Loveboat, Taipei - Abigail Hing-Wen - ebook

Loveboat, Taipei ebook

Abigail Hing-Wen

4,4

Opis

Co może się wydarzyć, gdy pójdziesz o krok za daleko? Gdy rodzice wysyłają Ever do Tajwanu na wakacyjny kurs, osiemnastolatka po raz pierwszy od dawna znajduje się z dala od nich i ich długiej listy wymagań i zakazów. Na miejscu okazuje się, że grupa pozornie poukładanych i stawianych za wzór uczestników zajęć wcale nie ma zamiaru spędzić całego lata nad książkami. Chętnie za to bywa w klubach i eksperymentuje z nowymi związkami. Ever wreszcie czuje się wolna. Za namową nowych znajomych z Loveboat przekracza kolejne granice, a w końcu traci kontrolę nad swoim życiem. Czy uda jej się wycofać w porę, naprawić zniszczone relacje i odnaleźć swoje prawdziwe ja?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (11 ocen)
7
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Dobrze spędzony czas

Sięgnęłam po nią dość spontanicznie i musze przyznać, że pozytywnie mnie zaskoczyła. Co prawda nie do końca się w niej odnalazłam i nie mogłam utożsamić się z problemami bohaterki, ale mimo to jestem zdania, że wiele młodych osób mogłoby tu odnaleźć kawałek siebie i choć niektóre kwestie nigdy nie będą nam bliskie, to jest tu sporo uniwersalnej prawdy. Może tylko chwilami autorka próbowała złapać zbyt wiele srok za ogon, bo w pewnym momencie się pogubiłam i nie wiedziałam, na czym skupić, a może i też taki był zamysł. Mimo drobnych niedogodności naprawdę dobrze się bawiłam i jestem ciekawa dalszych tomów i ponownego spotkanie z Ever :)
00
Goszaczyta98

Całkiem niezła

🪶 „𝓛𝓸𝓿𝓮𝓫𝓸𝓪𝓽, 𝓣𝓪𝓲𝓹𝓮𝓲” 𝓐𝓫𝓲𝓰𝓪𝓲𝓵 𝓗𝓲𝓷𝓰 𝓦𝓮𝓷🪶 •• Co może się wydarzyć, gdy pójdziesz o krok za daleko? •• ▪️𝗥𝗘𝗖𝗘𝗡𝗭𝗝𝗔 ▪️ 🪶Ever Wong to osiemnastoletnia bohaterka książki. Dziewczyna ma chińskie, ale i amerykańskie pochodzenie. Poznajemy ją w chwili, gdy rodzice wysyłają ją na lato do Tajpeju na kurs zwany „Loveboat”. Chcąc utrzeć nosa rodzicom, Ever przysięga, że złamie tam wszystkie zakazy. Ever wreszcie czuje się wolna. Za namową nowych znajomych z Loveboat przekracza kolejne granice, a w końcu traci kontrolę nad swoim życiem. Czy uda jej się wycofać w porę, naprawić zniszczone relacje i odnaleźć swoje prawdziwe ja?🪶 Główna bohaterka jest bardzo sympatyczna i nie sposób jej nie polubić podczas czytania jej historii. Przez całą książke mocno jej kibicowałam i miałam nadzieję, że będzie umiała poradzić sobie w różnych trudnych sytuacjach. Jej największą pasją jest taniec. Imponowała mi tym, jak za wszelką cenę starała się go rozwijać. Na kartach te...
00
Nesaa

Nie oderwiesz się od lektury

To nie jest zwykła opowieść o dziewczynie, która poznaje chłopaka; to historia dziewczyny z marzeniami, których spełnić nie może. Rodzice Ever, mimo długiego pobytu w Ameryce, mocno trzymają się tradycji. Kobieta nie może ubierać się wyzywająco, nie ma mowy o chłopakach czy imprezach. Każdy, kto interesuje się kulturą azjatycką lub ogląda azjatyckie dramaty, doskonale wie, jak to wygląda. Mimo swojego wyglądu, główna bohaterka czuje się Amerykanką. Chciałaby żyć jak jej najlepsza przyjaciółka. Od małego rodzice oczekiwali, że zostanie lekarzem, ale to nie jest to, co sprawia, że Ever jest szczęśliwa. Jej marzeniem jest zostać tancerką, jednak składa papiery na studia medyczne. Postanawia, że te ostatnie wakacje spędzi wyłącznie na tańcu. Jej plany jednak nie idą zgodnie z oczekiwaniami. Rodzice wysyłają ją na Tajwan, do Loveboat Taipei. Ta opowieść zachwyciła mnie tak bardzo, że przeczytałam ją w jeden dzień. Czułam się, jakbym oglądała azjatycką dramę. Autorka doskonale oddała kli...
00

Popularność




W książce po­ja­wiają się: prze­moc, nie­hu­ma­ni­tarne za­cho­wa­nia wo­bec zwie­rząt, krew, wy­mioty, ra­sizm, ste­reo­typy, seks, al­ko­hol.
Ty­tuł ory­gi­nału: Lo­ve­boat, Ta­ipei
Prze­kład: Ewe­lina Za­remb­ska
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowo-kul­tu­rowa: Jo­anna Myr­cha
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agata Ton­dera
Ko­rekta: Kinga Ko­siba, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Skład: Cy­prian Za­drożny
Co­py­ri­ght © 2020 by Abi­gail Hing Wen
© Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2024 Wszyst­kie prawa za­strze­żone.
Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów książki moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-82997-31-6
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Droga Czy­tel­niczko, drogi Czy­tel­niku!

In­spi­ra­cją dla Lo­ve­boat, Ta­ipei były let­nie pro­gramy, w któ­rych od lat sześć­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia brały udział ty­siące na­sto­let­nich Ame­ry­ka­nek i Ame­ry­ka­nów po­cho­dze­nia azja­tyc­kiego. Za­równo ja, jak i mój mąż uczest­ni­czy­li­śmy w ta­kim pro­gra­mie na Taj­wa­nie, ale w róż­nych la­tach, więc osta­tecz­nie po­zna­li­śmy się przez wspól­nych zna­jo­mych. Po­dobne ak­cje – dla mło­dych lu­dzi po­cho­dze­nia ko­re­ań­skiego – or­ga­ni­zuje Ko­rea Po­łu­dniowa.

Pro­gramy się zmie­niały, a ja uwiel­bia­łam roz­ma­wiać z uczest­ni­kami z róż­nych lat. Ucznio­wie Lo­ve­boat bez wąt­pie­nia roz­po­znają w fa­bule wiele cha­rak­te­ry­stycz­nych ele­men­tów, ale też za­uważą, gdzie dla do­bra opo­wia­da­nej hi­sto­rii po­zwo­li­łam so­bie na pewną swo­bodę twór­czą. Za­równo wy­da­rze­nia, jak i bo­ha­te­ro­wie są fik­cyjni, a ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych osób jest przy­pad­kowe.

Aby po­znać hi­sto­rię pro­gramu, po­le­cam za­po­znać się z fil­mem do­ku­men­tal­nym Love Boat: Ta­iwan z 2019 roku au­tor­stwa Va­le­rie Soe (lo­ve­boat-ta­iwan.com).

Dzię­kuję Wam za lek­turę!

Abi­gail Hing Wen

(Xing Li Mei)

Andy’emu

31 marca

UNI­WER­SY­TET BROWNA

Biuro Re­kru­ta­cji na Stu­dia

Droga Ever,

dzię­ku­jemy za za­in­te­re­so­wa­nie na­szym Pro­gra­mem Li­be­ral­nej Edu­ka­cji Me­dycz­nej. Po­nie­waż te­go­roczna grupa kan­dy­da­tów była wy­jąt­kowo uta­len­to­wana, z przy­kro­ścią in­for­mu­jemy, że na­sza ko­mi­sja nie była w sta­nie za­pew­nić Ci miej­sca na pierw­szym roku...

31 marca

UNI­WER­SY­TET BOSTOŃ­SKI

Col­lege of Arts & Science

Droga Ever,

co roku sta­jemy przed trudną de­cy­zją o od­rzu­ce­niu wy­soko wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych kan­dy­da­tów...

31 marca

SZKOŁA MEDYCZNA

UNI­WER­SY­TETU WASZYNG­TOŃ­SKIEGO

Uni­wer­sy­tecki pro­gram sty­pen­dialny dla stu­den­tów kie­run­ków me­dycz­nych

Sza­nowna Pani Wong,

cho­ciaż Pani kwa­li­fi­ka­cje są im­po­nu­jące, nie­stety mo­żemy przy­znać za­le­d­wie...

1 kwiet­nia

CEN­TRUM MEDYCZNE

UNI­WER­SY­TETU ROCHE­STER­SKIEGO

Droga Eve­rett,

w na­szym pro­gra­mie mie­li­śmy do za­ofe­ro­wa­nia je­dy­nie dzie­sięć miejsc...

1 kwiet­nia

UNI­WER­SY­TET RICE’A

Bay­lor Col­lege of Me­di­cine

Droga Ever,

dzię­ku­jemy za za­in­te­re­so­wa­nie pro­gra­mem sty­pen­diów me­dycz­nych Rice/Bay­lor. Nie­stety...

3 kwiet­nia

SZKOŁA MEDYCZNA

UNI­WER­SY­TETU CASE’A I Wes­tern RESE­RVE

Droga Pani Wong,

z ża­lem...

3 kwiet­nia

UNI­WER­SY­TET NOR­TH­WE­STERN

Szkoła Me­dyczna Fe­in­berg

Droga Ever,

gra­tu­la­cje. Mamy przy­jem­ność za­pro­po­no­wać Ci miej­sce w na­szym pro­gra­mie sty­pen­dial­nym dla uczest­ni­ków stu­diów me­dycz­nych. Od 1961 roku ofe­ru­jemy wy­jąt­kowe sied­mio­let­nie do­świad­cze­nie edu­ka­cyjne dla zmo­ty­wo­wa­nych stu­den­tów aspi­ru­ją­cych do pod­ję­cia ścieżki ka­riery me­dycz­nej...

4 kwiet­nia

UNI­WER­SY­TET NOWO­JOR­SKI

Tisch School of the Arts

Droga Ever,

nasz Wy­dział Tańca nie jest obec­nie w sta­nie za­ak­cep­to­wać Two­jej kan­dy­da­tury, chcie­li­by­śmy jed­nak za­ofe­ro­wać Ci miej­sce na na­szej li­ście re­zer­wo­wej...

1 maja

UNI­WER­SY­TET NOR­TH­WE­STERN

Szkoła Me­dyczna Fe­in­berg

☑︎ PRZYJ­MUJĘ za­ofe­ro­wane mi miej­sce w pro­gra­mie i po­twier­dzam wpłatę de­po­zytu wy­so­ko­ści 500 $.

☐ RE­ZY­GNUJĘ z za­ofe­ro­wa­nego mi miej­sca w pro­gra­mie.

– Ever A. Wong

1

CHA­GRIN FALLS, OHIO – 5 CZERWCA

Ko­perta, ni­czym li­ścik mi­ło­sny, wpada przez na­szą wrzutkę pocz­tową.

Zna­jome fio­le­towe in­sy­gnia – czte­ro­płat­kowy pło­mień roz­kła­da­jący się jak wa­chlarz tan­ce­rza – spra­wiają, że lecę w dół po wy­bla­kłym dy­wa­nie na­szych scho­dów. Pi­szę do Me­gan:

spóź­nię się o 5 min

Po­tem chwy­tam list, nie­malże za­nim jesz­cze zdąży uca­ło­wać wy­cie­raczkę le­żącą pod drzwiami.

Prze­jeż­dżam kciu­kiem po na­zwie szkoły w gór­nym rogu. To nie może być prawda. Ostatni raz iden­tyczna ko­perta – z sze­lesz­czą­cymi ro­gami, pach­nąca no­wym pa­pie­rem i atra­men­tem, po­pla­miona od­ci­skami pal­ców – przy­szła dwa mie­siące temu, ni­czym barwny sen wdzie­ra­jący się w szarą rze­czy­wi­stość: la­wen­dowy sze­lest tiu­lo­wych spód­nic, roz­wi­ja­jące się ró­żowe sa­ty­nowe wstążki, nie­waż­kość sko­ków do sza­fi­ro­wego nieba.

Tisch School of the Arts na Uni­wer­sy­te­cie No­wo­jor­skim. Czy to moż­liwe...?

– Ever, tu je­steś.

– Mama!

Od­wra­cam się, ocie­ra­jąc się ra­mie­niem o chwiejną półkę na książki, którą zbu­do­wał tata. Cho­wam list za ple­cami, poza za­się­giem wzroku mamy, a ona wy­biega z kuchni, wy­ma­chu­jąc ja­kimś wy­dru­kiem. Jej bluzka w ko­lo­rze ja­de­ito­wej zie­leni jest jak zwy­kle za­pięta pod samą szyję. Zna­joma pa­nika spra­wia, że żo­łą­dek mi się za­ci­ska.

– Mamo, my­śla­łam, że cię nie ma.

– Ko­ściół miał dzi­siaj do­dat­ko­wych ochot­ni­ków. Mam do­bre wie­ści. – Mama wy­ma­chuje stroną za­pi­saną chiń­skimi zna­kami. Ko­lejna sta­ro­żytna mik­stura zio­łowa po­pra­wia­jąca krą­że­nie? Nie chcę na­wet wie­dzieć, zresztą i tak wkrótce każe mi ją wy­pić. – Zgło­si­li­śmy cię do... Czy ty masz ma­ki­jaż?

Cho­lera. Na­prawdę my­śla­łam, że jej nie ma. Nor­mal­nie po­cze­ka­ła­bym, aż skręcę za róg, i do­piero wtedy na­ło­ży­ła­bym tę mi­kro­sko­pijną ilość błysz­czyku.

– Tylko troszkę – przy­znaję, a mama chwyta chu­s­teczkę ze sto­lika. Ści­skam ko­pertę za ple­cami tak mocno, że za­czy­nam czuć pę­che­rze na wnę­trzu dłoni. – Mamo, spóź­ni­łam się już na spo­tka­nie z Me­gan. – Pró­buję prze­mknąć scho­dami obok niej, ale ko­ry­tarz, któ­rego ściany od pod­łogi do su­fitu ob­wie­szone są zdję­ciami Pe­arl i mo­imi w każ­dym wieku, jest cia­sny jak wnę­trze wa­lizki. – Czeka już na bo­isku.

Mama po­pra­wia mi pod­ko­szu­lek, za­ci­ska­jąc usta, jak za­wsze gdy wspo­mi­nam o Me­gan. Wo­la­łaby, że­bym spę­dzała całe go­dziny na przy­go­to­wy­wa­niu się do Nor­th­we­stern, bo mój mózg i cykl Krebsa są wy­raź­nie nie­kom­pa­ty­bilne. Le­dwo udało mi się do­stać B z roz­sze­rzo­nej bio­lo­gii – i może być tak, że ten no­wo­twór wy­ro­sły na moim świa­dec­twie okaże się zło­śliwy.

Chu­s­teczka zbliża się do mnie co­raz bar­dziej. Ma­mie na­wet nie przy­cho­dzi do głowy, że na­ru­sza tym moją prze­strzeń.

– Tak, ale mu­szę ci po­wie­dzieć...

W kuchni roz­lega się ci­chy trzask, a po nim krzyk Pe­arl.

– Prze­pra­szam! Ręka mi się omsknęła!

Chwilę póź­niej zza drzwi za ple­cami mamy wy­ła­nia się głowa mo­jej młod­szej sio­stry. Ukry­wam uśmiech na wi­dok tego, jak wgryza się w ob­ra­nego grejp­fruta. Jej je­de­na­sto­let­nia bu­zia wy­gląda jak moja w mi­nia­tu­rze: te same czarne włosy do ra­mion i twarz wróżki, ale z brą­zo­wymi oczami taty, od­zwier­cie­dla­ją­cymi jej nie­skoń­cze­nie słod­sze uspo­so­bie­nie. Do­strze­gam w nich fi­glarny błysk, gdy na­po­tyka moje spoj­rze­nie.

– Mamo, po­móż! Roz­sy­pa­łam brą­zowy cu­kier.

– Nie zro­bi­łaś so­bie krzywdy? – Mama już ru­sza w stronę Pe­arl.

– Nie, nic się nie stłu­kło.

Na szczy­cie scho­dów po­ja­wia się tata.

– Wszystko w po­rządku?

Schody skrzy­pią, gdy scho­dzi. Na jego brzu­chu opina się jego ulu­biona bluza z logo Cle­ve­land In­dians. Pod łok­ciem trzyma „World Jo­ur­nal”, chiń­sko­ję­zyczną ga­zetę wy­da­waną w Ame­ryce Pół­noc­nej, opi­su­jącą wszystko: od po­li­tyki glo­bal­nej, przez dzie­się­cio­let­niego świa­to­wego mi­strza sza­cho­wego po­cho­dze­nia chiń­sko-ame­ry­kań­skiego, aż po ostat­nie cu­downe dziecko stu­diu­jące w Yale, które jest zmorą mo­jego ist­nie­nia.

– Łap mio­tłę, do­brze? – prosi mama.

– Nie trzeba, ogar­nę­łam to – mówi Pe­arl. – Spójrz, cu­kier jest głów­nie na ser­wetce. Jest czy­sto.

Wspa­niała in­we­sty­cja. Od do­brych pię­ciu lat in­ter­we­niu­jemy w taki spo­sób, by ra­to­wać się na­wza­jem. Pe­arl zro­biła z tego na­ukę ści­słą. Bez­gło­śnie jej dzię­kuję, po czym prze­ci­skam się obok taty, prze­su­wa­jąc rękę na brzuch, by utrzy­mać list poza za­się­giem wzroku ro­dzi­ców.

– Prze­pra­szam, mu­szę le­cieć.

Bie­gnę po scho­dach tak szybko, że dy­wan le­dwo ugina się pod moim cię­ża­rem. Ra­mie­niem za­ha­czam o por­tret ro­dzinny, który chwieje się na gwoź­dziu, więc chwy­tam ramkę, aby ją unie­ru­cho­mić.

– Ever, mu­szę ci coś po­wie­dzieć. – Mama ni­gdy nie od­pusz­cza. Pe­arl i ja wiemy o tym le­piej niż kto­kol­wiek inny. – Tego lata...

– Prze­pra­szam, mamo, ale już je­stem spóź­niona!

Trza­skam drzwiami od mo­jego po­koju z taką siłą, że stare ar­ku­sze te­stowe sze­lesz­czą na biurku, a ró­żowe ba­letki za­wie­szone za wstążki na słupku łóżka za­czy­nają się ko­ły­sać. W moim po­koju znaj­dują się łóżko, ko­moda i kil­ka­dzie­siąt ele­men­tów wy­po­sa­że­nia do tańca: buty do jazzu le­żące na pod­ło­dze obok szafy, flaga ze­społu ta­necz­nego wi­sząca w rogu, try­koty, raj­stopy i spód­nice.

Opie­ram się ple­cami o drzwi i przy­ci­skam list do piersi, czu­jąc, jak ło­mo­cze mi serce.

Czy to moż­liwe...?

Za­apli­ko­wa­łam do Ti­scha pod wpły­wem im­pulsu, w ta­jem­nicy. Moi ro­dzice to­le­ro­wali mój ta­niec tylko dla­tego, że – zda­niem do­radcy za­wo­do­wego – aby ubie­gać się o przy­ję­cie na stu­dia, mu­szę wy­ka­zać róż­no­rodne za­in­te­re­so­wa­nia. Tisch, po­cho­wany pod sto­sami apli­ka­cji na stu­dia me­dyczne, był strza­łem w ciemno. Kiedy przy­szedł list z in­for­ma­cją o wpi­sa­niu na li­stę re­zer­wową, za­ło­ży­łam, że to samo na­pi­sali wszyst­kim swoim kan­dy­da­tom. Ta­kie: „Dzię­ku­jemy, ale idź­cie da­lej przez ży­cie bez nas”.

Na dole nie­cier­pliwy głos mamy mie­sza się z ja­śniej­szym to­nem Pe­arl. Mój żo­łą­dek wy­ko­nuje salto – mam około mi­nuty, za­nim mama wy­waży drzwi do mo­jego po­koju.

Drżą­cym pal­cem roz­ry­wam ko­pertę.

2

Dzie­sięć mi­nut póź­niej wbie­gam na bo­isko za bu­dyn­kiem mo­jej szkoły śred­niej. Zgod­nie z za­po­wie­dzią pre­zen­tera pro­gnozy po­gody na nie­bie gro­ma­dzą się kłę­bia­ste chmury bu­rzowe bę­dące po­zo­sta­ło­ścią taj­funu, który nad­cią­gnął z Azji. Trawa pod mo­imi sto­pami jest wil­gotna. Mecz piłki noż­nej to­czy się pełną parą – sza­lona mie­szanka po­ma­rań­czo­wych ko­szu­lek Cha­grin Falls z nie­bie­skimi z So­lon, kon­ku­ren­cyj­nej szkoły śred­niej. Nor­mal­nie za­trzy­ma­ła­bym się i so­bie po­pa­trzyła, ale dzi­siaj je­dyne, czego chcę, to po­roz­ma­wiać z Me­gan, moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką jesz­cze z cza­sów przed­szkola, kiedy to obie do­łą­czy­ły­śmy do Stu­dia Ba­le­to­wego Ze­iglera. Po­tem obie przez całą szkołę śred­nią tań­czy­ły­śmy w dwu­na­sto­oso­bo­wym ze­spole ma­żo­ret­ko­wym.

Stoi przy swo­jej toy­ocie camry i wy­ciąga z ba­gaż­nika na­sze czarno-złote flagi. Jest już ubrana: czarny try­kot z prze­zro­czy­stymi ko­ron­ko­wymi rę­ka­wami, które od­bi­jają świa­tło, i pa­su­jąca spód­nica, fa­lu­jąca nad jej dłu­gimi, szczu­płymi no­gami. Me­gan ma ciało tan­cerki – jest jak żywa, od­dy­cha­jąca rzeźba De­gasa. Kiedy skrę­cam w jej stronę, czuję zna­jome ukłu­cie za­zdro­ści. Wo­la­ła­bym przez całe lato cho­dzić na za­ję­cia z bio­lo­gii niż w ten spo­sób po­ka­zy­wać lu­dziom swoje uda, ale taka jest cena tańca i je­stem skłonna ją za­pła­cić.

– Me­gan!

– Ever, udało ci się wy­do­stać! – Ma­cha do mnie, po czym chwyta bar­win­kową torbę, która zsuwa się z jej szczu­płego ra­mie­nia. Ru­do­brą­zowe włosy opa­dają jej na palce.

– Hej, Me­gan – dy­szę.

– Po­spiesz się i się prze­bierz. – Po­daje mi moją torbę, którą zo­sta­wi­łam w jej sa­mo­cho­dzie po ostat­nim tre­ningu, żeby ukryć ją przed mamą. Z nie­po­ko­jem spo­gląda przez ra­mię. – Sti­ke­man po­trze­buje tego bo­iska do cze­goś zwią­za­nego z per­so­ne­lem. Mamy tylko go­dzinę.

– Me­gan. – Ści­skam torbę ni­czym koło ra­tun­kowe. – Do­sta­łam się do Ti­scha.

Pa­łeczki ude­rzają o as­falt, a Me­gan wrzesz­czy tak gło­śno, że pew­nie sły­chać ją na­wet na Man­hat­ta­nie. Na­gle ota­czają mnie bu­rza wło­sów i za­pach roz­ma­rynu.

– Jak? Kiedy?

– Wła­śnie te­raz. – Czuję, że całe moje ciało się trzę­sie, jak­bym nie ja­dła od kilku dni. Scho­wa­łam list pod po­duszkę, ale w pa­mięci utkwiły mi czarne li­nie tek­stu: „Miło nam po­in­for­mo­wać, że zo­sta­łaś przy­jęta na Wy­dział Tańca...”. – Naj­wy­raź­niej wy­sy­łali też ma­ile, ale od ukoń­cze­nia szkoły nie spraw­dza­łam skrzynki. Mu­szę od­po­wie­dzieć do przy­szłego piątku. Nie wiem, co ro­bić.

– Nie po­wie­dzia­łaś ro­dzi­com, prawda?

– Ze­szłam po ryn­nie, za­nim zdą­żyli ze mną po­roz­ma­wiać.

– Ever. – Me­gan chwyta mnie za ra­mię i pro­wa­dzi w stronę szkoły. – Mu­sisz prze­stać tak ro­bić. Jak bę­dziesz tań­czyć, je­śli zła­miesz nogę? A co, je­śli sta­nie ci się coś po­waż­nego?

– Nie zła­mię nogi.

Marsz­czy brwi.

– A więc Tisch. Chcesz tam iść... Oczy­wi­ście, że chcesz, prawda?

– Cóż, tak, na­wet bio­rąc pod uwagę, że wy­daje się to śmieszne. Ale je­stem na ostat­niej pro­stej przed stu­diami me­dycz­nymi. I wiesz, co moja mama my­śli o tańcu... Samo ciało, zero mó­zgu. Pra­wie jak pro­sty­tu­cja. W każ­dym ra­zie nie stać nas na Ti­scha. Gdyby wie­dzieli, że się zgło­si­łam, że się do­sta­łam... My­ślę, że na­prawdę roz­wa­ży­liby wy­rze­cze­nie się mnie.

– A co ze wspar­ciem so­cjal­nym?

– Nie wy­star­czy. Ale w li­ście była wzmianka o sty­pen­dium ar­ty­stycz­nym.

– Od Ti­scha?

– Nie, ze sto­wa­rzy­sze­nia ar­ty­stycz­nego. Mu­sia­ła­bym wziąć udział w prze­słu­cha­niu w Cle­ve­land za­raz po tym, jak bę­dziemy tań­czyć na pa­ra­dzie w na­stępną so­botę. O pierw­szej trzy­dzie­ści.

– Ba­let? Jazz? – Me­gan ści­ska mnie tak, że za­czyna mnie to bo­leć.

– Kwe­stia otwarta.

– A ten układ? Sama go stwo­rzy­łaś... To już coś, prawda? Mo­żesz mieć wy­stęp w pa­rze?

– Nie mam nic in­nego!

Me­gan marsz­czy brwi w za­my­śle­niu.

– Bę­dziemy mu­siały wziąć ubera z Pu­blic Squ­are. Szlag. – Po­py­cha mnie w stronę ła­zienki. – Te­raz to już na­prawdę mu­simy po­ćwi­czyć! Prze­bie­raj się!

Pięć mi­nut póź­niej sie­dzimy ra­zem z Me­gan na tra­wie, opie­ra­jąc się o sie­bie ple­cami. Pod­no­szę swoją pa­łeczkę z włókna szkla­nego, żeby stwo­rzyła da­szek z pa­łeczką Me­gan w po­zy­cji otwie­ra­ją­cej. Zna­jome cie­pło roz­lewa się po moim ciele jak miód: ocze­ki­wa­nie na rytm i takt.

Ni­skie dźwięki. In­stru­menty dęte.

Ni­czym roz­wi­ja­jące się kwiaty roz­pro­sto­wu­jemy plecy. Roz­pla­tamy nogi. Na­sze czarne flagi, prze­cięte sym­bo­lem pio­runa, szy­bują ra­zem w bla­sku słońca. Usta­wiamy się i prze­su­wamy flagi w prze­ciw­nych kie­run­kach – „cho­lera, nie w tę stronę”, prze­pra­sza Me­gan – sa­lu­tu­jemy w obu kie­run­kach i od­wra­camy je, je­den ob­rót wol­niej­szy, drugi szyb­szy, bu­dzimy się ze snu.

Po­tem eks­plo­duje mu­zyka. I my też.

Wy­ko­nuję pół­ob­rót. Po­wiew po­wie­trza wy­wo­łany ru­chem Me­gan, bę­dą­cym lu­strza­nym od­bi­ciem mo­jego ru­chu, roz­wiewa mi włosy. Czarno-złoty wi­ny­lowy kij mu­ska mnie w ucho, gdy rzu­cam flagę w niebo i wy­ko­nuję po­dwójny pi­ruet, stopy roz­dzie­rają trawę, a czarne włosy sma­gają mi twarz. Po­wie­trze pach­nie trawą, a ja je­stem tak pełna ży­cia – ni­gdy nie czuję się rów­nie żywa jak wtedy, gdy tań­czę.

Me­gan zde­rza się ze mną, na­sze pa­łeczki ude­rzają o sie­bie.

– Prze­pra­szam! – krzy­czy. – Co da­lej?

Me­gan za­wsze my­śli o na­stęp­nym kroku. Ja ni­gdy nie mu­szę się nad tym za­sta­na­wiać. Układy, które two­rzymy, to, jak się one zmie­niają i w ja­kiej prze­strzeni, z jaką ener­gią i w ja­kim tem­pie – to wszystko wie moje ciało.

– Duże koła – sa­pię.

Prze­su­wam dłoń na kra­wędź pa­łeczki.

Gdy mu­zyka po­woli do­biega końca, wy­ko­nu­jemy pi­ruet w bok, ko­ły­sząc bio­drami w spo­sób, który ro­dzice na pewno uzna­liby za ab­so­lut­nie prze­kra­cza­jący gra­nice przy­zwo­ito­ści. Na­sze flagi po­wie­wają wy­soko, ob­ra­cają się jed­no­cze­śnie – raz, dwa razy – po czym od­chy­lamy się i wra­camy do środka, a ja lą­duję na ko­la­nach i pod­no­szę ręce.

– Prze­pra­szam, że schrza­ni­łam przej­ście – ję­czy Me­gan, po czym wy­łą­cza ka­merę, któ­rej uży­wamy do na­gry­wa­nia próby.

– W po­rządku. Spró­bu­jemy jesz­cze raz.

Dy­sząc, upa­dam na plecy. Pieką mnie pę­che­rze – to kara za za­ci­ska­nie go­dzi­nami dłoni na rur­kach z włókna szkla­nego – a mamy jesz­cze wiele do zro­bie­nia. Ale gdy źdźbła trawy ła­sko­czą mnie w po­liczki, czuję, jak serce wali mi w piersi tym sa­mym ryt­mem, w ja­kim gra mu­zyka wzbie­ra­jąca w mo­jej du­szy.

Czy to moż­liwe, że tak bę­dzie wy­glą­dać moja przy­szłość? Ta­niec przez całe ży­cie, zwinne ciało i sa­tys­fak­cja za­miast prze­mie­rza­nia ki­lo­me­trów ko­ry­ta­rzy pach­ną­cych środ­kami an­ty­sep­tycz­nymi?

– Je­steś re­we­la­cyjną cho­re­ografką, wiesz? – Me­gan chwyta moją bu­telkę i po­ciąga łyk wody, po czym mi ją po­daje. – Jak udo­sko­na­limy ten wy­stęp na Pu­blic Squ­are, Broad­way za­cznie do­bi­jać nam się do drzwi.

– Ha.

Mam ob­se­sję na punk­cie mu­si­cali: ta­niec na Broad­wayu byłby speł­nie­niem mo­ich ma­rzeń. Me­gan oczy­wi­ście tylko tak mówi, ale na samą myśl o tym kręci mi się w gło­wie.

– Po­waż­nie. Jak na to wszystko wpa­dłaś? Je­ste­śmy ge­nialne!

– Mo­gły­by­śmy być zie­lo­no­wło­symi wiedź­mami i też byś tak po­wie­działa. To po pro­stu się łą­czy. Twój tata za­słu­żył na me­dal za za­ła­twie­nie nam tego miej­sca na pa­ra­dzie!

– Cóż, jego firma spon­so­ruje to wy­da­rze­nie od dzie­się­ciu lat. Naj­wyż­szy czas, żeby do­stał coś w za­mian.

Pró­bu­jemy od­zy­skać od­dech, a Me­gan zdej­muje złotą wstążkę z pu­dełka cze­ko­la­dek: na­szej na­grody za wy­si­łek.

– Szkoda, że nie udało ci się za­tań­czyć z ze­spo­łem pod­czas wio­sen­nego przed­sta­wie­nia. Ten nu­mer był naj­lep­szy. A ty uło­ży­łaś do niego po­łowę cho­re­ogra­fii. – Me­gan wkłada so­bie do ust tru­flę. – Na­dal nie mogę uwie­rzyć, że twoja mama w taki spo­sób wy­cią­gnęła cię z próby.

– A ja mogę. Wspo­mnie­nie tej chwili, gdy na oczach ca­łej grupy zro­biła to, co zro­biła, wciąż mnie do­bija. – Wgry­zam się w cze­ko­ladkę z ma­li­no­wym na­dzie­niem, drżąc na samo wspo­mnie­nie tam­tej sy­tu­acji. – Biedny Ethan, mama za­cho­wy­wała się, jakby był chory na trąd. I to wszystko dla­tego, że tań­czy­łam z chło­pa­kiem jako part­nerka.

– Szcze­rze, to jej nie ro­zu­miem. Masz już osiem­na­ście lat.

– Po pro­stu tak już jest. – Świa­do­mość, że Me­gan wie o tym, co prze­cho­dzę, mimo że nie może tego po­jąć, bo jej wła­sna ro­dzina jest wy­lu­zo­wana, nieco osła­dza mi go­rycz tej sy­tu­acji. – Przy­pisz to jej chiń­sko-bap­ty­stycz­nym ko­rze­niom. Wiesz, że na­dal nie po­wie­działa mi o ptasz­kach i psz­czół­kach? Je­dyne, co od niej usły­sza­łam, to...

– ...że seks jest pro­duk­tem ubocz­nym mał­żeń­stwa, który na­leży zno­sić, naj­le­piej przez dziurę w prze­ście­ra­dle. Tak mi mó­wi­łaś. – Me­gan się śmieje i ja też pra­wie się uśmie­cham, po czym przy­ja­ciółka po­waż­nieje. – Po­wiesz im o Ti­schu?

– Nie wiem. – Coś ści­ska mnie w piersi. – Za­pla­no­wali dla mnie stu­dia me­dyczne, jesz­cze za­nim na­uczy­łam się cho­dzić. – To miało być speł­nie­nie ży­cio­wego ma­rze­nia mo­ich ro­dzi­ców o sta­bi­li­za­cji. O sza­cunku. – Opłata wstępna zo­stała już ure­gu­lo­wana. A ta­niec... Wście­kają się o to, ile po­świę­cam na to czasu. Za­wsze ocze­ki­wali, że po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej po­rzucę to i do­łą­czę do praw­dzi­wego świata. Wie­dzą, że biorę udział w pa­ra­dzie, ale zba­ga­te­li­zo­wa­łam to przed nimi, więc na nią nie przyjdą. Nie mo­głam ry­zy­ko­wać, że będą na­rze­kać na to, że mar­nują czas... albo na mój strój. – Ucisk w piersi jest co­raz moc­niej­szy. Uno­szę się na łok­ciach. – Nie chcę o tym te­raz my­śleć. Mu­szę tylko opa­no­wać ten ta­niec.

Jesz­cze raz wy­ko­nu­jemy nasz układ i oglą­damy filmy po kilka razy, aż Me­gan w końcu pada na zie­mię, zdej­muje buty i ma­suje palce u nóg.

– Mu­szę od­po­cząć.

Kładę się obok niej na ple­cach i wbi­jam kciuk w dło­nie. Kilka pę­che­rzy krwawi – ble. Wy­cie­ram dło­nie o trawę, poza za­się­giem wzroku. Na­wet wi­dok mo­jej wła­snej krwi spra­wia, że chce mi się wy­mio­to­wać. Jak mam so­bie po­ra­dzić z ka­rierą wy­peł­nioną krwo­to­kami i ra­nami kłu­tymi?

Nad na­szymi gło­wami szare chmury za­sła­niają ostat­nie plamy błę­kit­nego nieba. Od dźwięku grzmotu wi­bruje pode mną zie­mia.

Po­tra­fię roz­wią­zy­wać małe pro­blemy, ale nie te duże.

Nie mogę jed­nak prze­stać my­śleć... Je­śli tata do­sta­nie tę pre­mię, na którą li­czy mama... Je­śli za­stanę ich w od­po­wied­nim na­stroju...

– Na trze­ciej – szep­cze Me­gan. – Nie patrz te­raz, ale ja­kiś przy­stoj­niak cię ob­czaja.

Me­gan wie, w prze­ci­wień­stwie do mamy, kiedy nie je­stem jesz­cze go­towa na roz­mowę.

– Chło­pak od piłki noż­nej?

– Tak.

Ob­ra­cam flagę w taki spo­sób, że wi­ruje mi przed twa­rzą jak śmi­gło he­li­kop­tera. Nie mogę za­prze­czyć, mam sła­bość do spor­tow­ców – może to dla­tego, że sama tań­czę. Nie dla­tego, że są po­pu­larni, ale ze względu na dys­cy­plinę, któ­rej wy­maga ro­bie­nie tego, co ro­bią. I jesz­cze na spo­sób, w jaki się po­ru­szają – są pewni sie­bie, zde­cy­do­wani, jakby wy­zna­czali swój ka­wa­łek prze­strzeni na tej ziemi.

Sia­dam i zer­kam w stronę dru­żyny. Człon­ko­wie ze­społu z So­lon w nie­bie­skich ko­szul­kach utwo­rzyli krąg i po­dają so­bie piłkę. Ja­kiś dzie­ciak azja­tyc­kiego po­cho­dze­nia na­wią­zuje ze mną kon­takt wzro­kowy, a po­tem oboje ucie­kamy spoj­rze­niem. To taka nie­wy­po­wie­dziana umowa. Kiedy do­ra­stasz jako jedno z trójki dzieci po­cho­dze­nia azja­tyc­kiego w szkole li­czą­cej mniej niż pię­ciu­set uczniów, to nie ro­bisz nic, co zwró­ci­łoby uwagę na azja­tyc­kość: ich czy twoją.

– Nie jest za­in­te­re­so­wany.

– Wy­szła­bym z nim.

– On nie za­uwa­żył mnie, za­uwa­żył tylko, że je­stem Chinką. – Chwy­tam te­le­fon. – Co, szcze­rze mó­wiąc, ja też za­uwa­ży­łam w jego przy­padku.

I rze­czy­wi­ście, chło­pak od­cho­dzi ze swo­imi kum­plami z dru­żyny, kiedy ja otwie­ram stronę in­ter­ne­tową sty­pen­diów ta­necz­nych, aby się za­re­je­stro­wać.

– Wi­dzisz, już go nie ma.

Me­gan wzdy­cha.

– Bo każ­demu go­ściowi ta­kiemu jak on po­sy­łasz swój ko­mu­ni­kat: „prę­dzej pie­kło za­mar­z­nie”. Tylko dla­tego, że jest Ame­ry­ka­ni­nem po­cho­dze­nia azja­tyc­kiego...

– Opie­ra­jąc się na czy­stym praw­do­po­do­bień­stwie uwzględ­nia­ją­cym lud­ność w sta­nie Ohio, prę­dzej skoń­czę z pięć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­lat­kiem, który już dwu­krot­nie się roz­wiódł, niż z Ame­ry­ka­ni­nem po­cho­dze­nia azja­tyc­kiego. Taka jest moja przy­szłość – mó­wię to, jak­bym żar­to­wała, ale prawda jest taka, że chłopcy nie do­strze­gają we mnie po­ten­cjal­nej kan­dy­datki do rand­ko­wa­nia. Dla­tego też ca­ło­wa­łam się tylko z jed­nym fa­ce­tem... który osta­tecz­nie nie był mną za­in­te­re­so­wany.

– A co z ru­dym? Nie ma pięć­dzie­się­ciu lat.

– Po pro­stu daj so­bie spo­kój... – Ury­wam, gdy na­gle z pi­skiem opon pod­jeż­dża nie­bie­ski ka­brio­let.

Do­kład­nie jak na za­wo­ła­nie.

– Dan! – oży­wia się Me­gan, zry­wa­jąc się na równe nogi.

Wielki ho­ke­ista wy­siada ze swo­jego sa­mo­chodu i ob­da­rza ją wy­głod­nia­łym po­ca­łun­kiem. Nie wi­dzieli się od sze­ściu mie­sięcy, od jego ostat­niej wi­zyty na pierw­szym roku na­uki w Rice. Po­ca­łu­nek trwa tylko trzy se­kundy, ale dla mnie to cała wiecz­ność. Po­cie­ram stopą zie­mię, a zna­jome wstążki za­zdro­ści za­ci­skają się wo­kół mo­jego serca.

– Hej, Ever.

Tru­skaw­ko­wo­blond włosy Dana są te­raz dłuż­sze niż na jego przy­ję­ciu po­że­gnal­nym, ale jego uśmiech z wy­szczer­bio­nymi zę­bami się nie zmie­nił. Na­gle czuję się tak, jakby mój try­kot stał się prze­zro­czy­sty. Kiedy jego orze­chowe oczy, przy­mru­żone od tego uśmie­chu, spo­ty­kają się z mo­imi, wra­cają do mnie wspo­mnie­nia z tam­tego po­po­łu­dnia za szopą.

Jego wiel­kie dło­nie na mo­ich bio­drach. Jego ję­zyk roz­chyla moje wargi. Na­uczył mnie wszyst­kiego, co wiem o ca­ło­wa­niu, a czego nie na­uczy­łam się, gdy w gim­na­zjum ćwi­czy­łam z Me­gan na po­ma­rań­czach.

A po­tem mama i tata go prze­go­nili.

– Dan chce się prze­je­chać. – Me­gan obej­muje mnie ra­mio­nami. Po­mimo na­szego wy­czer­pu­ją­cego tre­ningu jej włosy wciąż pachną roz­ma­ry­nem.

Roz­po­znaję jej po­czu­cie winy wy­wo­łane tym, że jest szczę­śliwa moim kosz­tem, nie­wy­po­wie­dziane py­ta­nie uno­szące się w po­wie­trzu: „Wszystko w po­rządku, prawda?”. Me­gan wie o tym po­ca­łunku, wie, że to prze­szłość. „Na­dal je­ste­śmy przy­ja­ciół­kami, po­nie­waż masz naj­więk­sze serce po tej stro­nie Mis­si­sipi”, po­wie­działa. Prawda jest taka, że przez więk­szość dni sta­ram się o tym nie my­śleć. O nich... ra­zem. Za­zdrość okręca się wo­kół mnie jesz­cze ści­ślej.

– Po­ćwi­czymy ju­tro? Za­pew­nimy ci to sty­pen­dium.

– Dzięki. – Ści­skam ją, nie chcąc, żeby się mar­twiła.

Po­tem od­wa­żam się przy­tu­lić też Dana, po­nie­waż ona tam stoi. Jakby był tylko ko­lej­nym przy­ja­cie­lem...

– Eve­rett!

Pod­ska­kuję. Moja stopa za­ha­cza o stopę chło­paka. Mu­skam uchem jego szorstki po­li­czek, gdy od­su­wam się od niego i staję twa­rzą w twarz z pu­bliką, o któ­rej nie mia­łam po­ję­cia.

Mama. Szar­żuje na mnie od strony na­szego sa­mo­chodu, a jej ja­de­itowa bluzka na­dyma się jak spa­do­chron. Za nią tata głę­biej na­ciąga czapkę z logo Cle­ve­land In­dians, jakby chciał skur­czyć się o kilka cen­ty­me­trów. Kuś­tyka do przodu – stara kon­tu­zja po upadku przy wy­cie­ra­niu pod­łogi w pracy.

Krzy­żuję ra­miona na try­ko­cie, ale na darmo. Dan się cofa, gdy mama pod­cho­dzi do mnie ze wście­kło­ścią. Grube kro­ple desz­czu ude­rzają mnie w głowę i ra­miona, kiedy mama chwyta mnie za ko­ron­kowy de­kolt, przez co tracę rów­no­wagę, mimo że ma sto pięć­dzie­siąt dwa cen­ty­me­try wzro­stu i jest ode mnie pięć cen­ty­me­trów niż­sza.

– No­sisz coś ta­kiego? Pu­blicz­nie?!

Pró­buję się uwol­nić. Mój try­kot ma długi rę­kaw, po­wiedzmy to gło­śno. Me­gan od­ciąga Dana z pola ra­że­nia mamy, ale to bez­ce­lowe: wy­raz oczu chło­paka przy­po­mina spoj­rze­nie dzi­kiego ko­nia wi­dzą­cego ścianę ognia, któ­rym już raz się po­pa­rzył.

– Co ty tu ro­bisz? – wy­krztu­szam.

Mama przy­bliża mi do twa­rzy kartkę. Kre­mowa pa­pe­te­ria zło­żona na trzy czę­ści. Cenne fio­le­towe in­sy­gnia pło­mieni marsz­czą się pod jej pal­cami.

Mój list ze szkoły Tisch.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki