Jesteśmy obserwowani - Olivia Worley - ebook + książka
NOWOŚĆ

Jesteśmy obserwowani ebook

Worley Olivia

3,6

Opis

Największy koszmar influencera? Zostać scancelowanym. Ta dziesiątka przekona się, że można jednak skończyć gorzej… Młodzi influencerzy, licząc na zdobycie nowych followersów, biorą udział w reality show, w którym zostają odcięci od kontaktu ze światem, a ich działania śledzą kamery. Strzał w dziesiątkę? Wygląda na to, że nie tylko jeden… Producenci jednak nie docierają na wyspę, pojawia się za to trup. Atmosfera gęstnieje z każdą nową wiadomością od tajemniczego sponsora, który przesyła uczestnikom kolejne zadania do wykonania i grozi ujawnieniem ich mrocznych sekretów. Czas mija, ciał przybywa. Czy komuś uda się opuścić wyspę, zanim zostanie scancelowany… na śmierć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (11 ocen)
4
3
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ania870629

Z braku laku…

Może być. Nie zbyt ambitna, ale na raz może być, rozrywka przy której nie trzeba dużo myśleć. Trochę odrealniona, decyzja bohaterów czasami była dla mnie niezrozumiała, nielogiczna.
00
rastubrari

Dobrze spędzony czas

Wciągająca
00
Sandi98

Nie oderwiesz się od lektury

To było wspaniale!!!
00
Mmaja2008

Nie oderwiesz się od lektury

GE NIA LNE jeśli lubicie I nie było już nikogo od Agaty Christie lub Wyspę od Natashy Preston TO TOTALNIE TO CZYTAJCIE
00

Popularność




W książce po­ja­wiają się na­stę­pu­jące mo­tywy: używki, krew, prze­moc, wy­ko­rzy­sty­wa­nie sek­su­alne nie­let­nich, znę­ca­nie psy­chiczne, śmierć, wul­ga­ry­zmy.
Ty­tuł ory­gi­nału: Pe­ople to Fol­low
Prze­kład: Alek­san­dra Mi­sior-Mrocz­kow­ska
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agata Ton­dera
Ko­rekta: Dag­mara Po­wolny, Kinga Ko­siba, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Skład: Ra­do­sław Ka­miń­ski
Jac­ket de­sign by Kerri Re­snick
Jac­ket art: sha­dows © Chip­mun­k131/Shut­ter­stock; young wo­man on float © New Africa/Shut­ter­stock; wa­ter © pho­to­ti­medp/Shut­ter­stock; fil­ter © Me­lissa King/Shut­ter­stock
First pu­bli­shed in the Uni­ted Sta­tes by We­dnes­day Bo­oks, an im­print of St. Mar­tin’s Pu­bli­shing Group Co­py­ri­ght © 2023 by Oli­via Wor­ley. All ri­ghts re­se­rved. © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2024
Wszyst­kie prawa za­strze­żone.Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów książki moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-82998-89-4
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Mamy i Taty

Za taki wi­dok można za­bić. Lub dać się za­bić. Łódź pły­nie, a te dwa zda­nia krążą mi po gło­wie. Tak na­prawdę nie mam po­ję­cia dla­czego, ale wiem, że są praw­dziwe. Miej­sca ta­kie jak to można opi­sać tylko za po­mocą fra­ze­sów.

Wy­spa Law­rence wy­nu­rza się spo­śród fal jak fa­ta­mor­gana, jak oaza po ki­lo­me­trach mo­rza tak czy­stego i błę­kit­nego, że to pra­wie nie­moż­liwe, że ist­nieje na­prawdę. Po­most pro­wa­dzi do lśniąco bia­łej plaży usia­nej pal­mami i błysz­czą­cymi ska­łami. Da­lej wi­dać ta­ras, ba­sen i wresz­cie dom: trzy­pię­trowy bu­dy­nek w stylu hisz­pań­skim, po­kryty sztu­ka­te­rią, z za­okrą­glo­nymi oknami, że­la­znymi bal­ko­nami i gli­nia­nym da­chem. Po jego bo­kach ro­sną ko­lejne palmy, które wy­glą­dają jak kró­lew­ska straż.

Gdy zbli­żamy się do doku, wy­ko­rzy­stuję chwilę i wdy­cham słone po­wie­trze. Z po­wodu wil­goci moje włosy zdą­żyły się już po­fa­lo­wać. Po­pra­wiam ku­cyk, zgar­nia­jąc nie­sforne ko­smyki, po czym za­my­kam oczy i po­zwa­lam, by słońce pra­żyło moje po­liczki i na­gie ra­miona. To miej­sce by­łoby ide­alne do con­tentu, jaki chcą oglą­dać moi ob­ser­wu­jący. Fil­miki z tre­nin­gami na plaży. Vlogi, w któ­rych przy­rzą­dzam die­te­tyczne drinki. Zdję­cia, na któ­rych re­kla­muję leg­ginsy, ro­biąc stret­ching na tle ho­ry­zontu. Jed­nak mój te­le­fon na lot­ni­sku za­brała asy­stentka, więc przez naj­bliż­sze trzy ty­go­dnie będą mu­sieli za­do­wo­lić się po­stami, które za­pla­no­wa­łam jesz­cze w domu, w Dal­las.

Na na­stępne trzy ty­go­dnie za­mie­rzam znik­nąć.

– Wszystko okej? – pyta Max Overby z dru­giej strony ma­łej ło­dzi.

Czer­wie­nię się. To tyle, je­śli cho­dzi o zni­ka­nie.

– Tak – mó­wię. – Wy­bacz.

Od razu tego ża­łuję. Za­wsze za wszystko prze­pra­szam, na­wet gdy nie ma po­wodu. We­szło mi to w na­wyk przez pa­nią Tammy i jej ochry­pły krzyk, któ­rego przez lata mu­sia­łam wy­słu­chi­wać w stu­diu. „Palce u stóp ob­cią­gnięte. Nie wy­krzy­wiaj ich do we­wnątrz! Patrz przed sie­bie, Lyons. My­ślisz, że pod­łoga się pod tobą za­pad­nie?”

Max po­pra­wia oku­lary, za któ­rymi kryją się ja­sne, błę­kitne oczy. Czuję dziwne skrę­po­wa­nie, więc od­wra­cam wzrok i sku­piam się na jego ka­me­rze. Cie­kawe, kogo mu­siał ocza­ro­wać, by móc wziąć ją ze sobą. W końcu mie­li­śmy tu przy­być bez żad­nych urzą­dzeń, a Max nie roz­staje się z ka­merą, od­kąd wsie­dli­śmy na łódź.

– Czy to wy­wiad? – py­tam, uno­sząc brwi.

– Nie, szczera tro­ska. – Od­kłada ka­merę, a na jego twa­rzy po­ja­wia się zu­chwały uśmie­szek. – Nie wy­glą­dasz za do­brze. Cho­roba mor­ska?

Ogar­nia mnie cie­płe, drżące uczu­cie, któ­rego z pew­no­ścią się nie spo­dzie­wa­łam, więc spo­glą­dam w dół, na jego trampki, i wi­dzę, że wy­stają z nich skar­petki. Są zie­lone, z ma­łymi kre­sków­ko­wymi żół­wiami mor­skimi. Za­raz, czy Max Overby do­pa­so­wał swoje skar­pety do fauny mor­skiej? I dla­czego tak mi się to po­doba?

„Patrz przed sie­bie, Lyons”.

– Po pro­stu nie prze­pa­dam za ło­dziami – rzu­cam pierw­szą wy­mówkę, która przy­cho­dzi mi do głowy. – Wi­dzia­łam Szczęki i Ti­ta­nica. Po­dróży mor­skich warto uni­kać za wszelką cenę.

Max śmieje się przy­jaź­nie.

– Okej, w ta­kim ra­zie do­dajmy do tego całą se­rię Oszu­kać prze­zna­cze­nie. Wtedy na­leży też uni­kać sa­mo­lo­tów, po­cią­gów i rol­ler­co­aste­rów.

Uśmiech błąka się na mo­ich ustach, ale go po­wstrzy­muję, bo przede wszyst­kim, za­du­rza­nie się w pierw­szym wy­so­kim chło­paku, który za­py­tał, jak się czuję, jest to­tal­nie że­nu­jące, a poza tym je­stem pra­wie pewna, że Max pod­stę­pem po­znaje se­krety bo­ha­te­rów swo­jego do­ku­mentu, za­nim ci się zo­rien­tują, co na­prawdę się dzieje.

Po­zna­li­śmy się dziś, ale ko­ja­rzę go, od­kąd rok temu jego do­ku­ment na YouTu­bie zde­ma­sko­wał Ja­reda Skya, pro­wa­dzą­cego bar­dzo po­pu­larny ka­nał plot­kar­ski, jako se­ryj­nego cat­fi­shera. Po tym mała grupa ob­ser­wu­ją­cych Maxa nie­wy­obra­żal­nie się roz­ro­sła. Nie­któ­rzy z nich, jak są­dzę, są bar­dziej za­in­te­re­so­wani jego ostrą li­nią szczęki i im­po­nu­ją­cym wzro­stem niż fak­tycz­nymi zdol­no­ściami dzien­ni­kar­skimi, ale to tylko moja opi­nia. Opi­nia dziew­czyny, która rów­nież nie może się im oprzeć, przez co mam ochotę wy­krzy­czeć się do naj­bliż­szej wa­lizki.

Lo­gan Co­stello jest za to nie­wzru­szona.

– Bę­dziesz na­gry­wał cały czas? – pyta Maxa, mru­żąc piwne oczy. Wiatr roz­wiewa ciemne ko­smyki z jej luź­nego ku­cyka i spra­wia, że tań­czą wo­kół bla­dej twa­rzy. – Je­stem pewna, że ekipa już o to za­dbała. Je­śli ta ka­mera to ma­ni­fest ki­no­wego snoba, czy w ta­kim wy­padku mogę za­su­ge­ro­wać te­ra­pię?

Max się czer­wieni, a ja przy­gry­zam po­li­czek, żeby się nie ro­ze­śmiać. Lo­gan spra­wia wra­że­nie nieco szorst­kiej, ale z jej con­tentu wiem, że sar­kazm i cięty hu­mor są dla niej ty­powe. Za­nim do­łą­czyła do Bo­unce Ho­use, jej fil­miki na­prawdę mnie ba­wiły: od wska­zó­wek, jak od­stra­szyć męż­czyzn na par­kie­cie, po ran­do­mowe hi­sto­rie opo­wie­dziane pro­sto do ka­mery. Po tym, jak zo­stała zwer­bo­wana przez je­den z naj­więk­szych te­amów tik­to­ke­rów, za­jęła się two­rze­niem ich ty­po­wego con­tentu: tre­ści spon­so­ro­wa­nych, fil­mi­ków ta­necz­nych i vlo­gów. Dwa mie­siące temu ode­szła beż żad­nego wy­ja­śnie­nia. Krąży wiele plo­tek, czemu zre­zy­gno­wała, ale we­dług mnie to był do­bry ruch. Wiem o Lo­gan tyle, ile da się wy­czy­tać o twór­cach z ich so­cial me­diów, ale im dłu­żej two­rzyła z Bo­unce Ho­use, tym mniej przy­po­mi­nała sie­bie.

– Tilly się zgo­dziła. – Max wzru­sza ra­mio­nami, prze­cze­su­jąc dło­nią zmierz­wione brą­zowe włosy. – Nie ma za­sięgu.

– Cze­kaj, ty na­prawdę ro­bisz o tym do­ku­ment? – Lo­gan marsz­czy brwi.

– Tak, może.

– Do­ku­ment o pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym, w któ­rym in­flu­en­ce­rzy od­ci­nają się od so­cial me­diów. – Co­rinne Le­compte opiera się o re­ling ło­dzi, w za­my­śle­niu dra­piąc się po pie­go­wa­tym no­sie. – To jak mem o me­mach.

Uśmie­cham się, ża­łu­jąc, że nie mogę na­pi­sać do Alexa i dać mu znać, że spę­dzę trzy ty­go­dnie z jego twit­chową idolką. Mój pięt­na­sto­letni brat wiecz­nie ogląda coś na te­le­fo­nie i w więk­szo­ści przy­pad­ków są to stre­amy Co­rinne. Żadna ze mnie ga­merka, ale Co­rinne jest świetna. Na li­stach naj­po­pu­lar­niej­szych stre­ame­rów nie ma wielu ko­biet, zwłasz­cza czar­no­skó­rych, więc Co­rinne nie tylko prze­ła­muje sche­maty, ale też wy­gląda na to, że je usuwa. Ze­szłej wio­sny, gdy pe­wien stre­amer, tok­syczny sa­miec alfa, za­czął ją trol­lo­wać, Co­rinne wy­zwała go na po­je­dy­nek w bat­tle roy­ale i, oczy­wi­ście, ab­so­lut­nie go zmiaż­dżyła. Liczba jej fol­lo­wer­sów prze­kro­czyła jego wy­nik w go­dzinę i ro­śnie do tej pory. Ale od ja­kie­goś czasu Co­rinne rzadko stre­amuje, o czym wiem, bo Alex na­rzeka na to od ty­go­dni. Obie­cuję so­bie, że za­py­tam ją, co się dzieje, jak tylko prze­stanę czuć się onie­śmie­lona tym, jak świet­nie wy­gląda w zie­lo­nym kom­bi­ne­zo­nie i tramp­kach na plat­for­mie.

Drwiący śmiech zwraca moją uwagę na Aarona Ty­lera Banksa, który sie­dzi od nas na tyle da­leko, na ile jest to moż­liwe, czyli nie dość, bo łódź mie­ści za­le­d­wie na­szą piątkę, ster­nika i ba­gaże.

– Co­kol­wiek na­gry­wasz, nie masz po­zwo­le­nia na po­ka­zy­wa­nie mo­jej twa­rzy – krzy­czy Aaron do Maxa, wy­ci­ska­jąc na ręce krem z fil­trem, i wciera go w bladą, po­krytą pie­gami skórę.

Max rzuca mu spoj­rze­nie.

– Pod­pi­sa­łeś zgodę, prawda?

– Tak, na po­trzeby pro­gramu, a nie two­jego ma­łego pro­jektu.

Zło­śliwa mina Aarona jest echem tej, która długo go­ściła na moim te­le­wi­zo­rze, gdy był ko­chaną, psotną gwiazdą The Ma­gni­fi­cent Mil­lers. Te­raz jed­nak cały jego mło­dzień­czy urok wy­pa­ro­wał. Aaron nie wy­gląda, jakby miał wię­cej niż dwa­dzie­ścia dwa lata, ale ma pod­krą­żone oczy, a jego lśniące rude włosy nie są już tak bujne. Pre­zen­tuje się na­wet go­rzej niż na zdję­ciach, na któ­rych ta­blo­idy uwiecz­niły jego aresz­to­wa­nie za jazdę pod wpły­wem. Wspo­mnie­nie zszo­ko­wa­nej, po­kry­tej po­tem twa­rzy szes­na­sto­let­niego Aarona utkwiło mi w pa­mięci ra­zem ze sło­wami mo­jego taty.

„Po­słu­chaj, Kicks”, po­wie­dział, wska­zu­jąc na zdję­cie Aarona, ko­men­to­wane w wia­do­mo­ściach. To było za­le­d­wie kilka mie­sięcy po pre­mie­rze Dance It Out. Mia­łam dwa­na­ście lat i wciąż nie mo­głam się przy­zwy­czaić do dziw­nej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej z mo­jego stu­dia tańca trans­mi­to­wano na żywo do wszyst­kich do­mów w kraju. „Ten pro­gram, całe te so­cial me­dia... Obie­caj mi, że nie skoń­czysz jak ten dzie­ciak”. Tato za­wie­sił głos. „A je­śli tak, to przy­naj­mniej po­sta­raj się o lep­szą fotkę”. Śmia­li­śmy się z tego ra­zem, ale do dziś no­szę jego radę w sercu.

Łódź zwal­nia i za­trzy­muje się, ko­ły­sząc się przy doku. Gdy sil­nik cich­nie i war­kot prze­cho­dzi w głu­che dud­nie­nie, moje serce przy­śpie­sza. Ja­kaś część mnie jest świa­doma, że cała ta sprawa może być nie­wia­ry­god­nie głu­pim po­my­słem. Po­win­nam wie­dzieć, że re­ality show to nie naj­lep­szy spo­sób na zro­bie­nie so­bie prze­rwy, na­wet je­śli po­zby­wamy się te­le­fo­nów, a na­zwa pro­gramu to IRL[1]. Zi­gno­ro­wa­łam tylko fakt, że trzy ty­go­dnie bez in­ter­netu wiążą się z ka­me­rami wy­ce­lo­wa­nymi w moją twarz przez cały ten czas.

Chyba nie do końca do­brze to prze­my­śla­łam.

– Je­ste­ście! – Mała po­stać ma­cha do nas z po­mo­stu. To Tilly, asy­stentka, z którą by­łam w kon­tak­cie przez cały etap ca­stin­gów. – Chodź­cie, reszta już na miej­scu!

Trudno stwier­dzić, ile Tilly ma lat: po­mię­dzy osiem­na­ście a dwa­dzie­ścia pięć, nie po­tra­fię do­brze okre­ślić. Ma wy­jąt­kową ener­gię, jak gdyby była wiecz­nie młoda – po­łą­cze­nie mamy z przed­mie­ścia i opie­kunki na obo­zie. Cały czas się uśmie­cha­jąc, wsiada na drugą, już za­cu­mo­waną łódź i wy­ciąga wa­lizki, które są tak duże jak ona, kiedy ko­lej­nych pię­cioro uczest­ni­ków pro­gramu scho­dzi z po­kładu.

Pierw­sza po­ja­wia się dziew­czyna w ka­pe­lu­szu sło­necz­nym, spod któ­rego wy­stają fa­lu­jące na wie­trze je­dwa­bi­ste rude włosy.

Nie. Czy to...

– Kira? – McKay­le­igh Hill wpa­truje się we mnie z otwar­tymi ustami. Przez se­kundę mam wra­że­nie, że wpad­nie w szał i za­żąda, bym na­tych­miast opu­ściła to miej­sce, ale wtedy na jej twa­rzy po­ja­wia się ogromny uśmiech. Jej ak­cent z Ala­bamy ocieka sztuczną słod­ko­ścią, jest jak ste­wia. – Chodź tu, do li­cha, i przy­tul mnie! Mi­nęły wieki!

Szcze­rze? Wo­la­ła­bym wsko­czyć z po­wro­tem do mo­rza, ale po­mimo mo­jej pa­sji do sportu ra­czej nie by­ła­bym w sta­nie prze­pły­nąć dwu­dzie­stu pię­ciu ki­lo­me­trów do sta­łego lądu. Nie ma żad­nej drogi ucieczki. Od­dy­cham głę­boko, pod­no­szę wa­lizkę i scho­dzę z ło­dzi.

McKay­le­igh miaż­dży mnie w uści­sku, a przez chmurę per­fum od Marca Ja­cobsa za­czy­nam się du­sić.

– Nie wie­rzę, że też tu je­steś! Bę­dziemy się świet­nie ba­wić!

Wy­pusz­cza mnie z ra­mion i rzuca mi ukrad­kowe spoj­rze­nie.

– Spójrz tylko na tę wsypę! Reszta dziew­czyn z Dance It Out pad­nie, kiedy to wy­emi­tują, no nie?

– Pew­nie tak.

Je­stem zbyt oszo­ło­miona, by wy­do­być z sie­bie coś mniej zdaw­ko­wego. Mi­nęły lata, od­kąd wi­dzia­łam McKay­le­igh na żywo, lecz jej uśmiech się nie zmie­nił. To ten sam, któ­rym jako czter­na­sto­latka re­ago­wała na dźwięk fał­szy­wych kom­ple­men­tów i któ­rym od­wra­cała uwagę sę­dziów od za­po­mnia­nej cho­re­ogra­fii. Te­raz znowu mam go przed no­sem.

McKay­le­igh Hill, dziew­czyna, która przez lata znę­cała się nade mną w ogól­no­kra­jo­wej te­le­wi­zji, stoi tu i udaje moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę.

Po chwili oka­zuje się, że nie tylko mnie dziwi jej wi­dok. Wcho­dząc na po­most, Lo­gan wy­gląda, jakby zo­ba­czyła du­cha. McKay­le­igh wpa­truje się w nią, a na jej twa­rzy wciąż ma­luje się sztuczny uśmiech.

– Lo­gan. Szmat czasu.

Moja złość prze­ra­dza się w iry­ta­cję. Mo­głam się spo­dzie­wać, że pro­du­cenci IRL wy­winą taki nu­mer. Nie tylko ja i McKay­le­igh mamy swoją hi­sto­rię. Jest współ­za­ło­ży­cielką Bo­unce Ho­use, czyli te­amu twór­ców, który Lo­gan wła­śnie opu­ściła lub z któ­rego zo­stała wy­rzu­cona, je­śli wie­rzyć plot­kom.

Naj­wy­raź­niej pro­du­cenci na tym nie po­prze­stali. Gdy ko­lejne dwie osoby scho­dzą z ło­dzi, z twa­rzy Lo­gan od­pływa krew. To Zane Ri­vers i Gra­ham West, któ­rzy ra­zem z McKay­le­igh two­rzą Bo­unce Ho­use trio. Oboje za­marli, gdy spo­strze­gli Lo­gan.

– Lo­gan. Nie mia­łem po­ję­cia, że tu bę­dziesz. – Pierw­szy od­zywa się Zane.

– Do­my­ślam się – od­po­wiada ostro dziew­czyna.

– Uprzejma jak za­wsze, co? – Zane uśmie­cha się, prze­su­wa­jąc dło­nią po za­ro­śnię­tej szczęce.

Ofi­cjal­nie Zane, McKay­le­igh i Gra­ham są za­ło­ży­cie­lami Bo­unce Ho­use, ale każdy wie, że to Zane wpadł na ten po­mysł. On się uro­dził do tego, by być li­de­rem. Jest też naj­star­szy, ma dwa­dzie­ścia dwa lata. McKay­le­igh ma dwa­dzie­ścia, Gra­ham dzie­więt­na­ście, a Lo­gan osiem­na­ście. Zane prze­wyż­sza wszyst­kich wzro­stem. Jed­nak bio­rąc pod uwagę jego ko­czek, con­tent z we­gań­skim li­fe­style’em i mu­sku­larne ra­miona po­kryte ta­tu­ażami, mam wra­że­nie, że Zane po­wi­nien ra­czej pro­wa­dzić za­ję­cia na ro­wer­kach sta­cjo­nar­nych.

Gra­ham, śmie­jąc się ner­wowo, ściąga czapkę i prze­cze­suje kru­czo­czarne włosy. Pod­czas gdy Zane ide­al­nie pa­suje do oto­cze­nia, Gra­ham, ubrany cały na czarno i z bladą cerą, spra­wia wra­że­nie osoby, która po­winna być w każ­dym in­nym miej­scu, tylko nie tu. Je­stem pod du­żym wra­że­niem jego sta­rań, by trzy­mać się wi­ze­runku e-boya na­wet w ta­kim upale.

– Mamo, tato – żar­tuje Gra­ham – prze­stań­cie się kłó­cić, dzieci słu­chają.

Zane od­po­wiada wy­mu­szo­nym uśmie­chem, na co Gra­ham wy­co­fuje się i dłu­bie przy pa­sie od fu­te­rału na gi­tarę. Gra­ham, jak reszta Bo­unce Ho­use, ma mi­liony ob­ser­wu­ją­cych, cho­ciaż nie je­stem pewna dla­czego. Nie żeby nie był do­bry, jego głos brzmi świet­nie. Po pro­stu coś w nich ra­zem wy­daje się ta­kie... fał­szywe. Są jak cho­dzące pro­dukty. Zresztą wszy­scy nimi je­ste­śmy. Mój me­ne­dżer nie prze­staje mó­wić o mo­jej marce i o tym, co po­win­ni­śmy zro­bić, by ją sprze­dać. Po czę­ści to wła­śnie dla­tego tu je­stem: chcia­łam od tego uciec.

Te­raz jed­nak nie je­stem pewna, co so­bie my­śla­łam.

Nor­mal­nie nie mam nic prze­ciwko ci­szy, ale na­pię­cie mię­dzy Bo­unce Ho­use a Lo­gan za­czyna nie­bez­piecz­nie wzra­stać. Cała ta sy­tu­acja spra­wia, że prze­szywa mnie dreszcz i wszystko za­czyna mnie swę­dzieć. Gdy ko­lejna osoba scho­dzi z ło­dzi, je­stem wdzięczna, że od­wraca to uwagę reszty.

– O mój Boże. – Elody Hart za­kłada oku­lary prze­ciw­sło­neczne na blond głowę, uka­zu­jąc ja­sno­błę­kitne oczy. – Ale to uro­cze. To jakby praw­dziwa wy­spa.

– Spo­dzie­wała się sztucz­nej? – mam­ro­cze z iro­nią Aaron, po­pra­wia­jąc but.

Elody wcho­dzi na po­most i, z ręką wspartą na kształt­nym bio­drze, bez wy­razu wpa­truje się w chło­paka. Jest jedną z tych dziew­czyn, które są znane, bo są sek­sowne. Jej feed to ko­laż fo­tek w bi­kini, thirst tra­pów i sel­fie z pu­stym wzro­kiem. Może wy­da­wać się zu­peł­nie od­re­al­niona, ale w rze­czy­wi­sto­ści wiele osób utoż­sa­mia się z jej hi­sto­rią: za­nim jej vi­ra­lowe zdję­cia zro­biły z niej gwiazdę, wy­cho­wy­wała się na Flo­ry­dzie, w przy­cze­pie kem­pin­go­wej, z sa­motną matką i pię­trzą­cymi się ra­chun­kami.

Za­wsze cie­ka­wiej ob­ser­wo­wać sławy, które nie do­ra­stały w bo­gac­twie; tego jed­nak nie można po­wie­dzieć o McKay­le­igh. Gdy tylko do­stała się do Dance It Out, ra­zem z ro­dziną prze­pro­wa­dziła się z jed­nej war­tej mi­liony po­sia­dło­ści w Ala­ba­mie do dru­giej w Hi­gh­land Park. Tak czy ina­czej, przy Elody czuję się onie­śmie­lona. Za­wsze za­kła­da­łam, że prze­ra­bia swoje zdję­cia, jed­nak na żywo także jest nie­ska­zi­telna – na­wet gdy marsz­czy brwi, przy­glą­da­jąc się Aaro­nowi, jakby pró­bo­wała od­gad­nąć, czy go zna.

Na­gle gwał­tow­nie ła­pie od­dech.

– Cze­kaj, ty je­steś Aaron Ty­ler Banks. My­śla­łam, że umar­łeś ja­kieś cztery lata temu.

– Co? – Aaron mruga.

– Ochhh, mój błąd, ko­cha­nie. – Na jej na­pom­po­wa­nych ustach po­ja­wia się koci uśmiech. – To umarła tylko twoja ka­riera.

Z ło­dzi do­biega gło­śny śmiech.

– No, stary, to do­piero ro­ast! – Cole Bryan prze­rzuca swoje torby na po­most, po czym sam ze­ska­kuje z ło­dzi, prze­krę­ca­jąc bejs­bo­lówkę na blond czu­pry­nie. Gdy wi­dzi, że Aaron po­czer­wie­niał, śmieje się jesz­cze gło­śniej i kle­pie go po ple­cach. – Spoko, tylko się draż­nię. Użyj fil­tra prze­ciw­sło­necz­nego i bę­dzie do­brze. – Sztur­cha łok­ciem Elody. – Mam ra­cję?

– Hę? – Ta w od­po­wie­dzi marsz­czy brwi.

Z ja­kie­goś po­wodu to roz­śmie­szyło go jesz­cze bar­dziej.

Po­wstrzy­muję się przed tym, by nie jęk­nąć. Je­śli mia­ła­bym wska­zać osobę, któ­rej za żadne skarby nie chcia­ła­bym tu­taj spo­tkać, byłby to Cole Bryan. W ja­kiś spo­sób przy­cią­gnął mi­liony sub­skry­ben­tów swo­imi pran­ko­wymi fil­mi­kami. Wszyst­kie opie­rały się na jed­nym i tym sa­mym: eks­plo­zje, wy­głupy z klak­so­nami lub mi­zo­gi­nia. Kilka mie­sięcy temu ktoś ujaw­nił jego stare twe­ety, które re­pre­zen­to­wały wszystko, czego można by­łoby się spo­dzie­wać po kimś ta­kim, i to w naj­gor­szej od­sło­nie. Jego fil­mik z prze­pro­si­nami do tej pory mnie prze­śla­duje – uda­wane łzy, sztuczne świa­tło od­bi­ja­jące się w męt­nych oczach i to dzi­waczne uczu­cie, że ktoś po dru­giej stro­nie ka­mery trzyma go jako za­kład­nika. To była jedna wielka ściema, ale naj­wi­docz­niej pro­du­cen­tom IRL to wy­star­czyło, by umie­ścić go w pro­gra­mie. To przy­kre, ale nie po­winno mnie dzi­wić. Cole to biały he­te­ro­sek­su­alny cis fa­cet. Je­den z tych, któ­rym wy­ra­sta do­dat­kowa głowa przy każ­dym ko­lej­nym cio­sie.

– No do­bra! – ćwierka Tilly. – Za­bra­li­ście wszystko z ło­dzi?

Gdy nikt nic nie mówi, klasz­cze pod­eks­cy­to­wana.

– Wspa­niale! Ru­szaj­cie i kie­ruj­cie się w stronę domu. Upew­nię się tylko, że tu­taj wszystko za­ła­twione, i po­każę wam wa­sze po­koje.

Cole wy­daje okrzyk ra­do­ści.

– Do boju, dru­żyno!

Biorę od­dech i się­gam po swoją wa­lizkę. No to do boju.

Za mo­imi ple­cami ktoś prze­klina. Lo­gan z tru­dem ba­lan­suje z dwiema wy­pcha­nymi tor­bami uwie­szo­nymi na ko­ści­stych ra­mio­nach. Ru­szam w jej stronę, ale ubiega mnie Zane, wy­cią­ga­jąc do niej umię­śnioną dłoń.

– Po­trze­bu­jesz po­mocy?

Lo­gan spo­gląda na niego, a jej zie­lone oczy lśnią w słońcu.

– Nie trzeba.

– Daj spo­kój. – Uśmie­cha się przy­ja­ciel­sko. – Je­steś jak za­pałka. Na­prawdę mogę...

– Po­wie­dzia­łam, że nie trzeba. – Rzuca mu jesz­cze ostre spoj­rze­nie i wy­rywa przed sie­bie jak bu­rza.

Cole sztur­cha Maxa.

– Ej, chłop­ta­siu z ka­merą, le­piej za­cznij na­gry­wać. Mamy pierw­szą dramę z Bo­unce Ho­use. – Od­chrzą­kuje, po czym przy­biera głup­ko­waty ton spi­kera: – Wia­do­mość z ostat­niej chwili: Lo­gan Co­stello, była człon­kini Bo­unce Ho­use, wła­śnie ode­słała z kwit­kiem swo­jego eks, Zane’a Ri­versa, na oczach wszyst­kich! Zane, bra­cie, jak to sko­men­tu­jesz?

Zane się wy­krzy­wia.

– Nie by­li­śmy ra­zem, czło­wieku. Do­ro­śnij.

– Po­wta­rzam tylko plotki. Lo­gan jest tro­chę za wy­soka, ale chęt­nie bym ją prze­le­ciał.

Mam te­raz ogromną ochotę we­pchnąć Cole’a do wody.

– Bez prze­sady – mówi Max, opusz­cza­jąc ka­merę. – To było słabe.

– Wy­lu­zuj, stary. Tylko się na­bi­jam. Do­sta­łem już za swoje, te­raz sza­nuję ko­biety.

Max wy­wraca oczami, przy­śpie­sza­jąc, by mi­nąć Cole’a.

– Ej, tylko żar­to­wa­łem – woła za nim. – Prawda, fit­ne­siaro?

Mruga do mnie, jakby to był nasz we­wnętrzny żar­cik, od czego aż mnie skręca w żo­łądku. Je­śli to jest dzień pierw­szy, a Cole Bryan już ob­da­rzył mnie ksywką, to chyba jed­nak po­win­nam wsko­czyć do mo­rza. A do tego prze­my­śleć de­cy­zje, które po­dej­muję. Za­miast tego wy­dy­cham po­wie­trze przez nos, pa­mię­ta­jąc, co po­mo­gło mi prze­trwać przez ostat­nie pięć lat na ce­low­niku opi­nii pu­blicz­nej: za­cho­wy­wa­nie spo­koju. Uni­ka­nie dram i przede wszyst­kim trak­to­wa­nie ta­kich osób jak Cole Bryan w spo­sób, na jaki za­słu­gują.

Przy­śpie­szam, sku­pia­jąc się na bu­dynku przed sobą.

– Na se­rio? – mam­ro­cze Cole. – Nikt tu­taj nie zna się na żar­tach?

– To dziwne – mówi Co­rinne, prze­cho­dząc obok niego. – Nie sły­sza­łam żad­nego żartu.

– My­śla­łem, że ga­merki są wy­lu­zo­wane – od­po­wiada, krzy­wiąc się.

– No cóż. – Od­wraca się do niego i idzie ty­łem, dłońmi na­śla­du­jąc strzał z pi­sto­letu. – Za­mie­rzam ła­mać ste­reo­typy.

Mi­ja­jąc mnie, Co­rinne rzuca mi spoj­rze­nie w stylu „Boże, do­po­móż nam”. Od­wza­jem­niam je, my­śląc: „Pro­szę, po­wstrzy­maj mnie, gdy będę pró­bo­wała za­mknąć mu tę ja­daczkę. Albo le­piej nie”. Co­rinne śmieje się, a gdy od­cho­dzi, prze­peł­nia mnie wdzięcz­ność, że jest tu ktoś, kto wy­daje się nor­malny. Może uda nam się za­przy­jaź­nić.

Czu­jąc na so­bie ko­lejne spoj­rze­nie, od­wra­cam się i pa­trzę na in­nego po­ten­cjal­nego przy­ja­ciela. Przede mną stoi Max, a na jego twa­rzy po­now­nie go­ści zu­chwały uśmiech.

– Le­piej się czu­jesz?

– Co? – Serce mi trze­po­cze.

Okej, więc „po­ten­cjalny przy­ja­ciel” to chyba jed­nak nie­trafne okre­śle­nie, ale to nie­istotne.

Max wska­zuje po­most.

– Te­raz, kiedy je­ste­śmy już na lą­dzie.

Krzy­żuję ra­miona.

– To się do­piero okaże.

– Ra­cja. – Uśmie­cha się. – In­for­muj mnie na bie­żąco.

– Da­lej cze­kasz na ten wy­wiad?

– To ta­kie oczy­wi­ste?

– Nie, skąd. – Zer­kam wy­mow­nie na jego ka­merę. – Trzy­masz ją tylko... przez cały czas, od­kąd tu je­ste­śmy?

Kła­dzie rękę na sercu, uda­jąc, że za­da­łam mu cios.

– Bo­lało. Ale do­ce­niam dzien­ni­kar­ską radę. Po­sta­ram się tro­chę bar­dziej kryć, fit­ne­siaro.

W ustach Maxa ksywka, którą ob­da­rzył mnie Cole, nie brzmi tak okrop­nie.

– Nie ma za co, ka­me­rzy­sto. – Pró­buję się nie uśmie­chać, na­wią­zu­jąc do słów Cole’a.

Gdy od­wra­cam się i idę da­lej, prze­staję się po­wstrzy­my­wać. Na mo­jej twa­rzy ma­luje się sze­roki uśmiech. Bar­dzo moż­liwe, że ten pro­gram okaże się to­talną ka­ta­strofą. Choć może wła­śnie tego po­trze­buję.

Je­stem dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trów od sta­łego lądu i znacz­nie da­lej od domu, od wszyst­kiego, co na mnie czeka: apli­ko­wa­nia do col­lege’u i de­cy­do­wa­nia, co da­lej z moją ka­rierą. Od nie­koń­czą­cych się wia­do­mo­ści, ko­men­ta­rzy i ma­ili od osób, które po­trze­bują, bym była kimś, kim być może już nie po­tra­fię być.

Tu­taj, na wy­spie, mam szansę być sobą. Mo­gła­bym stać na brzegu i krzy­czeć w stronę mo­rza i nikt by tego nie usły­szał. Je­ste­śmy tu sami.

W-R-E-SZ-CI-E. Idąc za Tilly do kli­ma­ty­zo­wa­nego domu, my­śla­łam, że się po­pła­czę. Przy­się­gam, jesz­cze se­kunda i pa­dła­bym przez ten go­rąc, za­nim uda­łoby się jej otwo­rzyć drzwi. Wtedy jako duch na­wie­dza­ła­bym ją i jej ko­ści­sty ty­łek, zwłasz­cza że ta po­goda zu­peł­nie zruj­no­wała moją fry­zurę, a to na­wet gor­sze od wy­koń­cze­nia tym upa­łem.

– Wi­taj­cie – mówi Tilly – w praw­dzi­wym ży­ciu.

Wy­wra­cam oczami. Se­rio my­śli, że trzeba być tak do­słow­nym? W lu­strze w holu wi­dzę, że moje włosy mają się le­piej, niż są­dzi­łam. Przy oka­zji spo­glą­dam też na miny reszty uczest­ni­ków. Chyba są za­chwy­ceni.

Od­wra­cam się i przez chwilę sama po­dzi­wiam wnę­trze. To cał­kiem ładny dom, na­wet je­śli wy­strój jest lekko prze­sa­dzony. Pełno tu palm w do­nicz­kach, wi­kli­no­wych me­bli i bieli; wszystko jest białe, więc w ma­syw­nych oknach ła­two do­strzec błę­kit mo­rza. Cóż, na pewno nikt nie za­po­mni, że je­ste­śmy na wy­spie.

Kilka kro­ków przede mną Max Overby ma­cha swoją ka­merą jak ja­kiś wielki fil­mo­wiec. Prze­cho­dzi obok wy­god­nych me­bli i te­le­wi­zora w czę­ści dzien­nej i wcho­dzi do kuchni, w któ­rej do­mi­nują stal nie­rdzewna i drewno. Jest tu też strefa ja­dalna z dłu­gim sto­łem i dzie­się­cioma krze­słami – chyba mamy tu ja­dać uro­cze ro­dzinne obiady. Na­wet mnie to bawi, ale po chwili mina mi rzed­nie – gdy wy­obra­żam so­bie, że jem z kimś ta­kim jak Aaron Ty­ler Banks. Moi fol­lo­wersi chy­baby mnie za­mor­do­wali.

Gdy wcho­dzimy do czę­ści słu­żą­cej za sa­lon, Lo­gan po­ciąga je­den ze swo­ich kol­czy­ków w uchu. Na­leży do tych wiecz­nie po­iry­to­wa­nych dziew­czyn, które z każ­dym ko­lej­nym pier­cin­giem co­raz gło­śniej krzy­czą „wal­cie się”. Pew­nie też cho­dzi­ła­bym taka wście­kła, gdyby cały Tik­Tok hu­czał od plo­tek na mój te­mat. Wszy­scy spe­ku­lują, czemu opu­ściła Bo­unce Ho­use. Co prawda ob­ser­wują to mi­liony lu­dzi, ale daj­cie spo­kój – jak można być czę­ścią te­amu o tak dur­nej na­zwie[2]? Nie wiem, co tam się stało, ale może Lo­gan do­brze zro­biła. Te­raz jed­nak nie wy­gląda na szczę­śliwą.

– Nie ma tu zbyt wielu kry­jó­wek – mówi, pa­trząc w górę, na dru­gie pię­tro.

Lo­gan ma ra­cję. To wnę­trze ide­al­nie na­daje się do re­ality show. Białe drew­niane schody pro­wa­dzą na an­tre­solę, która okala cały par­ter. W tym miej­scu mo­głaby ro­ze­grać się słynna scena z Szek­spira: ta, w któ­rej wszy­scy giną. Przez każde górne drzwi wy­cho­dzi się wła­śnie tam i można wtedy ob­ser­wo­wać, co dzieje się na dole. Je­dy­nym tro­chę bar­dziej od­dzie­lo­nym miej­scem jest dru­gie pię­tro. Pro­wa­dzą tam schody, które na za­krę­cie zni­kają z za­sięgu wzroku.

– O co cho­dzi z tym mo­ni­to­rin­giem? – pyta Co­rinne, wska­zu­jąc na jedną z wielu ka­mer pod su­fi­tem.

Szybko po­pra­wiam włosy, ma­jąc na­dzieję, że wciąż do­brze się pre­zen­tują. W końcu płacę kupę forsy sty­li­stce, by być tu naj­go­ręt­szą la­ską.

– A tak, ka­mery – mówi Tilly. – Wiem, że tro­chę to dziwne, ale to stan­dard w re­ality show. No wie­cie, jak w Big Bro­the­rze. Są wszę­dzie z wy­jąt­kiem ła­zie­nek. – Uśmie­cha się. – Nie mar­tw­cie się.

– Czyli na nu­merki za­pra­szam chętne do ła­zienki! – szcze­rzy się Cole.

– Ech, ile ty masz lat, cztery? – McKay­le­igh marsz­czy nos.

Ohyda. By­łam tro­chę pod­eks­cy­to­wana tym wszyst­kim, ale te­raz myśl o uwię­zie­niu z Cole’em na wy­spie spra­wia, że chcę wsko­czyć z po­wro­tem na łódź. Wiem o skan­dalu z jego twe­etami, ale je­stem prze­ko­nana, że naj­bar­dziej ob­raź­liwa w Cole’u Bry­anie jest cała jego oso­bo­wość.

– Dom jest nie­sa­mo­wity, prawda? – Tilly wraca do te­matu. – Mie­li­śmy dużo szczę­ścia, że udało się nam go ogar­nąć. Wła­ści­ciele to ra­czej sa­mot­nicy.

– Law­rence’owie? – pyta Co­rinne, przy­glą­da­jąc się pal­mie w do­niczce, jakby pró­bo­wała od­gad­nąć, czy jest praw­dziwa. Zde­cy­do­wa­nie nie.

– Wła­ści­wie to nie je­stem pewna, kim są – mówi Tilly. – Nie mam po­ję­cia, czy Law­rence to ich na­zwi­sko. Wiem tylko, że wy­spa na­leży do nich od kilku de­kad, ale nie za­pra­szają na nią ni­kogo oprócz ro­dziny i bli­skich zna­jo­mych. Nasz pro­du­cent wy­ko­naw­czy uru­cho­mił zna­jo­mo­ści, tylko dla­tego się udało.

– Och, nic nie dzieje się bez przy­czyny. – McKay­le­igh uśmie­cha się, ba­wiąc się ru­dym lo­kiem. – Mu­simy być wy­jąt­kowi.

Przy­znaję, na­zwa­nie córki ta­kim kre­tyń­skim imie­niem to zbrod­nia, ale wy­jąt­kowo to do niej pa­suje.

– No, cza­dowo – mówi Gra­ham, za­kła­da­jąc kol­czyk z krzy­ży­kiem.

Ugh. Nie czaję, czemu wszy­scy je te­raz no­szą. Można by po­my­śleć, że ma to ja­kieś zna­cze­nie, ale je­stem pewna, że je­dyna bo­ska in­spi­ra­cja to K-pop lub Harry Sty­les. Jed­nak do Gra­hama to pa­suje. On bu­duje swój wi­ze­ru­nek na ko­pio­wa­niu lu­dzi, któ­rzy fak­tycz­nie mają ja­kąś oso­bo­wość. Pró­buje ucho­dzić za mu­zyka, ale je­dyne pio­senki, które wrzuca do sieci, to co­very, a śpie­wa­jąc, robi miny jak ktoś, kto cierpi na za­par­cie.

Zane, sto­jący obok Gra­hama, przy­gląda się swo­jemu od­bi­ciu w jed­nym z du­żych okien wy­cho­dzą­cych na plażę i po­ciera za­ro­śniętą szczękę.

– Nie mogę się do­cze­kać, aż będę tam me­dy­to­wał.

Moje oczy do­słow­nie wy­sko­czą, je­śli tyle razy będę nimi wy­wra­cać. Po­win­nam jed­nak współ­czuć. Ten cały team, Bo­unce Ho­use, był hi­tem przez krótką chwilę, a te­raz lu­dzie na Tik­Toku już się nimi znu­dzili. Może też by­ła­bym wku­rza­jąca, gdy­bym sama tak skoń­czyła.

Dzwoni ko­mórka, a ja in­stynk­tow­nie się­gam do to­rebki, cho­ciaż mój za­wsze jest wy­ci­szony. Inni też się­gają do kie­szeni, ale wszy­scy wiemy, że w po­miesz­cze­niu jest tylko je­den te­le­fon. Na­szych nie ma na wy­spie.

Tilly wy­ciąga smart­fon ze swo­jej bio­drówki i zerka na ekran.

– O wilku mowa! To pro­du­cent, mu­szę ode­brać. Idź­cie na górę i się roz­gość­cie. Wa­sze po­koje są ozna­czone, więc szu­kaj­cie swo­ich imion. Spo­tkajmy się tu­taj o dzie­sią­tej, opro­wa­dzę was!

Tilly od­cho­dzi i zo­sta­wia nas sa­mych.

– Na­przód i w górę, dzie­ciaki! – Aaron klasz­cze w dło­nie, za­cho­wu­jąc się jak nasz oj­ciec.

Tak na mar­gi­ne­sie, to ko­lejny przy­pa­dek że­nu­ją­cej ka­riery.

Wszy­scy za­czy­nają tasz­czyć swoje ba­gaże na pię­tro, ale pa­trząc na liczbę scho­dów i ma­jąc w pa­mięci, ile ciu­chów spa­ko­wa­łam, wpa­dam na lep­szy po­mysł.

– Cześć, słońce.

Max do­słow­nie pod­ska­kuje, po­pra­wia­jąc oku­lary na no­sie. Pew­nie zdzi­wił się, że do­strze­gam jego ist­nie­nie. Uśmie­cham się, trą­ca­jąc swoją torbę san­da­łem.

– Po­mo­żesz mi? Je­stem silną, nie­za­leżną ko­bietą i tak da­lej, ale tro­chę mi słabo. No i je­stem prze­ko­nana, że te wy­chu­dzone ra­miona są znacz­nie sil­niej­sze, niż na to wy­glą­dają.

– Och. – Max mruga, jakby do­słow­nie do­szło u niego do zwar­cia. Jest roz­koszny. – Eee...

– Dzięki.

Ści­skam jego ko­ści­stą rękę, po czym wbie­gam po scho­dach, po­zwa­la­jąc mu po­dzi­wiać, jak do­brze wy­glą­dam w tych szor­tach. Cóż mogę po­wie­dzieć? Mam sła­bość do ar­ty­stycz­nych ner­dów. To ta­kie uro­cze, gdy trak­tują sie­bie po­waż­nie, są pewni sie­bie i cza­ru­jący – do mo­mentu, kiedy po dwóch mi­nu­tach flirtu zo­staje z nich ka­łuża. No i mu­szę przy­znać, że je­śli cho­dzi o Maxa Overby’ego, to jest na czym za­wie­sić oko.

Na gó­rze Kira i Co­rinne zaj­mują pierw­szy po­kój po pra­wej, a gdy pod­cho­dzę bli­żej, wi­dzę, że na drzwiach znaj­duje się też moje imię. Oczy­wi­ście dzielę sy­pial­nię z pu­pil­kami, ale nie na­rze­kam. Drzwi da­lej wpro­wa­dzają się Lo­gan i McKay­le­igh, a ich miny wska­zują, że już mają ochotę się po­za­bi­jać. Za­ry­zy­kuję to­wa­rzy­stwo ma­łej miss car­dio i ga­merki.

– Ale czad! – oznaj­miam, sta­jąc w drzwiach. – Nie ukry­wam, że li­czy­łam na wła­sny po­kój, ale tu mi się po­doba. Trzy małe łóżka jak na obo­zie.

Żar­tuję, bo kto jesz­cze jeź­dzi na obozy? Ale żadna się nie śmieje, za­miast tego ga­pią się w su­fit.

– Tak, gdyby ten obóz był w ja­kiejś szcze­gól­nie chro­nio­nej, bez­piecz­nej ba­zie.

– To tro­chę dziwne, nie? Te ka­mery w na­szych po­ko­jach. – Kira po­ciera ra­miona.

– Tro­chę. – Wska­kuję na łóżko, które wy­gląda naj­le­piej, i za­nu­rzam się w mięk­kiej, bia­łej po­ścieli. – Ale ma to sens. Oglą­da­ły­ście pro­gramy rand­kowe, w któ­rych na­gry­wają pary upra­wia­jące seks, z tym dziw­nym fil­trem nok­to­wi­zyj­nym? Za­raz, może po to wła­śnie tu są? – Sia­dam i ga­pię się na jedną z ka­mer. – To w su­mie pod­nie­ca­jące, może też to zro­bię.

Co­rinne wpa­truje się we mnie z praw­dzi­wym prze­ra­że­niem w oczach.

– Może... nie?

– No prze­cież żar­tuję, nie bądź taka pru­de­ryjna.

Roz­lega się pu­ka­nie do drzwi.

– Elody? – Max uchyla je de­li­kat­nie, ale nie za­gląda do środka.

Chyba na­wet mam już kan­dy­data, je­śli cho­dzi o osoby, z któ­rymi mo­gła­bym się bzyk­nąć przy ka­me­rach.

– Twoje rze­czy są tu­taj – mówi.

– Nie mu­sisz się cho­wać, skar­bie, nie je­ste­śmy na­gie – mó­wię, szcze­rząc się.

Otwiera drzwi na tyle sze­roko, bym mo­gła zo­ba­czyć jego twarz.

– Jesz­cze nie – do­daję.

Max się czer­wieni i roz­gląda po ca­łym po­koju, uni­ka­jąc mo­jego spoj­rze­nia.

Boże, ja­kie to pro­ste.

– Dzię­kuję za wnie­sie­nie mo­ich rze­czy, kotku. Praw­dziwa z cie­bie gwiazda.

– Max! – Cole woła z ko­ry­ta­rza, za­nim chło­pak zdąży coś po­wie­dzieć. – Ty, ja i Gra­ham mamy miej­scówkę na dru­gim pię­trze, bra­cie. To­talny od­jazd!

Gdy Cole od­cho­dzi, Max wzdy­cha.

– No tak, nie chciał­bym stra­cić z tego ani se­kundy, więc...

Znika w ko­ry­ta­rzu, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi. Kira za­styga i pa­trzy za nim swo­imi ciem­nymi oczami Bam­biego.

– Długo bę­dziesz się tak ga­pić? – py­tam.

Wy­gląda na to, że nie tylko ja zwró­ci­łam uwagę na Maxa, ale co z tego. Kira jest słodka i w ogóle, ale prawda jest taka, że to żadna kon­ku­ren­cja.

– Prze­pra­szam, ja tylko... – Za­wie­sza głos, gdy otwiera szu­fladę w sto­liku noc­nym. Za­gląda do niej i marsz­czy brwi. – Tu są ja­kieś rze­czy.

– Ja­kie rze­czy? – pyta Co­rinne.

Kira sięga do szu­flady i wy­ciąga z niej małą kartkę.

– „Dro­dzy in­flu­en­ce­rzy...” – czyta na głos.

Co­rinne wzdy­cha, wy­pa­ko­wu­jąc zno­szone ogrod­niczki i trzy ko­szulki z ko­mik­so­wymi mo­ty­wami. Naj­wi­docz­niej ma bar­dzo silną po­trzebę pod­kre­śle­nia, że nie jest taka jak inne dziew­czyny.

– Nie­na­wi­dzę tego słowa.

– A nie je­ste­śmy nimi? – od­po­wia­dam roz­ba­wiona.

– Niby tak, ale sam po­mysł na­zy­wa­nia sie­bie osobą, która ma na coś wpływ... – Co­rinne krzywi się. – To tro­chę nie­praw­dziwe.

– Och, czyli je­steś jedną z tych, któ­rzy wolą być „twór­cami”? – Ro­bię w po­wie­trzu znak cu­dzy­słowu. – Nie ob­raź się, ale to chyba bar­dziej cringe’owe?

Co­rinne nie od­po­wiada. Nie musi, bo prze­cież mam ra­cję. Nie „two­rzę” ni­czego oprócz po­stów, które wzbu­dzają u lu­dzi za­zdrość lub pod­nie­ce­nie, a cza­sem i to, i to. Wła­śnie za to biorę kasę.

– Co tam jest na­pi­sane? – pyta, igno­ru­jąc mnie.

Kira kon­ty­nu­uje więc czy­ta­nie.

– „Wi­taj­cie na wy­spie Law­rence. W szu­fla­dach znaj­dzie­cie kilka pre­zen­tów: to upo­minki od Wa­szego spon­sora, które we­dług umowy zgo­dzi­li­ście się no­sić przy ka­me­rach. Ciesz­cie się nimi i po­by­tem”.

– No tak, chcą, że­by­śmy re­kla­mo­wali te rze­czy.

– Wi­dzisz? Masz wpły­wać na lu­dzi, złotko, to wła­śnie ro­bią in­flu­en­ce­rzy.

Le­żąc na brzu­chu, się­gam do szu­flady i prze­glą­dam jej za­war­tość. Znaj­duję tam bi­kini, parę oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych i pu­dełko ze spor­to­wym smar­twat­chem.

– Okej, wy­gląda jak mo­del z dwa ty­siące pięt­na­stego, ale... – Od­pa­ko­wuję go i za­kła­dam na nad­gar­stek. – Uwiel­biam róż.

Co­rinne stuka w tar­czę swo­jego ze­garka, mru­żąc oczy, jakby miała ochotę roz­ło­żyć go na czę­ści i zło­żyć z po­wro­tem.

– Można z niego wy­sy­łać wia­do­mo­ści. Tro­chę dziwny spo­sób na „od­cię­cie się”, ale nie na­rze­kam.

– Chyba nie mają po­łą­cze­nia z wi-fi – mówi Kira.

– Nie, wła­śnie pró­bo­wa­łam pi­sać do ro­dziny, ale wia­do­mo­ści nie prze­cho­dzą. – Co­rinne wzdy­cha.

– Se­rio? Spójrz­cie na to miej­sce, chyba mo­gli po­zwo­lić so­bie na wi-fi – bur­czę.

– To cena, którą mu­simy za­pła­cić za praw­dziwe ży­cie – za­uważa su­cho Co­rinne.

Te­atral­nie opa­dam na po­duszki. Wiem, że brak do­stępu do te­le­fonu to sedno tego pro­gramu, ale to bę­dzie trud­niej­sze, niż my­śla­łam. Chyba mam prawo tro­chę po­na­rze­kać.

– Cóż, je­śli ktoś po­trze­buje ba­le­tek... mam tu­taj parę. – Kira ze zdzi­wie­niem wy­ciąga ze swo­jej szu­flady ró­żowe pu­enty. – Nie wy­obra­żam so­bie, do czego mo­głyby mi się tu przy­dać, i to przy ka­me­rach.

– O Boże, po­win­naś ko­niecz­nie dać w pro­gra­mie ta­neczny po­pis! – su­ge­ruję.

– Już tego nie ro­bię. – Kira od­kłada buty na miej­sce.

– Czego, po­pi­sów?

– Nie tań­czę – mówi, za­my­ka­jąc szu­fladę.

Na szczę­ście ktoś puka do drzwi, bo nie chce mi się słu­chać o ta­necz­nej trau­mie Kiry, któ­rej na­ba­wiła się przez ry­wa­li­za­cję. Sia­dam, za­sta­na­wia­jąc się, czy to Max wró­cił ze mną po­ga­dać, ale to McKay­le­igh otwiera drzwi i ser­wuje nam naj­bar­dziej fał­szywy uśmiech, jaki w ży­ciu wi­dzia­łam. Nie ukry­wam roz­cza­ro­wa­nia.

– Cześć, dziew­czyny! – Roz­gląda się po po­koju, ner­wowo ba­wiąc się smar­twat­chem na nad­garstku. – Sorry, że wam prze­ry­wam, ale Tilly chyba już na nas czeka.

McKay­le­igh spo­gląda za ra­mię i do­piero wtedy do­strze­gam nieco od­da­loną Lo­gan. Pa­trzy w pod­łogę i po­pra­wia włosy, cho­ciaż pew­nie ce­lowo uło­żyła je nie­dbale. Pra­wie za­śmia­łam się na głos. Lo­gan i McKay­le­igh, ex fake be­sties, spę­dziły w po­koju może dzie­sięć mi­nut i już wy­glą­dają, jakby miały po­ury­wać so­bie głowy.

Na­gle czuję przy­pływ ener­gii jak po strze­le­niu so­bie kilku espresso i zry­wam się na nogi. Nie­któ­rzy mają car­dio, a ja ży­wię się dra­mami. Za­czy­nam my­śleć, że cały ten pro­gram może oka­zać się do­brą za­bawą.

Wy­cho­dzę na ko­ry­tarz.

– Chodź­cie, la­ski! – wo­łam moje współ­lo­ka­torki, na­śla­du­jąc en­tu­zjazm Tilly, i szcze­rzę się do McKay­le­igh! – Czas na praw­dziwe ży­cie!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Akro­nim od an­giel­skiego in real life, czyli „w praw­dzi­wym ży­ciu”.
[2] W ję­zyku an­giel­skim bo­unce ho­use to na­dmu­chi­wany za­mek.