Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Znakomity pisarz, miłośnik literatury, jazzu, filmu, wnikliwy obserwator i komentator rzeczywistości. Do odkrywania twórczości Leopolda Tyrmanda, nie tylko jako autora Dziennika 1954 i Złego, zachęcają eseje zebrane w tomie jubileuszowym Narodowego Centrum Kultury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 476
SŁOWO WSTĘPNE
PIOTR GLIŃSKI
„W człowieku, w życiu, w świecie cenię inteligencję, heroizm, wierność, bezinteresowność, odwagę”1 – te słowa z Dziennika 1954 trafnie oddają postawę Leopolda Tyrmanda, którego postać i twórczość w setną rocznicę urodzin przypominamy. Znawcy dzieł oraz biografii tego nieprzeciętnego pisarza i publicysty zabrali głos na kartach kolejnego tomu przygotowanego przez Wydawnictwo Narodowego Centrum Kultury z serii Jubileusze, aby przybliżyć Czytelnikom nie tylko literacki dorobek tej postaci, lecz również życiorys, który mógłby posłużyć za kanwę niejednej barwnej powieści.
Przed wojną zdążył studiować przez rok w Paryżu, co do pewnego stopnia wpłynęło na jego poczucie smaku, umiłowanie wolności i niezależności oraz – co stało się życiową pasją – odkrywanie jazzu. Tę formę muzyczną traktował nie tylko jako ulubiony rodzaj muzyki, lecz także jako styl życia. Dzięki jazzowi właśnie nadawał barwy smutnej szarej rzeczywistości powojennego PRL-u.
Dla osoby tego formatu życie w komunistycznej zonie okazało się nie do zniesienia. Jego nieugięta krytyka nowego ładu pociągała za sobą prześladowania i cenzurę, niezatrudnianie w redakcjach, inwigilację. Po długotrwałych staraniach udało mu się wyemigrować do Europy Zachodniej, aby ostatecznie zamieszkać w USA. Zawsze jednak myślący i refleksyjny, z otwartym umysłem i poczuciem wolności, nie zachłysnął się zastaną rzeczywistością, stał się jej krytycznym badaczem i czujnym obserwatorem. Szczerość wypowiedzi, niezłomność przekonań i bezkompromisowość częściej przysparzały mu wrogów niż przyjaciół. Bez względu na cenę pozostał przy swoich sądach, jednym z których była niezwykle dalekowzroczna ocena komunizmu, jego niszczącej siły. Stąd krytykowanie wszelkich przejawów skłaniania się ku komunizmowi i lewicowych zamiłowań amerykańskich elit intelektualnych, co Tyrmandowi było wytykane jako postawa konserwatywna i przez co spotkało go nieuchronne odsunięcie od mainstreamowych stref wpływów. Był Leopold Tyrmand człowiekiem wolności i naturalnym antykomunistą. W Dzienniku 1954 pisał: „Wyszedłem na zaśnieżoną Tamkę dumny z warszawskiego ludu. Uczuciu dumy pomogły cztery wódki: przechyliłem je zgodnie z teorią doktora Rydygiera brzmiącą, że po chorobach wracać do życia należy ostrożnie, lecz nie za późno, ja zaś wierzę mu ślepo. Z zadowoleniem nienawidziłem komunistów”2. Płacił za to wysoką cenę.
Nieakceptowany przez amerykańskich decydentów, zwaśniony z „Kulturą” Giedroycia, zakazany w komunistycznym PRL-u – to sprawiło, że przez lata jego twórczość pozostawała niedoceniana i nieznana. Tym bardziej cieszy, że dziś, po 35 latach od śmierci pisarza, spuścizna po nim jest dostępna, omawiana, a kolejne pokolenia Czytelników mogą sięgać nie tylko do Złego i Dziennika 1954, lecz także do innych jego publikacji, w tym do Cywilizacji komunizmu.
Zachęcam do zapoznania się z zamieszczonymi w tomie głosami na temat twórczości Tyrmanda – jego pisarstwo, ale też on sam, zostaną Czytelnikowi we wnikliwy sposób nakreślone i przybliżone.
Prof. dr hab. Piotr Gliński Wicepremier, Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego
LEOPOLDA TYRMANDA WIERNOŚĆ ZAŁOŻENIOM
MAGDALENA WOŹNIEWSKA-DZIAŁAK
W obliczu rekordów popularności, jakie biją dziś kolejne, często tworzone w seriach, kryminały i thrillery, sława arcydzielnej powieści Zły Leopolda Tyrmanda, napisanej przed kilkudziesięcioma laty, może tracić wymiar precedensu. Zanurzony w kontekstach polityczno-społecznych epoki powojennej Dziennik 1954 urodzonemu w XXI wieku pokoleniu czytelników ma prawo wydawać się lekturą hermetyczną. Jednakże poważnym błędem byłoby wyłączyć Tyrmanda z czytelniczego obiegu. Pozostaje on twórcą ciekawym i ważnym także dla współczesnych, mimo że to głównie w epoce, w której żył, stał się prawdziwym zjawiskiem i na niej odcisnął swój ślad. Portret kultury tamtego okresu bez Leopolda Tyrmanda byłby wizerunkiem niekompletnym i z pewnością trudno byłoby znaleźć sposób, aby tak powstałą lukę wypełnić. Jego twórczość porusza szereg uniwersalnych problemów i stanowi mocny argument na rzecz starań, aby nie tracić jej z pola widzenia także dziś. Miejsce autora Złego we współczesnej panoramie polskiej literatury nie powinno więc budzić żadnych wątpliwości. Należy pamiętać, że Tyrmand to nie tylko autor kryminalnego bestselleru z lat pięćdziesiątych, lecz także znakomity pisarz, człowiek spektaklu i świadek epoki, któremu winniśmy poświęcić więcej uwagi. To, co opatrzone jego nazwiskiem, wymaga rzetelnej krytyki i badawczego namysłu. Jubileuszowy rok staje się dobrą okazją do tego, aby choć w pewnym stopniu uczynić temu przekonaniu zadość. Rynek wydawniczy zapewnia dostęp do wszystkich powieści Tyrmanda, co pomaga obalić mit, iż jest on autorem tylko dwóch utworów. Przypomnieć warto, że jego pisarski dorobek prezentuje się całkiem okazale. W zasięgu ręki czytelnika znajdują się dziś zbiory jego opowiadań – debiutancki Hotel Ansgar i późniejszy Gorzki smak czekolady Lucullus. Mamy dostęp do Wędrówek i myśli porucznika Stukułki, Filipa, Siedmiu dalekich rejsów, Życia towarzyskiego i uczuciowego. Pod wspólnym tytułem Pokój ludziom dobrej woli… opublikowano teksty prozatorskie z lat 1946–1963. Nietrudno zdobyć również i tę książkę, dla której niegdyś nie można było znaleźć wydawcy, bowiem wydawała się kontrowersyjna, zbyt dosłowna w opisie brutalnej rzeczywistości totalitaryzmu – Cywilizację komunizmu. Nie inaczej jest z cenioną nie tylko przez czytelników i badaczy literackiej spuścizny Tyrmanda, lecz także przez muzykologów, książką U brzegów jazzu. Żywioł publicystyczny odkrywamy dzięki lekturze zbioru felietonów o Warszawie drukowanych w latach 1946–1953 w „Stolicy” i „Tygodniku Powszechnym”, który zatytułowano Tyrmand warszawski. Przed laty przetłumaczono z języka angielskiego Zapiski dyletanta, ponownie wydano Dziennik 19543. Zainteresowani mogą przyjrzeć się bliżej pisanym przez autora Złego listom. Nie tak dawno ukazał się tom korespondencji Sławomir Mrożek, Leopold Tyrmand. W emigracyjnym labiryncie. Listy 1965–19824. Dysponujemy zatem niemalże kompletem dzieł tego autora, przybywa rzetelnie zbadanych materiałów5. Biografie pisarza i kolejne tomy omówień jego literackiej i publicystycznej aktywności pozwalają sądzić, że sytuacja czytelników staje się coraz bardziej komfortowa. Z przyrastającej objętościowo literatury przedmiotu wyłania się obraz człowieka, dla którego pisanie było stylem życia, a polemika sposobem poszukiwania własnej tożsamości w opresyjnych warunkach politycznego zniewolenia. „Miota mną pasja dyskutowania, zaprzeczania, wojny o każde zdanie. Kłóciłbym się o każde słowo, o każde przeinaczenie, fałsz, nieprawdę”6 – pisał wszak, dając wyobrażenie o rozmiarach żywiołów targających jego twórczą ekspresją. Diapazon emocji był w niej zawsze ogromny. Nie budzi zastrzeżeń opinia, że jego najwybitniejszym dziełem jest Dziennik 1954, którego wydawnicze losy przebadano gruntowniej niż perypetie publikacji z pozostałej części dorobku literackiego7. Można rzec, iż właśnie w tym utworze obecny jest „cały” Tyrmand. Wszystko, co odnajdujemy w późniejszej prozie, publicystyce, a nawet korespondencji, jaka wyszła spod jego pióra, znajduje swoje odbicie w diarystycznym notatniku, pisanym zaledwie przez trzy pierwsze miesiące roku 1954. Kryją się tu zalążki wielu fabuł jego powieści. Z każdej opowiedzianej w Dzienniku… anegdoty mogłaby powstać nowa książka. Swoboda, z jaką tworzył, pozwala sądzić, że byłoby to, przy odrobinie dobrej woli pisarza, naprawdę możliwe. Nie brak tu obszernych, mniej lub bardziej dosłownych, przypisów do tego, co opublikował w kolejnych latach, także jako dziennikarz i publicysta amerykańskich periodyków. Cała jego pisarska spuścizna jest, jak można sądzić, swoistą konstelacją właśnie tego dzieła. Sam autor wyraźnie przeczuwał, iż Dziennik 1954 przyniesie mu oczekiwaną sławę, co tylko uzasadnia powyższą konstatację. Pod datą 12 lutego 1954 roku zapisał: „Gdy wychodziłem z domu, przyszło mi ni stąd, ni zowąd na myśl, że to, co piszę w dzienniku, może mieć wartość nieprzemijającą. Może nawet doniosłą. […] Dziś wydało mi się, że to jeśli przetrwa i dotrze do drukarskiej prasy – zostawi po mnie ślad”8. Hermetyzm arcydzielnego tekstu Tyrmanda jest więc powierzchowny. Gdy udaje się zdjąć warstwę zrogowaciałego już naskórka dawniejszych analiz i komentarzy, skupiających się głównie na konkretach ilustrujących siermiężne czasy Polski Ludowej, oraz uczciwie zrezygnuje z dociekań zgodności opisu z faktami, ponownie odkryje się w Dzienniku 1954 pisarstwo bardzo wysokiej próby. Jest wiele powodów, by tak sądzić, choć być może nie wszystkie są oczywiste. Wszak Tyrmand uczynił w nim bohaterem przede wszystkim samego siebie. Zachowując zasadę diarystycznej rzetelności, nie unieważnił prawa do opisu na wskroś subiektywnego, tworząc dzieło z gatunkowego pogranicza. Pytania o autentyczność swego osobistego notatnika uznał jednak za pytania ponure, a koncentrowanie uwagi na problemach zgodności faktów z opisem za coś, co odwraca uwagę od spraw najistotniejszych. Od wierności ustalonym przez siebie zasadom i od uczciwości. One były priorytetem i to one są może najciekawsze w każdorazowym spotkaniu z całą jego twórczością. Tyrmand pisał:
Fakt, że autentyczność zapisu jest z reguły bardziej jeszcze ugniatalna od prawdy, to banał, wszyscy o tym wiemy. Nikomu, w dziejach pamiętników, dzienników, autobiograficznych podsumowań i wynurzeń, nie udało się ustrzec przed tym wstydliwym mankamentem. Autentyczność jest miękka, daje się lepić jak plastelina, co bynajmniej nie wyklucza prawdy ani pogoni za nią, ani obowiązku jej przestrzegania. Decyduje wierność zasadniczym założeniom, a nie szminka stylu, która nieuchronnie ciut zaciera a ciut wzbogaca9.
Opis rzeczywistości filtrowany przez wrażliwość jest wszak czymś naturalnym i szczerym. Tyrmand chyba inaczej nie potrafił. Można byłoby powiedzieć więc, że chciał być zawsze fair i jako człowiek, i jako pisarz. Wobec siebie i wobec czytelnika. Znakomite są te fragmenty Tyrmandowego dzieła, w których zmysł obserwacji i wyczulenie na szczegół pokazały jego zdolność dokonywania pogłębionej analizy ludzkich zachowań i reakcji na trud życia w socrealizmie, przymusową alienację, poczucie krzywdy, biedę. Zwłaszcza one pozwalają uwypuklić to, co Tyrmand uznawał za wierność zasadniczym założeniom. Wybitne stronice Dziennika…, poświęcone przyjaciołom i bliskim, świadczą o tym, że nierzadko bezbłędnie potrafił określić osobowość i charakter ludzi, których spotkał. Może nawet zdumiewać, jak trafnie niejednokrotnie rozpoznawał godność i moralną wielkość człowieka, choć w przedmowie do wydania londyńskiego przekornie napisał, że jeśli „istnieje jakaś prawda o ludziach, jest to tylko prawda chwili”10. Kiedy uznawał za słuszne, bezwzględnie orzekał, że: „Naród polski nie Kant, subtelnością rozumowania nikt go jeszcze nie wzruszył”11, lecz portretując sylwetki tych, którym należało oddać sprawiedliwość, odpowiedzialnie ważył słowa, tak by pozostać wiernym odkrytej przez siebie prawdzie. Gdy trafiał w dukt mowy apologetycznej, robił to w pełni świadomie. Pamiętamy, że tak pisał o Stefanie Kisielewskim, któremu dedykował Dziennik… i z którym łączyła go przyjaźń intelektualna, w najlepszym i najgłębszym tego słowa znaczeniu. Tak portretował Herberta, opisując go jako poetę „numer jeden swego pokolenia, a może i całej naszej połaci dziejów powojennej Polski”12, poetę wrażliwego „jak otwarta rana”13, „Wergiliusza w piekle współczucia”14.
Stąd lekturze, zarówno Dziennika…, jak i prozy powieściowej, towarzyszy przekonanie, że najważniejszym obiektem zainteresowania pisarza był przede wszystkim człowiek ze swoją skomplikowaną naturą. Miałkość i brak wyrazistości charakterologicznej obchodziły go mniej, ale jaskrawość i odrębność interesowały go zawsze i bardzo. Wszystkich, których przygody uczynił osią powieściowych fabuł, uposażył w konkretny charakter i niebanalną osobowość. Sam taką posiadał. Oryginalność zatrzymywała jego pisarski wzrok. Władał biegle brzytwą krytyki. Dbał, aby ostrze ironii nigdy nie było tępe. Liczne w jego pisarstwie surowe diagnozy i wyrażone wprost opinie są tego najlepszym potwierdzeniem. Dobrze przypomnieć te fakty, gdyż zainteresowanie człowiekiem w sytuacji wyboru i próby to jeden z najważniejszych powodów, dla których warto do twórczości Tyrmanda powracać. Tyrmanda – wnikliwego obserwatora jednostki ludzkiej, borykającej się ze światem, miotanej ciągłą koniecznością podejmowania decyzji, często niepopularnych i wbrew presji otoczenia. Pytanie postawione w Dzienniku…: „kim jestem?” – stało się pytaniem otwartym, którego nigdy nie zaprzestał zadawać w swojej twórczości. Jest ono stale obecne jak wciąż aktualne zaproszenie do dalszej podróży – przygody wyznaczonej szlakiem jego kolejnych powieści, artykułów, listów. Jakże ta podróż może być ciekawa i lekturowo atrakcyjna! Została wszak utkana z prawdziwych spotkań, doświadczeń, wzruszeń i pasji, dla których zaledwie jednym z wielu przykładów może być fascynacja miastem i architekturą, innym – uwielbienie dla muzyki i filmu. Z tak rozmaitych perspektyw pokazywana w tej twórczości Warszawa, tworząca swą własną opowieść, sama w sobie staje się powodem, dla którego także dziś można czytać Tyrmanda z uznaniem i satysfakcją. Podobnie jak te fragmenty jego prozy, które ilustrują fascynację dźwiękiem i obrazem. One w nie mniejszym stopniu prezentują i warsztat pisarski opanowany do perfekcji, i bogactwo jego zaplecza. Jest w twórczości Tyrmanda powaga i traktowanie rzeczy serio, jest dowcip i humor, w których wybrzmiewa jak dobra jazzowa improwizacja moc Tyrmandowego talentu. „Jestem człowiekiem o zdrowych zmysłach i prawidłowo nieregulowanym poczuciu humoru i nie mam zamiaru zachowywać się w życiu jak ktoś, z kogo siłą robi się błazna”15 – pisał o sobie. Można być przekonanym, że życzeniem jego byłoby, aby dobrze argumentując, skomentowano, ile w tym, co napisał, było racji, ile żartu i zabawy, ile literackiego piękna.
Spotkaniu z twórczością Leopolda Tyrmanda służy niniejszy tom ukazujący się w serii Jubileusze Wydawnictwa Narodowego Centrum Kultury. Autor Dziennika 1954 dołącza tym samym do grona wybitnych twórców, którym poświęcono poprzednie antologie wskazanej serii. Tworzą ów zacny krąg Henryk Sienkiewicz, Joseph Conrad, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Stanisław Moniuszko. To uhonorowanie w pełni uzasadnione. Twórca Dziennika 1954 otrzymuje, symbolicznie rzecz jasna, miejsce w panoramie polskiej literatury współczesnej, które sytuuje go w gronie elity i przypieczętowuje wysoką rangę jego pisarstwa. Na tom zatytułowany Leopold Tyrmand. Pisarz – człowiek spektaklu – świadek epoki składają się cztery części. Kolejność i układ studiów badawczych zamieszczonych w antologii zostały pomyślane jako odsłony twórczości literackiej oraz prezentacje problemów związanych z zainteresowaniami pisarza sztuką, zwłaszcza filmem, muzyką, architekturą, kulturą popularną. Znajdują się wśród nich także teksty poświęcone Tyrmandowym fascynacjom mapą świata i miejscem. Całość zamyka wywiad z synem pisarza Matthew Tyrmandem zatytułowany Spod jego pióra nigdy nie płynęła czysta fikcja. O życiu i pisarstwie Leopolda Tyrmanda.
Część pierwszą otwierają, zgodnie z założeniem, studia poświęcone Dziennikowi 1954. Inaczej stać się nie mogło. Tekst Pawła Rodaka 1954: diarystyczny projekt literacki Leopolda Tyrmanda omawia perypetie związane z wydaniem utworu i redakcją jego fragmentów. Opisy procesu powstawania dzieła i przygotowania do druku znajdują tu swoje wytłumaczenie. Przede wszystkim jednak badacza interesuje dwoistość utworu uznanego za największe osiągnięcie pisarskie autora Zapisków dyletanta. Paweł Rodak nazywa Dziennik… projektem diarystyczno-literackim, którego konstrukcja i styl świadczą o tym, że stanowi on zarówno realizację dziennika osobistego (miejscami mającego charakter intymnego wyznania), jak i dzieła literackiego. Konteksty tworzone przez przywołane w szkicu dzienniki Marii Dąbrowskiej i Witolda Gombrowicza pozwalają w pełni odsłonić specyfikę i oryginalność omawianego tekstu.
W drugim z kolei studium antologii, zatytułowanym Nowy Robinson warszawski. Leopold Tyrmand (diarysta) wobec stołecznej elity kulturalnej, Bogusław Dopart wskazuje na wielowymiarowość utworu od nieco innej strony. Badacz objaśnia moc czarnej legendy pisarza i przypomina ekstrawagancję jego stylu bycia. Jednocześnie zauważa, że Tyrmand jako autor Dziennika… nie rościł sobie prawa do odgrywania roli autorytetu moralnego wobec warszawskiego środowiska kulturalnego. Ferowanie wyroków nie stanowiło istoty jego pisarskiego żywiołu. Podstawowe pytanie, jakie pisarz postawił w Dzienniku…, dotyczyło tego, jak ocalić w totalitarnej rzeczywistości swą jednostkową autonomię. Badacz podkreśla, iż Tyrmandowe strategie przetrwania w świecie na opak były różne, lecz wszystkie jednakowo potrzebne, wypracowane na użytek zachowania własnego „ja”. Tyrmand „ujada przeciw” opresyjnej rzeczywistości nie dlatego, by budować szafot dla tych, którzy myślą inaczej niż on. Raczej drąży sens zdania, czy rzeczywiście „wszystko można załatwić z samym sobą leżąc na wznak, z rękami pod głową, i odmawiając dalszego udziału”16.
Dziennik… jest literacką kompensacją, dziełem złożonym i wielowymiarowym. Jego bohater i twórca to jednostka wrażliwa, inteligentna, nieobojętna na żaden wymiar własnej egzystencji, poszukująca odpowiedzi na pytanie o własną tożsamość. Za każdym razem określenie jej wymaga konfrontacji z innym, wymaga wniosków ze spotkania i/lub nawet zderzenia ze światem dobrym i złym. O relacjach, które są nacechowane etycznie, pisze w artykule zatytułowanym „«Być sobą, być sobą…» i tak dalej, jak już wiemy”. Koncepcje tożsamości w „Dzienniku 1954” Leopolda Tyrmanda Łukasz Kucharczyk. Autor artykułu dowodzi, że radykalny sprzeciw wobec totalitarnej ideologii staje się dla pisarza najlepszym sposobem na samoidentyfikację. Poszukiwanie bliskich i bycie wśród ludzi podobnie postrzegających uwikłanie w los utwierdza w przekonaniu, że warto być wiernym podstawowym założeniom, nie eksperymentować z sumieniem, orientować się na dobro by nie dać się oszukać, by nie stać się ofiarą politycznego systemu.
Eksperymentować można ze słowem. Sprawność pisarska, z jaką Tyrmand prowokuje do takiego myślenia, wybrzmiewa w obrębie każdej stronicy Dziennika 1954. To sprawność wyjątkowa, pociągająca i zachęcająca do poszukiwania odpowiedzi na pytanie, w czym tkwi jej sedno. Jest ona właściwością nie tylko utworu wskazywanego w trzech pierwszych studiach, lecz także całej pozostałej spuścizny autora Hotelu Ansgar. Drąży ów fenomen w osadzonym w obficie przywoływanych fragmentach twórczości pisarza studium „Na próbę, w zawieszeniu”. Eseizm Leopolda Tyrmanda Dorota Heck. Badaczka dowodzi, że eseistyczny żywioł jest w tym pisarstwie wszechobecny. Stanowi cechę szczególną Tyrmandowego pióra, w nim tkwi jądro umiejętności i pisarski nerw. „Machanie ołówkiem”, o którym mówił on w Dzienniku 1954, mogłoby w jakimś stopniu deprecjonować potoczystość fabularnej frazy wielu jego powieści, może byłoby dobrym argumentem na rzecz dziennikarskiego talentu, który z Tyrmanda uczynił literata. Tak się jednak nie dzieje – właśnie dlatego, że w tak wielu miejscach jego utworów prozatorskich narracja przybiera formę eseju, wydarzenia upodrzędniają się do roli pretekstów, a na plan pierwszy zostają wysunięte według autorskiej hierarchii problemy nadrzędne, choćby takie jak tożsamość, wspólnota, autonomia. Trudno nie zgodzić się z tezą, iż Tyrmand potrafił z publicystycznego talentu zrobić najlepszy możliwy użytek.
Oczywiste wydają się związki Dziennika 1954 i Cywilizacji komunizmu, książki, której próby opublikowania tworzą osobną historię i która także dziś ma prawo być oceniona jako niedoinwestowana badawczo. W niniejszym tomie znajdują się dwa teksty poświęcone tej ważnej pozycji. Pierwszy ze szkiców, Gry z konwencjami gatunkowymi w „Cywilizacji komunizmu” Leopolda Tyrmanda autorstwa Wojciecha Kudyby, prezentuje – zgodnie z życzeniem pisarza, który już we Wstępie utworu otwarcie mówił o tym, że książka ma pretensje literackie – znakomity warsztat twórcy. Cywilizacja komunizmu to solidna porcja literatury z gatunkowego pogranicza. Inteligentne szafowanie różnymi tradycjami gatunkowymi stanowi według badacza wyrafinowany chwyt artystyczny. Demonstracyjna literackość Cywilizacji komunizmu, unaoczniona poprzez próbę zdemaskowania i określenia elementów owego gatunkowego splotu, stanowi olbrzymi walor tekstu. Tam, gdzie ironia miesza się z powagą, drwina z zadumą i refleksją, komizm z tragizmem, piętrzą się trudności lektury, jednak to właśnie w nich tkwi, jak dowodzi Wojciech Kudyba, oryginalność tego niepozornego na pierwszy rzut oka dzieła. Pareneza obracająca się w swoje własne przeciwieństwo mobilizuje czytelnika do lektury szczególnie uważnej. Czyni z obcowania z tekstem prawdziwą intelektualną przygodę. Wielbiciele literatury współczesnej, przyzwyczajeni przez Władimira Nabokowa do wyrafinowanych konceptów gry autora z czytelnikiem, powinni zauważyć, że Tyrmand równie sprawnie nobilituje odbiorcę, czyniąc go współodpowiedzialnym za sens utworu. Tym bardziej, iż utwór jest nie tylko grą literacką, lecz także prezentacją bezkompromisowej postawy pisarza wobec komunistycznego reżimu. Postawy, która stała się powodem niepowodzenia całej publikacji.
Akcent na tę właśnie problematykę kładzie tekst Wacława Lewandowskiego zatytułowany Dzieło niedocenione. O „Cywilizacji komunizmu”. Przypomnijmy, że utwór Tyrmanda miał szansę, mimo swej pamfletowej formy, stać się książką świadectwem, lekturą edukującą. Dotykał bowiem istoty dramatu społeczeństwa zniewolonego przez system komunistyczny. Stał się jednak publikacją kłopotliwą, nazbyt dosadną, jak twierdzono. W obliczu faktu, iż pierwszym jej adresatem miał być przede wszystkim czytelnik amerykański, niemający dużej wiedzy na temat życia w państwie gnębionym przez system totalitarnej władzy, wciąż może wydawać się to kompletnie niezrozumiałe. Jak krzywdzące wobec tej znakomitej pozycji były pierwsze jej oceny, widać dopiero dziś, z perspektywy czasu, w kontekście najnowszych badań literackich i historycznych, unaoczniających skalę bezprawia i krzywdy, jaką komunizm wyrządził, łamiąc kręgosłupy moralne i skazując po wojnie na duchową biedę tysiące ludzkich istnień.
Przez pryzmat gatunkowej specyfiki Marcin Całbecki proponuje czytać inną powieść Tyrmanda – Filipa. Kluczem interpretacyjnym staje się dla autora tekstu tradycja powiastki filozoficznej, być może podpowiedziana przez samego pisarza, który w Dzienniku 1954 sugerował, iż ta odległa gatunkowa tradycja pozostaje mu z rozmaitych powodów bardzo bliska. Tyrmand nie miał wówczas na myśli późniejszego Filipa, lecz Wędrówki i myśli porucznika Stukułki, ale „nieukojona skłonność do osiemnastowiecznej powiastki filozoficznej”17, o której wspominał, z pewnością nie została wymieniona przez przypadek. Powieść Filip jest próbą zilustrowania swoistych strategii przetrwania polskiego inteligenta wywiezionego do pracy przymusowej w Rzeszy Niemieckiej. Znów mamy tu do czynienia z przypadkiem bohatera borykającego się z własnym losem, a jednocześnie człowieka, który bierze całą odpowiedzialność za swoje czyny i słowa, ponieważ wie, że nikt nie może wyręczyć go z życia, jakiekolwiek by ono nie było i gdziekolwiek by się w danym momencie nie rozgrywało.
Swoistą odsłoną, tym razem stricte biograficzną, problemu odpowiedzialności i jednocześnie wewnętrznej wolności pisarza jest artykuł Dariusza Pachockiego Życzliwie spolaryzowani. Listy Leopolda Tyrmanda i Jerzego Giedroycia. Badacz poddaje oglądowi korespondencję autora Złego i redaktora paryskiej „Kultury”. Przez pryzmat listów przygląda się tej ważnej, katalizującej i emocjonalnej – jak pisze – znajomości. Tekst odsłania tę bliżej nieznaną historię w zajmujący sposób, pokazując Tyrmanda jako świadomego swoich możliwości i dojrzałego twórcę, zabiegającego o prawo głosu, zdeterminowanego przeświadczeniem, że ma prawo otwarcie i bezkompromisowo wyrażać swoje poglądy i pozostawać wierny własnym zasadom. Ponieważ autor Złego był przekonany o tym, iż „każdy z nas nosi w sobie potrzebę aprobaty i negacji otaczającej go rzeczywistości w indywidualnych proporcjach”18, nie może dziwić, że znajomość bohaterów tekstu Dariusza Pachockiego skończyła się tąpnięciem.
Studia zawarte w trzeciej części tomu, pozostając w dialogu z tematyką tekstów je poprzedzających, odwołują się do świata muzyki, filmu i architektury. Dopełniają szeroki wachlarz sposobów służących ocalaniu wewnętrznej autonomii jednostki. Tyrmand potrafił o tym opowiadać na wiele sposobów. Bardzo prawdopodobne, że ułatwiały mu to wszechstronność, obycie i doświadczenie. Artykuł Moniki Brzóstowicz-Klajn Nieoczywiste oblicza kultury popularnej według Leopolda Tyrmanda nie pozostawia wątpliwości, jak sprawnie twórca wykorzystywał popkulturowy sztafaż, w którym poruszał się z niebywałą swobodą. Autorka eseju, podążając wytyczonymi przez Ryszarda Przybylskiego tropami, dowodzi, że w Złym pisarz potrafił żonglować gatunkowymi konwencjami literatury popularnej od kryminału, powieści sensacyjnej, westernu, po baśń, tworząc dzieło niesztampowe, ustawiające się, niejako w sposób naturalny, w opozycji do masowej produkcji socrealistycznych czytadeł tworzonych według szablonu. W ten sposób podkreślał swoją oryginalność.
Nowatorska w epoce powojennej publikacja U brzegów jazzu, choć zaskakująca dla czytelników tamtego okresu, w pisarstwie Tyrmanda stanowi podobny przykład. Tylko on mógł wówczas stworzyć taką książkę: prezentującą szeroką perspektywę rozumienia kultury, wynikającą z doświadczeń zagranicznych podróży i odsłaniającą, na jak wiele sposobów można było poszukiwać przestrzeni ograniczanej wolności. Dla Tyrmanda jazz był antidotum na życie w antycywilizowanym świecie. W tomie sięga po tę część dorobku twórczego Tyrmanda także Marta Tomczok, dostrzegająca w eseistycznej publikacji U brzegów jazzu propozycję krytyki kultury, w której najistotniejsza wydaje się ideologia. Autorka stawia tezę, że gdyby nie połączenie marksizmu z uwielbieniem muzyki jazzowej, nie udałoby się pisarzowi napisać książki o polskim folklorze miejskim i amerykańskiej muzyce popularnej.
Idée fixe Tyrmanda był także film. Perypetie związane z nawiązywaniem kontaktów z ludźmi świata filmu, pomysły na napisanie własnego scenariusza, wyjścia do kina, samotne i w towarzystwie, wypełniają niemało miejsca w całej twórczości autora Dziennika 1954. Jak jednak wiadomo, dotąd zekranizowano tylko jedną jego powieść – Siedem dalekich rejsów19. W niniejszym tomie wątek filmowy podejmuje Izabela Tomczyk-Jarzyna w swym szkicu Między słowem a obrazem – o filmowości „Złego” Leopolda Tyrmanda. Autorka zwraca uwagę na duży potencjał scenariuszowy utworu. Odkrywa jego walory filmowe, które samoistnie potwierdzają deklarację pisarza: „[…] ja nigdy nie napiszę propagitki jak trzeba. […] Bo z moimi pomysłami to nie takie proste: w swym rdzeniu skażone są grzechem pierworodnym protestu i odmowy”20.
Podobnie dzieje się w tekście dwojga autorów Joanny Pogorzelskiej i Jarosława Klejnockiego, którzy przypominają zorganizowaną w Muzeum Literatury w Warszawie wystawę poświęconą Tyrmandowi. Punktem wyjścia dla ekspozycji stała się niezwykła biografia pisarza, a także kultowa powieść Zły. Wędrowanie śladami bohaterów tego utworu i jednocześnie wchodzenie w świat Warszawy przefiltrowanej przez spojrzenie Tyrmanda pokazuje, jaki potencjał kryje w sobie gęsty i barwny opis stolicy komunistycznego kraju. Skrzy się feerią barw w najmniej spodziewanych miejscach – zaułkach praskich kamienic, warszawskich barach, nocnych taksówkach. W rodzimej wersji mody prêt-à-porter lat pięćdziesiątych XX wieku, w na poły nerwowych i pospiesznych, na poły całkiem swobodnych krokach przechodniów stolicy – stawianych w rytm słyszanych w duszy jazzowych „dźwięków wolności”. Zainteresowania Tyrmanda architekturą w sposób oczywisty łączą się z jego studiami w Paryżu. Wyczulenie na piękno miejskiej przestrzeni pozwala dostrzec, że jest ona wypełniona wartymi uwagi miejscami. Warszawa to szczególna bohaterka, której pisarz był miłośnikiem i wnikliwym obserwatorem. Trudno zapomnieć fragmenty takie jak ten:
Stałem na przystanku 107-ki i gapiłem się, mimo mrozu. Na pierwszym planie Kolumna Zygmunta. Nieco w głębi fasada Bernardynów. Naprzeciw naroże Krakowskiego, na prawo pałac Sołtyka z Miodowej i Branickich z Podwala. Wieloplanowość nasycona śnieżnomglistym popołudniem. Znana i bliska. Moje miejsce na ziemi21.
Ostatnią, czwartą część tomu otwiera tekst językoznawcy Artura Rejtera Pejzaż onimiczny „Złego” Leopolda Tyrmanda. Konteksty interpretacyjne. W artykule badacz podejmuje analizę nazw własnych występujących w powieści kryminalnej, w których dostrzega nośniki pamięci kulturowej. Jednocześnie, jak sam stwierdza, zabiera „głos w sprawie współczesnego statusu onomastyki literackiej jako jednego ze sposobów opisu oraz (implicite) odbioru tekstów kultury”22. Język powieści Tyrmanda może być odczytywany jako swoisty protest przeciwko komunistycznej rzeczywistości, w której przyszło mu żyć i tworzyć. W słowniku pisarza nie brakuje sformułowań dosadnych, dowcipnych, w wielu aspektach jednak pozostaje ów słownik reprezentacją wyrafinowanego literackiego gustu, dobrych językowych manier i znakomitego warsztatu twórcy w pełni świadomego siły słowa. Jest on świadectwem jego wyczulenia na szczegóły miejskiej przestrzeni, których nazywanie idzie w parze z oswajaniem i kodowaniem rzeczywistości.
O miejscach Tyrmanda, nie tylko o Warszawie, piszą w tomie Agnieszka Karpowicz i Marcel Woźniak. Autorzy, choć korzystają z różnych konwencji opowiadania o roli miejsc i ich obecności w pisarstwie Tyrmanda, odsłaniają sens słów samego autora: „Miasto to kumulacja”23.
Dopełnieniem portretu, który próbowaliśmy naszkicować, jest rozmowa z synem pisarza Matthew Tyrmandem podsumowująca rozważania i analizy na temat życia i twórczości autora Cywilizacji komunizmu.
Artykuły zgromadzone w niniejszym tomie ukazują wielowymiarowość dzieła Leopolda Tyrmanda. Prezentują różnorodność jego pisarstwa, z nieuniknioną, dominującą rolą Dziennika 1954 i Złego. Autorom i Wydawcy niniejszego zbioru towarzyszyło jednakże głębokie przekonanie, iż Tyrmand nie powinien być pamiętany jako autor najwyżej dwóch utworów. Sam, jak można sądzić, o to zabiegał, pisząc: „[…] nie dam żadnej mądrości decydować o mnie beze mnie”24. Sprawiedliwiej będzie więc sądzić o Tyrmandzie, wciąż poszerzając pole odniesień i badawczego oglądu. Dostępność na rynku tak wielu książek pisarza pomaga temu zadaniu sprostać. Mamy nadzieję, że posłuży temu również, przynajmniej w pewnym stopniu, niniejszy zbiór komentarzy i analiz, ukazujący się dzięki staraniom Dyrektora Narodowego Centrum Kultury Rafała Wiśniewskiego. Tom oddawany w ręce Czytelników w Roku Leopolda Tyrmanda ma szansę stać się dobrą i inspirującą lekturą.
DR MAGDALENA WOŹNIEWSKA-DZIAŁAK
Doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Katedrze Teorii Literatury Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Zastępca redaktora naczelnego kwartalnika „Kultura Współczesna. Teoria. Interpretacje. Praktyka”. Współredaktorka zbiorów Polska i Włochy w dialogu kultur (Warszawa 2016), Społeczeństwo polskie dziś. Samoświadomość, uznanie, edukacja (Warszawa 2018). Autorka książki Poematy narracyjne Cypriana Norwida. Konteksty literacko-kulturalne, estetyka, myśl (Kraków 2014) oraz artykułów poświęconych literaturze i kulturze XIX i XX wieku. ORCID: orcid.org/0000-0002-9041-2345
1954: DIARYSTYCZNY PROJEKT LITERACKI LEOPOLDA TYRMANDA
PAWEŁ RODAK
Nieczęsto zdarza się, aby diarysta zaczynał swój dziennik 1 stycznia. Stosunkowo rzadko mamy też do czynienia z dziennikami pisanymi dzień po dniu, bez żadnej przerwy. Jeszcze rzadziej możemy spotkać dziennik, w którym zaledwie trzy miesiące codziennej praktyki piśmiennej oznaczają zapełnienie ośmiu zeszytów i kilkuset stron rękopisu. To właśnie przypadek dziennika Leopolda Tyrmanda z roku 1954.
Częściej mamy do czynienia z sytuacją, kiedy jeden dziennik istnieje w wielu wersjach. Pisarze czasami przepisują swoje dzienniki, po latach redagując ich treść, skreślając, zmieniając lub dopisując pewne fragmenty (to choćby przypadek Marii Dąbrowskiej czy Andrzeja Bobkowskiego25), innym razem prowadząc swój dziennik, od razu przewidują jego publikację i na bieżąco dbają o taką postać tekstu, jaką życzą sobie przedstawić czytelnikowi, pisząc i poprawiając na gorąco jego kolejne rękopiśmienne i maszynopisowe wersje (to przypadek dzienników Witolda Gombrowicza i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego26). Niemal wszystkie wspomniane tu praktyki diarystyczne są też udziałem Tyrmanda i jego Dziennika 1954.
Niezwykłość Dziennika 1954 polega na tym, że jest to jednocześnie dziennik osobisty (a nawet momentami intymny) oraz dziennik literacki. Diariusz prowadzony rękopiśmiennie w zeszytach z dnia na dzień – tak jak prowadziło swoje dzienniki (a często prowadzi i dzisiaj) tysiące osób – oraz dziennik przepisywany, redagowany, zmieniany po wielokroć. Oprócz swej rękopiśmiennej wersji (pisanej w Warszawie w roku 1954) ma on jeszcze wersje maszynopisową i czasopiśmienniczą (druk w emigracyjnych „Wiadomościach” w latach 1974–1978) oraz dwie wersje książkowe, w tym jedną funkcjonującą jako tzw. wersja londyńska (pierwsze, przygotowane przez samego Tyrmanda, drukowane wydanie Dziennika 1954 w londyńskim wydawnictwie Polonia Book Fund z roku 1980 i oparte na nim późniejsze wydania27) oraz drugą znaną jako „wersja oryginalna” (publikacja dziennika bezpośrednio z rękopisu, przygotowana przez Henryka Daskę, która ukazała się w wydawnictwie Tenten w roku 1995, a następnie w wydawnictwie Prószyński i S-ka w roku 199928). W ciągu piętnastu lat między wydaniem wersji londyńskiej i wersji oryginalnej trwał
spór o to, czy jest to autentyczny dziennik pierwszych miesięcy roku 1954, czy też mamy do czynienia z mistyfikacją w zakresie gatunku literackiego, tj. tekstem, który faktycznie jest pamiętnikiem z warszawskiego życia, ale napisanym ex post, dopiero w latach 70. na emigracji, a tylko wystylizowanym narracyjnie i kompozycyjnie na dziennik29.
Dwa różne stanowiska w tej sprawie zajęli Roman Zimand i Tadeusz Konwicki. Pierwszy uznał jednoznacznie autentyczność Dziennika 1954, dopuszczając jednocześnie zmiany powstałe w trakcie redagowania tekstu do druku30. Drugi przeciwnie – dopuścił możliwość falsyfikacji, a dokładniej odtworzenia po latach życia w Warszawie roku 1954 z pamięci31.
Dzisiaj nikt już nie kwestionuje autentyczności tego dziennika, co nie znaczy, że nie dostrzega się rozbieżności między jego obiema wersjami. Najwnikliwiej jak dotąd różnice te, zarówno w warstwie treściowej, jak i w warstwie stylistycznej, przeanalizował Konrad Niciński, który doszedł do wniosku, że „Dziennik 1954 to dwa różne teksty o tym samym rdzeniu”32. Niedawno okazało się także, że „wersja oryginalna” również oryginalną do końca nie jest, bowiem – zestawiona raz jeszcze przez Dariusza Pachockiego z rękopiśmiennym oryginałem – ujawniła „ogromną liczbę niezgodności, które mają różnoraki charakter”, a dotyczą między innymi zamiany poszczególnych słów i fraz czy zmiany szyku wyrazów w zdaniu33.
Nie tylko wielość wersji sprawia trudność z jednoznacznym zaklasyfikowaniem tego dziennika. Równie ważną przyczynę owych trudności stanowi nieoczywistość „postawy autobiograficznej”, jaką zajmuje Tyrmand w swym dzienniku, czy też „strategii autorskich”, które są mu bliskie. Jeśli przywołamy w tym miejscu koncepcję trójkąta autobiograficznego Małgorzaty Czermińskiej z trzema postawami wyznaczającymi trzy jego wierzchołki: wyznanie, świadectwo i wyzwanie, to Dziennikowi 1954 najbliżej do realizacji postawy wyzwania, choć elementy świadectwa i wyznania są w nim również bardzo widoczne34. Na obecną u Tyrmanda strategię świadectwa zwraca uwagę Konrad Niciński, wskazując także trzy inne strategie występujące w Dzienniku 1954: komunikatywności (ze względu na przewidywanego czytelnika dzieła), uczynienia dziennika przekrojem przez własną twórczość (dziennik jako reprezentacja całej twórczości) oraz autoprezentacji (praca autora nad własnym wizerunkiem). Przy czym tylko tę pierwszą strategię, czyli strategię świadectwa, łączy z pierwotną wersją dziennika, trzy pozostałe odnosząc do przepisanej i zredagowanej wersji londyńskiej35.
Ja zaś w tym artykule chciałbym zająć się nieoczywistością czy też niezwykłością pierwotnego Tyrmandowskiego dziennika, a w konsekwencji oryginalnością jego projektu diarystycznego, przyglądając się kolejno dziennikowemu i literackiemu wymiarowi tego projektu oraz ich wzajemnemu spleceniu. Biorąc pod uwagę, iż dostępna w obiegu czytelniczym „wersja oryginalna” Dziennika 1954 „w dużym stopniu odbiega od rękopiśmiennej podstawy”36, a jednocześnie nie dysponując dostępem do rękopisu, pozostaję przy drukowanej „wersji oryginalnej” jako podstawowym materiale mojej analizy, mając zarazem świadomość, że pojawiające się w niej wnioski czy pomysły interpretacyjne obarczone są w związku z tym pewną dozą ryzyka. Ryzyko to jednak, jak sądzę, warto podjąć, bowiem diarystyczy projekt Leopolda Tyrmanda w pewnym sensie przekracza kwestię „oryginalności” lub „nieoryginalności” jego dziennika37.
„W imię Boże rozpoczynam ten dziennik…” – to pierwsze słowa zapisane przez Leopolda Tyrmanda w pierwotnej, rękopiśmiennej wersji jego dziennika z roku 1954. Słów tych nie znajdziemy jednak jako rozpoczynających którąkolwiek z dwóch drukowanych edycji dziennika. W wersji przygotowanej przez samego diarystę dwadzieścia lat później początek ten brzmi: „Rano ukorzyłem się przed Bogiem”. Dopiero dalej pojawia się, w zmienionej postaci, inicjująca fraza: „Stąd – w imię Boże, zacznijmy wreszcie ten dziennik” (DWL 17). W „wersji oryginalnej”, podanej do druku przez Henryka Daskę, mamy do czynienia z kontaminacją pierwszej i drugiej wersji dziennika, bowiem ta druga została poprawiona przez Tyrmanda rękopiśmiennie bezpośrednio w zeszycie38, co redaktor postanowił uhonorować, jednak ostatecznie nie zamieniając tych wersji, ale dodając je do siebie, co w efekcie dało niezamierzenie zaskakujący rezultat, bowiem inicjalna formuła została tu powtórzona dwukrotnie, co niewątpliwie nie było zamierzeniem samego diarysty: „Raz jeszcze ukorzyłem się przed Bogiem. W imię Boże rozpoczynam ten dziennik… […] I – w imię Boże, zacznijmy wreszcie ten dziennik!” (DWO 35).
„W imię Boże rozpoczynam ten dziennik…”. Te pierwsze słowa w pierwotnej wersji dziennika wyraźnie wskazują na jego projektowy charakter. Przy czym pierwszoosobowe „rozpoczynam” kieruje nas w stronę projektu o osobistym i egzystencjalnym charakterze, natomiast pluralis „zacznijmy” odsyła do praktyki, w której bierze się wyraźnie pod uwagę jej zewnętrznego odbiorcę. Personalny charakter dziennika nie musi zarazem wykluczać myśli o odbiorcy, a pisanie dla zakładanego, choćby hipotetycznie, czytelnika nie jest równoznaczne z pozbawianiem dziennika tego, co osobiste, a nawet intymne. To bardzo ważny rys owego diariusza: napięcie pomiędzy sferą tego, co prywatne, a tym, co z tej sfery i w jaki sposób może zostać upublicznione. Napięcie to przenika obie wersje dziennika, rękopiśmienną i drukowaną, choć w każdej z nich wygląda inaczej. W tym artykule skupiam się na pierwszej ze wskazanych wersji, pisanej w roku 1954.
Już sama praktyka prowadzenia dziennika ma tu charakter personalny. Tyrmand decyduje się używać zeszytów i ołówka (potem dopiero, w poprawkach rękopiśmiennych, pojawi się pióro), a więc nośnika typowego dla dzienników osobistych. A przecież można byłoby sobie wyobrazić, że – gdyby chciał od początku pisać dziennik o jednoznacznie literackim charakterze – użyłby maszyny do pisania. Miał przecież maszynę do pisania w swoim pokoju w warszawskim budynku będącym dawną siedzibą polskiej YMCA, ale maszyna służyła mu wyraźnie do innego rodzaju praktyk pisarskich:
Wszystko, co we mnie ważne, oddaję dziennikowi. Praca zarobkowa kuleje. Wyższa Szkoła Filmowa zakupiła jedną z mych starych nowel sportowych, powinienem zacząć pisać scenariusz, nie tknąłem jeszcze maszyny (DWO 182).
Skądinąd warto zauważyć, że pokój, w którym Tyrmand pisze swoje dzieło, często pojawia się w samym dzienniku, co dla diariuszów osobistych nie jest czymś wyjątkowym. Przeciwnie, naznaczona obecnością diarysty prywatna przestrzeń domu, mieszkania czy pokoju odpowiada w dziennikach zwykle prywatnej przestrzeni zeszytu, w którym dokonywane są zapiski. Tak też jest w tym przypadku:
Jest w tym pokoiku spora cząstka mnie, przeżyłem w nim dużo chwil ciężkich i gorzkich, leżąc samotnie w łóżku, ale lubię go za czające się po kątach, jakże dobrze mi znane treści. Trzeba rzec otwarcie, że przecież nie mogę otrzymać w Warszawie przydziału mieszkania, moja przeszłość katolicko-liberalna i niechęć do nawróceń skazują mnie na nędzę pod każdym względem (DWO 65).
Prywatna przestrzeń mieszkania będzie w Dzienniku 1954 dodatkowo obecna poprzez zapisy dotyczące samego momentu pisania i towarzyszących mu okoliczności. „Diarysta – zwraca uwagę Michel Braud – przedstawia siebie w trakcie pisania, w pewnych okolicznościach i w pewnej określonej przestrzeni” [tłum. P.R.]39, a słowa te można odnieść także do Leopolda Tyrmanda. Również u niego to, co napisane, nie przesłania do końca samej czynności pisania, a przywoływany wielokrotnie kontekst tego pisania stanowi istotny składnik diarystycznego zapisu. Tym samym ustanowiony zostaje wyraźny związek między samą praktyką pisania dziennika a jej tekstowym rezultatem:
Dość tego pisania na dzisiaj. Jest pierwsza po północy, za oknem istna zamieć śnieżna. Idę spać, pełen troski, że po tylu napisanych zdaniach tylu jeszcze nie napisałem i mam jeszcze tyle do napisania… (DWO 62).
Teraz, wieczorem, gdy to piszę, gra właśnie ze Stuttgartu sekstet Eddiego Heywooda „Begin to Beguine” (DWO 65).
Kończę dzień dzisiejszy. Lys Gauty śpiewa z Paryża… (DWO 67).
Tego rodzaju zapisy dziennikowe, w których utrwalona zostaje sama praktyka pisania dziennika w kontekście czasu („jest pierwsza po północy”, „teraz, wieczorem”, „kończę dzień dzisiejszy”) oraz przestrzeni („za oknem istna zamieć śnieżna”), odsyłają nas do kwestii kontekstu czasu historycznego w dzienniku. Jak wiadomo, zapisy powstające w porządku dat to najważniejszy formalny wyznacznik dziennika osobistego. Najkrótsza zaproponowana przez Philippe’a Lejeune’a definicja dziennika mówi nawet, że dziennik to „seria datowanych śladów”40.
U Tyrmanda ów ślad diarystyczny nie jest jednak wyraźnie widoczny. Nie używa on bowiem dziennika w takich funkcjach, które dla diarystów są ważne ze względu na bieżące czynności życiowe. Nie znajdziemy tu więc ani rozkładów dnia, ani spisu zadań do wykonania, ani list wydatków, ani zapisywanych pospiesznie adresów, ani notowanych skrótowo dla zapamiętania wydarzeń, sytuacji czy doświadczeń. U Tyrmanda jakikolwiek ślad ma zawsze rozbudowaną postać tekstową, co oddala go od dzienników jako powszedniej praktyki życia codziennego, a zbliża do dzienników literackich.
Co innego daty. Są one tu nie tylko obecne, ale decydują w pewnym stopniu o charakterze tego dziennika. Odniesienie zapisu do konkretnej daty historycznej i do tego, co działo się tego dnia zarówno w życiu samego Tyrmanda, jak i w otaczającym go świecie, ma tu istotne znaczenie. Dziennik ten jest wpisany w kalendarzową codzienność samego piszącego. Tym samym diarysta, na co zwraca uwagę Philippe Lejeune, staje przed problemem relacji między tym, czego doświadcza i co chciałby zapisać w swoim dzienniku, a tym, co rzeczywiście zapisuje. Każdym dziennikiem osobistym, nawet najobszerniejszym, rządzi prawo selekcji41. Tyrmand już piątego dnia realizacji swojego projektu diarystycznego, którego maksymalizm zakłada połączenie codziennego relacjonowania praktyki życiowej (DWO 36) z „namiastką twórczości” (DWO 55), zdaje sobie sprawę, że jest to przedsię wzięcie ryzykowne i w swoim maksymalizmie ostatecznie niewykonalne:
Ten dziennik fascynuje mnie w sposób niebezpieczny. Zeszyt, w którym piszę, miał starczyć według mych pierwotnych przewidywań na kilka miesięcy. Po pięciu dniach pisaniny obawiam się, czy zdołam w nim zawrzeć sam styczeń. Poza tym, zabiera mi mnóstwo czasu. Ale i daje wspaniałe satysfakcje (DWO 48).
Na zapisy z samego tylko stycznia potrzeba ostatecznie trzech zeszytów42, a trzymiesięczna praktyka diarystyczna wypełni tych zeszytów aż osiem. I choć poszczególne zapisy w dzienniku będą się rozrastały, to wspomniane wątpliwości nie znikną:
Gdybym miał to wszystko notować wiernie i zgodnie z prawdą, musiałbym zapisywać po kilkadziesiąt stron dziennie. Nie miałbym czasu na nic, poza pisaniem dziennika (DWO 55).
Tak nie można. To nie ma najmniejszego sensu. Zaczynam buntować się przeciw dziennikowi. Wczoraj pisałem niemal cały dzień, a nie zapisałem dnia. Oto on, skomprymowany do ostatecznych możliwości (DWO 56).
Ja oszalałem z tym dziennikiem. Piszę dziś cały dzień i jeszcze połowy nie zapisałem z tego, co jest do zapisania (DWO 138).
Jak widać, u Tyrmanda sam dziennik staje się tematem dziennika. W dziennikach osobistych, zwłaszcza w dziennikach pisarzy, nie mówiąc już o dziennikach literackich, taka sytuacja nie jest niczym wyjątkowym. Diarystyczna autotematyczność to typowa cecha dzienników. U Tyrmanda natomiast przybiera ona wyjątkowo rozbudowany charakter, zarówno jeśli chodzi o częstotliwość pojawiania się, jak i obszerność autotematycznych zapisów. Pisząc dziennik, Tyrmand wciąż myśli i pisze o swoim dzienniku. Jego diarystyczny projekt wyraźnie zakłada poddawanie go nieustannej refleksji i kontroli.
Michał Głowiński w swoim finezyjnym artykule Powieść a dziennik intymny zwracał uwagę, powołując się na Georges’a Gusdorfa, że dziennik
[…] nie jest biernym zapisem aktualności ani niezainteresowanym świadkiem, jest czynnikiem aktywnym w życiu piszącego. Pełni w nim rozmaite funkcje, może być środkiem pozwalającym na katharsis, może być głównym czynnikiem wprowadzającym sens i porządek w biografię autora itp. Tego rodzaju bezpośrednie związki nie zachodzą nigdy pomiędzy powieścią a jej twórcą43.
Można więc najogólniej powiedzieć, że prowadzenie dziennika osobistego jest praktyką performatywną, która powoduje czy też może spowodować określone konsekwencje w życiu diarysty. Tak też dzieje się w przypadku dziennika Tyrmanda. W sytuacji utraty pracy po zamknięciu redakcji „Tygodnika Powszechnego” i braku perspektyw na jakiekolwiek inne stałe zajęcie czy zamówienia, które nie wymagałyby pójścia na daleko idące kompromisy z decydentami reprezentującymi nowy powojenny porządek w Polsce, a tego Tyrmand zdecydowanie nie chce, dziennik daje poczucie sensu, jest rodzajem do pewnego stopnia zastępczej, ale – jak się szybko okazuje – niepozbawionej znaczenia aktywności:
W ogóle – dzień mój wygląda ostatnio nader dziwnie. Jedno jest pewne: utraciłem mdlące poczucie tracenia czasu, marnowania dnia, czasu przepływającego między palcami, każdy dzień jest przesycony pisaniem dziennika, myślami o dzienniku i jego przyszłych losach, zawiera w sobie pracę i dokonywanie czegoś. Powiem bez przesady, że dziennik stał się rodzajem katalizatora mojego życia psychicznego (DWO 182).
W pewnym sensie więc, choć nie w sposób bezpośredni, dziennik pełni tu funkcję, którą spotykamy tak często w dziennikach osobistych, również w dziennikach osobistych pisarzy, a którą można by nazwać funkcją autoterapeutyczną44. Z drugiej strony – co wydaje się sprzecznością, ale sprzeczności w codziennej praktyce piśmiennej nie są niczym wykluczonym – dziennik staje się ciężarem, bowiem raz powzięty zamiar realizacji diarystycznego przedsię wzięcia okazuje się nie tylko trudny i czasochłonny, lecz także owa realizacja dokonuje się kosztem innych sfer codziennego życia:
Pisanie tego dziennika nie przynosi mi ulgi, fascynuje mnie, to prawda, jednocześnie przygniatając wszystkie inne funkcje czynnościowe, zaczyna wręcz dominować w mym codziennym życiu. Dochodzę powoli do tego, że jedząc, rozmawiając, idąc ulicą, myślę o tym, co zapiszę z danej chwili w dzienniku i jak to ujmę (DWO 55).
Inna bardzo ważna funkcja praktyki diarystycznej Tyrmanda polega na tym, że czyni on z dziennika broń w prywatnej walce o własną niezależność w sytuacji, kiedy jest o nią szczególnie trudno, a postawy konformistyczne, a nierzadko także pełne serwilizmu czy wewnętrznego zafałszowania mnożą się z dnia na dzień, ograniczając przestrzeń, w której jakikolwiek swobodny wybór, sąd czy pogląd są jeszcze możliwe. Jednak ograniczenia dotyczące aktywności w sferze publicznej mogą zostać przezwyciężone w prywatnej przestrzeni własnego pokoju i własnego dziennika:
Wczoraj, pisząc ten dziennik, pojąłem rozkosz, jaką mi daje. Jest to bolesne, nieco posępne, bardzo gorzkie szczęście człowieka ruszającego do samotnej walki. Co wieczór siadam do tych samotnych zmagań, odczuwając przeraźliwie swoją nicość wobec potęgi przeciwnika i rozsadzającą dumę na myśl, że się przed tą potęgą nie uginam, że nie ulegam rozkładowi lenistwa, beznadziejności, bezsilności, chęci użycia za wszelką cenę i codziennie miotam się, buntuję, opluwam i niszczę na tych stronicach to wszystko, co uważam za złe, kłamliwe, niesprawiedliwe, prowadzące do zguby mój naród, ziemię, na której się urodziłem, kulturę europejską, którą kocham, i ludzkość, w którą chcę wierzyć i której dobra chcę. Nie mam w tej walce żadnych sojuszników, a mnóstwo wrogów. Najgorszym moim wrogiem jest, tlące się we mnie nieustannie, zwątpienie (DWO 150).
Przegrałem wszystkie bitwy – jak dotąd. Ten dziennik jest moim ostatnim okopem, spoza niego mam się bronić tak długo, jak będzie to konieczne. Ale przegrane bitwy nie oznaczają jeszcze przegranej wojny. Wierzę w zwycięstwo i dlatego trwam na tym szańcu z ożywającą radością, co wieczór na nowo, w sercu (DWO 153).
Nie znaczy to jednak, że pisanie dziennika jest całkowicie wolne od wpływu represyjnego systemu panującego w sferze publicznej45. W komunistycznej Polsce pierwszej połowy lat pięćdziesiątych ani prywatna przestrzeń mieszkania, ani zeszyty prywatnego dziennika nie stanowią bezpiecznego azylu chroniącego przed interwencją z zewnątrz46. Tyrmand doświadcza tego, kiedy nagle zostaje wezwany na przesłuchanie. Mimo że w dzienniku nie pojawiają się słowa o odczuwanym strachu, fakt ten powoduje poważną destabilizację praktyki diarystycznej. Informujący o wezwaniu zapis z 16 lutego jest zdecydowanie najkrótszy w całym dzienniku, nieporównywalny z jakimkolwiek innym:
Dostałem dziś wezwanie do stawienia się na Komendzie Miasta Milicji. Nie wiem, co za sprawa. Napisane: „sprawa urzędowa”. Przy czytaniu uczucie głupie, ostatecznie wiem, gdzie żyję. Do jutra ciężko będzie doczekać, wobec powyższego i ze względu na niemożność skupienia się – zawieszam dziś pisanie (DWO 199).
Następny zapis, w którym diarysta opisze już sam przebieg przesłuchania w Pałacu Mostowskich, mimo że oznaczony datą 17 lutego, będzie sporządzony dopiero po kilku dniach, a przyczyna tej sytuacji zostanie w nim samym wyjaśniona:
Wypełniam poszczególne dni z pamięci po blisko tygodniowej przerwie. Po prostu nie chciałem mieć tego dziennika w domu po otrzymaniu wczorajszego wezwania. Zanim go przyholowałem z powrotem – upłynęło parę dni (DWO 199).
Będzie to zarazem wydarzenie, które potem odbije się na kształcie przygotowanej przez Tyrmanda do publikacji wersji dziennika. Tym samym to, co osobiste, powszednie, zeszytowe, historyczne i biograficzne, oraz to, co artystyczne, literackie i drukowane, po raz kolejny spotkają się tu ze sobą47. Wezwanie na milicyjne przesłuchane będzie bowiem miało swoje konsekwencje nie tylko dla przebiegu samej praktyki diarystycznej Tyrmanda, zawieszonej na kilka dni, lecz także dla dziennika-książki, która z tej właśnie przyczyny zostanie podzielona na dwa osobne tomy – prawie tak jak dwa tomy powieści (DWL 217–221). Zajmijmy się więc teraz powieściowym i – szerzej – literackim wymiarem tego dziennika48, pozostając jednak konsekwentnie przy jego pierwotnej, zeszytowej wersji.
Ten dziennik jest namiastką. Namiastką twórczości. Jest moim usprawiedliwieniem wobec samego siebie, a nie czymś oryginalnym, konstruktywnym, czymś, z czego mógłbym być dumny. I to wcale nie jestem ja. Ja mógłbym siebie wyrazić albo w dziele, albo w działalności. I jedno, i drugie jest mi teraz odmówione (DWO 55).
Ten dziennik jest duchowym rusztowaniem, w którym dokonuje się budowa mojego codziennego żywota. Jak dotąd, przerósł wszystkie zamiary, a prowadzę go zaledwie pół miesiąca. Czuję, że rośnie dzieło. Tylko jakie? Zbyszek Herbert powiedział dziś do mnie żartobliwie: „Ostatniego dnia napiszesz: «Dziś nigdzie nie wychodziłem i z nikim się nie widziałem. Pisałem dziennik…»” (DWO 94).
Te dwa fragmenty dziennika Leopolda Tyrmanda, których daty dzieli zaledwie tydzień (8 i 15 stycznia), wydają się na pozór sprzeczne ze sobą. W pierwszym diarysta nazywa swój dziennik jedynie „namiastką twórczości”, daleką od dzieła, którego nie jest mu dane pisać. W drugim dziennik jest nazywany właśnie „dziełem”, choć dziełem enigmatycznym, tajemniczym – jego ostateczny kształt stanowi dla samego piszącego zagadkę. Można przypuszczać, że Tyrmand po prostu zmienił zdanie i już 15 stycznia, po dwóch tygodniach od pierwszego zapisu, zobaczył w swoim dzienniku nie powszednią praktykę piśmienną, ale powszednią praktykę twórczą, której efekty bliskie są literaturze. W dalszych partiach dziennika ta dwuznaczność będzie jednak dalej obecna, a diarysta do końca nie uzna, że oto dziennik stał się dla niego nowym, w pełni wartościowym gatunkiem literackim, który zaczął uprawiać. Wątpliwościom, czy dziennik może być uznany za „prawdziwą twórczość” („Prawdziwa twórczość, a raczej jej początek, leży w szufladzie”, DWO 112), będzie towarzyszyło wzrastające przywiązanie do dziennika („Chyba jednak zostanę przy tym dzienniku, mimo że jest to namiastka twórczości. Ja już trochę ten dziennik kocham za jego ułomność, niepełność, za satysfakcję grzebania się w nieprzewidywalnym, kiedy myślę o jego przyszłych losach…”, DWO 112), a pewnego dnia pojawi się nawet wyraźne, choć nagłe i zaskakujące dla samego diarysty, przeświadczenie, iż dziennik „może mieć wartość doniosłą i nieprzemijającą”:
Dotychczas uważałem to za bzdury przynoszące co najwyżej odprężenie psychiczne na prywatny użytek. Dziś zrozumiałem, że to może być ważne, doznałem – jak nigdy – uczucia, że to, jeśli zostanie, przetrwa, dotrze do prasy drukarskiej – zostawi po mnie ślad. Jasno też dojrzałem po raz pierwszy prawdziwego adresata tych kartek. Piszę ten dziennik dla ludzi, którzy przetrwają komunizm, piszę o komunizmie dla tych, którzy odczuli jego ciężar na grzbiecie i jego śmiertelny uchwyt na szyi (DWO 188).
Wyrażona wprost w tym zapisie myśl o przyszłym czytelniku nie znaczy jednak, że wcześniej był on w dzienniku Tyrmanda całkiem nieobecny. Przeciwnie, jest on obecny – i to już od pierwszego fragmentu dziennika. Czasami obecność ta przejawia się w sposób niemal bezpośredni, kiedy diarysta przekazuje informacje o planowanej zawartości tworzonego tekstu („o której kiedyś napiszę szerzej”, DWO 40; „o których wielokrotnie będzie tu jeszcze mowa”, DWO 70; „O tym później”, DWO 94), czy formułuje pytania i uwagi w rodzaju: „Czy mogłem pozostać obojętny na tyle dowodów przywiązania?” (DWO 38); „Ciekawe, co mnie łączy z Dorą Gromb i Filmem Polskim, prawda?” (DWO 75); „Proszę pomyśleć…” (DWO 76); „A więc – uwaga!” (DWO 96). Tego rodzaju sformułowania spotkamy często w felietonach, esejach, artykułach publicystycznych, czasami w powieściach, ale nie w dziennikach intymnych. Jak wiadomo, Tyrmand był świetnym dziennikarzem, po wojnie pracował i pisywał między innymi w „Przekroju”, „Expressie Wieczornym”, „Słowie Powszechnym”, „Tygodniku Powszechnym”. I ten warsztat dziennikarski jest wyraźnie rozpoznawalny w dzienniku49.
Inny, tym razem bardziej powieściowy sposób obecności czytelnika w Dzienniku 1954 Leopolda Tyrmanda przejawia się w tym, że diarysta świadomie używa form podawczych typowych dla fikcji literackiej, takich jak portret, opis, opowieść narracyjna, a nawet dialog. Jednocześnie wyklucza typową dla dzienników osobistych autokomunikację wysokiego kontekstu50 sprawiającą, że duża część zapisów diarystycznych jest zrozumiała jedynie dla samego diarysty, odsyła bowiem do wydarzeń, sytuacji, miejsc czy osób, które tylko jemu są znane (kontekst ten w wydaniach dzienników osobistych jest przez wydawców do pewnego stopnia odtwarzany dzięki przypisom). Tyrmand, rozpoczynając dziennik, zakłada od razu niski kontekst dla sporządzanych zapisów, toteż sukcesywnie wprowadza czytelnika w obręb swojego świata przedstawionego i to dopiero ten świat buduje coraz wyższy kontekst między diarystą a hipotetycznym odbiorcą jego zapisów. Natomiast różnica między kontekstem świata przedstawionego w powieści i kontekstem świata przedstawionego w dzienniku Tyrmanda polega na tym, że ten ostatni tworzony jest na gorąco i w wyraźnym związku ze zmienną i stającą się na oczach diarysty rzeczywistością historyczną oraz rzeczywistością biograficzną, których jego dziennik dotyczy. Bodaj raz tylko Tyrmand czyni wyjątek i wprowadza do dziennika zapis wysokokontekstowy, którego znaczenia możemy się jedynie domyślać: „Bogu dzięki – znów skończyło się na strachu. I to jest najważniejsze dzisiejszego dnia” (DWO 167)51.
Można powiedzieć, że już od pierwszego zapisu Tyrmand zawiera z hipotetycznym czytelnikiem dwojakiego rodzaju pakt. Z jednej strony jest to pakt autobiograficzny zakładający tożsamość piszącego autora, narratora i bohatera (oraz towarzyszący mu pakt referencjalny stanowiący o bezpośrednim odniesieniu do doświadczanej rzeczywistości). Z drugiej strony jest to pakt powieściowy zakładający, że tekst, z którym czytelnik się zapoznaje, stanowi wynik procesu kreacji podobnego do tego, z jakim mamy do czynienia w utworach fikcjonalnych52. Już w pierwszym diarystycznym fragmencie piszący niejako przedstawia się czytelnikowi oraz prezentuje mu, oprócz siebie, drugą ważną postać dziennika, osiemnastoletnią Krystynę, opisując jej urodę i związek, jaki go z nią łączy, a następnie relacjonując obszernie wieczór sylwestrowy spędzony z Krystyną w Klubie Dziennikarzy. Tym samym diarysta-powieściopisarz wprowadza wątek, który stanie się jednym z głównych wątków dziennika-powieści; o jego rozwoju czytelnik będzie na bieżąco informowany.
Powieściowy w tym dzienniku, już w jego zeszytowej wersji, jest w ogóle sposób wprowadzania do tekstu kolejnych osób-bohaterów. A trzeba tu od razu podkreślić, że dziennik Tyrmanda w istotnym stopniu jest zbudowany na relacjach autora-narratora-bohatera z innymi osobami. W każdym zapisie pojawia się jakaś osoba lub osoby, które – jak bohaterowie powieści – są zawsze przedstawiane czytelnikowi poprzez opis ich wyglądu, krótką charakterystykę oraz subiektywną ocenę każdej postaci. Weźmy dwa różne przykłady, cytując jedynie niewielkie fragmenty:
Po południu był u mnie Zbyszek Herbert. Jest to jeden z najwybitniejszych moich współczesnych. Moim zdaniem, jest największym poetą młodego pokolenia powojennej Polski. […]
Herbert nie ma jeszcze trzydziestu lat, jest szczupły, niewysoki, trochę słabowity. Wygląda uczniakowato, ubiera się biednie i przeciętnie, ale schludnie, ma małą zabawną twarz o zadartym, pełnym pogody nosie i ładne, jasne, uśmiechnięte oczy. Jest niezwykle grzeczny i równy w sposobie bycia, ową uprzejmością, życzliwością i spokojem płynącym z najgłębszych pokładów bogatej, szlachetnej osobowości. Oprócz wielkiego talentu nosi w sobie nie mniejszą, arcyrzetelną erudycję i nieprzeciętną inteligencję, co razem składa się na rzadką, wybitną indywidualność. Mówi cicho, interesująco i dowcipnie. Oprócz tych wszystkich zalet ma jeszcze w sobie mnóstwo wdzięku i uroku, co czyni każdą rozmowę z nim niezmiernie atrakcyjną (DWO 51).
Zygmunt Kałużyński jest mocno zbudowanym, łysiejącym brunetem o przystojnej twarzy, chwilami przypominającej oblicze zamyślonego szympansa, a chwilami rozświetlonej przemiłym uśmiechem. Wygląda na dobre, średnioszlacheckie pochodzenie, ubrany jest z niedbałą elegancją w totalnie zagraniczną garderobę, od butów na słoninie po beret baskijski. Co robił przed i w czasie wojny – nie wiem; po wojnie wyjechał do Paryża, skąd zasilał komunistyczną prasę literacką bardzo interesującymi korespondencjami. Nie był to zresztą jedyny jego tytuł do sui generis popularności; drugi stanowiła efektowna historia koniugalna w stylu egzystencjalistycznym, której był bohaterem na trzeciej pozycji (DWO 73).
W dziennikach osobistych bardzo rzadko tak obszernie opisuje się inne osoby, a już prawie nigdy, gdy pojawiają się po raz pierwszy w dzienniku. Diarysta wie przecież doskonale, jak kto wygląda i co robi, a ta wiedza, która jest niewątpliwie wiedzą kontekstową, zwykle pozostaje poza kartkami dziennika. Czasami zapisy o innych osobach są tak zdawkowe i związane z relacjami łączącymi daną osobę z diarystą, że potrzebne są w wydaniu dzienników obszerne przypisy. U Tyrmanda jest inaczej. Tu osoby, postacie realne, często opisywane wraz z imieniem i nazwiskiem (lub inicjałami), są wprowadzane powieściowo, poczynając każdorazowo od wyglądu (to pozwala czytelnikowi wyobrazić sobie taką osobę), a następnie przez podanie cech charakteru, zawodu czy zajęcia życiowego takiej osoby i koniecznie łączących ją relacji męsko-damskich, wraz z intymnymi szczegółami, oraz subiektywnej oceny takiej osoby-bohatera dokonywanej przez diarystę, co z kolei powieściowe nie jest, trudno byłoby bowiem znaleźć narratora, który oceniałby wprost opisywane przez siebie postaci.
Przywołany tu częściowo portret Zygmunta Kałużyńskiego znalazł się w Dzienniku 1954 pod datą 12 stycznia, gdzie stanowi wstęp do bardzo krytycznej oceny książki tegoż Kałużyńskiego wydanej w wydawnictwie Czytelnik, a szerzej jego poglądów na mieszczańską kulturę Zachodu „stanowiącą obraz pustki i chaosu, wyraz bezsensu i systematycznej walki z postępem, rozpasanego, zdegenerowanego indywidualizmu i brutalnej mechanizacji odruchów umysłowych” – jako przykładu „ogłupienia na skutek doktryny” (DWO 74). Zarazem zapis z tego dnia zaczyna się słowami: „Kilka dni temu spotkałem na ulicy pewną panią, która pełni funkcję redaktora w wydawnictwie książkowym Czytelnik” (DWO 72). To właśnie tego rodzaju wprowadzenie, w którym dalej następuje rozwinięcie zagadnienia „niewolniczej dyscypliny kultury w komunizmie”, pozwala Tyrmandowi na przejście do tematu, jakim jest Kałużyński i jego książka, tę bowiem właśnie książkę pani redaktor z Czytelnika wskazuje mu jako przykład liberalizacji kursu w wydawnictwach. Jak widać, nie rządzi tu – przynajmniej do pewnego stopnia – porządek opowiadania, czyli czas pisania diariusza, ale porządek zdarzeń (porządek fabularny), co – jak podkreśla Michał Głowiński – stanowi istotną różnicę między powieścią a dziennikiem intymnym jako wyróżnik powieści53.
Z tym łączy się bardziej zasadnicza różnica wskazywana przez Głowińskiego: dziennik stanowi „formę bez formy”, powieść – również powieść w kształcie dziennika – jest planowaną, przemyślaną konstrukcją. Stąd w powieści-dzienniku nieustanne „zabiegi o ciągłość narracji, o wyrazisty sens globalny, obcy dziennikowi intymnemu”54. Takie zabiegi odnajdujemy w Dzienniku 1954. Tyrmand niewątpliwie dba o ciągłość narracji, o kontynuowanie i doprowadzanie do końca raz rozpoczętych wątków, o nadawanie sensu globalnego swojej opowieści o codziennych zmaganiach bezrobotnego dziennikarza z zafałszowaniami i ograniczeniami życia w realnym socjalizmie narzuconymi przez reżim.
Diarysta w tym przypadku bardzo pieczołowicie konstruuje swój dziennik – zarówno na poziomie poszczególnych zdań czy akapitów, jak i kolejnych datowanych zapisów (każdy z nich stanowi kompozycyjną całość), wreszcie na poziomie całego dziennika z wyraźnym początkiem i nieco mniej wyraźnym, ale jednak dającym się zauważyć zakończeniem. Jednocześnie przenosi proces konstruowania tekstu do sfery myślowej, co w przypadku utworów literackich dokonuje się przede wszystkim w samej praktyce pisania, przy użyciu materiałów i narzędzi piśmiennych:
Chodzę po ulicy i myślę o tym, co napiszę w tym pamiętniku. W tramwajach układam zdania, przy obiedzie obmyślam tematy do zapisania. Rzecz nabiera powoli charakteru patologicznego (DWO 144).
Tyrmand nie tylko myśli o swoim powstającym dzienniku na sposób literacki, ale w ten sam sposób go odczytuje, dokonując jego oceny wedle kryteriów estetycznych, co w odniesieniu do dzienników intymnych rozumianych jako sfunkcjonalizowana praktyka piśmienna nie miałoby żadnego sensu:
Całe przedpołudnie czytałem ten dziennik. Nie powiem, abym promieniał zadowoleniem podczas tego zajęcia. Są w nim oryginalne spięcia myślowe i ujęcia zdań, ale też i dużo niechlujstwa, banału, nieudolności (DWO 165).
Bardzo podobnie oceniała zapisy swojego pierwotnego dziennika Maria Dąbrowska, kiedy po wielu latach przepisywała go na maszynie, niewątpliwie z myślą o jakimś przyszłym czytelniku55. Jak wiadomo, proces przepisywania i redagowania dziennika będzie miał też miejsce u Tyrmanda po dwudziestu latach od brulionowej praktyki rękopiśmiennej (autorka Nocy i dni również prowadziła swój dziennik w zeszytach i brulionach). A jednak widać tu wyraźną różnicę: Tyrmand już na poziomie rękopisu prowadzi i redaguje swój dziennik jednocześnie, tym samym w swej własnej praktyce piśmiennej (rękopiśmiennej!) scala ze sobą dwojakiego rodzaju odrębne praktyki: praktykę codziennego diarystycznego notowania oraz praktykę literackiego tworzenia tekstu. Jego Dziennik 1954 nie jest ani dziennikiem intymnym, ani powieścią, ani powieścią w formie dziennika. Jest praktyką diarystyczną i literacką zarazem i na tym polega jego oryginalność i jego wielkość.
Jako antenatów swojego projektu diarystycznego Tyrmand wskazuje między innymi Samuela Pepysa i André Gide’a56. Pierwszy to angielski siedemnastowieczny urzędnik królewski, który prowadził swój sekretny, zaszyfrowany dziennik przez około dziesięć lat, opisując w nim zarówno swoje życie codzienne (wraz z erotycznymi podbojami), jak i obraz społeczeństwa swoich czasów (zaczynając skądinąd, podobnie jak Tyrmand, 1 stycznia, tylko roku 1660). Drugi, wybitny francuski pisarz, dokonywał wpisów w swoim dzienniku przez całe dorosłe życie (około sześćdziesiąt lat), zapisując w nim codzienne uczucia, przemyślenia i doświadczenia, które z czasem, jeszcze za życia, postanowił sukcesywnie upubliczniać drukiem.
Między sekretem a upublicznieniem – tego rodzaju napięcie odnajdziemy niewątpliwie w Dzienniku 1954. Jednak dziennik Tyrmanda tylko w niewielkim stopniu przypomina diariusz Samuela Pepysa czy André Gide’a. O wiele bliżej mu do wydanego w 1976 roku Kalendarza i klepsydry Tadeusza Konwickiego i jego późniejszych kolejnych „łże-dzienników”. Gdyby jednak szukać podobnego dziennika powstającego w tym samym czasie, należałoby wskazać przede wszystkim Dziennik Witolda Gombrowicza57. Jak wiadomo, jego pierwszy Fragment z dziennika ukazał się w kwietniowym numerze „Kultury” z roku 1953, a w tym samym roku dołączyły do niego trzy kolejne fragmenty, w roku następnym zaś, czyli 1954, aż sześć. Trudno powiedzieć, czy Tyrmand poznał któryś z nich, ale jest to wielce prawdopodobne. Przyszły autor Złego bardzo cenił autora Ferdydurke („Biedny Gombrowicz, mój ukochany pisarz!”, DWO 72), miał dostęp do wydawnictw z zagranicy, w tym do wydawnictw „Kultury” (znał m.in. emigracyjną publicystykę Czesława Miłosza z jego koncepcją Ketmanu58), wysoce prawdopodobne więc, że któryś z fragmentów Dziennika Gombrowicza wpadł mu w ręce. Niezależnie od tego, czy tak właśnie było, zdecydował się na podobne posłużenie się dziennikiem jako orężem własnej walki o niezależność i wybitność, wykorzystując możliwości powszedniej praktyki diarystycznej (spersonalizowany, osobisty język, związek z doświadczeniami codzienności, nieprzewidywalność i dynamiczny rozwój w czasie) w połączeniu z możliwościami, jakie daje praktyka literacka (dbałość o słowo jako materiał twórczości, świadoma konstrukcja, zaadresowanie do hipotetycznego czytelnika). I jeden, i drugi zdecydował się na dziennik, który nie przestając być praktyką diarystyczną, stawał się zarazem literaturą – literaturą osobistą. Różnica była taka, że Gombrowicz, pisząc swój dziennik, wiedział, że niebawem dotrze on do czytelników za sprawą druku w „Kulturze” (a następnie w kolejnych tomach książkowych wydawanych przez Instytut Literacki). Tyrmand pisał do szuflady, ale pisał z nadzieją, że może kiedyś jego dziennik zostanie wydrukowany („Ja też piszę «do szuflady», ale ten dziennik jest bronią automatyczną, pistoletem maszynowym, który wydobyty za sto lat, będzie strzelać z równą skutecznością, jak dziś, tak jest naoliwiony zmaganiem”, DWO 213; „Niby pogodziłem się z myślą, że nie ujrzę tego dziennika nigdy w druku, nie mogę się jednak pogodzić z tezą, że noc komunizmu się nie skończy dla nas nigdy…”, DWO 237). Co – jak wiadomo – stało się dopiero po z górą dwudziestu latach.
DR HAB. PAWEŁ RODAK, PROF. UW
Historyk literatury i kultury polskiej, profesor w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, dyrektor Ośrodka Kultury Polskiej na Sorbonne Université (2016–2019), dyrektor IKP UW (2012–2016). Zajmuje się historią nowoczesnej literatury i kultury polskiej XIX i XX wieku (ze szczególnym uwzględnieniem okresu wojennego i diarystyki) oraz antropologią słowa w kulturze (przede wszystkim praktykami pisma i druku). Autor książek: Wizje kultury pokolenia wojennego (Wrocław 2000), Pismo, książka, lektura. Rozmowy: Le Goff, Chartier, Hébrard, Fabre, Lejeune (Warszawa 2009), Między zapisem a literaturą. Dziennik polskiego pisarza w XX wieku (Żeromski, Nałkowska, Dąbrowska, Gombrowicz, Herling-Grudziński) (Warszawa 2011); autor wyboru tekstów i redaktor naukowy książek Philippe’a Lejeune’a „Drogi zeszycie…”, „drogi… ekranie”. O dziennikach osobistych (Warszawa 2010) oraz Rogera Chartiera Czy książki wywołują rewolucje? Szkice z historii książki, lektury i kultury piśmiennej (Warszawa 2019). ORCID: orcid.org/0000-0003-3538-4676
NOWY ROBINSON WARSZAWSKI. LEOPOLD TYRMAND (DIARYSTA) WOBEC STOŁECZNEJ ELITY KULTURALNEJ
BOGUSŁAW DOPART
Pierwsze wydanie dziennika, który dziś słusznie uchodzi za dzieło życia Leopolda Tyrmanda, emigracyjne wydawnictwo londyńskie Polonia publikuje w roku 1980. Przedmowę do tej edycji autor datuje: „ostatni dzień grudnia 1979”. Tekst z dziedziny literatury dokumentarnej czeka na druk ćwierć wieku i trzy kwartały – czy nie za długo? Autor Dziennika 1954 ma świadomość, że sprawa nie jest oczywista. Skoro opuścił kraj 15 marca 1965 roku, nie ma już od piętnastu lat bezpośredniego kontaktu z materią socjologiczną swego dokumentu. Jego bohaterowie nie są tymi samymi ludźmi, których opisywał, podobnie jak on sam nie jest już Tyrmandem AD 1954. Pisarz nie decyduje się na głębsze korekty w treści swego dokumentu (czego dowiedzie edycja wersji oryginalnej w roku 199959), chociaż kilka interwencji redakcyjnych nie pozostaje bez znaczenia60.
Nie mamy powodu nie wierzyć Tyrmandowi AD 1979, gdy na pierwsze miejsce pośród swych dylematów autorskich wysuwa następującą wątpliwość:
Przy pracy nad dziennikiem w Connecticut zagadnieniem centralnym było: co czynić z sądami o ludziach? Sądy takie starzeją się i dezaktualizują, co nie znaczy, że tracą swą słuszność bądź niesłuszność. […] rejestrując codzienne wieści, nastroje, pogłoski, pobieżnie zasłyszane informacje, dziennik podatny jest do przeinaczeń, błędów rzeczowych, czasem grubych, wręcz do deformacji prawdy. Parając się z tym problemem zdecydowałem niczego nie zmieniać – niech przejdzie do historii wraz z moim niedowidzeniem, ignorancją, niedbalstwem, pomyłkami. Natomiast subiektywne oceny jednostek to inna sprawa61.
W latach powojennych Tyrmand współpracuje ze znamienitymi tytułami krakowskimi: z „Przekrojem” (debiut 1946)62 i „Tygodnikiem Powszechnym” (debiut 1949), jednak nikt nie mógłby wątpić, że całą swą fantazją pozostaje on „wszystkożernym” tygrysem warszawskiego dziennikarstwa, potencjalnie redakcyjnym geniuszem „Expressu Wieczornego”, w fikcyjnym świecie powieściowym legitymującym się nazwiskiem Edwin Kolanko63. To właśnie Tyrmand jest specjalistą od „małej socjologii”, która na łamach „Tygodnika Powszechnego” ma służyć za inspirujący do refleksji peryskop przemian obyczajowych w PRL-u. Obserwacja uczestnicząca życia towarzyskiego – przez chwilę Krakowa czy Zakopanego, natomiast stołecznej Warszawy z dnia na dzień – staje się żywiołem socjologicznym refleksji Tyrmanda, tematem głównym Dziennika 1954. Kim są, w perspektywie jego dociekliwej, kompetentnej „małej socjologii”, reprezentatywni przedstawiciele elity kulturalnej Warszawy czasów stalinowskich? Pacynkami z ideologicznego teatru marionetek czy pełnokrwistymi kreacjami literackimi? Postaciami zredukowanymi do swej roli społecznej czy osobami uwikłanymi w zasługujące na wyrozumiałość dylematy egzystencjalne i wybory moralne? Odstraszającymi upostaciowaniami konformizmu, zakłamania, zdrady czy żywymi alegoriami „ludzkiej, arcyludzkiej” adaptacji do warunków nieprzyjaznej historii?
Gdy Leopold Tyrmand składał podpis pod Przedmową do swego Dziennika 1954, system komunistyczny był bliski ostatecznego bankructwa ideowego, gospodarczego, moralnego. Datowanie „ostatni dzień grudnia 1979” należy więc z pełnym uzasadnieniem umieścić między wyborem arcybiskupa krakowskiego na tron Piotrowy a Sierpniem 1980 roku. Między profetyczną proklamacją Jana Pawła II na placu Zwycięstwa 2 czerwca 1979 roku („Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi!”) a Solidarnością, tą wybuchową rewitalizacją narodowej więzi i pamięci, świadectwem trwania w polskiej mentalności etosu, który wolno nazwać romantycznym – etosu mającego w swym rdzeniu idee wolności i wiary64. Atmosfera społeczna w Polsce i nastroje polskich emigrantów politycznych po porozumieniach sierpniowych silnie i na trwałe naznaczyły recepcję Dziennika 195465. Bilansowanie komunistycznej dewastacji kraju i demaskowanie ludzi systemu PRL-u („Który skrzywdziłeś człowieka prostego…”) wzmagało siłę oskarżycielską Tyrmandowskiego dokumentu i czyniło z autora poniekąd „tego sprawiedliwego”, kontestatora stalinizmu z pobudek bohaterskich, jednego spośród jakże nielicznych! Taką lekturę umacniał później nieprzejednany antykomunizm Tyrmanda emigranta i gotowość do poniesienia przykrych konsekwencji konfliktu z ideologicznym mainstreamem w Stanach Zjednoczonych.
Łatwo stwierdzić, że na kartach Dziennika 1954 brak roszczeń autora do odgrywania roli autorytetu moralnego czy choćby mentora-moralisty wobec swej głównej grupy odniesienia, tj. wobec warszawskiego środowiska kulturalnego. Tyrmand, rzecz jasna, z satysfakcją odnotowuje symptomy pewnej „niewygody psychicznej”, odczuwanej przez konformistów, beneficjentów polityki kulturalnej (oraz inżynierii społecznej) władz jeszcze stalinowskiego PRL-u w konfrontacji z jego własną niezależnością duchową i obyczajową autonomią66