36,90 zł
Fascynująca podróż w śmiertelnie groźną dziś przeszłość, w powieści, w której znalazło się więcej faktów niż w niejednej teczce IPN-u.
Vladimir Wolff w swojej najnowszej książce odkrywa mroczne tajemnice i głębokie związki historii z teraźniejszością. Dawne zbrodnie, jak stare drzewa, rzucają bardzo długie cienie. Jakie powiązania istnieją pomiędzy zabójcami i słynnym Alim Agcą?
Co łączy bestialskie zabójstwo starszego mężczyzny i śmierć młodej kobiety?
Komisarz Paweł Tomczyk staje przed zagadką, która początkowo wydaje się nie mieć rozwiązania. Zaczynają jednak ginąć kolejne osoby, a policjant trafia w sam środek wydarzeń, które swoje źródło wydają się mieć w odległej przeszłości...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 279
Łódź Charona
© 2018 Vladimir Wolff
© 2018 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Rafał Gawin
Korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
ISBN 978-83-65904-13-3
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Dla M., która koniecznie chciała zostać trupem.To da się zrobić.
Pierwszego zwłoki zobaczył, gdy miał dwanaście lat.
To nie żart. Chodził wówczas do podstawówki na szczecińskim Pogodnie. Mógł być rok 1983 lub ‘84, ale nie wcześniejszy ani późniejszy. Szkolny woźny, którego, jak głosiła plotka, opuściła żona, wpadł w depresję. Krótko później strzelił samobója w pomieszczeniu należącym do konserwatora. Zupełnym zbiegiem okoliczności widział dyndające u sufitu ciało nieszczęśnika, zanim do szkoły przyjechała karetka pogotowia i zabrała trupa do prosektorium.
Przez lata zastanawiał się, co sprawiło, że facet powiesił się na terenie szkoły. Chyba nie przemyślał tego do końca. Już podczas pracy w policji zetknął się z wieloma podobnymi przypadkami. Motywy działania były różne i nie jemu dochodzić, co pchało ludzi do podejmowania takiej decyzji. W zasadzie każdy powód był dobry, by odejść z tego świata.
On sam…
– Panie komisarzu…
– Tak? – Zerknął w stronę młodego aspiranta.
– Tam…
– Możecie wyrazić się jaśniej?
– Kazał pan przeczesać teren.
– Owszem, kazałem. Jest z tym jakiś problem?
– Natknęliśmy się na jeszcze jedne zwłoki. – Wzrok funkcjonariusza co rusz uciekał w stronę leżącego parę metrów dalej ciała. – Lepiej, żeby pan je obejrzał.
– Dobrze. Ale najpierw skończę tutaj.
Powietrze po porannym deszczu było przesycone wonią zgnilizny, mokrego drewna i Bóg wie czego jeszcze. Ta mieszanka spowodowała u niego lekki ból głowy. Nic w tym dziwnego, skoro ostatnie dni przesiedział na komendzie, ćmiąc szluga za szlugiem i przeglądając akta sprawy, którą należało zamknąć. Nie chciał, aby sąd dopatrzył się uchybień proceduralnych. Po ostatnich zmianach wszyscy zrobili się nad wyraz ostrożni. Liczył się każdy szczegół, a adwokat Robbiego potrafił to wykorzystać. Był najlepszy w mieście, a gadkę miał tak gładką jak skóra niemowlaka. Jeszcze wybroni sukinsyna i ten zamiast dwudziestu pięciu lat dostanie dziesięć, a z pudła wyjdzie po siedmiu za dobre sprawowanie.
Życie nie jest sprawiedliwe.
Nikt też nie obiecywał, że będzie łatwo.
Na przykład tego fagasa przed nim szczęście opuściło już na zawsze.
Chudzielec koło siedemdziesiątki, goły, jeżeli nie liczyć jednej skarpetki na prawej nodze. Cała reszta… No cóż, oględnie mówiąc, nie wyglądał dobrze. Można by powiedzieć, że trup jak trup, gdyby nie parę szczegółów. Nad tym gościem trochę „popracowano”. Paru młodszych kolegów nawet nie próbowało podejść bliżej, a i sam lekarz dokonujący wstępnych oględzin wyglądał na wstrząśniętego. Faceta po prostu zmasakrowano, obcięto mu palce, naderwano uszy, wykastrowano, a na koniec rozpruto brzuch i wywleczono flaki, które kłębiły się teraz w kałuży krwi.
Jak nic trafił na psychola lub niewyżytego studenta medycyny, przygotowującego się do swojej pierwszej sekcji zwłok.
– Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. – Medyk obrócił głowę denata i wskazał na oczy. – Przebite wykałaczkami. Obrzydliwe.
– Tak sądzisz?
– Może nie mam racji? Kto jest zdolny do podobnego bestialstwa? Widziałem już różnych sztywniaków, ale ten jest…
– No, jaki?
– …wyjątkowy – dokończył lekarz, na którego twarzy dawało się dojrzeć wyraz zniechęcenia.
Komisarz Paweł Tomczyk westchnął i cofnął się o krok. Prawdę powiedziawszy, i jemu żołądek podchodził do gardła. Z kieszeni kurtki wyjął paczkę chesterfieldów i zapalił jednego, kontemplując otoczenie.
Nikt mu nie musiał mówić, że prowadzenie tej sprawy będzie prawdziwą drogą przez mękę. Tu nic się nie kleiło. Jaka chora wyobraźnia mogła się dopuścić czegoś podobnego? Zadźganie nożem, jak najbardziej; pobicie ze skutkiem śmiertelnym, wypadek drogowy, gangsterskie porachunki, zbrodnia w afekcie. Ale to?
Głęboko zaciągnął się papierosem, wypuszczając dym ku górze.
Na razie nie znali nawet personaliów zamordowanego. Może ktoś tam na niego czekał? Żona, dzieci? Może wciąż drżą z niepokoju, zastanawiając się, co też się stało z ich mężem, ojcem czy dziadkiem.
Miejsce też nieciekawe. Znajdująca się opodal ulica, o wdzięcznej nazwie Miodowa, łączyła dwie peryferyjne dzielnice Szczecina – Głębokie i Osowo. Ulica. Wielkie słowo. Na znacznym odcinku biegła przez las. Nie było chodników, lamp, tylko szare pnie drzew ciągnące się nieregularnym szpalerem wzdłuż jezdni. Niby miasto, ale z samego rana, zwłaszcza w listopadzie, nie uświadczysz tu żywego ducha.
Przez plecy Tomczyka przebiegł dreszcz. Było zimno i wilgotno. Złota polska jesień już przeminęła, ustępując miejsca tej dziwnej porze roku trwającej między listopadem a styczniem. Ni to jesień, ni zima. Temperatura plusowa, ale ta odczuwalna oscylowała w granicach zera. Buty komisarza chłonęły wodę jak gąbka. Miękkie i wygodne – nadawały się do biura, a nie zasuwania po grząskiej ziemi.
Dopiął kurtkę i postawił kołnierz, dziwiąc się własnej głupocie. Gdyby ubrał się cieplej, to nie trząsłby się teraz jak osika.
– Panie komisarzu, pan pozwoli.
– Dobra, już idę.
Tomczykowi nie pozostało nic innego, jak ruszyć w ślad za niecierpliwym aspirantem, który już od dłuższej chwili przestępował z nogi na nogę, dając wyraźnie do zrozumienia, że dłużej czekać nie wypada.
Nie uszli daleko, najwyżej sto metrów, mijając po drodze śródleśny parking. Tomczyka zdziwił biały crossover Nissana, stojący wśród kilku wozów należących do Komendy Wojewódzkiej.
Jeżeli to któryś z kumpli sprawił sobie nową furę i teraz szpanuje wśród kolegów, nie jego sprawa. Prawdę powiedziawszy, miał to gdzieś. W robocie najczęściej korzystał ze służbowego auta, a po pracy poruszał się komunikacją miejską. Mieszkał w centrum, więc na cholerę mu samochód?
– Daleko jeszcze?
– Nie, to już tutaj.
Słowa aspiranta dotarły do świadomości Tomczyka dopiero teraz. Drugi trup. Jakby jednego było mało. Przekleństwa cisnęły się na usta jedno po drugim.
Kolejny raz został zaskoczony. Właściwie to czego się spodziewał? Następnego starca, któremu zdarto paznokcie, pogruchotano prętem kości, by na koniec wcisnąć do ust granulat do udrażniania rur? Jeżeli tak, to się pomylił. Tym razem była to kobieta, której śmierć nie odebrała urody. Niecierpliwym ruchem dłoni zbył aspiranta i sam pochylił się nad zwłokami.
Cholera…
Burza ciemnych, falujących włosów okalała jasną twarz z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi i pełnymi ustami. Szare oczy wpatrywały się w przestrzeń z pewnym zdziwieniem, zupełnie jakby chciała zapytać: co ja tutaj robię?
Szczupłe ciało nie pasowało do miejsca i okoliczności. Przynajmniej nie musiał czekać na wynik sekcji, aby wiedzieć, co ją zabiło. Harmonię burzył jeden szczegół – niewielki otwór, ślad po pocisku, umiejscowiony idealnie między piersiami.
W żaden sposób nie potrafił oprzeć się pokusie zapalenia kolejnego papierosa. Podwójne zabójstwo nie zdarzało się często, a tego, że obie sprawy coś łączy, był akurat pewien.
Starszy facet i młoda kobieta. Pierwsza hipoteza ułożyła się w głowie komisarza niemal od razu. A to, co najprostsze, jest też najbardziej prawdopodobne. Być może sprawa nie będzie tak trudna, jak się z początku wydawało.
Właściwie nie miał tu już nic do roboty. Najlepiej, jeśli wróci na komisariat i poczeka na wyniki autopsji. Technicy w tym czasie zbiorą ślady i wyślą do analizy. Jutro, najdalej pojutrze, będzie wiedział, na czym stoi.
Ostatni papieros pozostawił w ustach nieprzyjemną gorycz, której nie potrafił się pozbyć. Żałował, że nie zabrał mentosów albo tic taców. Co prawda woził ze sobą butelkę mineralnej, ale na samą myśl o wypiciu lodowatej cisowianki dostawał dreszczy. Powinien po drodze zahaczyć o którąś ze stacji benzynowych i wziąć kawę na wynos. Przynajmniej się ogrzeje i uniknie zapalenia płuc.
Na parkingu zebrały się załogi co najmniej pięciu radiowozów. Mundurowi stali i wymieniali uwagi, a z ich ust wydobywały się kłęby pary. Najwyraźniej mocno się nudzili. Jak tak dalej pójdzie, zjadą się tu załogi z całego miasta. Wieść o wybebeszonym facecie już musiała się rozejść. Pewnie zostanie atrakcją dnia, bo trupa w takim stanie nie znajdowało się często.
Niedługo zaczną na ten temat krążyć legendy, podobnie jak o Józefie Cyppku, rzeźniku z Niebuszewa, który przepuszczał ludzkie mięso przez maszynkę do mięsa, ładował je w weki, a na koniec sprzedawał na miejskich bazarach. Afera miała miejsce parę lat po wojnie, ale wciąż o niej pamiętano.
Z kieszeni spodni Tomczyk wyciągnął kluczyki do samochodu i wzrokiem poszukał miejsca, gdzie zostawił wiśniowego opla vectrę, którym przyjechał. Do ambulansu ładowano jedno z ciał, a jego uwagę ponownie przykuł biały nissan.
Co ten wóz tutaj robi?
Jeżeli należał do wielbiciela porannego joggingu, to gdzie jest właściciel? Widok policji już dawno powinien go tutaj zwabić. Numer rejestracyjny: ZS 726 FL. Zapamiętał sekwencję, powtarzając ją kilkukrotnie w myślach. Sprawdzenie, do kogo należy, nie stanowiło problemu. Wejdzie do systemu i otrzyma potrzebną informację.
Odrętwiały z zimna, powlókł się w końcu w stronę opla. Poranek okazał się parszywy. Ciekawe, jaka będzie reszta dnia.
***
Naczelnik Wydziału Kryminalnego szczecińskiej policji, Sławek Górecki, wydawał się postacią wyrzeźbioną z jednego kawałka granitu. Głowa, tułów i kończyny były twarde jak u zapaśnika. Miał nalaną twarz i małe, przebiegłe oczy, którymi świdrował rozmówcę.
Facet, który z pozoru sprawiał wrażenie tyrana, w istocie był zwykłym urzędnikiem po szkole policyjnej w Słupsku i dziesiątkach doszkalających kursów. Owszem, potrafił przypieprzyć, i to zdrowo, ale tylko w początkach kariery, gdy pełnił służbę jako zwykły milicjant. Wybił się dopiero później, a szedł do przodu jak taran. Przynajmniej wiedział, czego chce.
Z wiekiem złagodniał. Już nic nie musiał sobie udowadniać. Jednego nie cierpiał szczególnie: aroganckich podwładnych, którzy sprawiali kłopoty. Na szczęście Tomczyk do nich nie należał.
W mdłym świetle jarzeniowych lamp komisarz widział wirujące w powietrzu drobinki kurzu. Tym razem sprzątaczka się nie postarała. Przynajmniej pierwszy raz tego dnia czuł ciepło rozlewające się w ciele i senność mącącą uwagę.
– Paweł, nas interesują konkrety, a nie wydumane hipotezy. Co ja ci będę mówił. Sam wiesz, jak jest. – Górecki sapnął, odchylając się na krześle. – I nie angażuj się tak bardzo, to ci szkodzi. Pamiętasz, jak było ostatnim razem?
Tomczyk chrząknął, zasłaniając usta dłonią. Wspomnienie morderstwa ośmiolatki ciągnęło się za nim od kilku miesięcy. Co z tego, że dorwali bydlaków po niecałym tygodniu? Mała nie żyła tylko dlatego, że znalazła się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze, a jej oprawcy nie okazali żadnych uczuć. Po włamie mogli spokojnie odejść, nie robiąc krzywdy dziecku, ale nie, musieli udowodnić swoją wyższość. Ciało podrzucili na tory kolejowe, aby upozorować wypadek. Dwa bałwany, jeden piętnasto-, a drugi siedemnastoletni, jak na razie odbywali karę w zakładzie poprawczym. Na kolejnych rozprawach sąd orzeknie, co dalej.
– Wiem, co robię – odparł, starannie unikając wzroku przełożonego. Z psychologiem na ten temat rozmawiał raz. I wystarczy. Gdy się okaże, że potrzebuje pomocy, wywalą go ze służby bez sentymentów.
– Powoli. Nie gorączkuj się.
– Jeżeli masz zastrzeżenia do mojej pracy…
– Daj spokój. Martwię się tylko.
– Niepotrzebnie.
– To ty tak twierdzisz. Pamiętaj, że nikt ci nie chce odebrać zasług. Nad czym teraz pracujesz?
– Kończę Robbiego.
– Dużo ci zostało?
– Same detale. – Komisarz zmarszczył czoło.
Sylwester Kurek, ksywa Robbie, lokalny gangster, ostatni spad po większej grupie, która terroryzowała miasto przed paroma laty. Nikt się nie spodziewał, że urośnie tak bardzo. Inwestował w legalny biznes – nieruchomości i transport, lecz gdy popadł w długi, postanowił załatwić sprawę w starym stylu. Niczego nieświadomi wierzyciele umówili się z nim pewnego lipcowego dnia na odbiór kasy, a w konsekwencji wylądowali w Odrze, każdy z dziurą w głowie.
Robbie nie był tak bystry, za jakiego uchodził. Zamiast pozbyć się spluwy, z której strzelał, ukrył ją w jednym z magazynów należących do prowadzonej przez siebie firmy. Trochę trwało, zanim go przymknęli. Dostanie dwadzieścia pięć lat jak nic, o ile nie wykpi się względami proceduralnymi.
Lepiej, żeby tak się nie stało.
– Przekażesz akta Grażynie. Dokończy robotę za ciebie.
– Zanim ją wprowadzę… – jęknął Tomczyk.
– Poradzi sobie, spokojnie. Głupia nie jest. Prawo skończyła z wyróżnieniem. W razie czego jej pomożesz.
Tomczykowi nie pozostało nic innego, jak wzruszyć ramionami. On tu jedynie sprzątał. Decyzje podejmowali mądrzejsi. Komu ten układ nie odpowiadał, mógł się zwolnić i poszukać roboty gdzie indziej. Detektywów i ludzi do ochrony osobistej nigdy za dużo.
Grażynkę Konarską lubił i cenił. Tak jak powiedział Górecki, była bystra. Szybciej niż on upora się z tą całą papierologią.
– Skoro tak uważasz. – Tomczyk nie chciał się kłócić. – Ciekawe, kogo przyślą z prokuratury.
– Izdebską.
– Coś podobnego. – Tym razem nie potrafił ukryć zdziwienia. – Tę Izdebską?
– A znasz jakąś inną?
– Jestem po prostu zaskoczony.
– Przynajmniej będziecie mieli okazję poznać się lepiej. Tylko mi nie mów, że na nią nie lecisz. Pół komendy ma na nią ochotę.
– Mężatka.
– A w czym ci to przeszkadza? – Górecki mrugnął znacząco. – Tylko uważaj, żeby cię za bardzo nie rozpraszała. Wiem, wiem, ty za babami nie latasz. Ale z Izdebską żartów nie ma.
Uwagi Góreckiego puszczał mimo uszu. Izdebska na tę robotę wydawała się zbyt delikatna. Widział ją parę razy na komendzie i w prokuraturze okręgowej na Stoisława, lecz nigdy nie pogadali dłużej niż pięć minut. Prawdę powiedziawszy, trochę go onieśmielała. Czuł się przy niej jak ubogi krewny z prowincji, który nie wie, jaką łyżeczką je się deser, jaką zupę i że krojenie ziemniaków na talerzu jest niewyobrażalnym faux pas.
Tomczyk uznał rozmowę za zakończoną. Wstał i skierował się do drzwi. Nim zdążył uchwycić klamkę, ukazała się w nich sekretarka naczelnika.
– Już są.
– Dobra. Proś ich. – Sławek Górecki wygładził klapy służbowej marynarki.
– Nie wspominałeś o gościach – powiedział Paweł na odchodnym.
– Delegacja z sąsiedniego landu. Chcą koniecznie zaznajomić się z naszymi procedurami.
– To źle?
– Diabli ich nadali.
Tomczyk uśmiechnął się pod nosem. Wiele osób wiedziało, jakie Górecki ma nastawienie do przyjaciół z Niemiec. Niechęć to zbyt delikatne określenie. On ich patologicznie nie cierpiał. Zmuszony do oficjalnych kontaktów rozmawiał z nimi przez tłumacza lub po angielsku. Niemiecki w żaden sposób nie chciał przejść mu przez gardło. Nikt nie wiedział, skąd się wziął ten uraz, ale na podobne schorzenie cierpiało wielu mieszkańców Szczecina.
Już w sekretariacie Paweł spotkał trzech mężczyzn i jedną kobietę. Cała czwórka paradowała w zielonych mundurach niemieckiej policji.
– Guten Tag – chór ochrypłych głosów odezwał się na widok komisarza.
– Bitte, bitte. – Paweł wskazał jedyny słuszny kierunek, sam stając pod ścianą i czekając, aż zostanie wyminięty.
Grubo ciosane twarze funkcjonariuszy przywodziły Tomczykowi na myśl oblicza germańskich wojowników, którzy przez zupełny przypadek zabłąkali się w nie swoich czasach. Każdy z nich pachniał jakimś chemicznym odczynnikiem, tylko przez przypadek noszącym nazwę wody toaletowej. Wyjątek stanowiła kobieta, wysoka i postawna, o czekoladowym kolorze skóry, w stopniu Polizeioberrat – wyraźny znak zmian, jakie się dokonały.
O ile się orientował, do Meklemburgii-Vorpommern, czyli landu bezpośrednio przylegającego do Zachodniopomorskiego, przybyło najmniej uchodźców z Azji i Afryki, ale i tu odsetek kolorowych był całkiem spory. A nie wszyscy okazali się potulnymi barankami.
Poczekał, aż towarzystwo zniknie w gabinecie Góreckiego, i poszedł do siebie, ignorując ssanie w brzuchu. Od rana nic nie jadł. Na samej kawie i papierosach daleko nie zajedzie.
Żarcie i tak musiało poczekać. Pora brać się do roboty. Pierwsze dwadzieścia cztery godziny są kluczowe dla śledztwa.
Na początek sprawdzi rejestrację SUV-a stojącego na parkingu, choć nie wiązał z tym większych nadziei. Jak znał życie, wóz należał do jakiegoś pyskatego gościa, mającego do policji cały szereg zastrzeżeń. Użeraj się później z takim podczas wyjaśnień. Szkoda, że nie sprawdził nissana wcześniej. Zajrzałby do środka i znalazł odpowiedzi na parę pytań.
Zszedł piętro niżej i długim korytarzem dotarł do zajmowanego przez siebie biura, które dzielił z Darkiem Nowakiem i Grażynką Konarską. Biurka, krzesła, szafa na akta, komputery i samotna paprotka na okiennym parapecie składały się na twórczy nieład panujący w pokoju. On sam obsesyjnie nie znosił, kiedy ktoś dotykał akt spraw, nad którymi pracował. Niczego później nie potrafił znaleźć. Niejednokrotnie dostawał szału, przetrząsając zakamarki biurka i metalowej szafy. Nie należał do pedantów, ale lubił wiedzieć, gdzie się co znajduje.
Podkomisarz Nowak przymierzał się właśnie do drugiego śniadania, a może wczesnego lunchu. Facet ważył najwyżej sześćdziesiąt pięć kilo, sama skóra i kości, a jadł za trzech, obsesyjnie przy tym dbając o własne zdrowie. Godzinę przed robotą biegał, nie zważając na aurę. Godne podziwu, choć zdaniem Tomczyka w ten sposób tylko unikał siedzenia w domu.
Konarskiej nie było. Kiedy przyjdzie, dowie się, co też przygotował dla niej Górecki.
– Cześć.
– Ahm… – Odpowiedź Nowaka była cokolwiek niezrozumiała. Ciężko mówić i żuć wielką kanapkę jednocześnie.
Trochę potrwało, zanim przełknął pierwszy kęs.
– Słyszałem, co się stało.
– Wieści prędko się rozchodzą – burknął Tomczyk, opadając całą masą ciała na krzesło.
– Facet już dostał ksywkę.
– Jaką?
– Adonis – z powagą powiedział Nowak i zaraz potem parsknął śmiechem. – Niezłe, co?
– Bardzo zabawne.
– Nie ja to wymyśliłem, tylko ci z laboratorium. Dobrze wiesz, jakie mają zboczone poczucie humoru.
– Przy mnie tak nie dowcipkowali. – Paweł sięgnął po długopis i bloczek z samoprzylepnymi karteczkami. ZS 726 F… Na końcu było L czy X? Nieważne, spróbuje jednej i drugiej kombinacji.
– Robbie poszedł w odstawkę?
– Tak. Grażyna się nim zajmie. Sławek tak zadecydował.
Tomczyk uruchomił komputer, wpisując odpowiednie hasło i login. Trochę potrwało, zanim program zaskoczył. Przez ten czas wpatrywał się w kartkę, zachodząc w głowę, czy aby na pewno ciąg liter i cyfr jest prawidłowy.
– Na pewno się ucieszy.
– Nie ma jak papierkowa robota. Właściwie to gdzie jest teraz?
– Poszła z dzieckiem do lekarza. W szkołach panuje epidemia grypy.
– I tego wirusa przyniesie nam tutaj.
– Powiedziała, że ma chore dziecko, a nie, że ona jest chora. To spora różnica.
Jak to szło… FL czy FX? Palce Tomczyka zaczęły śmigać po klawiaturze. Na wynik nie trzeba było długo czekać.
Marta Walczyk. Z PESEL-u dowiedział się, ile ma lat. No proszę, kto by się spodziewał? Samochód należał do niej. Zdjęcia nie było, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa mógł przyjąć, że to właśnie jej trupa znaleziono niedaleko nissana.
Punkt dla niego.
Jest ciało, ma i nazwisko. Jeśli dłużej poszpera w bazach danych, może wyskoczy coś jeszcze.
Po paru minutach wiedział, że kobieta wcześniej nie weszła w konflikt z prawem i nie miała konta na Facebooku, a mandaty uiszczała w terminach.
Czysta jak kryształ. Lepiej być nie mogło. Co więc robiła obok starca z obciętym przyrodzeniem i flakami na wierzchu?
Pani Marto, jakie skrywa pani tajemnice? To, że jakieś miała, akurat nie ulegało wątpliwości.
Jest i adres. Wypada pogadać z najbliższymi, ale nie dziś. Najpierw niech to zrobi Grażyna.
On się do takich spraw nie nadawał.
Jak on lubił takie sytuacje. Tu rodzina przy obiedzie, a u drzwi mundurowi z ponurymi minami. Kobieta była młoda, więc na pewno ktoś się o nią troszczył.
Teraz Adonis.
Skarcił się w myślach, że użył takiego określenia. Tak nie wypada. Jakiś szacunek zmarłemu się przecież należy. Dziad, nie dziad…
Założył nogę na nogę, a ręce splótł na piersi. Jakieś powiązania pomiędzy tą dwójką musiały istnieć. Przyjechali nocą w odludne miejsce i co?
Sekcja zwłok da odpowiedzi na kilka pytań, ale nie na wszystkie. Ktoś ich zaskoczył? Już samo zabójstwo jest aktem okrucieństwa. Pastwienie się nad kimś, kto nie może się bronić, i to w taki sposób, aby cierpiał jak najbardziej, to może nie żadna nowość, ale na ich terenie do takich incydentów nie dochodziło często.
Może jednak powinien się skoncentrować na tym zmasakrowanym? Na pewno miał o czym myśleć.
***
Gnany irracjonalnym odruchem, pojechał następnego dnia na miejsce zbrodni. I tym razem było tu cicho i spokojnie. Aż za spokojnie. Las zdawał się przesiąknięty cmentarną ciszą. Przynajmniej nie padało.
Tomczyk sięgnął po papierosa i zapalniczkę. Już dawno powinien skończyć z tym durnym nałogiem. Rzucał ze sto razy. Zawsze się udawało. Na tydzień, czasami dłużej. A potem zachodził do Żabki albo Fresha i kupował kolejną paczkę. Zaciągać się dymem lubił z wielu powodów, ale najważniejszy był ten, że miał słabą wolę.
Trzasnął krzemień, a płomień wystrzelił w górę. Jak on to lubił.
Po wczorajszym zamieszaniu teren zdarzenia wciąż otaczała biało-czerwona plastikowa taśma, przytwierdzona do pni sosen. Sporo tego było. Hektar jak nic.
Wolnym krokiem podreptał w stronę, gdzie odnaleziono zwłoki Adonisa… tfu… znów to samo. Niefortunne określenie wbiło mu się do głowy.
Ciało, parking, drugie ciało. Ogarniał to niemal jednym spojrzeniem. Wyobraził sobie scenę mordu. Jaką nienawiść należało nosić w sercu, aby dopuścić się tak okrutnego czynu?
Ostatni raz zaciągnął się dymem i cisnął niedopałek na ziemię. Wzdrygnął się, gdy za plecami usłyszał warkot silnika. Zdaje się, że jakiś kierowca koniecznie musiał zaspokoić chorą ciekawość.
Niegdyś biały, a dziś mocno zakurzony seat ibiza zatoczył się na parking, zatrzymując nieopodal vectry komisarza.
Po jaką cholerę cię tu przyniosło, człowieku? Nie mogłeś posiedzieć w domu i pooglądać telewizji?
– Cześć, Paweł.
Tomczykowi nieco ulżyło. Adama Zagórnego, gwiazdę lokalnego dziennikarstwa, znał dobrze. Kumplowali się jeszcze za starych czasów. Nawet się lubili. W miarę. Przynajmniej nic do siebie nie mieli. Ich drogi rozeszły się już dawno temu, ale co jakiś czas wpadali na siebie, wymieniając się informacjami z życia wspólnych znajomych.
Zagórny, niewiele starszy od Tomczyka, był łysiejącym blondynem z wyraźnie zarysowanym brzuszkiem wytrawnego piwosza. Poza tym wyglądał nieźle jak na faceta pod pięćdziesiątkę.
– Miałem nosa.
– Raczej ktoś dał ci cynk. – Paweł podszedł bliżej, wyciągając rękę na powitanie. – Mam rację?
– Nigdy nie wierzyłeś w mój dziennikarski talent. – Zagórny był nie tylko pismakiem, ale i twórcą szeregu filmów dokumentalnych opowiadających o szczecińskich mordercach i aferach kryminalnych. Kto jak kto, ale Adam siedział w temacie jak nikt inny.
– Pozostaje mi tylko zadać pytanie: co cię tu przygnało? – Mimo całej sympatii do kumpla Tomczyk nie lubił, jak wpieprzano się w jego sprawy.
Dziennikarz obrzucił gliniarza ciekawym spojrzeniem.
– To ty prowadzisz śledztwo w sprawie podwójnego zabójstwa?
– Nawet jeżeli, to co?
– Nic. Tak tylko pytam. – Zagórny wytarł palcami nos, a ręce schował do kieszeni. – Lubię wiedzieć.
– Szykujesz materiał – ni to zapytał, ni stwierdził komisarz.
– Ludzie chcą wiedzieć. Mają do tego prawo. Chyba im nie zabronisz?
– Żyjemy w wolnym kraju.
– Tak mówią, ale ile w tym prawdy?
Tomczyk zrobił krok, później drugi, smętnie kiwając głową.
– Facet leżał tam. – Wskazał kierunek. – Ona tu…
– Ciekawe.
Zagórny z zakamarków kurtki wyciągnął smartfona i zaczął strzelać zdjęcia. Sam las i powiewająca na wietrze taśma. Plener jak wszyscy diabli.
– Jakieś szczegóły?
– Sami niewiele mamy.
– Mówisz tak za każdym razem, gdy się spotykamy.
– Dla dobra śledztwa…
– Znam ten tekst lepiej od ciebie. – Adam wciąż rozglądał się dookoła z zaciekawieniem. – Świadkowie?
– Jak na razie brak. Może się jacyś pojawią. Ale na tym etapie kompletna cisza. Sam widzisz, że to zupełne pustkowie.
– Określono już porę.
– Wciąż czekam na wyniki sekcji.
– To pojedź do Virgi i pogadaj z kelnerami. Co ci szkodzi? Może oni coś wiedzą.
Virga, knajpa, ale taka lepsza, z zadęciem, znajdowała się kilkaset metrów dalej, na pętli autobusowo-tramwajowej przylegającej do jeziora i miejskiego kąpieliska Głębokie.
Urokliwe miejsce. W sam raz na romantyczny wypad.
– Wyślę tam kogoś – powiedział na odczepnego, zastanawiając się, dlaczego sam nie wpadł na ten pomysł. Chyba się starzał.
– Lepiej zrób to sam.
– Nie myślałeś o zmianie roboty?
– A wyglądam na samobójcę? – mruknął pod nosem Zagórny.
– Nigdy nie wiem, kiedy żartujesz, a kiedy mówisz poważnie.
Przeszli parę metrów i ponownie przystanęli.
– Mam do ciebie prośbę. Wstrzymaj się z publikacją. Narobisz niepotrzebnej paniki. Już widzę ten nagłówek: „Wampir z Głębokiego wciąż pozostaje na wolności”.
– Jak długo to potrwa? Aż ty się rozkręcisz?
– Tak będzie najlepiej.
– Nic z tego. Szefowie mnie cisną.
– Myślałem, że to ty jesteś tu szefem.
– Tu tak, ale mówię o tych z Warszawy. Sprzedaż leci nam na łeb na szyję. Obiecałem lepsze wyniki. – Dziennikarz skrzywił usta.
– I dlatego pójdziesz w tanią sensację. – Tomczyk nie był zachwycony tym, co usłyszał.
– Paweł, ile my się znamy? Trzydzieści lat?
– Jakoś tak będzie.
– I sądzisz, że chcę ci zrobić świństwo?
– Tego akurat nie powiedziałem.
– Dobrze, zrobimy tak: dasz, co masz, a ja pokręcę się przy sprawie. Mam swoje dojścia.
– Niech ci się nie wydaje, że to takie proste.
Jak na gliniarza przystało, Tomczyk nie lubił, gdy nieprofesjonaliści zaczynali prowadzić śledztwo na własną rękę. Prawie zawsze wynikały z tego niepotrzebne komplikacje. Pomysł Adama może nie był zły, ale bez przesady. Istniała subtelna różnica między zawodowcem a amatorem.
– Przesadzasz.
– Rób, jak chcesz.
Znał Adama na tyle, aby wiedzieć, że jeżeli ten wbije sobie coś do głowy, trudno będzie go później odwieść od pomysłu. Obrażony pójdzie do samego komendanta wojewódzkiego z odpowiednią porcją pochlebstw i nie tylko, a ten pęknie, wrażliwy na swój medialny wizerunek.
– To co, jesteśmy w kontakcie?
– Jasne.
Pożegnali się i każdy z nich podążył w stronę swojego samochodu. Zagórny odjechał pierwszy, a Tomczyk w międzyczasie wykonał parę telefonów. Wkrótce smartfon zaczął pikać przychodzącymi wiadomościami. Jedna, druga, trzecia… pięknie. Otworzył pliki w kolejności, w jakiej zostały nadesłane.
Foty denata o nieznanym nazwisku robiły wrażenie. Tylko twarz. Innych szczegółów nie potrzebował. Naderwane uszy, przekłute oczy i złamany nos. Od samego patrzenia robiło się niedobrze. Podobieństwo do osoby, jaką był za życia, niewielkie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie chciał oglądać czegoś takiego.
Z kobietą sprawa przedstawiała się inaczej. Rysy twarzy nabrały ostrości, ale poza tym czysta perfekcja. Wyglądała tak pięknie, że aż ściskało za serce.
W końcu włożył kluczyk do stacyjki i odpalił silnik. Dalsze przebywanie w tym miejscu uznał za stratę czasu.
***
Do Virgi zajechał parę minut później. Opel wtoczył się na wyasfaltowany parking, zatrzymując tuż przy śmietniku. Zdaje się, że na razie był jedynym klientem.
Czynne od dziesiątej. Było za pięć, a on bardzo nie lubił czekać. Pchnął drzwi, od razu kierując się w stronę baru. Nim padły pierwsze słowa, wyciągnął służbową szmatę i podetknął ją pod nos kelnerce, niewysokiej dziewczynie o piegowatej buzi i włosach do ramion.
– Komenda Wojewódzka Policji, komisarz Paweł Tomczyk – wyrzucił z siebie na jednym oddechu.
– W czym mogę pomóc? – zapytała rezolutnie.
Uśmiechnął się przymilnie. Za chwilę minie jej ten dobry humor.
– Proszę mi powiedzieć, kto miał wieczorną zmianę?
– Ja.
– Jak miło.
– Stało się coś? – Tym razem w jej oczach zagościł niepokój.
– Była pani sama czy z kimś?
– Sama. W czwartki nie miewamy zbyt wielu gości. Pan rozumie, dzień przed weekendem. Dopiero dziś szykujemy się na większą imprezę.
– No tak, ale ktoś jednak był?
– Owszem.
Tomczyk wyciągnął smartfona i wyświetlił na ekranie postać mężczyzny. Zdjęcie należało do mniej drastycznych.
– Widziała go pani? – Wyciągnął aparat w jej stronę.
– Jezus Maria, co mu się stało?
– Tak czy nie? – zapytał ostrzej.
– Mogę się lepiej przyjrzeć? – Dziewczyna odsunęła się.
– Jasne. – Uważnie ją obserwował. – Może to…
Kolejna fota. Tym razem nie en face, a trochę z boku.
– Nie przypominam sobie.
– To dla nas ważne.
– Przecież mówię.
Wystarczy. Pominął parę kolejnych zdjęć, aż w końcu znalazł to, którego szukał.
– A ona?
Wahanie trwało dłużej niż za pierwszym razem.
– Nie jestem pewna.
Serce w piersi komisarza zabiło żywiej.
– Widziałam ją raz czy dwa…
– Wczoraj?
– Nie. Wcześniej.
– Samą?
– W towarzystwie. Tak mi się zdaje.
– Kogo?
– A skąd mam wiedzieć? Nie pamiętam wszystkich, którzy tu przychodzą. To cała masa ludzi. Są starzy bywalcy, ale najczęściej komuś nagle się zachce kawy po dłuższym spacerze. Jesteśmy tu jedynym lokalem…
– Nie o to pytałem.
– Przepraszam. Zdenerwowałam się.
Wydawało się, że dziewczyna zaraz sięgnie po chusteczkę i wysmarka nos.
– Dobrze, umówimy się tak… tu jest mój numer. – Podał jej wizytówkę. – Jeżeli przypomni sobie pani coś jeszcze, proszę zatelefonować. Dobrze?
– Tak.
– Świetnie. – Tomczyk zaczął zbierać się do wyjścia. – A treść naszej rozmowy proszę zachować dla siebie. Jej ujawnienie grozi przykrymi konsekwencjami.
Nie musiał dodawać nic więcej. Była wystarczająco przerażona, a przecież nie chciał jej wystraszyć.
Samo tak wyszło.
***
W biurze bez zmian. Konarskiej wciąż nie było, a Nowak ładował w siebie kupioną w sklepie sałatkę warzywną.
– Przyszły wyniki autopsji. Masz je na biurku. – Darek odłożył widelec i sięgnął po serwetkę.
– Dobra. Dzięki.
– Grażyna przyjdzie w poniedziałek. Dostała zwolnienie na dziecko.
– Poradzimy sobie bez niej.
Tomczyk sięgnął do akt. Napisano je suchym jak pieprz językiem i nie znalazł w nich nic, czego by nie wiedział wcześniej. Marta Walczyk zginęła od postrzału z broni krótkiej, kaliber 9 mm. Strzał z bliskiej odległości. Śmierć nastąpiła natychmiast.
Przynajmniej nie cierpiała.
Obejrzał zdjęcia, wykonane tym razem aparatem cyfrowym o wysokiej rozdzielczości.
Wszystko pięknie, drażnił go tylko ten znak po sekcji, w kształcie litery Y, rysowany od obojczyków, łączący się przy splocie słonecznym i pociągnięty dalej w dół w stronę pępka. We krwi denatki znaleziono ślady po silnych lekach przeciwbólowych. Alkohol i narkotyki wykluczono.
Osobny protokół zawierał spis przedmiotów. Niewiele tego. Trochę dziwił brak torebki. W samochodzie też jej nie było. Wóz może i nie był sterylnie czysty, ale też nie jakoś szczególnie zapuszczony. Na tylnej kanapie siatka z zakupami, a w niej por, pietruszka i porcja rosołowa kupiona w supermarkecie.
Podrapał się po głowie. Z jednej strony por i pietruszka, a z drugiej wykałaczki? Robiło się coraz ciekawiej.
Adonis zginął wskutek zatrzymania akcji serca. Facet dostał taki wycisk, że jego organizm powiedział dość. Miał już zresztą swoje lata i od dawna leczył się na serce.
Oboje nienotowani.
Uruchomił komputer i wszedł w bazę osób zaginionych. Istniała szansa, że tu znajdzie kolejne informacje.
Kobiety, dzieci i mężczyzn do lat pięćdziesięciu sobie darował. Interesowali go starcy, wyłącznie z Zachodniopomorskiego. Zgłoszenia z ostatniego tygodnia. Cztery wyniki. Sprawdził je po kolei.
Pierwszego delikwenta wykluczył niemal natychmiast. Facet ważył dobre sto czterdzieści kilo. Adonis niecałe siedemdziesiąt.
Dalej.
Choć zdjęcie następnego zrobiono co najmniej dziesięć lat temu, tu nie było mowy o pomyłce. Z komputerowego ekranu patrzył na Pawła dystyngowany, szpakowaty pan o łagodnym uśmiechu i z siateczką zmarszczek wokół oczu. Arystokrata w każdym calu.
Henryk Sokólski, urodzony w 1940 roku w Bydgoszczy. Emeryt. Ostatni adres: plac Jakuba Wujka 17. Kolejnych delikwentów sobie darował.
Domyślał się, gdzie to jest, ale dla świętego spokoju sprawdził w Googlach. No proszę, najpiękniejsze miejsce Pogodna, gdzie ceny za nieruchomości osiągały zawrotne wysokości. On ze swoją pensją psa mógł co najwyżej pogapić się na dom zza płotu.
O zaginięciu powiadomiła żona we wtorek rano. Podobno ostatni raz widzieli się w poniedziałek, późnym popołudniem, gdy Sokólski wyszedł na krótki spacer.
W takim razie co się z nim działo przez te parę dni, skoro do morderstwa, jak twierdzą patolodzy, doszło w nocy ze środy na czwartek?
Dostał łomot. To akurat jasne. Wiadomość rodziła kolejne pytanie: jeżeli został porwany, to gdzie był przetrzymywany przez trzy doby?
Z początku chciał pojechać i pogadać z bliskimi Marty Walczyk, ale teraz zarzucił ten pomysł. Ona może poczekać. To pan Sokólski wydawał się grać w tym duecie pierwsze skrzypce.
Dochodziła trzynasta. Nic nie stało na przeszkodzie, by wyskoczyć na Pogodno i przepytać żonę emeryta. Rewelacji się nie spodziewał, choć nigdy nic nie wiadomo.
– Czuwaj nad wszystkim – powiedział do Nowaka. – Do piętnastej będę z powrotem.
– A ty dokąd?
– Nasz Adonis nie jest już anonimowy.
***
Następne pół godziny okazało się koszmarem. Z powodu remontu jednej z głównych ulic Szczecin został zakorkowany. Już samo wydostanie się z rejonu śródmieścia graniczyło z cudem. Na dodatek zerwał się porywisty wiatr, a nad miasto nadciągnęły ołowiane chmury.
Dobrze, że wcześniej wysłuchał lokalnych wiadomości i wiedział, na co się przygotować. Zamiast pojechać przez centrum, wybrał alternatywną trasę, dłuższą, ale gwarantującą, że osiągnie cel o rozsądnej porze.
Szybko dotarł do ronda Giedroycia i skręcił w Słowackiego. Stara poniemiecka zabudowa wkrótce ustąpiła miejsca miejskiemu parkowi. Czego jak czego, ale terenów zielonych w Szczecinie nie brakowało. Po lewej minął amfiteatr, zwieńczony ogromnym betonowym łukiem, a po prawej kompleks budynków dawnej Akademii Rolniczej. Przed wjazdem w Wojska Polskiego odczekał swoje. Na szczęście prawie dojechał na miejsce.
Nawet jesienią dzielnica wyglądała urokliwie. Nie szkodzi, że z drzew spadły już liście, a świat tonął we wszystkich odcieniach szarości. To miejsce przyciągało jak magnes. Dawno tu nie był, czego teraz żałował.
Dom, którego szukał, znajdował się pomiędzy betonowym klockiem wybudowanym w latach siedemdziesiątych XX wieku a modernistyczną willą z końca XIX. Dla niego tak to mniej więcej wyglądało. O architekturze w ogóle nie miał pojęcia. I dobrze. Nie można znać się na wszystkim.
Stanął przed furtką i wcisnął dzwonek. Trochę trwało, zanim usłyszał szczęk zwalnianej blokady.
W lecie ogród zapewne tonął w zieleni. Zdaje się, że w większości były to róże, ale na kwiatach znał się tak samo jak na architekturze.
W uchylonych drzwiach dostrzegł…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej