64,00 zł
Pele w czasie mundialu 1974: „Dla mnie największą rewelacją jest Deyna!”.
Kim był kapitan „złotej jedenastki” z 1972 roku, piłkarski geniusz równy Beckenbauerowi i Cruijfowi? Niedoceniony i wygwizdywany przez polskich kibiców. Czy był ofiarą gry w wojskowym klubie Legia i bycia sportową ikoną PRL-u? Na ile czuł się obco w środowisku, które określa się mianem Orłów Górskiego? Kazimierz Deyna mało o sobie mówił, mało się reklamował. Twierdził, że piłkarz powinien wypowiadać się swoją grą na boisku.
Dopiero po trzydziestce mógł spełnić marzenie i wyjechać na Zachód. Trafił do Anglii, ale Manchester City stał się koszmarem, a nie spełnieniem… Kazik przeżywa załamanie i coraz częściej sięga po whisky. Po wejściu w konflikt z policją drogową ucieka do Ameryki. Tam również spotyka go pasmo nieszczęść! Nie wiadomo, czy 1 września 1989 roku wjeżdżając na autostradzie bez hamowania w stojącą na awaryjnym pasie ciężarówkę, zasnął za kierownicą czy działał celowo…
Biografia Deyna, czyli obcy Romana Kołtonia wzbogacona została o rozdział „Amerykański sen” napisany przez Małgorzatę Kałużę i Janusza Marciniaka, którzy przyjaźnili się z piłkarzem w Ameryce. Na prośbę autora zrobili fascynujący reportaż z Kalifornii. Są w nim rozmowy z piłkarzami San Diego Sockers, którzy grali z „Magic Kaz” i uważają go za swojego mistrza.
Niniejsze wydanie przynosi niepublikowane nigdy wcześniej zdjęcia Deyny z czasów amerykańskich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 626
Nigdy nie widziałem na własne oczy Kazimierza Deyny. Wyjechał z Polski, gdy miałem osiem lat. Zarazem spotykałem go na każdym kroku. Kiedy kilkanaście lat temu przygotowywałem dla wydawnictwa Tadeusza Zyska album „Biało-czerwone mundiale", przeglądałem tysiące zdjęć Deyny z lat siedemdziesiątych, z których kilkadziesiąt znalazło się na łamach książki. Do ostatniej chwili wahałem się, kto powinien znaleźć się na okładce prawie 500-stronicowego wydawnictwa — Deyna czy Zbigniew Boniek? Wydawca zdecydował się na niezwyk-le rzadki zabieg — sam album z fotografią Bońka na okładce znalazł się w pięknej kopercie. I na tej kopercie umieściliśmy efektowne zdjęcie Deyny, szarżującego w pamiętnym meczu „na wodzie” z 1974 roku, gdy walczyliśmy z Niemcami o awans do ścisłego finału X mistrzostw świata...
W 2010 roku Deyna znowu towarzyszył mi przez kilka miesięcy — tym razem przygotowywałem cykl dla telewizji Polsat Sport — „Biało-czerwone mundiale”. Szef stacji, Marian Kmita, nabył prawa do wszystkich meczów Biało-czerwonych w finałach najważniejszej imprezy piłkarskiej globu w 1974, 1978, 1982, 1986, a także w 2002 i 2006. I każdy z tych meczów został przeze mnie zmontowany — powstały 24-minutowe skróty, które udźwiękowiłem. Montując skróty, poznałem wszystkie ruchy Deyny w trzynastu meczach finałów Mistrzostw Świata 1974 i 1978 roku. W moim domowym archiwum są również płyty DVD z innymi spotkaniami naszej drużyny narodowej z lat siedemdziesiątych. Od legendarnego meczu z Anglią na Wembley z 1973 roku, w którym Deyna wyszedł z opaską kapitana i poprowadził nas do „zwycięskiego remisu”, aż po pamiętny mecz z Portugalią na Stadionie Śląskim w Chorzowie w 1977 roku, zremisowany również 1:1, co też zapewniło nam awans na mundial. Na Wembley Deyna w najtrudniejszym momencie decydował się na „zakładanie siatek” rywalom — czyli puszczanie piłki między ich nogami. To miało uspokoić szarżujących Anglików, a dodać mocy partnerom. Z kolei Stadion Śląski w 1977 to gol Deyny z rzutu rożnego. Cóż to był za „rogal”! Typowy „rogal Deyny”! I to nie sprzed pola karnego, a spod chorągiewki w narożniku boiska. Jednocześnie publiczność wygwizdywała Deynę. I to tak wygwizdywała, że nigdy żaden Polak grający w stroju z Białym Orłem tego nie doświadczył. Każde zagranie — gwizd, przeraźliwy, dominujący, dołujący... Nic dziwnego, że Deyna postanowił już nigdy nie zawitać na Stadion Śląski w Chorzowie. I mówił o tym publicznie, co było zadziwiające jak na warunki Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej...
Przyszedł na świat w PRL-u, w tamtych czasach i tamtym ustroju dojrzewał. Zdobył sławę, a zarazem ściągnął na siebie nienawiść. Skąd brała się ta nienawiść, której ukoronowaniem było lżenie Deyny w kluczowym spotkaniu eliminacji Mundialu 1978 roku? Zastanawiało mnie to od lat i w końcu postanowiłem pójść tym tropem. Ceniąc pracę innych autorów, odkryć Deynę po swojemu...
Najpierw była Biblioteka Narodowa. Później dokumenty z Instytutu Pamięci Narodowej. Kluczem okazały się dialogi z ludźmi, którzy pamiętali Deynę — jego wielkie, ale i małe chwile. Kazimierz Górski — legendarny trener reprezentacji lat siedemdziesiątych — kilka razy zdążyłem z nim porozmawiać w jego mieszkanku przy Madalińskiego w Warszawie. To były wielkie wywiady dla „Przeglądu Sportowego” z okazji 25-lecia Wembley, a także w związku z medalem zdobytym na Mundialu 1974 roku. Kiedy pierwszy raz szedłem do pana Kazimierza, ktoś doradził mi: „Przyda się butelka metaxy, ulubionego trunku po trenerskiej przygodzie Górskiego w Grecji”. Sączyliśmy metaxę przez pięć czy sześć godzin. A gdy wychodziłem, pan Kazimierz wypalił: „Gdzie pan się tak spieszy, panie Romanie, mamy jeszcze tyle do omówienia”. Wracałem później przez lata. Niezapomniana była wizyta z Marianem Kmitą i rejestracja kamerą świetnych fraz pana Kazimierza. Żałuję do dziś, że zabrakło mnie przy wywiadzie mojego przyjaciela Jana Grzegorczyka. Umówiłem rozmowę, mieliśmy iść razem, ale coś mi wypadło. Janek, jak to Janek, zadawał niebanalne pytania. I usłyszał wiele niebanalnych treści o legendarnych polskich piłkarzach — od Ernesta Wilimowskiego, przez Kazimierza Deynę, aż po Zbigniewa Bońka. Wszystkich ich doświadczył Górski — Wilimowskiego oglądając we Lwowie na gałęzi drzewa, Deynę stawiając w roli lidera kadry, a Bońkowi umożliwiając debiut w reprezentacji...
Pracując nad książką o Kazimierzu Deynie, spotkałem się z Jackiem Gmochem i Andrzejem Strejlauem. Znam ich kilkanaście lat. Rozmawiałem dziesiątki razy, czy na antenie, czy przy kawie. Temat Deyny spowodował jednak gwałtowny przypływ emocji związanych z pamiętnymi meczami Biało-Czerwonych czy też ze spotkaniami Legii. W szeregach „wojskowych” Gmoch grał z Deyną, gdy ten wkraczał w dorosłość. Później spotkali się już w kadrze, Gmoch jako asystent Górskiego i współtwórca złotego medalu Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 roku. I w kolejnych latach... Strejlau najpierw prowadził młodzieżówkę, ale później też stał się współpracownikiem Górskiego. A potem jeszcze kierował Deyną jako trener Legii przez ponad trzy lata!
To nie były proste rozmowy. Łatwo mówić o triumfach, ale dużo trudniej o ranach, które nie zabliźniły się nawet po kilkudziesięciu latach.
W poszukiwaniu prawdy o Deynie trafiłem do środowiska „Orłów Górskiego”, które szczególnie w latach dziewięćdziesiątych spotykało się wyjątkowo często. Grało po całej Polsce „koncerty”, jak można określić ich benefisowe mecze. Rzecz jasna, także dla pieniędzy... A pieniądze, jak wiadomo, często dzielą ludzi. Te podziały są bardzo trwałe... Nagle okazało się, że „Orły Górskiego” to szczytne hasło, ale za tym stoi bagaż tyleż pięknych, co trudnych doświadczeń. Kompletnie wykluczony z tego środowiska został Robert Gadocha. Na marginesie znalazł się Antoni Szymanowski — z prozaicznego powodu: zdrowie nie pozwalało mu kopać piłki.
Zawsze niezwykle ciekawe były dialogi ze Zbigniewem Bońkiem. Jego spojrzenie na Deynę odkrywam już od wielu lat. Kiedyś usłyszałem taką anegdotę. Boniek znalazł się na jednym ze swoich pierwszych zgrupowań kadry, a Deyna zbliżał się do setnego występu w kadrze. Selekcjonerem był już Gmoch. Piłkarze uwielbiali wówczas grać w karty — także na pieniądze. Boniek, Deyna i dwóch innych starszych zawodników toczyło właśnie partyjkę pokera. — Była druga w nocy, a w pokoju hotelowym kłęby dymu papierosowego, pełna koncentracja nad kartami! — relacjonował „Zibi”. — Nagle otwierają się drzwi i wpada Jacek Gmoch. Spojrzał i mówi do mnie: „Młody, do siebie”. A przede mną plik banknotów, które właśnie wygrałem. Zacząłem więc powoli zbierać te papierki z nominałem NBP, gdy usłyszałem głos Kazika — z taką charakterystyczną dla niego flegmą: „Jacek, «Młody» musi zostać. Musimy się odegrać”. I drzwi się zamknęły. Jacek zniknął, a ja zostałem...
Co ciekawe, idolem młodego Bońka był Włodzimierz Lubański, ten, który stał w opozycji do Kazimierza Deyny. Przynajmniej tak stawiała go publiczność. Lubański to był złoty chłopak, który zadebiutował w reprezentacji jako nastolatek, a później szybko stał się gwiazdą Górnika Zabrze. Lubański dobrze wypadał w telewizji. W przeciwieństwie do Deyny... To Lubański pojechał na Igrzyska Olimpijskie do Monachium w 1972 roku jako największa gwiazda. Jednak igrzyska, które przyniosły pierwszy medal polskiemu futbolowi — i to od razu złoty — były pasmem jednego wielkiego triumfu Deyny. Tak, jak Deyna grał w 1972 roku, nie grał już nigdy później — kapitalnie łączył rolę dyrygenta z egzekutorem. W trakcie eliminacji Mundialu 1974 roku nieszczęście Lubańskiego spowodowało, że Deyna przejął opaskę kapitana. I ta już nigdy nie wróciła do Lubańskiego. Założył ją tylko raz w 1980 roku w pożegnalnym meczu w kadrze, gdy Deyna przestał już grać w drużynie narodowej...
Lubański w 1975 roku praktycznie wymusił na władzach PRL-u pozostanie na Zachodzie. Mógł wreszcie zarabiać w „twardej walucie”, a miał 28 lat. Ówczesne bzdurne przepisy przewidywały wyjazdy zagraniczne z Polski dopiero po trzydziestych urodzinach. Lubański wymusił, Gadocha — wspólnie z obrotną żoną — wyprosił, a Deyna musiał czekać. Wyjechał do Anglii dopiero po 31. urodzinach...
Znalazłem nie dziesiątki, a setki wypowiedzi Deyny. Kilkadziesiąt wielkich wywiadów, wcale nie banalnych. Część środowiska piłkarskiego jednoznacznie kreśli portret Kazika — wielkiego gracza, a zarazem niemowy. Nie odpowiada to prawdzie w najmniejszym stopniu. Deyna uczestniczył w wielkich dyskusjach lat siedemdziesiątych. W wielu polemikach czy sporach. Miał swoje zdanie. Może nie formułował go tak zgrabnie, jak Boniek, ale... też nie mówił takich banałów, jak niektórzy dzisiejsi polscy reprezentanci. Deyna z reguły trafiał w sedno, choć trzeba dodać, że musiał szczególnie niepewnie czuć się, gdy w jego pobliże trafił tak „wyszczekany” młokos, jak Boniek...
Gdy wgłębiłem się w archiwa, gdy zacząłem rozmawiać z ludźmi, ukazał mi się obraz Deyny jako człowieka niespełnionego, któremu odebrano życiowe szanse rozwoju. Który był ofiarą komunistycznego marazmu, a zarazem — raczej koniunkturalnie — ten marazm publicznie zachwalał. Przez kilka miesięcy cierpliwie zbierałem mozaikę, z której wyłania się portret Deyny. Piłkarza, który pewnego dnia zaszedł na sam szczyt — stanął na jednym podium z gigantami światowej piłki lat siedemdziesiątych, Niemcem Franzem Beckenbauerem i Holendrem Johanem Cruijffem. „Trwaj, chwilo, jesteś piękna” — napisał poeta. Chwila skończyła się w okamgnieniu. Beckenbauer i Cruijff do dziś aktywnie działają w futbolu — na różnych polach. A przez dziesiątki lat dokonali rzeczy niebywałych.
Deyna z podium z Beckenbauerem i Cruijffem trafił do rzeczywistości, w której co kilka, kilkanaście dni towarzyszyły mu gwizdy. Dziś ma swój pomnik na Łazienkowskiej w Warszawie, obok stadionu Legii. Jaką był jednak postacią, gdy ściągniemy go z cokołu? O tym jest ta książka...
Chciałbym zdradzić pierwotny zamiar. W jednym tomie — pod hasłem „Mundial życia”, miały się znaleźć cztery portrety — Wilimowskiego, Deyny, Bońka i Lewandowskiego. W futbolu zawsze były emocje, wielkie zwycięstwa, ale i dotkliwe porażki, przyjaźnie, ale i intrygi, pieniądze i... kobiety. Tak było w II Rzeczpospolitej, tak było w PRL-u, tak jest i teraz. Jak radzą sobie z tym życiem najwybitniejsi zawodnicy z Polski? O tym miał być „Mundial życia", łączący postacie. I w tym duchu powstała książka „Deyna, czyli obcy", a kilka lat później także „Zibi, czyli Boniek"... I nie wykluczam innych postaci w tym cyklu!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
To jedno z najsłynniejszych zdjęć w dziejach polskiej piłki. Przemawia szef FIFA sir Stanley Rous, a obok niego stoją kapitanowie najlepszych zespołów Mundialu 1974 — Franz Beckenbauer, Johan Cruijff i Kazimierz Deyna. Cała trójka u szczytu sławy. Za cztery lata tylko Polak pojedzie na kolejne finały Mundialu, a później jakże inaczej potoczą się ich losy...
W 1974 roku każdy z nich był idolem — w swoich krajach bożyszczem, ale tak naprawdę byli rozpoznawani na całym globie. W 1978 roku Kazimierz Deyna w roli kapitana Biało-czerwonych będzie chciał zawojować Mundial w Argentynie. Powie publicznie: „Interesuje mnie tylko powtórzenie co najmniej osiągnięcia z Niemiec z 1974 roku”. Tuż przed samym turniejem oświadczy: „Nie wycofuję się z tej opinii. Nie można jechać z nastawieniem, że wystarczy wyjść z grupy i wszystko będzie w porządku. Mnie takie podejście nie odpowiada, a mogę dodać, że również moim kolegom oraz trenerom. Mamy znacznie większe ambicje”.
Franz Beckenbauer i Johan Cruijff mieli inne problemy. Niemiec po kłopotach z urzędem skarbowym pożegnał Bundesrepublik Deutschland i żył w Stanach Zjednoczonych. Z kolei Cruijff w maju 1978 roku właśnie opuszczał Barcelonę i też wybierał się do USA. Wcześniej przeżył napad w domu w Katalonii, co było dla niego traumatycznym przeżyciem...
Deyna poleciał do Argentyny na Mundial, który miał ukoronować całą karierę. Tymczasem zawiódł na całej linii. Chyba najbardziej z całej ekipy. W następnych latach Beckenbauer i Cruijff zrodzili się na nowo w świecie futbolu niczym Feniks z popiołów. Nie sposób zliczyć ich dokonań i trofeów. Deyna pogrążał się w życiowym chaosie, choć zdołał wyrwać się z PRL-u, najpierw trafiając do Wielkiej Brytanii, a następnie do USA...
Beckenbauer i Cruijff — ileż opowieści o ich klasie piłkarskiej. Ileż jednak opowieści również o kulisach związanych z ich finansami. Dyskusji o kontraktach, premiach, reklamach. Do Deyny musiało to docierać. Oficjalnie był oficerem Ludowego Wojska Polskiego. Zarabiał jak na PRL przyzwoite pieniądze, ale gdzie mu było do Niemca i Holendra. Co nie znaczy, że tamci nigdy nie mieli pod górkę. Pytanie, co każdy z nich — Beckenbauer, Cruijff i Deyna — zrobił ze swoim życiem?
Czy Deyna był skazany na los, który dopełnił się 1 września 1989 roku na autostradzie w San Diego?
33 numer tygodnika „Piłka Nożna” z 1974 roku przyniósł tekst pod jakże prostym tytułem: „Kto najlepszy”, opatrzony wspólnym zdjęciem Franza Beckenbauera, Johana Cruijffa i Kazimierza Deyny z gali po X finałach mistrzostw świata w Monachium. Antoni Piontek napisał: „Właściwie odpowiedź już znamy”. Kilka cytatów: „Supergwiazdą mistrzostw został Johan Cruijff. Jest bezsprzecznie najwybitniejszym zjawiskiem w światowym piłkarstwie ostatnich lat (...). Przeprowadzić wyczerpującą charakterystykę gry Cruijffa jest niezwykle trudno. Jeśli klub kupuje zawodnika za 1,7 miliona dolarów (tyle otrzymał Ajax od Barcelony), to musi to oznaczać, że przedmiot transferu jest pod każdym względem piłkarzem wspaniałym, bez wad. «Boski Johan» wszystkie umiejętności piłkarskie posiadł w stopniu absolutnym. Wspaniały technik i drybler, niezwykle szybki, potrafi z każdej pozycji oddać równie zaskakujący co precyzyjny strzał. Obecnie jednak jego największym walorem jest talent strategiczny, poparty twórczą inwencją (...). Obecnie Cruijff nie ogranicza się, tak jak dawniej, do czyhania na piłkę w pobliżu pola karnego przeciwnika. Jego ulubione miejsce, z którego najczęściej rozpoczyna akcję, znajduje się w odległości mniej więcej 30 metrów od bramki drużyny przeciwnej i około 10 metrów od bocznej linii boiska. Gdy jest wtedy przy piłce, rywale popadają w popłoch. Nigdy nie wiadomo co zrobi — czy nagłym prostopadłym podaniem stworzy dogodną sytuację któremuś z napastników, czy przerzuci piłkę na przeciwległe skrzydło, czy też wreszcie zdecyduje się na samotny przebój... Każda z tych ewentualności jest jednakowo niebezpieczna, ale można być pewnym, że ta, którą ostatecznie wybrał Cruijff, była w danym momencie najlepsza”.
Hymn pochwalny numer jeden. Niezwykle celny. A teraz słowa Piontka o Niemcu: „Miano drugiego piłkarza mistrzostw przypadło Franzowi Beckenbauerowi. 28-letni monachijczyk jest uważany za symbol gracza przyszłości, zawodnika, który dokonał w futbolu, zwłaszcza w taktyce, prawdziwej rewolucji, zmusił trenerów do poszukiwania nowych rozwiązań, przyczynił się do powstania wielu awangardowych koncepcji. Zaczynał karierę jako napastnik, przeważnie występował na prawym skrzydle. Później został przesunięty do drugiej linii i właśnie jako znakomitego rozgrywającego podziwialiśmy go podczas MŚ w Anglii. Cztery lata później w Meksyku zajął już miejsce w środku defensywy i okupuje je do dziś. Ale problem w tym, że te przesunięcia miały charakter czysto «formalny» i nie wpływały prawie wcale na sposób gry Beckenbauera. Zawsze grał tak, jakby występował przynajmniej w dwóch formacjach jednocześnie. Z czasem z powodzeniem zaczął łączyć zadania obrońcy, pomocnika i napastnika”.
I na koniec charakterystyka Polaka: „Do tej pory narzekaliśmy, że zagraniczni eksperci nie zawsze potrafią docenić Kazimierza Deynę. Mistrzostwa świata wiele chyba zmieniły pod tym względem. Trzeci — obok Cruijffa i Beckenbauera — z wielkich kapitanów zebrał w RFN entuzjastyczne recenzje. Jako dyrygent drużyny nie miał chyba równych sobie. Fantastycznie opanowana umiejętność zmian rytmu i tempa gry, idealne rozdzielania podań — i to różnorodnych, zawsze zaskakujących dla przeciwnika, łatwość w wyczuwaniu intencji rywala, a także nieskazitelna technika — precyzyjne uderzenia piłki, mijanie kilku graczy przy pomocy nietypowych zwodów — to najważniejsze zalety legionisty. Wielka szkoda, że na mistrzostwach tylko częściowo zademonstrował swoją maestrię strzelecką. Ale to już chyba efekt tego, że momentami zbyt wiele brał na swe barki. Cofał się po piłkę, aż na własne pole karne i później, gdy znajdował się przed bramką drużyny przeciwnej, nie starczało mu sił do oddania precyzyjnego strzału”.
Piontek kończy: „U każdego z zawodników, o których pisałem w tym artykule, umiejętność myślenia na boisku jest walorem najcenniejszym”.
Spojrzenie dziennikarza „Piłki Nożnej” Antoniego Piontka na Kazimierza Deynę u szczytu kariery w 1974 roku jest bardzo ciekawe, a zarazem — gdy dziś ogląda się zapis tamtych meczów z lat siedemdziesiątych — bardzo trafne. Jednak chciałbym jeszcze przywołać opinię Antoniego Szymanowskiego, który był co prawda obrońcą, ale grał niezwykle elegancko. Ba, byli tacy, którzy sposób gry Szymanowskiego porównywali do Franza Beckenbauera.
Szymanowski w drużynie narodowej wystąpił 83 razy, z czego blisko 60 spotkań rozegrał w towarzystwie Deyny.
63-letniego Szymanowskiego spotkałem w Krakowie. Zaszliśmy do cudownej włoskiej restauracji i zaczął się wieczór, który na zawsze zapisał się w mojej pamięci. Myślałem, że porozmawiamy z dwie–trzy godziny. Siedzieliśmy tak długo, że czas stał się niepoliczalny.
— Grałem i z Kaziem Deyną, i ze Zbyszkiem Bońkiem. Nie chciałbym nic umniejszać Zbyszkowi, bo kapitalnie wykorzystał swój czas, a Kaziu na koniec pojechał do Anglii i cierpiał, ale... Dla mnie Deyna jest większym piłkarzem.
— Jednak z Polaków to Boniek zaliczany jest do panteonu nieprzemijających sław światowej piłki...
— Owszem, ale Kaziu nie zrobił takiej kariery, do jakiej był predestynowany, ponieważ nie mógł wyjechać w odpowiednim czasie. Został zatrzymany w PRL-u, gdy był u szczytu...
— Jakie były jego walory?
— Proszę zwrócić uwagę na to, że to był fenomen ruchu.
— Fenomen ruchu?
— Tak, proszę mi spojrzeć w oczy.
Spoglądam, a Szymanowski też patrzy mi w oczy, ale wykonuje przedziwny balans ciałem nad stolikiem. Niby delikatny, ale w odpowiednim momencie zaakcentowany. Rusza w jedną stronę, a po ułamku sekundy w drugą. Świat jakby zaczyna wirować...
— Miał taki zwód, podwójny zwód — relacjonuje Szymanowski. — I proszę mi wierzyć, miało się takie wrażenie, że obrońcy rozchodzili się. Często patrzył w prawo, a grał w lewo. Ciągle starał się oszukiwać rywali, a odpowiednio panując nad piłką, dokonywał tego. Wszystko też zależało od przygotowania fizycznego. Jeśli był w odpowiedniej dyspozycji, wszystko przychodziło mu łatwo...
— Później często nie był...
— Nie da się ukryć, ale ja mówię o turnieju piłkarskim Igrzysk Olimpijskich w 1972 roku, czy o Mundialu w 1974 roku. W 1972 roku jechaliśmy do Monachium, a największą gwiazdą był Włodek Lubański...
— Jednak z Igrzysk Olimpijskich w roli większego piłkarza wrócił Deyna! — wtrącam.
— Dokładnie! Bo Lubański był egzekutorem. A Deyna nie tylko strzelał bramki, ale jeszcze rozgrywał. W 1972 roku to Deyna potrafił w najtrudniejszych chwilach przechylić dla nas szalę zwycięstwa.
Beckenbauer pożegnał się z reprezentacją 3 lutego 1977 roku w meczu towarzyskim z Francją w Paryżu. Franz wystąpił po raz 103. w drużynie narodowej. Nikt zresztą nie zakładał, że to jego ostatni występ w kadrze. Po kilku tygodniach udzielił głośnego wywiadu magazynowi „Der Spiegel” i wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Fragment tej rozmowy warto przytoczyć:
— Jak reagują pańscy koledzy z Bayernu na transfer do Cosmosu Nowy Jork? Jest pan izolowany w zespole?
— Nie, zawsze miałem dobre kontakty z kolegami i tak pozostaje. Nie było żadnego, który wystąpiłby przed szereg i powiedział: jak możesz decydować się na taki krok? Co chcesz zaoferować Ameryce? Wręcz przeciwnie — koledzy z Bayernu, z którymi rozmawiałem, podkreślają, że głupotą by było nie przyjąć takiej oferty. Przy tym chciałbym podkreślić, że wszystkie te plotki o gaży 6 czy 7 milionów marek są całkowicie wyssane z palca. Nawet tak potężna kompania, jak Warner Communications, nie wyłożyłaby na gażę piłkarza 6–7 milionów marek.
— Jednak Pele zarobił w Nowym Jorku w trzy lata 23 miliony marek.
— Nie sądzę, aby było to możliwe. To w moim przekonaniu niewyobrażalne.
— Naprawdę ta suma jest przesadzona?
— O sumie w moim kontrakcie nie będę rozmawiał, a kontraktu Pelego nie znam. Być może jeśli chodzi o Brazylijczyka, to policzono także pieniądze od Pepsi. Jednak nawet wówczas nie uznawałbym sumy 23 milionów marek za realistyczną.
— Czy pan też podpisze kontrakt z Pepsi?
— Nie, tylko z Cosmosem.
— Za 6–7 milionów marek rocznie?
— No, ta rozmowa staje się coraz ciekawsza...
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki