Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie pękał przed nikim. Bezczelny, prowokator, nie do zatrzymania. Biegająca kontrowersja. Uwielbiał szokować. Po meczu ze Związkiem Radzieckim w 1982 w Hiszpanii, wystąpił w studio w koszulce CCCP, czym wzbudził narodową dyskusję. Dla jednych był zbawcą, dla drugich „rudą małpą”. Zawsze budził i budzi namiętności. Zrobił zawrotną karierę, bo miał talent od Boga i charakter, którego brakowało innym geniuszom z jego pokolenia. Był pyszny, albo po prostu znał swoją wartość. Jego ulubiony tekst: „Juve zagrał cztery finały – strzelił w nich pięć goli, z czego pan Zbyszek trzy, a jedna padła z karnego na mnie”… Życie potoczyło mu się tak, jak sobie wymarzył… Z Zawiszy Bydgoszcz trafił do Widzewa Łódź, a następnie do Juventusu Turyn i Romy. Grywał jako pomocnik, napastnik, a także jako libero!
Kiedyś patron „Juve” Gianni Agnelli powiedział o Bońku: „Bello di notte” - „Piękny nocą”, bo rozstrzygał najważniejsze mecze świata – w światłach jupiterów. Z Michelem Platinim stworzył jeden z najbardziej znaczących duetów w historii piłki nożnej.
Boniek zagrał na trzech Mundialach – w 1978, 1982 i 1986. Na tym pierwszym pokazał się światu, na drugim był jednym z największych piłkarzy globu, a w cieniu znaleźli się Maradona, Platini i Zico.
Co zrobił ze swoim życiem po karierze boiskowej? - na to pytanie również znajdziecie odpowiedź w fascynującej biografii, na której potrzeby autor przewertował tysiące artykułów i spotkał się z kilkudziesięcioma osobami na całym świecie, którzy byli przy nim w różnych etapach jego życia. "Zibi" - piłkarz, trener, biznesmen, prezes PZPN.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1177
— Życiowa dewiza? — pyta Zbigniewa Bońka wysłannik francuskiego magazynu „Onze” w 1981 roku.
— Mam jedną — odpowiada dwudziestopięcioletni zawodnik Widzewa. — Gdy ktoś jest dobry dla mnie, to jestem dla niego trzy razy lepszy. Gdy ktoś jest zły dla mnie, to ja jestem dla niego sześć razy gorszy…
— Czy ma pan w głowie jakieś słowa Jana Pawła II? — pyta dziennikarz z Łodzi w 2005 roku.
— „Chi ama sa perdonare”, czyli „Kto kocha, potrafi wybaczyć” — odpowiada Boniek. — My, Polacy, powinniśmy się szczególnie nad tym zastanowić. Często obserwuję u rodaków taką dozę złości, złośliwości, zażartości przeciwko innym, jaką trudno dostrzec u wielu innych narodów Europy. Cały świat podziwiał papieża, który wybaczył swojemu niedoszłemu zabójcy, Ali Agcy. No właśnie dlatego, że „chi ama sa perdonare”…
Ze Zbigniewem Bońkiem znamy się dwadzieścia pięć lat, a więc połowę mojego życia. Znamy się osobiście, bo gdyby wliczyć znajomość z ekranu telewizyjnego, to wyszłoby ponad czterdzieści lat! Aby nawiązać z nim bezpośredni kontakt — jesienią 1994 roku — potrzebowałem numeru telefonu. Nie pamiętam, skąd go otrzymałem… Może od Janusza Basałaja? To wielce prawdopodobne. Janek był wówczas szefem działu piłkarskiego „Przeglądu Sportowego” i… transferował mnie z Wrocławia do Warszawy. A tak naprawdę ze Złotoryi, gdzie skończyłem liceum, zanim poszedłem na studia prawnicze do stolicy Dolnego Śląska.
Czasami trzeba wypełnić w życiu kupon. Zadzwoniłem do Bońka na początku grudnia 1994 roku i zaproponowałem rozmowę o najważniejszych postaciach z jego życia. Trochę się zdziwił, ale po chwili odpowiedział:
— Będę za kilka dni w Warszawie. Proszę przyjechać w piątek na godzinę dziewiętnastą do hotelu Victoria. Spotkamy się na kawie w Zielonym Barku.
Przy placu Zawiszy wsiadłem do autobusu linii 175, zawsze zatłoczonego. Ba, ze złodziejami, którzy robili sztuczny tłok, aby okradać obcokrajowców podróżujących z Okęcia. Jeżdżąc często tą linią, zaczynało się kojarzyć twarze tych cwaniaków. Dlatego człowiek łapał się za portfel i mógł jakoś przejechać bez szwanku, wysiadając na Trakcie Królewskim. Stamtąd, spod Bristolu, już tylko kilka kroków do Victorii. Miałem wtedy dwadzieścia cztery lata i głowę pełną marzeń. Usiedliśmy „na godzinę”, a rozmawialiśmy z trzy, cztery. Jestem przekonany, że słynny piłkarz zastanawiał się, co z jego opowieścią uczyni młody, szczupły jeszcze wówczas reporter z małego miasta.
Po kilkunastu dniach odebrałem telefon na biurku w redakcji.
— Boniek — usłyszałem.
— Kołtoń, Roman Kołtoń — odpowiedziałem.
— To ty ze mną rozmawiałeś w Victorii? Dobra robota — rzucił. I zaczął inny wątek.
„Dobra robota” — jak się przekonałem przez lata — to duży komplement z ust Bońka. Nie jest rozrzutny w udzielaniu pochwał. „Nawet żony nie chwali się przed śmiercią” — zwykł powtarzać z szelmowskim uśmiechem.
Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie. Boniek zadzwonił do mnie! Kilkanaście dni temu rozmawiałem z „Zibim”, a teraz, tuż po świętach Bożego Narodzenia, szukał mnie telefonicznie. To było niezwykłe. Lata osiemdziesiąte, gdy byłem nastolatkiem, to był wielki czas „Zibiego”. Dla nas, młodych ludzi z małych miasteczek czy wsi, to był idol. Heros z boiska i bohater naszej wyobraźni. Mój brat, Zbigniew, który nigdy nie interesował się futbolem, leciał kiedyś z mamą do Algierii do taty, który jako inżynier pracował tam na kontrakcie. I w starej hali lotniska Okęcie spotkał Zbigniewa Bońka. Brat plakaty Bońka, Smolarka i Młynarczyka widział codziennie nad moim łóżkiem. Podszedł więc do niego i poprosił o autograf dla mnie. Przez lata miałem tę kartkę w jednej z trzech książek o Bońku, które ukazały się w latach osiemdziesiątych — w Bońkowej „biblii” spisanej piórem Krzysztofa Wągrodzkiego Na polu karnym; dwie pozostałe pozycje to Prosto z Juventusu autorstwa Andrzeja Persona i Moi rywale, którą napisali Person i Roman Hurkowski.
Boniek przez dekadę jawił mi się jako osoba bliska sercu, ale jakby gdzieś z Olimpu, z panteonu sław. Teraz, jako młody reporter, rozmawiałem z nim twarzą w twarz. Choćby o Włodku Lubańskim, o którym Boniek mówił tak:
— Fascynowałem się jego grą, gdy byłem dzieckiem. Uciekałem ze szkoły, gdy Górnik grał ważne mecze, a były o wczesnej porze. Miałem dziesięć lat, gdy Górnik przyjechał na zgrupowanie do Bydgoszczy. Chodziłem wtedy krok w krok za Lubańskim, a Włodek o tym do dziś nie wie. Po latach, w pierwszym meczu mundialu w Argentynie, wszedłem za niego. Myślałem, że śnię. Wchodziłem w meczu otwarcia mundialu za legendarnego Lubańskiego.
A więc zaczynamy podróż przez życie Bońka od Bydgoszczy…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Przyszedł na świat w Bydgoszczy — 3 marca 1956 roku. W domu mieszkalnym przy zbiegu dawnej ulicy 22 Lipca i Sułkowskiego. Jerzy Chromik, po rozmowie z rodzicami piłkarza, napisał w latach osiemdziesiątych reportaż Pieniądze w wekach, który ukazał się na łamach kultowego tygodnika „Sportowiec”. Przybliżył w nim wiele faktów z młodych lat Zbyszka Bońka. Znajdujemy też tam ciekawy opis okoliczności związanych z jego narodzinami: „Obecny lokator sierżant Groch nie wywiesza na razie tabliczki: W tym mieszkaniu urodził się znany polski piłkarz — Zbigniew Boniek. Raczej myśli o tym, aby jak najszybciej się stąd wynieść. Ściany »pamiętają« za dużo i wilgoć często doskwiera. W 1956 roku, w sobotnie marcowe południe pan Józef wybrał się na turniej bokserski, nie przeczuwając dodatkowych emocji po powrocie do domu, a było inaczej. Pokój spowijały kłęby pary, gotowano ręczniki i najwięcej pracy miała akuszerka Gajewska. To ona odebrała noworodka o wadze 2600 gramów. Czekano na córkę, ale drugi syn też został powitany z radością”.
Bońkowie wkrótce przenieśli się do nowo wybudowanego sześciopiętrowego bloku przy ulicy Sułkowskiego na osiedlu Leśnym. Tylko 46 metrów kwadratowych, ale jednak własne mieszkanie. Bracia — Roman, który urodził się w roku 1954, i Zbigniew, rocznik 1956 — dzielili pokój, gdzie zmieściły się dwa tapczany, biurko i półka na książki. Ich rajem było jednak podwórko. Zbyszek wspominał po latach:
— Mama pracowała chałupniczo, szyjąc. Ojciec był pracownikiem energetyki cieplnej. Dorabiał, biorąc do opalania dodatkowe kotłownie. Z bratem pomagaliśmy mu w tym. Trzeba było rano wstać, dojechać na miejsce, oczyścić piec, a potem przywieźć i wrzucić trzydzieści taczek węgla. Ojciec był w jednej kotłowni, a ja z bratem w drugiej. Taka poranna rozgrzewka — szuflować trzydzieści taczek węgla przez otwór na wysokości oczu. Nic dziwnego, że potem człowiek trochę siły w sobie miał…
Swego czasu tak opowiadał krajanowi, Pawłowi Smacznemu z „Piłki Nożnej”:
— Bydgoszcz to moje miasto. Przecież tam się urodziłem i wychowałem. Nie opuszczałem meczów Polonii na żużlu, a w zimie byłem na każdym meczu hokejowym na Torbydzie. Jeszcze dziś panu powiem, że najlepszy był atak Nowak — Piszczek — Gałęzewski, a na obronie grali Szlapa i Jędrol. Często wracam do tych wspomnień, bo to przecież moja młodość!
Brat Zbyszka, Roman Boniek, chętnie przystał na rozmowę. Nie skończyło się zresztą na jednej. Już wcześniej spotykaliśmy się na imprezach piłkarskich i żużlowych. Zupełnie nie przypomina Zbyszka — ma dużo grzeczniejszą fryzurę i nie jest rudy.
— Zbyszka interesowało wszystko, co związane ze sportem — zaczyna opowieść. — Pierwsze wizyty na stadionie to jednak obiekt Polonii Bydgoszcz, w barwach której grał nasz tata, Józef.
Ten wątek wspominała przed laty mama Jadwiga w rozmowie z dziennikarzem:
— Na pierwsze spacery chodziliśmy oczywiście na stadion. Zbyszek w wózku, Romek za rękę, i na Polonię, oklaskiwać męża. Jeśli ktoś mówi, że od dzieciństwa był związany ze sportem, to akurat do Zbyszka ten opis pasuje.
Józef Boniek urodził się w Nakle nad Notecią. Jako dwudziestodwulatek zadebiutował w Zawiszy, w spotkaniu drugiej ligi. Występował w tym klubie do 1958 roku. Wyróżniał się warunkami fizycznymi, ale i umiejętnościami. Nic dziwnego, że otrzymał propozycję z Polonii Bydgoszcz, w barwach której grał w latach 1959–1963. Roman wyjaśnia:
— Zawisza to był klub wojskowy, a Polonia milicyjny. Okazuje się, że milicja miała zdecydowanie większe możliwości finansowe, stąd transfer taty.
Synowie Józefa, Roman i Zbyszek, kopali piłkę w każdej wolnej chwili.
— Ulewa, nie ulewa, słoneczko czy chmury. Nas nawet śnieżyca nie była w stanie odstraszyć! Dosłownie nic nie mogło nas zatrzymać, jeśli chodzi o gonienie za piłką — relacjonuje starszy z braci Bońków.
— Jako trampkarz był pan lepszy od Zbyszka? — pytam.
— Trudno się chwalić — uśmiecha się Roman — ale… byłem lepszy. Jeszcze jako trampkarz, jeszcze jako junior. Tyle że Zbyszek poszedł później w wielki świat, a ja zostałem w Bydgoszczy…
Bracia Bońkowie chodzili do szkoły podstawowej numer 50 w Bydgoszczy. Jerzy Chromik we wspomnianym reportażu dla „Sportowca” trzydzieści lat temu przytacza taką historię: „Wychowawczyni nie kryła swego oburzenia. Pierwszoklasista Boniek na pytanie: »Kim będziesz, gdy dorośniesz?«, odpowiedział bez namysłu: »Piłkarzem!«. »Nie ma takiego zawodu!« »Jak dorosnę, to już będzie« — odparował niespeszony malec. Tę historię opowiada dziś matka z rozbawieniem i satysfakcją”.
— Co tam szkoła! — wspomina Roman. — Najważniejsze działo się po szkole. Nasze podwórko było niesamowite. Bodaj trzy razy wygrywaliśmy mistrzostwo Bydgoszczy dzikich drużyn. W ogóle nasz rejon był jakiś taki… niezwykły. Sporo talentów przypadało na kilometr kwadratowy. Dwa bloki od naszego wychowywał się Henryk Miłoszewicz…
To ten sam rocznik co Zbyszek — przyszedł na świat w styczniu 1956 roku. W juniorskich reprezentacjach zadebiutował szybciej niż Boniek. W seniorskiej drużynie narodowej zagrał dziewięć razy. Odszedł, licząc zaledwie czterdzieści siedem wiosen, w 2003 roku. Umarł na zawał serca po meczu drużyny, którą prowadził jako trener.
— Heniu technikę miał wręcz bajeczną — przyznaje Roman. — Na pewno wyróżniał się właśnie w tym elemencie na naszym kilometrze kwadratowym.
— Powiedzieć o mnie „żywe srebro” to za mało — wyznał „skromnie” Zbigniew Boniek, opowiadając o swoim dzieciństwie Beacie Widłok-Żurek na łamach „Wysokich Obcasów Extra”. — Po lekcjach szybko odrabiałem, co było zadane, i już mnie w domu nie widzieli. Na podwórku najlepszą zabawą było łapanie się naczepy jadącej ciężarówki.
Te zawody w łapanie się naczep ciężarówek przewijają się w wielu opowieściach Zbyszka z dzieciństwa. I puentą każdej jest solidne lanie od ojca po tym, jak pewnego dnia podpatrzył, co robi młodszy syn.
— Jak tylko wszedłem do domu, dostałem kilka razy w głowę i po tyłku. Nawet się nie buntowałem, bo wiedziałem, że zasłużyłem — przyznaje Boniek junior.
W 1967 roku Boniek, uczeń czwartej klasy podstawówki, urywał się ze szkoły, gdyż do Bydgoszczy na obóz treningowy przyjechali piłkarze Górnika Zabrze. Wagarował przez cały tydzień, bo nie ma to, jak ujrzeć na własne oczy Włodzimierza Lubańskiego czy Zygfryda Szołtysika! Zbyszek wspomina:
— Wychodziłem jak gdyby nigdy nic do szkoły, a tak naprawdę szedłem na boisko lub do hali Zawiszy podziwiać piłkarzy — Oślizłę, Pohla, Lubańskiego. Po tygodniu wychowawczyni zadzwoniła do mamy i pyta, na co choruję, bo dawno nie było mnie w szkole. Wracam z treningu Górnika, jeszcze przeżywam w sobie, co zobaczyłem, a mama w drzwiach pyta: „Gdzie byłeś?”. „W szkole” — odpowiadam bez zająknięcia. „Gdzie byłeś przez ostatnie kilka dni?” — kończy zdanie mama, a ja uświadamiam sobie, że na pewno już wie…
Mama nie czekała nawet na ojca, aby skarcił syna. Sama trzepnęła kilka razy po plecach.
— Później mówiła mi, że nie dostałem za wagarowanie, a za kłamstwo — opowiada Boniek. — Od tego czasu wiem, że lepiej powiedzieć najgorszą prawdę, niż wyłgać się najlepszym kłamstwem.
— Masz świadomość, że byłeś idolem dla setek tysięcy młodych ludzi w Polsce, w tym dla Zbigniewa Bońka? — pytam Włodzimierza Lubańskiego.
— Trudno nie mieć tej świadomości, bo dokonaliśmy czegoś niezwykłego — mówi siedemdziesięciotrzyletni były piłkarz, gdy dzwonię do niego, pisząc książkę o Bońku. — Kiedy zaczęliśmy wygrywać w Europie, to zaczęło się wielkie zamieszanie wokół nas. I wielka sympatia do Górnika i piłkarzy tej drużyny. Chyba nawet nieporównywalna z sympatią dla współczesnych idoli. Po prostu miliony Polaków zaczęły żyć meczami zabrskiej jedenastki. Nasze nazwiska potrafiło wyrecytować każde dziecko. Czytano o nas w gazetach, dyskutowano na rodzinnych spotkaniach. Oglądano spotkania na nielicznych jeszcze wtedy ekranach telewizorów.
— To pewnie wpłynęło na rozwój telewizji w Polsce.
— Bez dwóch zdań! Tam, gdzie pojawiał się Górnik, przybywało mnóstwo ludzi — takich uśmiechniętych. Bo dodaliśmy wszystkim otuchy, że można walczyć jak równy z równym z najlepszymi na Starym Kontynencie. W sezonie 1967/68 stoczyliśmy niezwykłe spotkania z Manchesterem United…
— Z tym Manchesterem United Matta Busby’ego, który sięgnął po Puchar Europy po dramatycznym boju z Benficą na Wembley — dopowiadam.
— Fakt, że finał był morderczy, ale walka z nami wcale nie mniej dramatyczna. Dość powiedzieć, że z dziewięciu meczów rozegranych przez United w tamtej edycji przegrali tylko raz — z nami! Co się musieli napocić, aby nas przejść. Oba spotkania były niezwykle zażarte — i to na Old Trafford, i to na Stadionie Śląskim w Chorzowie.
— Patrzę na skład „Czerwonych Diabłów”, tam roi się od gwiazd.
— Sam pamiętam tamte nazwiska. Podziwialiśmy ich umiejętności, ale zupełnie nie byli nam straszni. Bobby Charlton i Nobby Stiles to Ang- licy — mistrzowie świata z 1966 roku, ale chyba największą gwiazdą był legendarny George Best, który przyszedł na świat w Irlandii Północnej… Byli niesamowici, ale my też potrafiliśmy grać na europejskim, ba, światowym poziomie.
— Boniek mówił po latach, że gdy byliście na zgrupowaniu w Bydgoszczy, to chodził za tobą krok w krok.
— Wiesz, co jest najważniejsze dla rozwoju piłkarza, młodego piłkarza? — pyta Włodek.
— Talent!
— Hm, a czym jest talent? — dopytuje legendarny zawodnik.
— To są umiejętności, które często człowiek dostaje od natury, ale zarazem je rozwija — próbuję odpowiedzieć.
— Dokładnie, ale aby rozwijać umiejętności, trzeba ciężkiej pracy. A aby ciężko pracować, to człowiek musi połknąć bakcyla. Bez tego nie ma szans na rozwój. Boniek i jego pokolenie połknęło tego bakcyla. Mogę sobie tylko wyobrazić tego malca — rudowłosego, który gdzieś tam z boku, pewnie wśród kilku rówieśników, oglądał nasze treningi. Bo, rzecz jasna, nie pamiętam malutkiego Bońka ze zgrupowania Górnika w Bydgoszczy.
— Boniek pamięta, że za wagarowanie dostał niezłe lanie…
— Na pewno dostał też lekcję poglądową, że trzeba pracować, wręcz harować, aby coś w życiu osiągnąć. Że sam talent to za mało, nawet jak widzisz takich piłkarzy, jak Zyga Szołtysik czy ja… Są takie momenty w życiu, że największym podziękowaniem jest słowo. Kiedyś przyjechałem do Manchesteru i sir Alex Ferguson zaprosił mnie do zwiedzenia szatni tego obiektu. Później zajrzeliśmy do jego pokoju trenerskiego. I wtedy wyznał mi, że pamięta tamte mecze Górnika z Manchesterem United. Że był wówczas piłkarzem w Szkocji, ale z zapartym tchem oglądał ćwierćfinał Pucharu Europy. I że byłem najlepszy na placu. Naprawdę nie musiał tego mówić, a powiedział. Miałem ciarki. Co by tu nie mówić, usłyszałem komplement od jednego z największych menedżerów w historii futbolu — puentuje Lubański.
W liceum Zbyszek Boniek trafił na fajną klasę i kapitalnego wychowawcę, Ryszarda Ciężkiego. Nauczyciel był niewiele straszy od swoich uczniów. Też uwielbiał sport, do dziś jest działaczem siatkarskim. Ciężki wita mnie z uśmiechem na twarzy, ale zarazem z pewną dozą nieufności.
— Wie pan, dziennikarze to często szukają sensacji — komunikuje na wstępie. — Chcieliby tylko kogoś oczernić. A taki człowiek jak Zbigniew Boniek nie zasługuje na oczernianie, a na pochwały. Nie mówię, że był łatwym uczniem, co to to nie… Proszę jednak wziąć pod uwagę, na kogo wyrósł.
Nie gonię za sensacją, ale Ciężki sensację ma przed sobą na biurku. Dziennik klasy Zbigniewa Bońka. Z ocenami i autentycznymi uwagami. Boniek? „Czytał gazety na lekcjach” — czytam po latach na marginesie.
— Boniek był osobą całkowicie pochłoniętą przez piłkę nożną — przyznaje Ciężki. — Piłka nożna powodowała, że często go brakowało na zajęciach. Wiadomo, treningi, wyjazdy, z czasem powołania do reprezentacji juniorów…
— To jak radził sobie z lekcjami?
— Był niesłychanie zdolny, w mig potrafił nadrobić materiał, choć wielu nauczycieli miało świadomość, że zeszyty prowadziły mu koleżanki. Byłem przekonany, że Zbyszek poradzi sobie w życiu.
— Futbol to jednak wielka niewiadoma…
— Wie pan, Zbyszek miał to coś. I gdyby nie wyszło mu w piłce nożnej, to zrobiłby karierę w piłce ręcznej.
— Przykładowo rzecz ujmując.
— Właśnie, że nie! Boniek był niesłychanie zdolny w ręczną, kapitalnie grał na bramce.
W szkołach znalazło się pokolenie wyżu demograficznego. Klasa licealna była niezwykle liczna: osiemnastu chłopaków i dwadzieścia cztery dziewczyny. Wydawali własną gazetkę: „Fakty i Bzdury”.
— Dziewczyny uwielbiały Bońka, czasami udawałem, że nie słyszę, jak mu podpowiadają — uśmiecha się Ciężki.
Boniek zaczął liceum w roku 1971, powtarzał klasę, więc nie zdążył napisać matury w Bydgoszczy, a dopiero w Łodzi w roku 1976. Ciężki przyznaje:
— Byli nauczyciele, którzy nie rozumieli takich uczniów jak Zbyszek. Osobiście miałem inne podejście — byłem instruktorem harcerskim, prowadziłem szkołę pod żaglami, więc ten chłopak, który przychodził do szkoły zawsze z workiem, a w nim były trampkokorki, bardzo mi się podobał. A że czasami musiałem porozmawiać z jego rodzicami? Proszę mi wierzyć, każdemu życzę takich rodziców, jakich miał Zbyszek. Oni go autentycznie kochali, współpraca z nimi była wzorowa, bo przy tej miłości ani mama, ani tata na siłę go nigdy nie usprawiedliwiali. Muszę jeszcze wymienić jedno nazwisko: Wojciecha Kępińskiego, dyrektora szkoły, bo to był Zbyszka sojusznik, człowiek, który tego trochę niesfornego, ale niesłychanie zdolnego chłopaka po prostu rozumiał.
Kilka godzin po spotkaniu z wychowawcą Zbyszka w liceum siadam w centrum Bydgoszczy do rozmowy ze znanym dziennikarzem, Jackiem Deptułą.
Jadwiga i Józef Bońkowie.
Archiwum ZbigniewA Bońka
„Czekano na córkę, ale drugi syn też został powitany z radością”.
Archiwum Wiesławy Boniek
W Nakle — u dziadków — motocyklem dowodził Roman Boniek (rocznik 1954). Młodszy o dwa lata brat Zbyszek, podobnie jak kuzynka Jola, w rolach wożonych…
Archiwum Romana Bońka
„Zbyszek, trzeba wypłynąć na szerokie wody!” Józef Boniek sam był ligowym obrońcą w Zawiszy i Polonii Bydgoszcz.
Archiwum Romana Bońka
Dwunastoletni Boniek pierwszy od lewej — jak tu ich wszystkich przerosnąć…
Archiwum Romana Bońka
Kiedyś, żeby zobaczyć Lubańskiego, Boniek musiał urywać się na wagary. Teraz — ramię w ramię! — w „jedenastce stulecia” polskiego futbolu!
Archiwum Romana Kołtonia
Ryszard Ciężki, wychowawca z liceum Zbigniewa Bońka: „Niesłychanie zdolny, w mig potrafił nadrobić materiał, choć wielu nauczycieli miało świadomość, że zeszyty prowadziły mu koleżanki”. Szczególnie, że często uciekał z lekcji…
Archiwum Romana Kołtonia
Brzydkie kaczątko... Juniorzy Zawiszy w 1972 roku. Od lewej stoją: Ryszard Przygodzki, Cezary Piórkowski, Grzegorz Żybort, Bogdan Makowiecki, Krzysztof Dolny, Grzegorz Ibron, Sławomir Olechowski; u dołu od lewej: Andrzej Tecław, Zbigniew Boniek, Leszek Maciołek, Kazimierz Mikołajczak.
Archiwum Zenona Greinerta
Żonglerka już po dołączeniu do pierwszej drużyny Zawiszy! Zbigniew Boniek, a obok Andrzej Brończyk, Michał Woźniak i Andrzej Witkowski.
Archiwum Romana Bońka
Młody łabędź.
Archiwum Zenona Greinerta
— Chodziłem ze Zbychem do klasy — opowiada. — Cóż, obaj nie byliśmy wzorowymi uczniami. Jednak jakoś udało nam się ciekawie przejść przez życie. Zresztą jak i innemu wychowankowi VI Liceum im. Stanisława Staszica, Janowi Kulczykowi.
— Już sam budynek sprawia wrażenie nadzwyczaj poważne.
— Tak, w latach siedemdziesiątych XX wieku uczyli w tym liceum jeszcze przedwojenni belfrowie. Atmosfera była sztywna, a nauczyciele z reguły byli wymagający, a niektórzy nawet surowi. Nic dziwnego, że raczej miałem tróje, a i dwóje się zdarzały. Podobnie było ze Zbychem. Hm, myślę, że byłem jeszcze gorszy od Zbycha, bo sięgałem po piwo i papierosy. Zbychu wtedy nie palił, a przynajmniej nie pamiętam, żeby się wymykał z nami „na fajkę”. Zresztą szybko poznał Wiesię Rogowską, chyba już pod koniec pierwszej klasy liceum — choć głowy nie dam — zeszli się… Bardzo się do siebie zbliżyli. Wiesia była piękna — co drugi chłopak w budzie się w niej podkochiwał. Była jedną z najlepszych uczennic — szczególnie lubiła ją „madame” Gienia Sachs, nauczycielka francuskiego. Zaraziła ją francuskim — do tego stopnia, że Wiesia poszła na romanistykę do Poznania. Później chyba przeniosła się do Łodzi, gdy Zbychu tam wylądował. Wróćmy jednak do czasów licealnych — jakie my mieliśmy kłótnie z rusycystką… Zresztą z nauczycielem wychowania fizycznego, Kopczyńskim, też nie mieliśmy łatwo.
— Zbyszek, taki sportowiec, nie miał łatwo?
— Nie miał, choć w sporcie był niesamowity. Pamiętam, jak kiedyś oglądałem jego mecz w juniorach Zawiszy, gdy kropnął bramkę z 50 metrów. Szczęka mi opadła, jak to zobaczyłem. U Kopczyńskiego nie było jednak łatwo, bo to był przedwojenny belfer — a raczej pozował na takiego, bo chyba jednak nie zdążył nauczać w II Rzeczpospolitej. Miał bzika na punkcie wyciągniętych koszulek. Zajęcia zaczynały się od stania na baczność — rzecz jasna, w koszulkach wpuszczonych w spodenki. Myślę, że już za samą postawę Zbychu dostał parę pał…
W 1971 roku Boniek został powołany do reprezentacji województwa. Ma piętnaście lat, ale jest wątły, drobny. Jedzie na obóz do Torunia przed spartakiadą młodzieży. Zjawia się tam dziewiętnastu chłopaków, a ostatecznie na zawody może jechać osiemnastu. I to właśnie Bońka skreślono! Opowiadał po latach:
— Wsiadłem więc w pociąg i wróciłem do domu. W drzwiach przywitał mnie zdziwiony ojciec. „Odesłali mnie, bo jestem za niski i za chudy” — powiedziałem. Ojciec popatrzył na mnie: „Dziwne. Na pewno niczego nie zmajstrowałeś, nie wyrzucili cię?”.
W 1972 roku juniorzy Zawiszy wygrywają mistrzostwo okręgu. W sierpniu jadą na półfinały mistrzostw Polski do Gdańska, gdzie rozgrywają trzy mecze. Trener Konrad Kamiński 10 sierpnia wystawia przeciwko Lechii następujący skład: Janusz Stadnicki — Leszek Maciołek, Paweł Zawadzki, Tadeusz Zieliński, Aleksander Sobczak — Jan Szulc, Grzegorz Ibron, Henryk Miłoszewicz, Marek Przybyliński — Andrzej Drążek, Krzysztof Wilczyński. Pada remis 1:1. Taki sam skład zagrał przeciwko Legii (5:1) i Pogoni (3:1).
A gdzie Zbigniew Boniek? „Sam chciałbym to wiedzieć, Stefan” — to fragment dialogu z głośnego polskiego filmu Kiler. Stefan chciałby to wiedzieć, a nawet Zbyszek chciałby to wiedzieć.
Zenon Greinert i Karol Tonder w książce Zmienne koleje losu — Zawisza Bydgoszcz 1961–1972 piszą: „W meczu z Pogonią juniorzy Zawiszy kończyli rywalizację w dziesięciu, ponieważ kontuzji doznał jeden z piłkarzy. Trener Kamiński chciał wpuścić na boisko rezerwowego Zbigniewa Bońka, ale ten salwował się ucieczką do szatni”.
— Salwował się ucieczką do szatni? — dopytuję Zenona Greinerta.
— A tak! Był tak wkurzony na trenera Kamińskiego, że nie chce go wystawiać w pierwszym składzie, że po prostu uciekł do szatni. Zbyszka Bońka rozpierała wręcz ambicja. Potwierdza to każdy, z kim dzielił szatnię.
Może właśnie po półfinałach mistrzostw Polski juniorów Bońkowi zaświtała myśl, aby zmienić klub — pierwszy raz w życiu. Beacie Widłok-Żurek opowiadał:
— Sam zorganizowałem sobie transfer. Bardzo chciałem grać, a trener Konrad Kamiński wpuszczał mnie jedynie na ostatnie 20 minut. To było za mało, wściekły schodziłem z boiska.
A czasami nie wchodził na boisko, jak pokazuje sytuacja z Gdańska…
— Nie pomogły wyjaśnienia trenera Kamińskiego, że jestem najzdolniejszy, ale za niski i za chudy, żeby grać dłużej. Postanowiłem więc przejść do Polonii Bydgoszcz. Poszedłem do tego klubu i oznajmiłem, że teraz chcę grać u nich. Popatrzyli na mnie i kazali zaczekać w szatni. Byłem więc przekonany, że się udało. Czekam na resztę drużyny, a tu wpada wściekły trener Kamiński z Zawiszy. „Co tu robisz, smarkaczu? Ja ci dam zmianę klubu!” — krzyknął i uderzył mnie dwa razy w twarz. Tak się skończył mój pierwszy transfer. Nikomu się nie poskarżyłem, w domu słowem o tym nie wspomniałem i grzecznie wróciłem do Zawiszy…
Z dzisiejszej perspektywy lanie w twarz przez trenera robi wrażenie, ale… sam pamiętam, że jak z bratem podpaliłem opony pod garażem, to mama wpadła do domu i odliczyła dziesięć pasków na tyłek. W szkole podstawowej w Złotoryi nauczycielka matematyki lała nas linijką po rękach, gdy coś przeskrobaliśmy…
W 2016 roku spotykam Stanisława Mątewskiego. Zbliża się do osiemdziesiątki, jednak dalej jest niesłychanie dziarski. Działa w Zawiszy — prowadzi spikerkę. Wcześniej pomagał trenować młodzież. Współpracował z Konradem Kamińskim.
— Doskonale wiem, jak trudnym chłopakiem był młody Boniek — opowiada. — Kiedyś miałem poprowadzić zajęcia wyrównawcze, bo Zbyszek był w szkole w czasie treningu pierwszej drużyny. Widzę, że jest przebrany i z piłką przy nodze. Idę do niego na murawę i mówię, co ma robić. A ten fuknął na mnie: „Ja z nikim innym nie będę ćwiczył tylko z trenerem Waligórą”. Nie wiedziałem, co mu strzeliło do głowy. Na szczęście pod plac podjechał swoim dużym fiatem Waligóra. Kiwnął na Bońka, zrugał go tak, że miałem wrażenie, iż słychać na całym obiekcie. Zaczął od hasła „ty gówniarzu”, później poleciała wiązanka. Już nigdy nie miałem problemu z Bońkiem. Jak przychodził na zajęcia wyrównawcze, to wszystko wykonywał jak trzeba.
Boniek po latach wyznaje:
— Miałem szczęście do kilku świetnych trenerów. Dobrze wspominam Konrada Kamińskiego, Leszka Rzepkę, Stanisława Mątewskiego z Zawiszy Bydgoszcz… Zbyszek nie chwali wszystkich jak leci. Co to to nie! Z Widzewa Łódź wymienia Leszka Jezierskiego i Jacka Machcińskiego. I dodaje Antoniego Piechniczka, czasami Jacka Gmocha, a także Giovanniego Trapattoniego i Svena-Görana Erikssona… A przecież prowadziło go więcej trenerów.
Gdy mówię o tych nazwiskach, Stanisław Mątewski wyraźnie się wzrusza. Rozpoczął pracę w Zawiszy w 1968 roku. Zaczynał od trampkarzy. W 1981 roku z juniorami wojskowego klubu świętował mistrzostwo Polski. Wielu jego wychowanków trafiło do pierwszego zespołu Zawiszy, ba, do reprezentacji kraju. Jednak od razu zaznacza:
— Wie pan, tak naprawdę to Konrad Kamiński był fachurą, jakich mało. Drugiego takiego nie widziałem. To właśnie on mnie przyciągnął do trenowania.
Kamiński (rocznik 1915, zmarł w roku 2000) był w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Wrócił w roku 1946. Trafił do sztabu trenerskiego Węgra Kristófa Scharle. W PZPN uczestniczył w kursie prowadzonym przez Francuza Gabriela Hanota. Do młodzieży miał anielską cierpliwość. Może dlatego, że w wojsku był instrumentariuszem chirurgicznym!
— Wie pan, wielu trenerów, może nawet większość, wyrzuciłaby Zbyszka Bońka na zbity pysk — mówi Mątewski. — Jednak nie Konrad Kamiński. Miał cierpliwość do smyka, który nie uznawał żadnych autorytetów.
Andrzej Witkowski grał w tym czasie w Zawiszy, ale podpatrywał trenera Kamińskiego. Wspomina:
— Trudno było nie docenić tego, co robił z tymi chłopakami. Trafiali do niego zupełnie zieloni, grupa naborowa. Później można było zobaczyć, jaką przechodzą ewolucję. W juniorach starszych to byli gracze, że hej. Za chwilę zasilali pierwszy zespół. Na początku grali bez ładu i składu, po prostu biegali za piłką jak szaleni. Kamiński tłumaczył im, co to są formacje, jak poruszać się bez piłki. Powoli to wszystko nabierało kształtów.
Boniek już w latach osiemdziesiątych wyznał Wągrodzkiemu, a ten opublikował to w książce Na polu karnym:
— Gdy jako dwunastoletni chłopiec zacząłem trenować w Zawiszy, wszyscy mówili, że wyrośnie ze mnie dobry zawodnik, ale po dwóch, trzech latach o tym zapomnieli. Dlaczego? Otóż w grupie Konrada Kamińskiego, któremu chyba najwięcej zawdzięczam, bo właśnie on nauczył mnie gry w piłkę, byłem jednym z najdrobniejszych, najmniejszych, słowem — miałem bardzo słabe warunki fizyczne. I właśnie wówczas — gdy zaczęto mnie powoli przekreślać — postanowiłem, że się nie dam, że muszę dopiąć swego. Na szczęście z pomocą przyszła mi natura. Po przekroczeniu piętnastego roku życia, gdy wszedłem w okres pełnego dojrzewania fizycznego, zacząłem rosnąć, czułem się coraz silniejszy, spostrzegłem, że podchodzę do sportu z nowym entuzjazmem. Piłka sprawiała mi ogromną przyjemność, wiedziałem, że jestem coraz lepszy, że potrafię coraz więcej, i po raz pierwszy po cichu, leżąc w łóżku, powiedziałem sobie: Może się uda…
6 lipca 1973 roku w Szczecinku w półfinale mistrzostw Polski juniorów Zawisza Bydgoszcz zmierzył się z Górnikiem Wałbrzych. Znowu temperament Bońka był nie do pohamowania. Faktem jest, że sędzia mocno przegiął. Oddany kibic i zarazem historyk Zawiszy, Zenon Grei- nert, opowiada:
— Skrócił mecz o 10 minut.
— O ile?! — dopytuję, bo trudno mi w to uwierzyć.
— O 10 minut! Proszę mi wierzyć, że aż o tyle! Skandal był niesłychany.
Boniek przyznaje:
— Dostałem czerwoną kartkę za obrazę sędziego. Przegrywaliśmy 1:2, a arbiter zakończył spotkanie w chwili, kiedy ze Stypułkowskim byliśmy sam na sam z bramkarzem przeciwnika. Reakcja rozpaczy była równoczesna, zapieniliśmy się strasznie i obaj otrzymaliśmy czerwone kartki, właściwie już po zakończeniu spotkania.
Sędzia w pomeczowym protokole napisał, że Boniek określił go słowem „palant”. PZPN początkowo zdyskwalifikował Bońka i Stypułkowskiego na rok! Przepadła im spartakiada i obóz reprezentacji juniorów w Tarnowie. Ktoś jednak szepnął Jerzemu Lechowskiemu z tygodnika „Piłka Nożna”, że kara jest wyjątkowo dotkliwa. Lechowski zaprosił do siedziby „Piłki Nożnej” młodego reportera „Sztandaru Młodych”, Pawła Smacznego. „Pan podobno pochodzi z Bydgoszczy” — rzekł na wstępie Lechowski do Smacznego. „Trzeba pojechać w pewnej delikatnej sprawie. Gra tam w piłkę niezwykle uzdolniony chłopak i trzeba zrobić wszystko, aby grał w nią nadal. Szkopuł w tym, że jest zdyskwalifikowany, a niebawem kolejny turniej UEFA i eliminacje do niego. Powiem panu jeszcze tyle, że nazywa się Zbigniew Boniek”.
Smaczny przyznał po latach w jednym z artykułów:
— Ojca Zbyszka, Józefa Bońka, podziwiałem jako stopera, najpierw OWKS, potem Zawiszy i Polonii. To uosobienie spokoju i dobrych boiskowych manier. Był więc tata Boniek zaskoczony, aczkolwiek stwierdził, że chłopak, który jest w przededniu matury, winien wiedzieć, co czyni. Jeśli się nie zmieni, to koniec marzeń o reprezentacji i pierwszym zespole Zawiszy. Zbyszek musi wybrać sam. On, ojciec, może tylko służyć dobrą radą… Jakże inną rozmowę odbyłem z wychowawcą klasy w liceum, panem Ryszardem Ciężkim. Usłyszałem od niego: „To niezwykle zdolny i inteligentny chłopak. Bardzo wrażliwy. Niestety, największy wpływ na jego zachowanie ma boisko. On na razie jest zaledwie rezerwowym i jego pseudoedukacja odbywa się na ławce, gdzie siedzą trener, kierownik i inni — podobni do Zbyszka. Odzywki do sędziów, przeciwników — domyśla się pan, niezbyt wybredne — przenosi Zbyszek do klasy. Jego traktowanie nauczycieli to pochodna tamtych zachowań. Oczywiście spotyka się to z aplauzem kolegów, lecz to wszystko gra i poza. Stać Zbyszka na wiele i trzeba mu pomóc, bo może zajść rzeczywiście daleko”.
Tekst Pokrzywy nad Brdą przyniósł efekt. Kara została skrócona do trzech miesięcy.
17 października 1973 roku Polska gra na Wembley. Na jednym z najsłynniejszych stadionów świata stawką jest awans na mundial. Sytuacja w grupie eliminacyjnej tak się układa, że Polsce wystarcza remis, a Ang- lia musi wygrać, aby znaleźć się w finałach najważniejszej piłkarskiej imprezy na świecie. I ten remis pada. Nad Wisłą nazywany jest „zwycięskim remisem”. Boniek ogląda mecz z zapartym tchem, obraz z ekranu niesie niepowtarzalny komentarz Jana Ciszewskiego.
— To był ten jeden jedyny raz, gdy płakałem przez futbol — przyznaje Boniek po latach.
— Jak to? Przecież była radość?! — dopytuję.
— Właśnie, płakałem z radości. Jednak wstydziłem się łez. Żeby ojciec nie widział, wyszedłem na klatkę schodową. I tam chlipałem z tej radości. Siedziałem na schodach i łzy same leciały mi po policzkach. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem w związku z futbolem… Dobra, dość tych opowieści o starych czasach.
I Zbyszek już nie dodaje, że dzień po Wembley sam przeżywa swój wielki dzień na piłkarskiej drodze. 18 października 1973 roku Boniek zadebiutował w drugiej lidze — ze Stoczniowcem Gdańsk! Liczył siedemnaście lat. To była dziesiąta kolejka sezonu 1973/74, a Zawisza — ze względu na remont swojego stadionu — rozgrywał spotkania w Bydgoszczy na obiekcie Brdy przy ulicy Powstańców Warszawy. Legenda kolportowana przez długie lata głosi, że Boniek zagrał tylko dlatego, iż musiał być jednym z młodzieżowców, którego wymagały ówczesne przepisy. I że specjalnie biegał po drugiej stronie boiska od ławki, aby trener Ignacy Ordon nie zmienił młokosa jeszcze przed przerwą. Faktem jest, że w przerwie zszedł, zmieniony przez Krzysztofa Całusa.
Legenda nie ma nic wspólnego z prawdą. Tak naprawdę Ordon wierzył w nastolatka, bo szybko przychodzą kolejne szanse dla Bońka! 25 października rudowłosy pomocnik wystąpił w wyjazdowym spotkaniu z Lublinianką — od pierwszej do ostatniej minuty. „Sport” w sprawozdaniu wymienia błędnie nazwisko: „Boniecki”.
4 listopada znowu gra od początku do końca — w Bydgoszczy, a rywalem jest Motor Lublin. Pada bezbramkowy remis.
11 listopada, w trzynastej kolejce, strzela swojego pierwszego gola. Zawisza remisuje z Bałtykiem w Gdyni 1:1. Tym razem błąd w nazwisku popełnia „Przegląd Sportowy” — „Boniak” pada w sprawozdaniu. Na ówczesne czasy to norma. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku sprawozdania z meczów często dyktowane były telefonicznie, w pośpiechu. Ktoś czegoś nie dosłyszał, nie przeliterował i… dumny strzelec gola musiał się pogodzić, że tymczasem jest „Boniakiem”.
Boniek zagrał również od początku do końca w czternastej i piętnastej kolejce: przeciwko Arce Gdynia (0:1) w domu i Hutnikowi Kraków (1:5) na wyjeździe. Po tym ostatnim „Gazeta Pomorska” pisze w relacji: „Już sama podróż do Krakowa stała pod znakiem przygód. Na 15 kilometrów przed Wawelem klubowy autokar odmówił posłuszeństwa. Przyszło piłkarzom pchać go na długim odcinku trasy. Do hotelu przybyli zmęczeni i zniechęceni do wszystkiego. Jak widać, do gry w piłkę również”. Jeden z piłkarzy Zawiszy, Andrzej Witkowski, wspomina:
— Pamiętam, jak pchaliśmy tego Jelcza. Pieszczotliwie nazywaliśmy te autobusy „ogórkami”. Jeździły po polskich drogach w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, a pewnie i w osiemdziesiątych można je było spotkać. Wtedy coś się popsuło. Tak z kilkanaście kilometrów od Krakowa, tam są niezłe górki. Więc trochę pchaliśmy tego „ogórka” pod górę, a później wskakiwaliśmy i się rozpędzał, ale kolejna góra powstrzymywała to rozpędzanie…
Młody Boniek nie uratował trenera Ignacego Ordona. Zimą doszło do zmiany szkoleniowca, a Zawiszę — po raz kolejny — objął Bronisław Waligóra. Pracował już wcześniej dwa razy — raz w roli „strażaka” już w czerwcu 1967 roku, rok po zakończeniu kariery piłkarskiej, później wrócił w latach 1970–1972. To właśnie Waligóra wprowadził do drużyny Andrzeja Witkowskiego w 1971 roku. Witkowski, starszy od Bońka o prawie dekadę, był człowiekiem wielu talentów, bo ukończył szkołę muzyczną, przez siedem lat grał na oboju. Po karierze piłkarskiej pracował z pasją jako trener, a także jako wykładowca akademicki.
— Wie pan, Zbychu był niepowtarzalny. — Witkowski kręci głową na znak, że będzie o rzeczach niewiarygodnych. — Od pierwszych chwil w drużynie. Graliśmy jakiś sparing, przegrywamy 0:2. Atmosfera fatalna, a młokos wchodzi do szatni i mówi bodaj do trenera Ordona: „Panie, my żadnego meczu nie wygramy”. Konsternacja. Każdy w duchu pyta się — jak to?! Ordon coś tam mruczy pod nosem, a Zbychu ciągnie temat: „A wie pan, czemu nie wygramy? Bo nasza obrona liczy sto dwadzieścia lat”. Pewnie tak było — Fiodorow, Harmata, Starzyński i Zgoda łącznie mieli przypuszczalnie tyle. Ja tu panu to spokojnie opowiadam, wymieniam nazwiska, ale w szatni było inaczej. Nikt nie pytał o nazwiska, tylko cała czwórka z tej obrony skoczyła do Bońka i zaczęła go dusić!
Na samym początku rundy wiosennej Boniek nie grał, gdyż został powołany do reprezentacji Polski do lat osiemnastu. Nie wystąpił przeciwko Widzewowi w Łodzi (17 marca, 0:1) ani przeciw Arkonii Szczecin w Bydgoszczy (24 marca, 0:0).
17 marca Boniek włożył po raz pierwszy koszulkę z białym orłem. W Warszawie Polska do lat osiemnastu podejmowała w meczu eliminacyjnym turnieju UEFA Czechosłowację. Pomocnik Zawiszy zagrał 90 minut. Biało-Czerwoni przegrali 0:2.
Kilka dni później Biało-Czerwoni wsiedli do samolotu, aby 24 marca w Użgorodzie zmierzyć się ze Związkiem Sowieckim — również w eliminacjach turnieju UEFA. Tym razem padł bezbramkowy remis, a Boniek grał do 78. minuty, zastąpiony przez Krystiana Koźniewskiego.
7 kwietnia Zbyszek gra, po raz trzeci z białym orłem na piersi, przeciwko Związkowi Sowieckiemu w Warszawie. Polacy wygrywają 2:0, a dzienniki sportowe są zgodne tylko co do minuty wejścia Bońka na boisko — pojawił się na placu w 77. minucie. „Sport” pisze, że za Henryka Miłoszewicza, a „Przegląd Sportowy”, że za Ryszarda Mrozka. Wygrana Polaków oznaczała, że zakwalifikowaliśmy się na turniej w Szwecji! Radość była ogromna. Nagrodą turniej piłkarski i to „za żelazną kurtyną”!
Utalentowany pomocnik z Bydgoszczy jedzie do Szwecji. Polacy trafiają w grupie turnieju UEFA na NRD, Turcję i Jugosławię. 22 maja w Ystad Boniek najpierw siada na ławce rezerwowych. Polska przegrywa 0:1 z NRD — trzeba ożywić drugą linię, więc Zbyszek wchodzi w 70. minucie za Mrozka. Ostatecznie po 90 minutach jest gorycz porażki 0:1. 24 maja, również w Ystad, Boniek słucha Mazurka Dąbrowskiego na murawie. Polska ogrywa Turcję 2:1, jednak rudowłosy bydgoszczanin w trakcie spotkania zastąpiony zostaje przez innego bydgoszczanina, Miłoszewicza. Pytanie, w której minucie: „Sport” pisze, że w 73., a „Przegląd Sportowy”, że w 53. W spotkaniu z Jugosławią Zbyszek nie zagrał. Można sobie tylko wyobrazić, jak był zły.
W tym czasie Waligóra regularnie wystawia Bońka w meczach drugiej ligi.
Swój wielki dzień w Bydgoszczy przeżywa 1 czerwca. Wchodzi na boisko w przerwie za Witkowskiego. I w 90. minucie strzela gola głową. Zwycięskiego! Zawisza wygrywa z Bałtykiem 1:0. To może po tym meczu starsi koledzy zabierają młodego Bońka na dansing do słynnego w Bydgoszczy Zodiaka. Boniek wspomina:
— To był prawdziwy nocny klub z alkoholem i tańcami skąpo ubranych pań. Raczej nie było to miejsce dla nastolatka. Pech chciał, że była tam moja nauczycielka biologii. Nic nie powiedziała, ale później odpytywała mnie na każdej lekcji.
Starszy o sześć lat Zbigniew Stefaniak dodaje:
— Pewnie, że pamiętam Zodiak. Jednak Zbyszek był z nami może raz, może dwa razy. Bardzo bał się ojca! Jeszcze jak razem studiowaliśmy na warszawskim AWF-ie kilka lat później, to powtarzał: „Józefowi nic nie mów”.
Stefaniak wychodził wówczas obok Bońka w drugiej linii Zawiszy.
— Od początku było widać, że stać Zbyszka na wiele — opowiada. — Wie pan, ja całe życie spędziłem przy piłce. Jako gracz, a później trener. Gdy patrzę na zawodnika, to zwracam uwagę na cztery czynniki — na motorykę, technikę, psychikę i kreatywność. Motoryka u Bońka — na plus. Technika — na plus. Psychika — na plus. Kreatywność — na plus! Naprawdę mało jest graczy, którzy to wszystko łączą w sobie. Czasami gdzieś Zbyszek ginął w meczu, ale jak się już pojawiał, to spektakularnie! I jeszcze jedno dorzuciłbym do tych cech — waleczność. Boniek od początku widział, co znaczy walka. Taka obrona Fiodorow — Harmata — Starzyński — Zgoda. Piłka miała prawo przejść, ale rywal już nie. Zna pan takie nazwisko — Jarosik?
— Pewnie, słynny skrzydłowy Zagłębia Sosnowiec, powoływany do reprezentacji przez Ryszarda Koncewicza, a także przez Kazimierza Górskiego… — odpowiadam od razu.
— Słynny, ale jak Harmata się na niego uwziął, to Jarosik uciekał po bieżni wokół murawy. Bo na boisku to była rzeźnia. Nie że chamskie granie, tylko ostre, takie naprawdę twarde. I Boniek dorastał w tym klimacie.
Potwierdza to Andrzej Witkowski:
— Dokładnie, specjalnością Ryśka Harmaty były gonitwy napastników rywali po bieżni. — Śmieje się od ucha do ucha. — Rychu i Jurek Fiodorow to byli obrońcy pełną gębą. Grać przeciwko nim to było zawsze wyzwanie, nawet jak przyjeżdżali słynni napastnicy.
Zawisza w grupie północnej drugiej ligi zajmuje piąte miejsce, gromadząc 34 punkty w trzydziestu meczach (przy regulaminie — dwa punkty za wygraną, punkt za remis). Pierwszy sezon Bońka wśród seniorów to piętnaście meczów i dwa gole. Same liczby to już coś, ale zarazem to za mało, aby oddać fakt, że chłopak wypłynął na szerokie wody. Gra w Zawiszy od razu owocuje reprezentacją Polski do lat osiemnastu.
W pierwszej rundzie kolejnego sezonu — 1974/75 — Boniek jest już podstawowym piłkarzem Zawiszy. Wystąpił w aż trzynastu z piętnastu meczów. Niezwykłe było, że w spotkaniu 27 października 1974 roku, Lechii z Zawiszą przy Traugutta w Gdańsku, zjawiło się aż 25 tysięcy widzów. I to mimo ulewy. Lider drugiej ligi grupy północnej grał z czwartym zespołem w tabeli. Padł remis 1:1, co było pierwszą stratą punktów w sezonie dla gdańszczan na własnym boisku. Boniek wyróżniał się w kontratakach. Ostatecznie runda jesienna przyniosła Zawiszy piąte miejsce, ale w tabeli panował niesłychany ścisk: 1. Widzew Łódź — 19 punktów; 2. Motor Lublin — 19; 3. Lechia — 18; 4. Stoczniowiec Gdańsk — 18; 5. Zawisza — 18.
Na początku roku Zawisza Bydgoszcz jedzie na tradycyjny obóz do Szklarskiej Poręby.
— Mieszkaliśmy w willi zwanej willą Żymierskiego — wspomina Wacław Starzyński — bo tam często zatrzymywał się marszałek Michał Rola-Żymierski. Wówczas, zimą 1975 roku, sporo było z nami młodych. I trochę im odbiło. Śmiechy-chichy, wygłupy takie, że w pewnym momencie łóżko się zarwało. Boniek znajdował się wśród prowodyrów. I kierownictwo zdecydowało, że właśnie Zbyszek wyleci z obozu. Już się pakował, gdy my, starsi piłkarze, udaliśmy się do szefów. Mówię: „Panowie, więcej ludzi się wygłupiało. Ja sam się wygłupiałem, więc zostawcie Zbyszka”. I zmienili decyzję. Później okazało się, że młokos wszystko słuchał z drugiej strony drzwi. I podszedł do mnie wyraźnie rozpromieniony: „Wacek, dziękuję ci!”. Dla mnie nie było sprawy. Zbychu już taki był, że lubił sobie „pograndzić”.
— Pograndzić? — dopytuję, bo dziś to słowo wyszło już z użycia.
— Ale granda! — tak się mówiło. Stąd to moje „pograndzić”. To mog- ło być zakłócanie ciszy nocnej na obozie w Szklarskiej, ale równie dobrze zawiązane sznurowadła na amen w szatni Zawiszy.
Ryszard Harmata opowiada:
— Szklarska Poręba, tu się oddycha. Mieszkaliśmy w willi Żymierskiego, przy zakręcie śmierci. My tam znaliśmy każdy kamień, bo praktycznie co zimę przyjeżdżaliśmy. Chyba to się zaczęło na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku, gdy trenerem Zawiszy był Węgier Kristóf Scharle. Owszem, Boniek lubił psocić, ale jak zaczynał się trening, to pracował, że hej. Trzeba było wykonać sto powtórzeń, to wykonywał sto. Heniu Miłoszewicz, który nawet szybciej wszedł do drużyny od Bońka, nie miał charakteru. Trener się odwrócił, to już przestawał ćwiczyć. No leserek był taki, że pamiętam do dziś, jak siadał na piłce, zamiast wykonywać instrukcje trenera.
Harmata zna futbol od podszewki. W 1958 roku z Zawiszą był wicemistrzem Polski juniorów. Zadebiutował w zespole prowadzonym przez Scharlego w roku 1961. Zawisza spadł, aby w 1964 roku wywalczyć awans.
— Wie pan, nas cieszyły małe rzeczy — wspomina. — Za awans do ekstraklasy dostawało się biblioteczkę na książki albo maszynkę do golenia. I jeszcze 1500 złotych na zakupy w domu towarowym. Za to dzięki piłce nożnej zwiedziłem świat. Gdzie ja nie byłem?! Nawet przeciwko Messiemu grałem.
— Messiemu?!
— Messiemu tamtych czasów. Metreweli z Gruzji — wypisz wymaluj Messi. Też taki mały, trochę przygarbiony, z kapitalnym dryblingiem. Dynamo Tbilisi z szalejącym Metrewelim powiozło nas bodaj 5:1… Byliśmy w Bułgarii, a tu słynny piłkarz Asparuchow zajeżdża mercedesem. Za nim inni piłkarze też „merolami”. A u nas w latach sześćdziesiątych żaden z nas nie miał samochodu.
W lutym Bońka czeka niesamowicie atrakcyjny wyjazd z młodzieżówką, wówczas reprezentacją do lat dwudziestu trzech, do Iranu. Biało-Czerwoni uczestniczą w turnieju o Puchar Księcia Następcy Tronu. 15 lutego w Ahwaz niespodziewanie przegrywają z Koreą Południową 0:3, Boniek grał przez 90 minut. 17 maja, również w Ahwaz, z drugą reprezentacją Iranu pada remis 1:1. Boniek wystąpił od początku, ale w trakcie spotkania zastąpił go Andrzej Milczarski.
Wiosną 1975 roku Boniek zagrał w lidze w dziesięciu meczach z rzędu. W wielu z nich należał do najlepszych na boisku. Sprawozdawcy pisali, że mijał rywali „niczym slalomowe tyczki”. 21 maja — w pierwszym kluczowym meczu sezonu — na Widzewie, nie mógł jednak wystąpić za kartki.
29 maja przyszedł mecz, który zmienił życie Bońka — starcie z Lechią Gdańsk. Na trybunach zasiadło 15 tysięcy widzów, a ówczesne gazety podawały, że aż 6 tysięcy przybyło z Gdańska! Ewentualne zwycięstwo nad Zawiszą w Bydgoszczy mogło Lechii utorować drogę na szczyt tabeli i otworzyć przed zielonymi wielką szansę na awans do ekstraklasy. Obie strony doskonale zdawały sobie z tego sprawę. Wiedzieli o tym także gdańscy kibice, dlatego masowo, ze sztandarami i opaskami na głowach (wszystko w biało-zielonych kolorach klubowych), zjawili się na trybunach Stadionu Wojska Polskiego.
Warto przytoczyć relację meczu z „Głosu Pomorza”: „Po gwizdku sędziego wznawiający grę Boniek decyduje się lewą stroną na piękny rajd. W hokejowym stylu mija po kolei czterech gdańszczan, aby na granicy pola karnego zostać podciętym przez rozpaczliwie interweniującego stopera Lechii, Makowskiego. Rzut wolny ponad murem celnie wykonał Czerwiński, ale bramki nie było. W cztery minuty później Boniek ponownie decyduje się na wspaniały rajd. Tym razem po objechaniu czterech piłkarzy Lechii znalazł się w pozycji bramkowej w odległości kilku zaledwie metrów od gdańskiej bramki. Piłkarz Zawiszy, zanim zdecydował się na strzał, został bezpardonowo skoszony przez interweniującego w ostatniej chwili obrońcę Sęka. Decyzja mogła być tylko jedna — rzut karny. I tak się stało. Napięcie na trybunach olbrzymie. W sektorach zajętych przez kilka tysięcy gdańszczan grobowa cisza. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że ta jedenastka może zaważyć o awansie Lechii do ekstraklasy”.
Gdy sędzia Iwański z Krakowa podyktował rzut karny, do piłki ruszył trzydziestotrzyletni Ryszard Harmata.
— To ja miałem strzelać tego karnego — wyjawia po latach jedna z legend klubu.
— To dlaczego ostatecznie strzelał młody Boniek?
— Idę do piłki, a tu trener Bronisław Waligóra drze się, że to Boniek ma strzelać.
— I?
— Strzelił, tyle że w słup trafił…
„Głos Pomorza” tak opisuje to zdarzenie: „Wykonawcą był Boniek. Strzelił ostro, półgórnie. Piłka trafiła jednak w wewnętrzną stronę słupka i… wyszła w pole. To, co działo się na boisku i trybunach, trudno opisać. Niewykorzystanie rzutu karnego przez Zawiszę uskrzydliło Lechię. Teraz ona przeszła do szybkich ataków. W 53. minucie Korynt znalazł się blisko bramki Zawiszy. Trzech obrońców bydgoskich wkracza ostro. Zbyt ostro. Korynt pada, sędzia po raz drugi dyktuje rzut karny. Tym razem przeciwko Zawiszy. Gdańszczanie nie zaprzepaścili takiej szansy. Radowski silnym strzałem zdobył prowadzenie, które mimo falowych ataków wojskowych — ci przystąpili do generalnej ofensywy — utrzymało się do końca meczu. A wynik mógł jeszcze trzykrotnie ulec zmianie. W 63. minucie w polu karnym Lechii ogromne zamieszanie. Słabik wybiega w pole. Piłka po główce Kuryły zmierza do pustej bramki. Sytuację ratuje Makowski, wybijając piłkę na róg. W 79. minucie Miłoszewicz, będąc sam na sam z bramkarzem Lechii, z ośmiu metrów strzela obok słupka. W 60 sekund później jeszcze bardziej idealnej okazji nie wykorzystuje Boniek”.
Jak było? Po prawie dwudziestu latach o zdarzeniu po meczu, Boniek opowiadał tak:
— Schodziłem z boiska, wiadomo, że byłem... może nie zdenerwowany, ale było mi po prostu przykro, że nie strzeliłem. Wtedy było tak, że publiczność znajdowała się przy zejściu do szatni. I nagle słyszę, jak obok mnie jakiś facet wykrzykuje: „Kto dał gówniarzowi strzelać karnego?!”. Ja się odwróciłem: „Panie, a kim pan jest? Co to pana obchodzi, kto strzelał karnego? Niech pan mnie nie obraża”. A ten: „To ty nie wiesz, kim ja jestem?!”. A ja: „Nie interesuje mnie, kim pan jest”.
Zbigniew Stefaniak się uśmiecha, gdy słyszy, że Boniek nie znał Krzyszkowiaka.
— To niemożliwe! Zbyszek znał wszystkich sportowców. A jeszcze taką legendę? Musiał znać! Mógł tak powiedzieć, że go nie zna, z nerwów, ale na sto procent zdawał sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Szczególnie, że musiał — przynajmniej kilka razy — trenować z Krzyszkowiakiem.
— Trenować?
— A tak, czasami trenerzy Zawiszy prosili Krzyszkowiaka, aby nas, piłkarzy, wziął do galopu. Żeby urządził nam, jak się to mówiło, „zabawę biegową”. Krzyszkowiak miał już czterdzieści kilka lat, ale jak ruszył do przodu, to ciężko było za nim nadążyć. Co mistrz olimpijski, to mistrz olimpijski!
Krzyszkowiak to medalista olimpijski z Rzymu (1960 rok). Nie ma co ukrywać, to był bohater sportowej Polski. Wywalczył złoto w biegu na 3000 metrów z przeszkodami, gdy liczył trzydzieści jeden lat. W 1975 roku miał czterdzieści sześć lat i był jednym z szefów Zawiszy.
— Po meczu miała miejsce dramatyczna chwila — opowiada Waligóra. — Piłkarze schodzili z boiska, publiczność gwizdała. Wśród mocno zdenerwowanych widzów stał Zdzisław Krzyszkowiak. Atmosfera była niesamowicie gorąca. Krzyszkowiak krzyknął: „Boniek, ależ zapierdoliłeś ten mecz”. Boniek, zły na cały świat, odkrzyknął: „Jak panu przypierdolę, to się pan chujem nakryjesz”. Proszę jednak wziąć pod uwagę cały kontekst sytuacji. Młody Boniek dał z siebie wszystko. Owszem, nie strzelił karnego, ale to się zdarza. Krzyszkowiak, nawet jak miał jakieś pretensje do niego, powinien poczekać. Porozmawiać z nim po wyjściu z szatni albo następnego dnia. Ten jednak dał się ponieść emocjom. Z mojego punktu widzenia był jeden winny w tej sytuacji — Krzyszkowiak.
A Krzyszkowiak? W latach osiemdziesiątych XX wieku namówił go do zabrania głosu doświadczony dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, Jan Wojdyga. Mistrz olimpijski uważał, że to Boniek zaczął, czego jak widać nie potwierdził żaden inny świadek zajścia. Oto jego relacja, opublikowana w 1985 roku: „Boniek pokłócił się z publicznością, nie gardząc przy tym brzydkim słowem. Stałem przy wyjściu ze stadionu do szatni i powiedziałem mu, że postępuje nieładnie, że to nie ma nic wspólnego ze sportem, kulturą i dobrym wychowaniem. Poczuł się dotknięty na honorze, brzydko mi odpowiedział, a kiedy w stanowczy sposób starałem się ostudzić jego złość, wręcz rzucił się do rękoczynów. Na szczęście do nich nie doszło, ale sytuacja i tak była gorsząca, w dodatku obraził mnie na oczach kilkunastotysięcznego tłumu widzów, który go wygwizdał”.
Widać, wyobraźnia Krzyszkowiaka poniosła. Trzeba mieć dużą wiarę, by wierzyć, że kilkanaście tysięcy ludzi słyszało ten dialog.
Krzyszkowiaka nie sposób było udobruchać ani na gorąco, ani po dłuższym czasie. „Gazeta Pomorska” zamieściła kilka dni po meczu informację z tytułem Pele podpisał kontrakt. Czytamy, że „najsłynniejszy piłkarz wszech czasów — Brazylijczyk Pele — 18 czerwca znowu wystąpi na boisku! W Nowym Jorku Pele podpisał zawodowy kontrakt z drużyną amerykańską Cosmosu. Za dwa i pół roku występów w jedenastce Cosmosu zapłacono Pelemu 7 milionów dolarów. Jeśli Pele nie dozna kontuzji, to rozegra w tym okresie 85 meczów”. Mało kto pamięta, że Pele jesienią 1974 roku zakończył karierę. Jednak fatalnie zainwestował pieniądze w jakieś dziwne przedsięwzięcia na rynku nieruchomości. Za chwilę miał na głowie 2 miliony dolarów długów! Stąd kontrakt z Cosmosem był wybawieniem.
Zapewne Boniek z zapartym tchem pochłaniał teksty o Pele czy innych wybitnych piłkarzach tamtych czasów, ale tym razem informacja o słynnym Brazylijczyku i jego kontrakcie w USA znalazła się w cieniu komentarza o… młodym Zbyszku z Bydgoszczy.
Tekst jest pryncypialny. Opatrzony aż dwoma tytułami: Jak długo jeszcze…?, a także Gdzie są granice pobłażliwości.
Autor zaczął z grubej rury: „Nie od dzisiaj obserwujemy podczas występu II-ligowego Zawiszy niesportowe zachowanie się młodego człowieka ubranego w piłkarski trykot o nazwisku Boniek. Ten młody człowiek najwidoczniej zapomniał o etyce sportowej. Nieźle nawet grając w piłkę nożną, zatracił poczucie rzeczywistości. Wydaje mu się, że świat, koledzy z drużyny, działacze, sędziowie i trenerzy, nie mówiąc o kibicach, są po to, aby tolerować jego, Bońka, chamskie zachowanie się, ordynarne wyzwiska i epitety, których nie sposób powtórzyć. W czasie meczu ten młody człowiek zgłasza stale pretensje pod adresem współgraczy, dodajmy pretensje nie zawsze słuszne, bo sam Boniek, jak to w piłce bywa, też knoci. Nie podobają się też temu, jeszcze nie w pełni piłkarzowi, a już primabalerinie, decyzje sędziów”. Następnie pojawia się pryncypialny opis zdarzenia na linii Boniek — Krzyszkowiak. Oto ten fragment: „A jak się pan Boniek zachowuje poza boiskiem? Po spotkaniu z Lechią obrzucił najpierw wyzwiskami kibiców, a potem interweniującemu mistrzowi olimpijskiemu z Rzymu, Zasłużonemu Mistrzowi Sportu, starszemu koledze klubowemu, majorowi Zdzisławowi Krzyszkowiakowi, nie tylko odpowiedział w podobny sposób, ale zagroził, że go publicznie pobije!!!”. Na koniec pada apel: „Co na to działacze sekcji piłkarskiej Zawiszy? Co na to zarząd klubu? Czy będą pobłażliwi dla tego rodzaju ekscesów? Czy będziemy przymykać oczy w imię »wyższych interesów«, którym na imię punkty i bramki?”.
Pokazuję ten tekst Bronisławowi Waligórze. Kiwa głową i mówi:
— Pan wie, co to znaczy w komunie ubliżyć oficerowi Ludowego Wojska Polskiego?! Zrobiła się chryja. A Krzyszkowiak pisał też do kuratorium oświaty. Chciał za wszelką cenę zaszkodzić Bońkowi. Niechętnie o tym opowiadam…
— To jednak część historii Zbyszka… — zachęcam, jak mogę.
— Niewątpliwie, i to część, która przybrała niezwykły obrót. Boniek już w Zawiszy grać nie mógł. Nie wystawiałem go do końca sezonu. Uznałem, że musi odpocząć. Kiedy Jezierski mnie pytał, czy jestem gotowy oddać go do Widzewa, powiedziałem, że tak… Nie chciałem stawać na drodze rozwoju młodego chłopaka, któremu w Bydgoszczy trudno było nie tylko grać w piłkę, ale i trudno byłoby zdać maturę w okolicznościach, które zaszły. Nie wiem czy ludzie z pańskiego pokolenia będą wiedzieć, co to znaczy „ubliżyć oficerowi Ludowego Wojska Polskiego”.
Wacław Starzyński mówi:
— Mieliśmy poczucie, że Krzyszkowiak przesadza. Z epizodu, epizodziku, zrobił wielką epopeję. Widziałem, jak Zbychu to przeżywał, widziałem, że czuł się źle. Publicznie zrobiono z niego chuligana. A to był po prostu młody człowiek, pełen werwy. Widziałem, że mocno to przeżywał, bo obawiał się, jak to przyjmą przyszli teściowie. Chyba nawet mi się zwierzył, że teściowie po artykule Zbigniewa Urbanyiego inaczej na niego patrzyli…
— A czy mecze były ustawiane?
— Trochę tych meczów ustawionych było — przyznaje Starzyński. Bo mecze ustawiano, ustawia się i będzie się ustawiać. Jednak spotkanie z Lechią na pewno nie było sprzedane. Chcieliśmy wygrać. Prześladował nas jednak wyjątkowy pech…
Ostatecznie awans wywalczył Widzew (42 punkty), a kolejne miejsca w tabeli Grupy Północnej drugiej ligi zajęły zespoły Lechii (40), Motoru (36), Zagłębia Wałbrzych (34) i Zawiszy (34).
20 czerwca na łamach „Gazety Pomorskiej” ukazał się list Zbigniewa Bońka z przeprosinami skierowanymi pod adresem Zdzisława Krzyszkowiaka. „Winowajcy” podyktowano następujące słowa: „Zdenerwowany przegraną i docinkami obraziłem starszego kolegę klubowego, majora Wojska Polskiego, Zdzisława Krzyszkowiaka, który zwrócił mi uwagę na niewłaściwe moje zachowanie. Zdaję sobie sprawę, że w stosunku do majora Krzyszkowiaka postąpiłem źle, że nie tak powinienem przyjąć jego uwagi i dlatego na łamach »Gazety Pomorskiej« chciałbym go publicznie przeprosić”.
— Wie pan, właściwie to nie powinienem tego panu mówić — kryguje się Bronisław Waligóra. Zaczyna raz, drugi, trzeci… Wreszcie opowiada: — Znałem Bońka już z meczów trampkarzy. Chodziłem na te mecze regularnie. I raz byłem świadkiem niesamowitej historii. Dwunastoletni Boniek był tak rozżalony na sędziego, że kopnął go w dupę! Jak słowo daję. Kamiński natychmiast go schował do szatni. Jezus Maria, ale była chryja, jakby młodzież powiedziała. Zbyszka Bońka zawsze rozpierała ambicja. I miał taki temperament, że trudno było nad nim zapanować.
— Sprawa Krzyszkowiaka miała wówczas niesamowity ciężar gatunkowy — wspomina Roman Boniek. — Media to rozdmuchały, a komuś pewnie na tym zależało. Krzyszkowiak powiedział, co powiedział, a Zbyszek mu odpowiedział. Nie ma dwóch zdań — zagotował się. Takie dialogi się jednak zdarzają w ferworze nerwów. Tu mistrz olimpijski, wielki sportowiec, półbóg, a z drugiej strony osiemnastoletni młokos. Zastanawiałem się wówczas, czy Zbyszek mógł przemilczeć atak Krzyszkowiaka. Pewnie mógł, ale łatwo się to mówi z boku. Gdy w grę wchodzą nerwy, to naprawdę trudno o spokój, o ważenie słów. Wtedy była afera — puentuje Roman — ale gdy patrzę po latach na całą historię, to myślę, że pomogła przyspieszyć karierę brata. Stała się swego rodzaju trampoliną. Gdyby Zbyszek został w Bydgoszczy, to nie wiadomo, jakby się to dalej ułożyło. A tak musiał szukać innego miejsca. I znalazł Widzew Łódź.
— To było oczywiste, że pójdzie do Widzewa?
— Proszę mi wierzyć, że już wtedy byli ludzie, których określa się mianem menedżerów. Jeździli i…
— …kaperowali?
— Kaperowali! Tak się wtedy mówiło. Zbyszek był jednym z najbardziej utalentowanych piłkarzy w drugiej lidze, może nawet najbardziej utalentowanym. I kilka klubów na pewno chciało go pozyskać. Pamiętam, że wielką ochotę mieli działacze Ruchu Chorzów. Pod naszym blokiem ze dwa dni się kręcili. Jednak prezes Widzewa Ludwik Sobolewski i kierownik drużyny Stefan Wroński byli, jakby to powiedzieć…
— Obrotniejsi? — rzucam.
— Tak! I jeszcze trener Leszek Jezierski z nimi, który przyjechał z małżonką. I solennie obiecał naszej mamie, że dopilnuje nauki Zbyszka. I muszę przyznać, że ten kontakt kilka lat się utrzymywał. Pani Jezierska co jakiś czas dzwoniła do mamy, informując, jak sprawuje się Zbyszek.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki