granice Rosji, dlaczego więc oni nie mogą zrobić tego samego. Zachód, zbyt uzależniony od ropy i gazu, najwyżej wystosuje kilka ostrzejszych pism i podkuli ogon, kiedy oni usuną proeuropejskie władze Ukrainy i zastąpią kimś bardziej uległym. Wprowadzi się stan wyjątkowy, przymknie kilku krzykaczy, bardziej opornych wyśle na Syberię... Jegorow westchnął, przypominając sobie opowieści ojca. To były czasy...

Energiczne pukanie przerwało wspomnienia.

– Wchodźcie, pułkowniku.

Igor Pietrow, niewysoki mężczyzna w zielonym mundurze, z włosami gładko zaczesanymi do tyłu, przypominał księgowego zaplątanego w tryby wojskowej machiny. Nie najlepsze wrażenie szybko mijało, kiedy pułkownik zaczynał referować aktualne zagadnienia. Jegorowowi przyszło na myśl porównanie go do generała, a później marszałka Alexandra Berthiera, szefa sztabu i ministra wojny napoleońskiej armii. Berthierowi – podobno najnudniejszej osobie na dworze francuskiego cesarza – z trudem przychodziło sklecenie trzech zdań w towarzyskiej konwersacji, o zabawianiu dam nie wspominając. Prawdziwy geniusz i demon wojny wychodził z niego dopiero wtedy, gdy Bonaparte rzucał ogólny rozkaz lub pytał go nawet o błahe szczegóły wojennej machiny. Ogólne rozkazy w ciągu paru chwil wprawiały w ruch bataliony, dywizje, korpusy i całe francuskie armie rozsiane od Ebro w Hiszpanii po Ren w Niemczech. Znał położenie najmniejszych nawet jednostek i wiedział, ilu żołnierzy jest zdatnych do służby lub chorych, jakie są zapasy prochu i kul, furażu dla koni i sprawnych dział. Wiedział też, jak szybko żołnierze ci mogą znaleźć się na polu bitwy. Pietrow stanowił współczesne wcielenie dawnego marszałka.

– Siadajcie.

Pułkownik przysiadł na skraju krzesła. Jasnoszare, nieco wodniste oczy z ciemnymi obwódkami nie wydawały się szczególnie bystre.

– Mamy zielone światło dla „Kutuzowa” – zagaił generał.

– To chyba dobrze? – Pietrow rozkręcał się powoli.

– Na czym stoimy?

Pułkownik nabrał powietrza w płuca i zaczął monolog:

– Nie jest najlepiej. W ciągu pierwszych czterech miesięcy tego roku odnotowaliśmy szereg działań mających osłabić naszą pozycję na Ukrainie i skierować politykę tamtejszego rządu na bardziej europejskie tory – jedną z istotnych zalet pułkownika był fakt, że nie lubił niczego owijać w bawełnę. – Co ciekawe, jak wynika z informacji naszych wywiadowców, za wszystkim stoi grupa oficerów związana z generałem Osipem Stiepanowiczem Kuszninem. Nie do końca wiemy, kto ich zorganizował. Prawdopodobnie nie sam Kusznin, tylko oficer z jego zaplecza. Dla niego jest to bardzo wygodne, sam nie brudzi rąk.

– Co to za ludzie?

– Kusznin, jak wiadomo, przez parę ostatnich lat pełnił rozmaite funkcje w armii i wywiadzie. Zaczynał w Odessie po 1991 roku, mianowany jeszcze przez Kuczmę na stanowisko komendanta tamtejszego garnizonu. Później skumał się z Juszczenką i podwiesił pod niego. Obecne stanowisko doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego znacznie go usamodzielnia. Rozliczne kontakty z czasów służby pozwalają mu werbować do swojej organizacji samych ideowców, oficerów i urzędników lojalnych wobec Juszczenki. Wszelkie próby przeniknięcia do struktur wypracowanych przez Kusznina niestety nie przynoszą rezultatu.

Jegorow przypomniał sobie sprawę sprzed roku, kiedy to Ukraińcy pod zarzutem szpiegostwa wydalili z kraju trzech oficerów GRU. Co najmniej jeden z nich był zaangażowany w inwigilację Kusznina.

– Nie mając dostępu do organizacji, musimy ograniczyć się do obserwacji przez naszych agentów i osoby trzecie.

– Jak liczną stanowią grupę?

– Dane są sprzeczne. Najbardziej prawdopodobne mówią o dwustu, trzystu osobach, ale to może być mylące. Jeżeli nasza akcja ma się zakończyć powodzeniem, na pierwszy ogień musi pójść Kusznin i jego ludzie, których udało się nam rozpracować.

– To będzie wymagało pewnych poprawek w założeniach operacyjnych.

– Nie tak wiele, już o tym myślałem – Pietrow potrafił przewidywać przyszłość ze sporym wyprzedzeniem. – Zamiast użyć naszych agentów, możemy posłużyć się ludźmi Atamana. Tak będzie nawet lepiej.

Pseudonim nic generałowi Klimientowi Jegorowowi nie powiedział.

– Pułkownik Taras Jermołow – podpowiedział Pietrow.

A tak. Jegorow przypomniał sobie postać pułkownika ze zdjęcia służbowego. Doński Kozak, wierny jak topór kata i o podobnej naturze.

– Otóż ludzie Jermołowa już otrzymali zgodę na... – Pietrow szukał odpowiedniego słowa – eliminację Juszczenki. Jeżeli tylko Kusznin znajdzie się obok, nie widzę problemu w... – tu znów pułkownik zawiesił głos – w tym, by i jego, hmm... usunąć.

– Wy może nie widzicie, ale co na to Jermołow?

– Dostanie polecenie i tyle. W razie czego cała wina spadnie na jego ludzi, my będziemy czyści.

Pomysł wydał się generałowi całkiem interesujący. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Gdyby plan wypalił, znacznie przybliżyłby koniec operacji.

– Rozumiem, że szczegóły „Kutuzowa” są wam znane?

– Tak jest. Pierwsza wersja powstała zaraz po tej ich „pomarańczowej rewolucji”. Aktualizujemy co pół roku, w zależności od bieżących wydarzeń.

Głupio zapytał. Teraz Pietrow gotów będzie wyrecytować wszystkie istniejące wersje z poszczególnymi poprawkami.

– Co o tym myślicie? – zadał mimo to pytanie.

– Jeżeli chodzi o moje zdanie, to niektóre szczegóły ująłbym inaczej, ale linia zasadniczo jest słuszna.

Przedsięwzięcia takie jak operacja „Kutuzow” miały delikatny charakter. To nie to samo co wojna na pełną skalę, tutaj wymagano większej finezji. Punktem zapalnym w tym przypadku stać się miała Flota Czarnomorska. Pełna chwały i sławy z lat 1941–1944 i obrony Sewastopola. Symbol trwania i oparcia mieszkających tu Rosjan. Jeszcze niedawno umowy gwarantowały przebywanie okrętów w porcie wojennym na Krymie zaledwie do 2017 roku, później miał nastąpić definitywny koniec i przeprowadzka na nowe miejsce. Co prawda, Janukowycz zdążył przepchnąć przez parlament przedłużenie tego terminu o trzydzieści pięć lat, ale Juszczenko powrócił do władzy między innymi dzięki ogłoszeniu zamiaru wypowiedzenia tej umowy. Nic z tego! W opinii Moskwy, która przywiązywała do symboli duże znaczenie, lepiej zdecydować się na wojnę, niż narazić na hańbę.

Generał Jegorow, mający spory wkład w powstanie „Kutuzowa”, żywił nadzieję, że nie dojdzie do najgorszego. Nie w obecnej sytuacji. W jego opinii to szczyt możliwości GRU. Dezinformacja, sabotaż i czarna propaganda w najczystszej postaci. Po zabójstwie Juszczenki miano wcielić jedną z wersji operacji. Wszystko zależało od tego, co Ukraińcy zrobią. Do spółki z zaufanymi ludźmi Atamana agenci GRU mieli zacząć kampanię destabilizacji państwa. Od prasowej nagonki na przedstawicieli liberalnej administracji po akty zastraszania i fizycznej eliminacji poszczególnych osób. Niewielkie grupy specnazu, umundurowane tak samo jak siły bezpieczeństwa Ukrainy, najpierw na prowincji, a później również w większych miastach aresztowałyby przywódców lokalnych społeczności, dowódców milicji, popularnych dziennikarzy i popów, wywoziły do lasów i tam rozstrzeliwały. Wina miała spaść oczywiście na samych Ukraińców.

Gdyby jakimś cudem rządowi udało się zapanować nad chaosem, zaktywizować miano rosyjską społeczność Ukrainy. Nie brakowało wśród niej ludzi obeznanych z bronią i mających chęć do walki. Górnicy i robotnicy fabryk z zachodniej Ukrainy nieraz pokazali, że hasło wspólnoty z Rosją nie jest dla nich jedynie pustą gadaniną.

– Macie jakieś dodatkowe pomysły?

– Wielka prorosyjska demonstracja na Majdanie – Pietrow miał na myśli centralny plac Kijowa – w celu pokazania naszej siły, następnie rozbicie jej przez milicję wierną Juszczence.

– Przed czy po zamachu?

– Raczej przed, o ile damy radę zorganizować ludzi. Ale nic się nie stanie, jak zrobimy ją już po wszystkim.

– To nie będzie najlepiej wyglądało – zripostował Jegorow.

– Niekoniecznie. Zaraz po eliminacji Juszczenki i Kusznina odtrąbimy, że nie mamy z tym nic wspólnego, a całą winę ponoszą elementy wrogie Juszczence, działające w jego otoczeniu.

Generałowi plan zamachu na Juszczenkę skojarzył się z wydarzeniami w Dallas. Oficjalne dochodzenie potwierdziło, że strzelał Oswald. Tylko w jaki sposób kula wystrzelona ze starego Mannlichera Carcano kaliber 6,5 mm dokonała takich spustoszeń, kilkukrotnie zmieniając kierunek już po trafieniu w cel? Poza tym Oswald nie był aż takim orłem, by w czasie trzydziestu sekund oddać trzy starannie mierzone strzały, nawet używając optycznego celownika. Może warto zadać sobie trud i poszukać odpowiedzi w archiwach instytucji, w której pracował, a może po prostu wystarczy zapytać Pietrowa? Przez chwilę bił się z myślami, ale dał sobie spokój, zamiast tego do głowy przyszła mu inna myśl.

– Powiedzcie mi, Pietrow, jak długo pracujecie w naszej firmie?

– Dobre dwadzieścia lat, towarzyszu generale.

– I nie przyszło wam do głowy zmienić służbę?

– Nie.

– W ogóle?

– Na początku pociągała mnie praca w terenie.

– No i?

– Instruktorzy zaproponowali zmianę przydziału. Jako wywiadowca jestem beznadziejny.

– Ba! I nasza służba trudna. Nie ma miejsca na błędy.

– Wiem, towarzyszu generale.

– Cieszy mnie wasza szczerość Pietrow, ale widzicie... – Jegorow zawiesił głos – w tym przypadku jakakolwiek fuszerka nie wchodzi w grę.

– Rozumiem.

– Ręczycie za tego całego Atamana? – generał jeszcze bardziej podpuścił Pietrowa.

– To jeden z naszych najlepszych ludzi. Poza tym w każdej chwili możemy go zdjąć – pułkownik już się domyślił, o co chodzi Jegorowowi.

Przypadki dezercji agentów, choć nieliczne, co jakiś czas wstrząsały całym wywiadowczym światkiem. Jeżeli tylko istniała taka możliwość, rozgniatano zdrajców jak pluskwy, nie bacząc na konsekwencje. Litwinienko, otruty radioaktywnym polonem, miał być ostrzeżeniem: przed naszą zemstą nie uchroni was nawet opieka służb specjalnych Zachodu. Pouczenie było wyjątkowo celne. Nawet Borys Berezowski, oligarcha z czasów Jelcyna, człowiek z wiecznymi pretensjami do władz na Kremlu, obecnie zastanawiał się dwa razy, zanim wyskoczył z jakąkolwiek krytyką.

Generałowi Klimientowi Jegorowowi nawet przez sekundę nie zaświtało w głowie, że podobne działania ze strony jakiegokolwiek demokratycznie wybranego rządu spowodowałyby natychmiast jego upadek. W przypadku choćby cienia podejrzeń media rozerwałyby na strzępy premiera, jego ministrów, o ludziach odpowiedzialnych za tajne służby nawet nie wspominając.

– Jeżeli tak, to niech działają – Jegorow powiedział to tak, jakby podjął istotną decyzję, a nie zatwierdził dotychczasowe polecenia. Informacje o planowanej wizycie Juszczenki na poligonie zostały zdobyte przez GRU w tej samej chwili, w której Ukraińcom taki pomysł zaświtał dopiero w głowach. Po burzliwej dyskusji zdecydowano się przedstawić go Atamanowi. Nie wywierano żadnego nacisku, wszystko pozostawiając w gestii Kozaka. Jermołow chwycił przynętę jak szczupak, entuzjastycznie podchodząc do planu.

– Aha, jeszcze jedno – Jegorow spojrzał pułkownikowi prosto w oczy. – Chcę, aby sam Ataman wziął udział w akcji.

– To chyba nie jest konieczne – Pietrow zdobył się na zanegowanie absurdalnego w jego mniemaniu pomysłu generała.

– Owszem, jest. To mój rozkaz. W przypadku niepowodzenia misji Jermołow ma własnoręcznie zlikwidować swoją grupę, a następnie palnąć sobie w łeb. Zrozumiano?

– Niczego innego się po nim nie spodziewamy.

– Polecenie przekazać niezwłocznie.

– To może pokrzyżować im nieco działania.

– Nic mnie to, do ciężkiej cholery, nie obchodzi – ostatnie słowa Jegorow wypowiedział zwodniczo cichym szeptem.

Pietrow poderwał się z krzesła.

– Zaraz wydam odpowiednie dyspozycje.

– To dobrze, bardzo dobrze.

SEWASTOPOL, PÓŁWYSEP KRYMSKI – UKRAINA

25 marca

Ciepłe podmuchy wiosennego wiatru znad zatoki przyjemnie grzały twarz pułkownika Tarasa Aleksandra Jermołowa, kiedy ten równym krokiem przemierzał nadmorski bulwar miasta. Wyprostowany jak struna czterdziestoczteroletni zawodowy oficer najpierw radzieckiej, a następnie rosyjskiej armii przeciął jezdnię i skręcił w ulicę biegnącą do centrum, chociaż w Sewastopolu to pojęcie było rzeczą względną. Prawie czterystutysięczne miasto zajmowało rozległy obszar nad jedną z zatok Morza Czarnego. Baza Marynarki Wojennej, która powstała równocześnie z miastem jeszcze w połowie XIX wieku, sprawiła, że Sewastopol przestał być miastem zamkniętym dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Wcześniej, przez prawie sto pięćdziesiąt lat, swobodny dostęp do niego mieli przeważnie tylko marynarze i żołnierze oraz ich rodziny. Wszystko uległo zmianie dopiero po usamodzielnieniu się Ukrainy. Mimo że zmiany następowały powoli, czas działał na korzyść rządu w Kijowie.

Pułkownik Jermołow w cywilnym garniturze czuł się źle. Jedynie rozchodzone buty były wygodne. Obszerny ciemnoszary garnitur, chociaż nie najnowszy w kroju, leżał na nim idealnie. Jednak za żadne skarby pułkownik nie przyznałby się, nawet przed samym sobą, że to coś więcej niż zwykła cywilna szmata. Za mundur chętnie oddałby życie, bez munduru nie wyobrażał sobie egzystencji. Dlatego też w duchu udawał, że garnitur jest jego uniformem. Poniekąd tak właśnie było.

Ręce luźno opuszczone wzdłuż tułowia pomagały mu w marszu. Nigdy nie zdobył się na to, żeby wsunąć je do kieszeni. Honor munduru do czegoś zobowiązywał. Od niechcenia strzepnął niewidoczny pyłek z kieszeni marynarki i przystanął przed przeszkloną wystawą. Odbijała się w niej spora cześć ulicy. Jermołow przyjrzał się uważnie otoczeniu za sobą. Nie widząc niczego podejrzanego, odwrócił się w prawo i przyspieszył kroku. Nie musiał się spieszyć, czasu miał aż nadto, tylko instynkt poganiał go do działania. Skarcił się w myślach i powrócił do poprzedniego, spacerowego kroku. Gra, którą prowadził, w każdej sekundzie mogła zakończyć się dla niego źle. Nie miał aż takiego doświadczenia w konspiracji, żeby dostrzec ewentualny ogon, a ci, którzy mogli go śledzić, mieli ułatwione zadanie. Ze swoimi stu dziewięćdziesięcioma pięcioma centymetrami wzrostu i prawie stu kilogramami wagi pułkownik Taras Jermołow odcinał się od otoczenia jak przewodnik stada od sfory kundli.

Jako potomek dońskich Kozaków włosy koloru dojrzałej pszenicy obciął wedle starej mody. Mocno podgolone boki i dłuższa grzywka sprawiały wrażenie zawadiackiego osełedca – tradycyjnej fryzury dawnych Kozaków. Na wąsy nie chciał sobie pozwolić i całą twarz golił starannie żyletką. Szare oczy dodawały mu uroku. Przynajmniej tak twierdziły kobiety, z którymi okazjonalnie się spotykał. Waga, która u innego mężczyzny przerodziłaby się w otyłość, w jego przypadku działała na korzyść. Szerokie barki kumulowały większość masy tułowia. Zresztą nadmiar tkanki można szybko spalić podczas misji w terenie, a on, jako oficer sił specjalnych, doskonale o tym wiedział. Wojna w Afganistanie, gdzie trafił jako dwudziestoletni dowódca oddziału spadochroniarzy, zahartowała go, uczyniła odpowiedzialnym i odważnym żołnierzem. Jako dowódca liniowy zawsze znajdował się na czele swoich ludzi i w przeciwieństwie do innych oficerów zawsze dbał o ich wygody. Ci odpłacali mu niespotykaną gdzie indziej lojalnością i przywiązaniem. Przydomek „Ataman”, nadany mu przez kolegów, przylgnął doń na stałe. Pułkownik uznawał to za powód do dumy i obecnie używał go jako swój pseudonim.

Rozpad Związku Radzieckiego i pieriestrojkę Gorbaczowa przeżył na własnej skórze. Rzucany z jednego krańca imperium na drugie, widział, jak trud wielu pokoleń obraca się wniwecz. Jako doński Kozak przeżywał to w dwójnasób. Jego pobratymcy – w przeciwieństwie do zaporoskich szumowin – zawsze wiernie stali na straży wielkości cesarstwa, walcząc i ginąc za cara, Rosję i prawosławie. Fakt, że w czasach komunistów nie było cara, a religia została zmarginalizowana, wcale im nie przeszkadzał. Romanowów zastąpili pierwsi sekretarze, a religią stał się komunizm. Siedemdziesięcioletni epizod w historii kraju, nic więcej.

Dzięki instynktowi i temu, że w trakcie walki nigdy nie tracił głowy, przez cały ten okres dowodzony przez niego pluton, a następnie kompania, odnosiły zwycięstwa. Dopiero przydział służbowy do kontyngentu w Tadżykistanie stał się przełomem. Przez całe lata dziewięćdziesiąte w kraju tym trwała to nasilająca się, to przygasająca wojna domowa. Rządy w stolicy Duszanbe sprawowali przeważnie skorumpowani byli urzędnicy partii komunistycznej. Islamskie zbrojne podziemie stanowiło dla nich poważną groźbę. Ratunku szukali w ścisłym przymierzu z Moskwą, na co ta akurat chętnie wyrażała zgodę. Daleki patrol prowadzony przez kapitana Jermołowa nie miał tym razem szczęścia. Niedaleko miasta Kulab, tuż przy afgańskiej granicy, ciężarówki i UAZ-y kompanii dostały się pod ostrzał granatników i broni maszynowej mudżahedinów. Choć wcześniej Jermołow stoczył wiele bitew i potyczek, ta jedna jak zadra tkwiła w jego sercu. Pamiętał tylko pierwsze chwile. Ogień i dym. Płaskie dachy domów mijanej wioski zamigotały świetlnymi refleksami i grzechotem wystrzałów. On sam zdążył jeszcze wyskoczyć z UAZ-a, kiedy pocisk z RPG trafił wóz, rozrywając na kawałki. Wrzask palonego żywcem kierowcy dzwonił mu w uszach, gdy odłamek uderzył go w głowę. Do dzisiaj nosił na twarzy bliznę po tym wydarzeniu. Cienką linią ciągnęła się od dolnej linii szczęki po skroń. Miał i tak szczęście, że przeżył. Kiedy odzyskał świadomość, wokół niego dopalały się szczątki zniszczonych Kamazów, a ciała żołnierzy zaścielały pełną pyłu drogę.

Nigdy nie poznał przyczyny, dla której partyzanci nie dobili rannych, zabierając im tylko sprzęt i wyposażenie. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Kiedy dwie godziny później na miejscu zjawiła się pomoc, niczego nie pamiętał. Te dwie godziny uleciały z jego świadomości na zawsze. Awans na majora zastał go w jego rodzinnej miejscowości Oktiabrskoje nad Donem. Do służby powrócił pół roku później, stając na czele batalionu. Trauma wojny czeczeńskiej ominęła go szerokim łukiem. Jego jednostka nie brała w niej udziału. Dla Jermołowa może i dobrze się stało. Uratował w ten sposób honor i resztki człowieczeństwa. Propozycja złożona mu pod koniec 2000 roku przez GRU, czyli wywiad wojskowy, odmieniła jego życie i pchnęła na nowe tory. Oficjalnie przeniesiony do rezerwy w stopniu pułkownika, pożegnał się z armią i rozpoczął karierę wywiadowczą. GRU wysłało go na Krym z określonym zadaniem. Stojąc na czele kilkunastu podobnie myślących osób, za wszelką cenę mieli nie dopuścić, żeby Ukraińcy podporządkowali sobie półwysep w stu procentach. Nie tworzył rezydentury w ścisłym tego słowa znaczeniu. Wywiad wojskowy miał i tak na Krymie doskonale zakonspirowaną siatkę szpiegowską, a Sewastopol do tej pory był portem macierzystym dla okrojonej, ale wciąż jeszcze potężnej Floty Czarnomorskiej. Mieli inne zadanie: kiedy przyjdzie odpowiednia pora... Treść rozmowy, jaką przeprowadził jeszcze w Moskwie z zastępcą szefa wydziału operacyjnego GRU, generałem Fominem, odbijała się dalekim echem w pamięci Jermołowa.

Siedzieli wtedy przy konferencyjnym stole ustawionym w gabinecie generała. Ciężkie powieki Fomina skrywały bystre spojrzenie starego agenta.

– Towarzyszu Jermołow, bez cienia przesady mogę powiedzieć, że jesteście jednym z naszych najlepszych ludzi.

– Dziękuję za uznanie, ale doprawdy nie wiem, czym sobie na nie zasłużyłem.

– Wiecie, wiecie. Nie droczcie się ze mną.

Pułkownik skromnie opuścił wzrok.

– Tylko nie czerwieńcie mi się tu jak pensjonarka. W naszej służbie nie na miejsca na sentymenty – Fomin uniósł leżącą na stole teczkę personalną Jermołowa, tak jakby ujrzał ją pierwszy raz w życiu, i z uwagą przyjrzał się pierwszej stronie.

– Wasz dziadek i ojciec to prawdziwi bohaterowie.

– Owszem, obaj odznaczeni złotymi gwiazdami...

– Szturm Berlina, szturm Budapesztu, ale to już później... – Fomin przerzucał kolejne strony. – Oczywiście i wy macie piękny przebieg służby... A gdyby tak ojczyzna postawiła przed wami szczególne zadanie?

– Zawsze gotowy.

– Wiemy, wiemy – dobrotliwy uśmiech wyrozumiałego wujka zagościł na ustach generała.

Od tamtej pory minęły cztery lata, a on był tutaj. Minął plac Uszakowa i przystanął przed klatką schodową starego bloku. Bez wahania zagłębił się w mroczną sień i wszedł na trzecie piętro. Kluczami wyciągniętymi z kieszeni otworzył białe odrapane drzwi i wkroczył do środka. Dwa niewielkie pokoje i malutka łazienka składały się na lokal kontaktowy. Otworzył okno od strony podwórka i zaparzył sobie kawy. Nie musiał czekać długo. Dziesięć minut później jego zastępca, major Zinowij Kołobanow, przekręcił swoimi kluczami zamek i stanął naprzeciw Jermołowa.

Kołobanow, ciemnowłosy oficer o aparycji mieszkańca południowej Europy, niższy o dobrych dziesięć centymetrów od pułkownika, był doskonałym snajperem, mającym na koncie ponad czterdzieści wyeliminowanych osób – przywódców czeczeńskich bojowników, bossów podziemnego półświatka i wrogów politycznych Kremla. Słynął z bezwzględności, choć jego sława ograniczała się jedynie do wąskiej grupy ludzi: specnazu GRU. Od dwóch lat współpracował z Jermołowem, zawsze z taką samą morderczą skutecznością.

W milczeniu podali sobie dłonie, przechodząc do większego pokoju.

– Jeżeli pozwolicie, zaparzę sobie kawy.

– Proszę.

Major znikł na chwilę w kuchni, skąd powrócił z parującą filiżanką.

– Mamy nowe instrukcje? – zapytał.

– Tak. Rozpoczniemy grę o najwyższą stawkę – jakkolwiek zabrzmiało to patetycznie, sprawa faktycznie przedstawiała się poważnie. – Mamy zintensyfikować nasze działania. Dostaniemy odpowiednie środki w stosownej chwili.

– Przedstawili jakieś sugestie?

– Jeżeli o to chodzi, nie. Wszystko pozostaje w naszej gestii.

– Może zrealizujemy któryś z wcześniejszych projektów? – major zamieszał cukier i upił nieco czarnego płynu.

– Już o tym myślałem – Jermołow zerknął przez okno w stronę błękitnego nieba. – Z końcem maja Chechły – pogardliwa nazwa Ukraińców często występowała w rozmowach jedynych obrońców świętej Rusi – planują największe od lat ćwiczenia wojskowe. Z informacji, które posiadam, wynika, że weźmie w nich udział co najmniej trzydzieści tysięcy żołnierzy. W kulminacyjnym momencie ma zjawić się Juszczenko i ktoś z rządu – Jermołow zawiesił na chwilę głos. – To wymarzona sytuacja do jego odstrzału. I to właśnie wy odstrzelicie mu ten durny łeb.

Zinowij Kołobanow odstawił kawę, którą popijał małymi łyczkami.

– Zdajecie sobie sprawę z konsekwencji?

– Nie brak wam chyba odwagi? – Jermołow zbył go pogardliwym machnięciem dłoni.

– Oczywiście, że nie, ale jawny zamach na prezydenta – major zawiesił głos – to jak wypowiedzenie wojny.

– Tylko wtedy, kiedy dacie się złapać. Paradoksalnie sytuacja może działać na waszą korzyść. Niewielka grupa zamachowców, ubrana w ukraińskie mundury i zaopatrzona w odpowiednie papiery, powinna bez większego trudu przemknąć się przez kordon.

– Macie całkowitą rację – Kołobanow układał w myślach plan akcji, widząc, że i tak klamka zapadła.

Od co najmniej roku w trakcie spotkań, nazywanych eufemistycznie konsultacjami, planowali, w jaki sposób najskuteczniej doprowadzić do dezintegracji Ukrainy. Mimo że państwo to zamieszkiwało ponad czterdzieści sześć milionów mieszkańców, to drugą pod względem liczebności po Ukraińcach grupę ludności stanowili Rosjanie. Wystarczyło popatrzeć na mapę, żeby zobaczyć, jak niejednorodnym państwem przyszło sterować rządom w Kijowie. No bo co wspólnego z nacjonalistycznym zachodem Ukrainy, gdzie przez lata działała Ukraińska Powstańcza Armia, miała wspólnego zrusyfikowana do szczętu wschodnia cześć kraju? Fabryki Charkowa i kopalnie Donbasu, które powoływały się na komunistyczny rodowód i tatarski Krym? Mołdawia Rumunów i Zaporoże Kozaków? Zwolennicy współpracy z Rosją i otwarcia na Unię Europejską? Tak, ci stanowili problem. Próba sił ciągle trwała i wyglądało, że nieprędko dobiegnie końca. Może to, co zaplanowali, da tym idiotom w Kijowie do myślenia.

– Razem ze mną pójdzie pięciu ludzi. Jeszcze jeden strzelec, dwóch obserwatorów i ubezpieczenie. Powinno wystarczyć.

– W przyszłym tygodniu centrala powinna dostarczyć plan wizyty Juszczenki na poligonie, wtedy zaplanujemy szczegóły. Miejsce, z którego będziecie strzelać, musicie określić sami.

– To zrozumiałe. Na bliżej niż tysiąc metrów nie będę podchodził.

– Wy sobie poradzicie, ale ten drugi snajper do radę?

– To Iwan Perhat. Sam go kiedyś szkoliłem. Nie jest tak dobry jak ja, ale w razie czego powinien sobie poradzić.

Przechwałka w głosie Kołobanowa nie była czczą gadaniną. Potrafił zdjąć cel z tysiąca dwustu metrów, oczywiście tylko przy dobrej pogodzie i z bronią o kalibrze co najmniej 12,5 mm. Stare Dragunowy SWD o kalibrze 7,62 mm na szczęście przechodziły już do historii.

Na chwilę zapadło milczenie.

– Co będzie dalej? – major rzucił w przestrzeń następne pytanie.

– Kryzys państwa, nam nadzieję. A jeżeli i to niczego nie zmieni, to przykręcimy śrubę.

– Mam nadzieję, że w Moskwie wiedzą, co robią.

– Kołobanow, tkwimy tu już dostatecznie długo, czekając na Bóg wie co. Czas płynie i chociaż działa na naszą korzyść, to w końcu musimy odebrać, co nasze. Jak długo jeszcze pozwolimy się bić po twarzy? Wojna wydaje się nieunikniona i lepiej by było, żeby odbyła się na naszych warunkach.

– Mnie nie musicie przekonywać.

– Tu akurat nie chodzi o was. Czytacie gazety, wiecie, jak rozkłada się układ sił. Wygra ten, kto okaże więcej zdecydowania. Sami Ukraińcy nie wiedzą, czego chcą. Zmęczyły ich spory polityków, nieustające przepychanki na górze, a szaremu człowiekowi ciągle żyje się źle. Permanentny kryzys, w którym najlepiej czują się bandyci i ci, którzy dorwali się do koryta. Nie przypomina wam to ery Jelcyna?

– Poniekąd, zresztą byłem wtedy najczęściej za granicą.

– To mieliście dużo szczęścia.

– Niekoniecznie, pułkowniku. Naoglądałem się wiele przez lata służby. I za Jelcyna, i teraz, i wiem jedno – jeżeli nie zapanujemy nad tą częścią świata, to Ukraińcy i Turcy skoczą nam do gardeł, kiedy najmniej będziemy się tego spodziewali. Ile już wojen stoczyliśmy z Turcją? Praktycznie od trzystu lat przepychamy się wokół Morza Czarnego. Ustąpimy na krok, to wyrwą nam Kaukaz i Azję Środkową!

– Tak, ale to nie do tureckiego prezydenta macie strzelać.

– Dla mnie to bez różnicy.

Jermołow uśmiechnął się pod nosem. Właśnie takich ludzi jak jego zastępca skupiała organizacja. Sfrustrowani byli wojskowi niższego i średniego szczebla – tych ceniono najbardziej z powodu żołnierskiego wyszkolenia. Trochę urzędników różnej rangi szukających okazji do wybicia się, ale najwięcej młodzieńców o byczych karkach i ciężkich butach. Ci ostatni oczywiście nie wiedzieli, kto stoi na czele ruchu. Kierowani przez lokalnych liderów stawiali się karnie na każde wezwanie. Powitanie Floty Czarnomorskiej powracającej z wojennej ekspedycji do Gruzji, uroczystości pod pomnikiem carycy Katarzyny Wielkiej czy zwykła stadionowa rozróba... – nigdy nie zawodzili. Najbystrzejszych z nich, skupionych wcześniej w Sojuszu Słowiańskim bądź w Związku Wojskowo-Mocarstwowym, ludzie Jermołowa podbierali bez ogródek, przyciągając do siebie regularnie wypłacaną pensją, zwaną przez nich żołdem. Nieograniczony dostęp do broni, specjalne szkolenia i obozy w górach sprawiały, że nigdy nie cierpieli na brak ochotników. W pewnym momencie Jermołow zorientował się, że prawdopodobnie może zorganizować do tysiąca ludzi na całej Ukrainie. Najwięcej na Krymie, w Charkowie i Kijowie, i tylko dwudziestu we Lwowie. Nie przejmował się tym na razie. W zupełności odpowiadało mu to, co już miał.

Kołobanow dopił kawę i odstawił filiżankę. Z kieszeni marynarki wyciągnął paczkę rosyjskich papierosów Apollo-Sojuz i zapalił jednego. Nie częstował Jermołowa, wiedząc, że ten nie popiera papierosowego nałogu, ale też nie dyskryminuje palaczy.

– Widziałem wczoraj, jak do portu wojennego wpłynął jeden z tych nowych kutrów rakietowych.

– Tak, wiem o tym, ale to nie Ukraińcy są jego właścicielami. Został już sprzedany Gruzji. Dwa kolejne tkwią w doku w Nikołajewsku.

– Szybko się, sukinsyny, pozbierali.

– Może i tak, ale niewiele mogą nam zaszkodzić. Mimo wszystkich starań Saakaszwilego to dalej kraj trzeciego świata.

Pomoc zaoferowana Gruzji przez inne kraje po jej niefortunnej wojnie z Rosją z sierpnia 2008 roku bardzo przydawała się Tbilisi, ale jednego nie mogła zatrzeć: fatalnego wrażenia. Gruzini za wszelką cenę starali się odbudować siłę bojową armii. Stąd zakupy uzbrojenia na dużą skalę, gdzie tylko się dało. Kutry rakietowe sprzedane przez Ukrainę miały zastąpić zniszczone w czasie tamtej wojny, kiedy to Gruzini utracili wszystkie swoje okręty. Z których zresztą część zatopili sami, otwierając zawory denne. Honor ratowała jedynie potyczka, kiedy to cztery ich kutry starły się z krążownikiem rakietowym „Moskwa” i wyłączyły go z dalszej akcji.

– Nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie, że znowu mogliby podnieść na nas rękę – rzekł Kołobanow. – A wy, co o tym myślicie, Atamanie?

Na dźwięk dawnego przezwiska uśmiech przemknął przez usta pułkownika.

– Czasem mam wrażenie, że bliski jest dzień, w którym zmieciemy to plugastwo – Jermołow rozparł się wygodnie w fotelu. – Siły mamy dość. Bardzo się zresztą zdziwię, jeśli Ukraińcy po tym, co zrobimy, zdobędą się chociaż na niewielki opór.

– Mają długą tradycję walki z silniejszym – Kołobanow pozostawał bardziej sceptyczny.

– Tak było, obecnie łatwiej będzie ich zastraszyć. Więcej wiary we własne siły, majorze.

– Zawsze coś może pójść nie tak.

– Biorę to pod uwagę, ale mam nadzieję, że nie zawiedziecie.

BIAŁY DOM, WASZYNGTON DC – USA

26 marca

Biura doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego USA znajdowały się niedaleko Gabinetu Owalnego. Właściwie całkiem blisko, tylko parę metrów stąd tworzono wielką politykę. Tę małą również.

Gary Craig trafił na stanowisko doradcy wprost z uczelnianej katedry. Jako wykładowca historii najnowszej i politologii na uniwersytecie stanowym w Chicago zdobył uznanie i dozgonną wdzięczność rzeszy studentów, objaśniając w sposób zrozumiały i przystępny niuanse współczesnej polityki. Nie bez znaczenia był fakt, że obecny prezydent na swojej drodze nieraz spotykał zażywnego profesora. Sześćdziesięcioletni, rozwiedziony, ze skłonnościami do tycia i dobrych trunków weteran akademickich bojów spotkania z młodzieżą w przestronnych aulach zastąpił naradami w bardziej kameralnych okolicznościach. Dla prezydenta, który nie miał doświadczenia w polityce zagranicznej, stał się prawdziwą opoką, zyskał dostęp do niego w każdych okolicznościach.

Gary Craig miał jeszcze jedną wyjątkową cechę. W sposób doskonały potrafił dobierać sobie odpowiednich ludzi na współpracowników. Jednym z nich był Cyril Lomax.

Błyskotliwą wojskową karierę Lomaksa przerwała w pewien piękny, pogodny czerwcowy dzień kontuzja kolana, wyłączając go na zawsze z szeregów marines. Studia pod kierunkiem – a jakże! – Craiga i pasja do tego, co robi, sprawiły, że profesor zwerbował go do pracy w swoim biurze. Wprawił tym w zachwyt rzesze urzędniczek, sekretarek i stażystek, bez ustanku przemierzających korytarze administracyjnej części Białego Domu.

Czterdziestodwuletni szatyn z domieszką meksykańskiej krwi, oliwkową cerą, krótką wojskową fryzurą i garniturem oszałamiająco białych zębów, doktoryzował się pracą na temat przemian zachodzących w krajach poradzieckich. Zagadnienia tak odległe od swoich latynoskich korzeni wybrał na przekór rodzicom, którzy widzieli w nim idealnego właściciela rozległej posesion w stanie Nowy Meksyk. Jedną z niewielu rzeczy, których Cyril naprawdę nie znosił, była ignorancja. Przez całe życie walczył z nią niby błędny rycerz pokroju Don Kichota. Im więcej wysiłku wkładał w jej unicestwienie, tym szybciej odrastały jej głowy, niczym mitycznej hydrze.

– Tak, panie senatorze, doskonale wiem, o co chodzi. Pan Craig jest w tej chwili nieobecny. Będzie dopiero w środę. Pilne sprawy...

Ze słuchawki wylał się stek inwektyw. Senator Harris, zasiadający w senacie od czasów prezydentury Ronalda Reagana, postanowił nagle zagrać pierwsze skrzypce w sprawie alaskańskich złóż ropy naftowej.

Mając poparcie kilku innych senatorów i członków wpływowych klubów, takich jak Sierra, dążył za wszelką cenę do przegłosowania ustawy mającej ograniczyć poszukiwania na dziewiczych terenach arktycznego pustkowia. Wyścig po podbiegunowe skarby i tak już się rozpoczął, a ten stary dureń tylko podkładał nogę. Harris w opinii Lomaksa był ignorantem, jakich mało.

– Pomyślał pan, senatorze, jak może się to dla nas skończyć?

Trzask odkładanej słuchawki obwieścił koniec rozmowy. Tym lepiej.

– Helen, podaj mi kawę.

Z sekretariatu przylegającego do biura Lomaksa wychyliła się atrakcyjna blondynka w standardowym uniformie urzędniczek. Czarny kostium, biała bluzka – coś w sam raz dla kogoś z korporacji lub waszyngtońskiej administracji.

– Nie jestem twoją służącą.

– Zmiłuj się. Ten wariat zupełnie mnie wykończył. Potrzebuję reanimacji.

– Słychać was było chyba w centrali telefonicznej.

– À propos telefonu: następnym razem raczej mnie zastrzel, zamiast łączyć rozmowę z tym... – Cyril machnął ręką, darując sobie nazwanie senatora bardziej dosadnie.

Helen Thompson postawiła filiżankę z parującym płynem przed Lomaksem i przysiadła na skraju jego biurka.

– Zastrzelić? Zrobię to z rozkoszą, jeśli nie zabierzesz mnie wreszcie na kolację.

Cyril nie mógł powiedzieć, że panna Thompson wcale mu się nie podoba. Wprost przeciwnie. Zawsze miał skłonność do kobiet takich jak ona. Długonoga, wysoka blondynka z długimi włosami ułożonymi w kok. Coś na podobieństwo Scarlett Johanson, ale nie do końca. Propozycja wspólnego wyjścia na kolację padła już po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Za pierwszym razem wziął to za żart i chociaż przez chwilę poważnie zastanawiał się nad nią, w nawale pracy zapomniał o tym zupełnie. Więc może tym razem?

– Masz już stolik?

– Nie. Ale gdy się w końcu zdecydujesz, daj mi znać.

– Wchodzę w to. Nawet zaraz.

– Nie tak szybko! – śmiech Helen poruszył jakąś czułą strunę w sercu Cyrila. – Słyszałeś takie przysłowie: co nagle, to po diable?

– Skąd to znasz?

– Jedna z nowych pracownic centrali telefonicznej pochodzi z Europy. Powiedziała tak temu czarnemu strażnikowi z ochrony, kiedy ten zaczął się do niej dobierać.

– No, tak. Zważywszy na okoliczności... – Lomax westchnął.

Panna Thompson nie wiedziała, czy Cyrilowi chodzi o nową pracownicę, czy też o nią.

– Nie martw się, do wieczora sporo czasu. Czytałeś to?

Najnowszy egzemplarz „Washington Post” znalazł się na biurku Cyrila. Prawą górną część pierwszej strony zdobiło zdjęcie czarno-białej futbolowej piłki. Tytuł tuż pod nią głosił „Czy Polska i Ukraina zorganizują w końcu mistrzostwa?”. Pośpiesznie przebiegł tekst wzrokiem i tak sygnalizowany od paru tygodni:

Większość europejskich komentatorów sportowych i dziennikarzy zadaje sobie pytanie, czy aby na pewno mające się za rok odbyć mistrzostwa świata w piłce nożnej dojdą do skutku. Zgoda na zorganizowanie przez Polskę i Ukrainę zawodów sportowych na taką skalę od początku budziła emocje wśród kibiców i działaczy UEFA. Stojący na jej czele Michel Platini dopiero niedawno przyznał, że wywierano na niego naciski polityczne. Nie chcąc ujawnić, kto za tym stał, w obecnej sytuacji mówi, że czuje się oszukany i niechętnie przyznaje, że cała sprawa miała podłoże polityczne. Już wcześniej pojawiały się sygnały, że sport ma w tym przypadku znaczenie drugorzędne. O wiele ważniejsze jest wyrwanie Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów.

Jak obecnie przedstawia się sytuacja? W Polsce, mimo niedawno zakończonej wojny z Białorusią, przygotowania są już bardzo zaawansowane i rząd w Warszawie nie ma większych powodów do obaw. Nie tak różowo wygląda to dalej, na wschodzie. Tu permanentny kryzys polityczny i gospodarczy jest wyraźnie widoczny. Ukraina, jako kraj większy od Polski i niebędący w Unii Europejskiej, dźwigająca ciężar kilkudziesięcioletnich zapóźnień cywilizacyjnych, może nie podołać zadaniu.

Lomax jako rodowity Amerykanin zupełnie nie rozumiał, o co tyle hałasu. Soccer, jak nazywano tutaj piłkę nożną, w niczym nie umywał się do prawdziwego footballu czy chociażby koszykówki. Zawiłe zasady gry odpowiadały jedynie Latynosom i Europejczykom. Ale faktycznie wiedział, że nie o sport tu głównie idzie.

– Co zamierzasz z tym zrobić? – zapytała Helen.

– Sądzisz, że rozgrywki piłkarskie mające odbyć się dopiero za rok już teraz wpłyną na bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych?

– Przypominam, że Craig przed wyjazdem tobie zostawił analizę europejskich spraw.

– On łowi ryby z prezydentem, a ja tu ginę zawalony stertą papierów.

Helen stanęła przed biurkiem Lomaksa i spojrzała mu w oczy.

– Nie przesadzaj. Oprócz tego fiuta, z którym przed chwilą konferowałeś – zmrużyła lewe oko – nie masz więcej obowiązków niż zwykle, panie specjalny asystencie.

– Pozory...

Dziewczyna podeszła do drzwi. Jej obcasy zastukały na podłodze.

– Dwudziesta może być? – rzuciła przez ramię.

Cyril spojrzał na zegarek. Było parę minut po czternastej.

– Będzie idealnie.

Prawą dłonią sięgnął po kawę, lewą wyciągnął w kierunku gazety. Coś nie dawało mu spokoju. Od czasów studiów nie bardzo zajmował się swoją wyuczoną specjalizacją. Owszem, zdarzało mu się przygotowywać dla Craiga streszczenia tego, co działo się między Renem a Wołgą, ale przeważnie pochłaniały go inne regiony świata. Chociażby bliskowschodni węzeł gordyjski. Chcąc coś sobie przypomnieć, otworzył czarną skórzaną teczkę leżącą z boku. Notatka, przygotowana nie dalej niż wczoraj, zawierała jego opinię na temat tego bagna. Jego i – co uznał za zabawne, aż uśmiechnął się w duchu – również doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Były nauczyciel ufał mu bezgranicznie. Nie znaczy to, że sam na starość popadł w demencję. Umysł profesora był równie ostry, jak za najlepszych czasów. Dostrzegał zagrożenia tam, gdzie wcześniej nikt ich nie widział, i lekceważył na pozór istotne zagadnienia, które z czasem okazywały się wydumane jak bańki mydlane. To nie szwankujący umysł, lecz brak czasu mentora sprawił, że Lomax wyrósł na jego prawą rękę. Stanowisko Craiga dawało możliwość obracania się w najwyższych kręgach władzy, a co za tym idzie, również brylowania na salonach i bankietach. Czasu na politykę nie zostawało zbyt wiele.

Pierwsze zdania raportu Lomaksa, przewidującego najbliższą przyszłość na Bliskim Wschodzie, nie brzmiały wesoło:

Z uwagi na brak wiarygodnych informacji bardzo trudno jest przewidzieć poczynania rządów Egiptu, Syrii, Jordanii, Iraku i Arabii Saudyjskiej w ciągu najbliższych dwóch lat. Specyfika władzy w każdym z tych krajów jest inna, co nie wyklucza współdziałania na krótką metę, jak też wykorzystania słabości najbliższego sąsiada do własnych celów. Paradoksalnie najbardziej przewidywalne są poczynania Iranu. Jeżeli nic się nie zmieni, to w ciągu pięciu–dziesięciu lat Teheran wyrosnąć może na lidera całego muzułmańskiego świata, i to mimo różnic w doktrynalnym podejściu do religii (szyici i sunnici – załączniki 1A i 1B strony 85–92). Od ponad roku daje się zauważyć nieznaczne zbliżenie poglądów w tak istotnych zagadnieniach, jak wspólna polityka zagraniczna, kwestie bezpieczeństwa i rozwój technologii w trójkącie Teheran–Damaszek–Kair, co wcześniej nie miało miejsca lub było przykrywką do rozwiązywania bieżących problemów, a nie traktowania ich w sposób długofalowy i perspektywiczny. We wszystkim daje się odczuć pewną rolę Rosji, nad wyraz aktywnej we wspomnianych trzech stolicach...

I tak dalej, przez ponad sto dwadzieścia stron maszynopisu. Lomax westchnął. No właśnie, Moskwa. W co zamierza teraz grać? Piłka futbolowa na zdjęciu w „Washington Post” przypomniała mu o czymś: O wiele ważniejsze jest wyrwanie Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów. Cyril sięgnął po telefon.

– Centrala, słucham.

– Proszę połączyć mnie z panem Davidem Moorem z działu zagranicznego „Washington Post”.

Pod artykułem o mistrzostwach świata w piłce nożnej widniało nazwisko dziennikarza, z czego Lomax postanowił skorzystać.

– Rozmowa kodowana?

– Nie, otwarta.

– Proszę czekać.

Przerwa trwała najpierw dwie minuty, później wskazówki przesunęły się na trzecią.

– Przykro mi, pan Moore jest nieobecny. Sekretariat nie wie, gdzie jest i kiedy będzie.

– Dziękuję.

Odłożył słuchawkę. Nie jeden Moore na świecie. Chwilę szukał w palmtopie telefonu odpowiedniej osoby. Rozległe kontakty na stopie towarzyskiej i służbowej już nieraz mu pomagały. Kolejne numery opatrzone były niekiedy inicjałami, ale najczęściej zawierały pełne informacje o osobie. Koledzy z armii, studiów, byłe narzeczone. Tych ostatnich nie tak wiele, jak można się było spodziewać.

W końcu znalazł odpowiednią osobę. Uniósł słuchawkę.

– Centrala, słucham.

Czyżby dzisiaj dyżur pełniła tylko jedna telefonistka?

– Proszę o rozmowę z londyńskim numerem... – Cyril szybko podyktował rząd cyfr.

– Kodowana?

– Teraz tak.

– Proszę czekać.

Od ponad roku nie miał kontaktu z Alem Osbornem. Dawny kumpel zrobił całkiem niezłą karierę w NSA – Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Londyński przydział był tego wymownym dowodem.

– Nikt nie odbiera.

– Proszę spróbować pod tym numerem – podyktował kolejny rząd cyfr.

Pięć sekund później trzask podnoszonej po drugiej stronie Atlantyku słuchawki obwieścił nawiązanie połączenia.

– Osborne przy telefonie.

– Biały Dom, łączę rozmowę z panem Cyrilem Lomaksem.

– Dziękuję.

– Al, słyszysz mnie?

– A jakże, stary byku! – rechot Osborna zabrzmiał w uchu Cyrila.

– Dalej kręcisz z tą ślicznotką z Denver? Jennifer, chyba tak miała na imię?

– Stare dzieje. Ciągle o tym pamiętasz?

– Pewnie!

– Dobrze byłoby się spotkać. Nie wybierasz się może do stolicy?

– W najbliższym czasie raczej nie, chociaż kto wie?

– Słuchaj, Al – Cyril miał już dość wspominek. – Nie obrazisz się, jak zadam ci kilka pytań?

– O ile to nie tajne.

– Daj spokój. Wiem, jaki jest bieg spraw w waszej firmie.

– No, pytaj.

– Widziałeś dzisiejszy „Washington Post”?

– Chodzi o piłkę czy o wybory w Szwecji?

– Raczej o piłkę.

– Powinni zdążyć. Improwizacja to ulubiony sport Polaków – pewności w głosie Ala Osborna mógłby mu pozazdrościć sam prezydent stojący przed obiema izbami Kongresu – sporą jej cześć scedowali nawet na Ukraińców.

– Nie o to pytam. Szef UEFA, niejaki Platini – Lomax zajrzał do artykułu, żeby sprawdzić, czy aby dobrze wymówił obce dla niego nazwisko – twierdzi, że ktoś wywierał na niego naciski w sprawie przyznania organizacji Polsce i Ukrainie.

– Aaa... o to chodzi...

– Wiesz coś bliżej?

– Od samego początku krążą jakieś plotki. Nie znam szczegółów, ale tło jest mniej więcej takie: z zakończeniem prezydentury Kuczmy i po – jak to oni nazywają – „pomarańczowej rewolucji” zaczęła się prawdziwa przepychanka. Dwie siły, z których każda ciągnie w swoją stronę. Kuczma mimo pozorów niezależności robił to, co chcieli Rosjanie. Trzymał za mordę opozycję i wszystkich, którzy chcieli uszczknąć coś dla siebie. Kiedy przyszedł Juszczenko, demony wyrwały się na wolność i zaczęły grasować po Ukrainie. Dla Rosjan Ukraina to również święta Ruś i tylko przypadek sprawił, że nazywa się inaczej. Odnoszę wrażenie, że to, co działo się na Bałkanach, w przypadku Ukrainy może być tylko przygrywką. Rosja nie chce i nie może stać na uboczu, więc miesza w tym kotle, ile wlezie. Wiesz, o czym mówię?

– Jaśniej nie można.

– Więc pomyślano o pewnej nagrodzie. Jeżeli obierzecie słuszny kierunek, to w nagrodę pozwolimy wam zorganizować mistrzostwa. Ludzie tutaj mają na tym punkcie prawdziwą obsesję. Od samego początku jasne było, że Ukraińcy sami nie dadzą rady, stąd Polska jako współorganizator. Nie bez racji Kreml twierdził, że jest to kość rzucona psu, żeby radośnie zamachał ogonem. Rzecz w tym, że Moskwa takiej kości nie ma. Swoją drogą od tych mistrzostw zaczął się chyba upadek ich poprzedniego rządu.

– Tak?

– Tak. Rząd Azarowa, który był niejako namiestnikiem dogorywającego Janukowycza, miał fatalne notowania w społeczeństwie. Wiesz: skrajna korupcja, kolesiostwo, pogłębiający się kryzys gospodarczy i do tego polityczne przykręcanie śruby – jak za Kuczmy. W dodatku przestali się kryć, że zamierzają zostać czymś w rodzaju rosyjskiej kolonii, taką większą Białorusią. To jeszcze by przeszło, połowie ludności to nie przeszkadzało, ale do tego wszystkiego Ukrainie groziła ewidentna klapa organizacyjna przed Euro: brak nowych stadionów, hoteli i całej infrastruktury. Prawie im odebrali te mistrzostwa. Azarow stanął przed wyborem: być może zachowa władzę za pomocą pałek i armatek wodnych, co wcale nie było pewne, za to z pewnością zostanie obarczony odpowiedzialnością za klęskę Euro, czyli również sprzeniewierzenie olbrzymich funduszy rzekomo wydatkowanych na inwestycje sportowe, albo rozpisze wybory i w przypadku przegranej w nich odium klęski Euro spadnie już na nowy-stary rząd. Jeśliby wybory wygrał (w co sam chyba wątpił), fala napompowanego w takich przypadkach poparcia społecznego pewnie pozwoliłaby jakoś pogodzić się z utratą mistrzostw i wszystkiego, co się z nimi miało wiązać.

– Ale przerżnął.

– Ano właśnie.

– Powiedz, kto przyparł Platiniego do muru. Bo on sam chyba by na to nie wpadł.

– Oczywiście, że nie. To od początku była kwestia polityczna. A kto za tym stał? Bruksela, Paryż, Londyn. Każdy z osobna i wszyscy razem. Doprawdy nie wiem. Może Francuzi chcieli przytrzeć nosa Niemcom i trochę odegrać się za północną rurę z gazem, może w Brukseli znalazł się jakiś sprawiedliwy i mimo całej miłości Unii do Rosji chciał pokazać, gdzie jest jej miejsce...

– A Warszawa?

– No, tak. Polacy skorzystają na tym najwięcej. Nowe autostrady, odbudowa części infrastruktury po wojnie... Chłopie, wiesz, jakie tam są drogi!? – głos w słuchawce aż zachłysnął się z wrażenia.

– Nie – odparł Lomax.

– Nie chcę wyjść na mięczaka, ale po przejażdżce z Warszawy do Wrocławia, to tak pół Polski, głowa i dupa bolały mnie tak mocno, że musiałem wziąć proszki od bólu głowy i na uspokojenie. Urwałem rurę wydechową w służbowym fordzie na jakiejś dziurze, a po powrocie do Warszawy szef nawet mnie za to nie zrugał. Wyobrażasz sobie?

– Tak. Mam dużą wyobraźnię. Do rzeczy.

– To właściwie wszystko.

– Trochę plotek. Proszę, nie zbywaj mnie jak jakiegoś pętaka. Pracujesz w NSA. Na pewno wiesz coś więcej.

– Nie wiem, czy mogę.

– Możesz, oczywiście, że możesz. Przysługa za przysługę. Mów, co wiesz.

– Dasz mi numer do Jennifer?

Lomax westchnął. Osborne to dobry chłopak, ale jak już coś sobie wbił do głowy, nie było siły, żeby ustąpił. Upór przydawał się w robocie, w życiu prywatnym niekoniecznie. W tym konkretnym przypadku wiedział, że czarnowłosa piękność po rozstaniu z nim związała się z jakimś prawnikiem, a może protetykiem. Nie nadążał za jej kolejnymi facetami. Dla Ala mógłby to być cios, ale informacje Osborne’a mogły mu pomóc.

– To jasne jak słońce.

Jestem skończonym skurwysynem – pomyślał Cyril zaraz po tym, gdy podyktował Alowi numer telefonu dziewczyny. Nawet nie wiem, czy jest aktualny. Wyrzuty sumienia jak zwykle przyszły nie w porę.

– Dawaj, co masz.

– Pamiętasz tę rozpierduchę sprzed paru lat z Gruzją? – ciągnął dalej analityk NSA.

– No, a w czym rzecz?

– Obie strony przygotowywały się do wojny od paru lat. Nie jest prawdą, że Saakaszwilemu puściły nerwy, a Rosjanie niby to przypadkiem zajęli połowę Gruzji. I jedni, i drudzy wiedzieli, że do niej dojdzie. Nikt nie wiedział tylko kiedy. Rurociągi z Morza Kaspijskiego przechodzą przez Gruzję i dalej do Turcji. Kto na tym zarabia? Oczywiście, nie Moskwa. Nie mają z tego tytułu ani kopiejki, to raz. A nie zapominaj, że Rosja to jedynie surowce. Nic innego tam nie ma. No, może oprócz wódy – Al na chwilę przerwał. W słuchawce było słychać, jak zwilża usta jakimś płynem. Biorąc pod uwagę porę dnia, raczej nie mógłby to być alkohol. – Po drugie, Tbilisi i nas wiąże sojusz, więc na Kremlu myślą tak: ci parszywi Jankesi siedzą po uszy w Iraku i Afganistanie i nie ma mowy, żeby wsparli Gruzinów w jakiś inny sposób niż tylko symboliczny. To da do myślenia wszystkim innym ich kumplom: patrzcie, potrzebowaliśmy pomocy, a was nie było.

– To fakt, daliśmy ciała, ale co to ma wspólnego z Ukrainą?

– Nie widzisz analogii? Zamiast nas jest tam Unia, a ta nie zrobi nic. Z całej Unii tylko Polacy nie dają się zastraszyć, na dodatek widząc tam własny interes. Wiedziałeś, że Ukraina, no, znaczna jej część, należała kiedyś do Polski?

– Tak, pamiętam z wykładów – Lomax sięgnął pamięcią do uczelnianych czasów.

– Dośpiewaj sobie resztę.

– Dzięki za informacje – obraz w umyśle Cyrila zaczął układać się w logiczną całość.

– Nie ma sprawy. Polecam się na przyszłość – Osborne odłożył słuchawkę.

Lomax jeszcze przez sekundę trzymał przy uchu telefon, nim w końcu odwiesił go na widełki. Więc o to chodzi. Za wszystkim stała wielka polityka. Wizja rosyjskich wozów bojowych gnających świeżo wybudowanymi autostradami na zachód przemknęła przez umysł Cyrila jak błyskawica. Równie szybko ją odpędził. Wojna Rosji z Gruzją wybuchła dokładnie w pierwszym dniu olimpiady w Pekinie. Czyżby teraz miało dojść do powtórki? Absurdalność pomysłu na chwilę go rozbawiła. Nie ma prostych analogii.

Na ekranie komputerowego monitora wyświetlił mapę środkowej Europy. Powiększył interesujący go rejon. Kaukaz, Morze Czarne, Ukraina i spora część Rosji. Kontury politycznych granic i intensywny granat morza zamigotały tuż przed nim. Wiele by dał, żeby dowiedzieć się, co siedzi w głowach rosyjskich generałów.

Rozdział II

WARSZAWA – POLSKA

15 maja