Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawa, 2014. Jeden z wysoko postawionych oficerów Agencji Wywiadu trafia do szpitala tuż po tym, jak na jaw wychodzi, że współpracował z Rosjanami. Zanim zostaje przesłuchany, umiera. Pielęgniarka twierdzi, że przed śmiercią odwiedził go brat – problem polega na tym, że mężczyzna był jedynakiem.
Bukareszt, 1939. Major Sorin Dumitru razem z żoną i córeczką ucieka z Rumunii. Wojna pokrzyżowała mu szyki, ale teraz najważniejsze jest dotarcie do bezpiecznego schronienia. Po drodze otrzymuje od swojego kontaktu nową tożsamość oraz rozkazy. Kiedy znajdzie się poza zasięgiem konfliktu, Operacja Retea przejdzie do kolejnego etapu.
Wiedeń, 2016. Podpułkownik Marcin Łodyna zostaje wysłany do Austrii, by razem z Amerykanami rozpracować potencjalny punkt kontaktowy rosyjskiego wywiadu. Na miejscu odkrywa ślady tajnej operacji, której początki sięgają jeszcze drugiej wojny światowej. Czy to możliwe, żeby nieistniejące od ponad pół wieku NKWD wpływało na losy współczesnej polskiej polityki?
Operacja Retea to finałowa odsłona przełomowej historyczno-szpiegowskiej trylogii. Tym razem autorzy przyglądają się procesowi indoktrynacji, wychowywania oraz działalności nielegałów. Marcin Faliński i Marek Kozubal dają czytelnikowi niepowtarzalną okazję, by spojrzeć na jedne z najważniejszych wydarzeń w historii światowego wywiadu… oczami drugiej strony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 510
Polska – wiosna 2014 rok
Sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni i szybko wyjął z marynarki jedwabną chusteczkę. Spojrzał na wyhaftowaną literę E i przypomniał sobie dłonie ukochanej Evelyn, które ją naszyły. Pamiętał, że kiedyś, zawsze przed realizacją zadania, całowała ten kawałek materiału swoimi pełnymi karminowymi wargami i wkładała mu chusteczkę w dłoń. To miało mu zapewnić szczęśliwy powrót do domu.
Ile to już lat minęło od tamych chwil? Trzydzieści?
Ze szklanego stolika podniósł filiżankę kawy. Napój nie miał takiego smaku jak jego ulubiona red bourbon – z lekkim posmakiem suszonych owoców wiśni i aromatem czerwonego wina. Tymczasem zanurzył usta w gorącym, nieco mdłym napoju, który był zbyt kwaskowaty. Zapewne ziarna zmielono zbyt dawno. „Pewnie leżały blisko herbaty i mięty” – pomyślał, wyczuwając ich delikatną woń. A smak, pomimo upływu lat, ciągle miał doskonały.
Wyglądał jak przeciętny turysta, chociaż nieco inaczej ubrany niż zwykle pojawiający się w tej okolicy Warszawy przyjezdni z Wysp Brytyjskich, Niemiec, Rosji czy nawet Japonii. Nazbyt elegancki i ubrany ze smakiem. Wprawny obserwator mógłby jednak zauważyć, że ma na sobie sztruksowe spodnie, które modne były kilkanaście lat temu. Brązowe, lekko wytarte skórzane trzewiki lśniły w słońcu. Jasna koszula i tweedowa jednorzędowa brązowa marynarka Harrisa idealnie opinały jego klatkę piersiową.
Dawno skończył siedemdziesiątkę, ale utrzymywał doskonałą kondycję. Nie tylko ćwiczył na siłowni, ale też codziennie starał się pływać w basenie. Siwe, nadzwyczaj bujne jak na ten wiek włosy kontrastowały z delikatną opalenizną, a piwne oczy mogły wskazywać na jego południowe pochodzenie. Kobiety, które spotykał na swojej drodze, porównywały go z Humphreyem Bogartem. Może dlatego, że jego twarz – zawsze gładko ogolona – była lekko pociągła i zakończona podbródkiem z delikatnie zarysowanym dołkiem.
Spojrzał na zegarek i oszacował, że może jeszcze posiedzieć przy kawiarnianym stoliku kilkanaście minut. W tym momencie z głośnika umieszczonego wewnątrz budynku popłynęły dźwięki tak bliskiej mu bossa novy. Zanurzył się w delikatny rytm Garota di Ipanema wykonywanej po angielsku i ponownie odpłynął myślami za ocean. Zmrużył oczy. Przed nimi przepłynął obraz z przeszłości, gdy razem z Evelyn wybrali się z Belo Horizonte czerwoną alfą romeo do Nova Ponta da Fruta nad oceanem. Tam, w barze na nadatlantyckiej plaży, po raz pierwszy usłyszał utwór Jobima i Moralesa w wykonaniu João Gilberto oraz aksamitny głos jego ukochanej Astrud. Tańczyli z Evelyn na piasku do późna w nocy, a potem namiętnie się kochali w wynajętym na weekend niewielkim domku stojącym kilkadziesiąt metrów od brzegu oceanu.
Yes, I would give my heart gladly but each day as she walks to the sea – zanucił pod nosem.
Starszy mężczyzna ocknął się z zadumy. „Zbyt to wszystko sielankowe. Sentymentalne? Za bardzo” – pomyślał. Ponownie spojrzał na niebieski cyferblat swojej sekondy. Lubił zegarki tej marki – jednego z niewielu eksportowych radzieckich hitów, które zdobyły zachodnie rynki zdominowane przez szwajcarskie, japońskie czy niemieckie firmy z tej branży. Od momentu wypadku, w którym został poparzony, nosił zegarek na lewej ręce.
Poprawił krawat, a rogowe okulary przeciwsłoneczne założył na nos. Zarzucił na rękę oliwkowy, nieco staroświecki płaszcz i energicznie wstał. W tym momencie odruchowo dotknął wewnętrznej kieszeni. Pod palcami wyczuł charakterystyczny kształt rewolweru – pięciostrzałowego Taurusa 605. Ten dotyk przywrócił trzeźwość jego umysłowi. Musiał być czujny i skoncentrowany na zadaniu, które miał wykonać. Nie mógł sobie pozwolić na jakikolwiek moment zawahania.
Tym razem musiał posprzątać i zatrzeć ślady. Miał przerwać nici, gdyż te mogłyby doprowadzić do odkrycia osoby i służby, która za wszystkim stała. Ale też czuł przez skórę, że coś się kończy. Nie towarzyszyło mu już takie napięcie, jakie niemal zawsze odczuwał w przeszłości, z mniejszą lub większą intensywnością, w czasie realizacji podobnych operacji. A miał ich za sobą wiele. Musiałby się mocno wysilić, aby przypomnieć sobie twarze osób, z którymi skrzyżował go los i których linię życia przeciął.
Pod filiżanką zostawił dwadzieścia złotych. Podniósł się i niespiesznie ruszył Chmielną w kierunku Nowego Światu, gdy nagle jego wzrok zatrzymał się na charakterystycznej postaci, a następnie zaczął ją śledzić.
Wysoki ciemny blondyn wyłonił się z bramy kamienicy zaledwie kilkanaście metrów od niego. Przeciął jezdnię i zatrzymał się przy witrynie sklepu z odzieżą. Wszedł do środka. Po chwili wyszedł, ale zatrzymał się na ułamek sekundy w drzwiach. Mogłoby się wydawać, że lustruje otoczenie. Potem spokojnie skręcił w wąski prześwit między kamienicami. Miał na sobie rozciągniętą czarną bluzę z kapturem oraz ciemne spodnie bojówki i różnił się znacznie od wizerunku ze zdjęcia, które starszy mężczyzna oglądał przed przyjazdem do Polski. Mimo to nieco staroświecki dżentelmen był jednak pewien, kogo ma przed oczami.
Włożył oliwkowy prochowiec i ruszył za blondynem. Szedł w takiej odległości, aby nie stracić go z oczu, ale też żeby nie narazić się na dekonspirację. Miał cholerne szczęście, bo zakładał, że spotka tego młodego człowieka dopiero za jakiś czas w pewnej piwiarni przy Nowym Świecie. Informację o tym, kiedy i gdzie może się w niej pojawić, przesłano mu w krótkim esemesie.
Przy Juliana Tuwima ocenił, że przyszedł właściwy moment na realizację zadania. Ulica była pusta, późnowiosenny popołudniowy upał zamknął okolicznych mieszkańców w ocienionych mieszkaniach. Z otwartego okna na drugim piętrze płynął dość głośno hip-hop, który zagłuszał miejski szum. To też mu sprzyjało. Sięgnął prawą dłonią do kieszeni marynarki, wyczuł chłód rękojeści rewolweru i… w tym momencie powoli ją cofnął. Z pobliskiej bramy wyszedł szybko jeden, a za nim drugi mężczyzna. Mieli sportowe buty trekkingowe, dżinsy i przeciwdeszczowe kurtki z goretexu. Jakby wybierali się na wycieczkę w góry, a nie na spacer po stolicy Polski. Po ich ruchach widać było, że kogoś szukają. Zastanawiali się, w którą bramę wejść. U jednego z nich – wyższego z ciemnym wąsem, zauważył w uchu słuchawkę. Po chwili ten ze słuchawką zaczął coś komuś tłumaczyć, korzystając z łączności bezprzewodowej. Z dala wyglądało to tak, jakby rozmawiał sam z sobą.
Miał za sobą dziesiątki podobnych operacji i nigdy przeczucie, a w zasadzie wieloletnie doświadczenie, nie pozwalało mu błędnie ocenić sytuacji. I tym razem wyczuł zagrożenie. „Nie wyglądają na jego ochronę. Obserwacja!” – pomyślał i cofnął się w cień pobliskiej bramy.
W tym momencie blondyn na chwilę odwrócił jakby od niechcenia głowę. Na ułamek sekundy ich spojrzenia się skrzyżowały. Blondyn przeczesał dłonią włosy. Wyraz twarzy wskazywał, że zastanawiał się nad czymś przez chwilę. Ruszył dalej. Za nim w pewnej odległości podążyli po czterech, pięciu sekundach dwaj mężczyźni w kurtkach goretexowych. Kiedy wydawało się, że nie stracą z zasięgu wzroku blondyna, z ulicy Górskiego wyszła kilkunastoosobowa grupa przedszkolaków w żółtych kamizelkach. Dzieci, które trzymały się za rękę, przecięły drogę pomiędzy blondynem a podążającymi za nim wywiadowcami. Ci zaczęli miotać się pomiędzy dziećmi. Nie wiedzieli, jak sobie z nimi poradzić. Delikatnie próbowali je odsuwać ze swojej drogi, ale opiekunka grupy zaczęła ostro protestować.
– Panowie, spokojnie, to są dzieci! Uważajcie na nie! Stasiu, odsuń się! – krzyknęła do jednego z maluchów.
Trwało to kilkanaście sekund. W tym czasie blondyn wszedł w martwe pole. „Dziękuję, dzieciaki” – pomyślał. Tak jak planował, wyszedł spod obserwacji. Zawsze marzył, aby tak jak kiedyś oficerowie CIA czy BND wykorzystać system przejść w tym rejonie. Miał w pamięci opowieści chłopaków i dziewczyn z dawnej betki o rozrysowanych przejściach, bramach, zakamarkach, drzwiach, zaułkach między Alejami Jerozolimskimi a ulicą Świętokrzyską. Major Agencji Wywiadu Marcin Łodyna zmierzał na spotkanie ze swoją koleżanką ze służby Magdą Sierpecką oraz oficer CIA Kate. Miał się dowiedzieć, kto jest rosyjskim agentem na Miłobędzkiej.
Gdy dwaj mężczyźni zniknęli mu z oczu, starszy mężczyzna oparł się o ścianę cuchnącą moczem i pomazaną graffiti. Dopiero teraz do niego dotarło, że już przecież widział tego blondyna. „Dlaczego, kurwa, wcześniej nie rozpoznałem go na zdjęciu?! Co jest ze mną?!” Wiedział, że nie wykonał zadania, ale w tych warunkach nie mógł tego zrobić. Dekonspiracja nie wchodziła w grę. To miała być tajemnicza śmierć podbudowana później całym ciągiem działań dezinformujących polskich śledczych.
„Nie teraz. Nie teraz. Okoliczności się zmieniły, a jemu się upiekło” – tłumaczył się przed samym sobą.
Doszedł do ulicy Wareckiej. Zdawał sobie sprawę, że musi wyjść jak najszybciej ze strefy prowadzonych działań obserwacyjnych. W innym wypadku mógł zostać przypadkowo nagrany lub zapamiętany. Nie mógł do tego dopuścić.
Skręcił w lewo, w Nowy Świat. Dotarł do Świętokrzyskiej. Na przystanku wsiadł w autobus, którym dojechał do przystanku rondo ONZ. Przy ulicy Twardej wstąpił do sklepu i kupił kawałek swojskiej, mocno czosnkowej kiełbasy, dwie chrupiące kajzerki i kilka ogórków kiszonych. Potem podszedł kilkadziesiąt metrów i wsiadł do zaparkowanego granatowego forda fiesty. Zamknął oczy. Dzisiaj miał wyjątkowo intensywny dzień. Zostało mu jeszcze jedno zadanie do wykonania. „Na razie jeden do jednego”. Uśmiechnął się w duchu na myśl, że użył piłkarskiego porównania.
Przed południem był w szpitalu MSWiA w Warszawie przy Wołoskiej. Samochód zaparkował przy ulicy Dąbrowskiego z dala od kamer ochrony. Przeszedł koło wejścia głównego. Minął po lewej park ze stawem. Skręcił w prawo pod niewielki daszek nad bocznym wejściem. Wewnątrz budynku skierował się do windy. Znalazł się na miejscu. Przed wejściem na oddział hematologii i onkologii przygotowany był na wykorzystanie legendy, która miała mu pozwolić dostać się do jednej z sal dla pacjentów. Nie było jednak takiej potrzeby. Miał bardzo dużo szczęścia. Pielęgniarka oddziałowa akurat gdzieś wyszła. Nagle z gabinetu wyłoniła się lekarka, która trzymała w ręku plik papierów, przepuścił ją i wszedł na wewnętrzny korytarz. Uśmiechnął się do lekarki i powiedział z akcentem Kresowiaka:
– Szanowna pani, ja do brata. Romańczuk ma na nazwisko.
Mówiąc to, jakby bardziej się zgarbił. Starał się wyglądać na jeszcze starszego. Lekarka spojrzała na niego badawczo.
– Ależ proszę pana, pan tam nie może wejść. Poza tym płaszcz trzeba zostawić na dole w szatni. No i należy założyć specjalne ochraniacze i maseczkę, sale pacjentów są sterylne. Nie mówiła panu tego pielęgniarka przy wejściu?!
Mężczyzna zdjął prochowiec, niedbale rzucił go na krzesło stojące na korytarzu.
– Pani doktor. Mówiła, mówiła. Ale pani rozumie. To dla mnie wysiłek. Ja tylko na chwilunię – odpowiedział.
– Dobrze. Tam są ochraniacze na buty i fartuch. – Kobieta westchnęła i wskazała palcem na wieszak stojący w korytarzu. – A tu, proszę, maseczka. – Podała mu podłużne papierowe pudełko z jednorazówkami.
Założył jedną i ochraniacze na buty. Potem narzucił na ramiona zielony fartuch ochronny.
– Tak może być? – spytał i popatrzył proszącym wzrokiem na lekarkę.
– Sala druga, po prawej stronie.
Starszy mężczyzna, zamiast ruszyć we wskazane miejsce, skręcił do męskiej toalety. Wszedł do kabiny. Z kieszeni marynarki wyjął chirurgiczną lateksową rękawiczkę i naciągnął ją, a następnie w tej samej dłoni schował niewielki atomizer wyglądający jak buteleczka z perfumami. Delikatnie przekręcił jego główkę. Spuścił wodę i wyszedł z toalety.
Romańczuk był sam w szpitalnym pokoju. Spał. Ciężko oddychał. Jego skóra przypominała trochę pergamin, spod którego prześwitywały błękitne pajęczyny żył. Świecąca nad nim jarzeniówka pogłębiała jej bladość, podobnie jak jasnożółte płytki na ścianach. Przy łóżku stała kroplówka, jednak nie była podłączona. Na stoliku obok leżała jakaś gruba książka w czerwono-czarnej okładce z dużym białym napisem. Obok stała szklanka z niewypitą wodą. Mężczyzna sprawdził w szpitalnej karcie chorobowej przymocowanej do ramy łóżka nazwisko pacjenta. Upewnił się, że nie doszło do pomyłki. Mimo że miał w przeszłości do czynienia z Romańczukiem, musiał to zrobić. „Nie ma gorączki? Ciśnienie w normie jak na ten wiek i stan?” – czytał w myślach kartę. Jeszcze raz popatrzył na chorego. „Jednak trochę się zmienił. Postarzał się, schudł, posiwiał, włosy już mocno przerzedzone. Choroba i lata odcisnęły na nim piętno” – doszedł do wniosku.
Ostrożnie podniósł szklankę z wodą. Odwrócił się od Romańczuka. Dłoń w rękawiczce odsunął jak najdalej od swojej twarzy. Wstrzymał oddech i delikatnie spryskał szklane krawędzie. Następnie postawił ją na stoliku i zdjął rękawiczkę. „Szkoda go, szybko się uczył i awansował” – pomyślał.
Wychodząc z sali, spokojnie zlustrował korytarz. Nie zauważył jakiegokolwiek ruchu. Na oddziale panowała senna atmosfera. Kątem oka dostrzegł jednak kamerę przy wejściu oraz nad punktem pielęgniarskim.
Obecność tych urządzeń nie zburzyła jednak jego spokoju. „Pewnie już nigdy nie przyjadę do Polski. To przecież jest koniec. Mogą mnie szukać!” – pomyślał. Ale jednak odruchowo zgarbił się i schylił głowę, kryjąc ją w ramionach.
– Do widzenia. – Uśmiechnął się do pielęgniarki, która pojawiła się przy wejściu i patrzyła w jakieś papiery.
Nawet mu nie odpowiedziała. Zgarnął z krzesła płaszcz i wyszedł. W kieszeni spodni delikatnie wymacał niewielki krzyżyk zrobiony z kamienia – jego talizman, z którym nie rozstawał się niemal od początku swojego życia. Dostał go od opiekuna w dalekiej Afryce. Zawsze miał go przy sobie, wierzył, że przynosi mu szczęście.
Starszy mężczyzna zaparkował fiestę pomiędzy drzewami kilkanaście metrów od ulicy Topolowej na peryferiach Żyrardowa. Wcześniej na jednej ze stacji benzynowych na trasie z Warszawy kupił kawę. Podjechał na nieodległy parking. Przebrał się w ciemne sportowe ubranie. Miał teraz na sobie granatowe joggery i czarną bluzę, a na głowie czapkę z daszkiem. Ewentualny przechodzień powinien wziąć go za zwykłego biegacza.
Wyszedł i skierował się w kierunku kępy krzaków. Od posesji, która była jego celem, dzieliło go niecałe dwieście metrów. Wyjął z zapinanej na suwak kieszeni spodni małą lornetkę. Zaczął spokojnie obserwować ruch wokół domu. Przed bramą wejściową stał oznakowany radiowóz policyjny, a na terenie posesji czarny volkswagen transporter. Boczne drzwi vana były uchylone, a w środku siedział mężczyzna i coś przeglądał na laptopie. W parterowym, pomalowanym na szaro domu, krytym rudą ceramiczną dachówką, kręcili się ludzie. Co kilka minut ktoś wchodził i wychodził. Ekipa wnosiła i wynosiła jakieś walizki. Każdy ruch na podwórku gardłowym ujadaniem sygnalizował przywiązany linką do budy owczarek belgijski. Pies, gdyby tylko mógł, skoczyłby na każdego obcego, który pojawił się na jego terenie. W pewnym momencie z domu wyszła szczupła, krótko ostrzyżona kobieta w średnim wieku. Stanęła z boku i nerwowo zapaliła papierosa. „Chyba żona. Tak, zgadza się” – upewnił się w myślach.
Po siedemnastej część ekipy dochodzeniowej odjechała samochodami, które stały z drugiej strony posesji. Tych pojazdów nie widział ze swojego miejsca obserwacji. Pół godziny później z podwórka na szutrową drogę wyjechał van. Kierowca zatrzymał się jeszcze przy policyjnej kii, uchylił okno i coś powiedział do funkcjonariusza w radiowozie. Chwilę potem ten także odjechał. W tym momencie na posesję wjechał seledynowy citroën C3 kierowany przez kobietę. Zatrzymał się. Z auta wysiadło dwóch nastolatków, którzy zaraz podbiegli do psa. Pies był spokojny, zapewne ich znał. Wyszła do nich żona Romańczuka. Kobiety rozmawiały nerwowo przez kilkanaście minut. Potem goście wsiedli do citroëna i odjechali.
Dziesięć minut później światła w domu zgasły. „Jest zmęczona. Pewnie weźmie środek na sen. W końcu spadło to na nią jak grom. Musi odpocząć” – doszedł do wniosku, nie odrywając oczu od lornetki. Postanowił wrócić do fiesty i odczekać godzinę. Przypomniał sobie o kiełbasie, która mocno pachniała czosnkiem w samochodzie. Nie miał czasu nawet czegoś zjeść. Wziął kajzerki. Napił się resztki zimnej kawy w papierowym kubku. Strzepnął z joggerów okruchy po bułkach.
Wrócił na swój punkt obserwacyjny. Właśnie w tym momencie zauważył jakiś ruch koło domu poprzedzony włączeniem światła na ganku. Przyłożył do oczu lornetkę. W uchylonych drzwiach domu stała żona Romańczuka. W jednej ręce trzymała kieliszek wina, w drugiej – papierosa. Paliła łapczywie. Wrzuciła niedopałek do doniczki z czerwoną pelargonią. Podeszła do wejściowej furtki i zamknęła ją na klucz, następnie spuściła psa z uwięzi. Chociaż ten zaczął się łasić, nie miała ochoty na zabawę. Zniknęła za drzwiami. Światło na werandzie zgasło.
Mężczyzna wrócił do samochodu. W pobliżu nie zauważył nic niepokojącego. Powoli się ściemniało. Z południa nadciągały chmury burzowe. Wyjął ze schowka fiesty zawinięte w papier pętko kiełbasy oraz niewielką buteleczkę i strzykawkę. Wciągnął w nią centymetr płynu, wbił igłę w kawałek wędliny i nacisnął tłoczek. Włożył rękawiczki, na głowę naciągnął kominiarkę, do zapinanej kieszeni włożył małą latarkę taktyczną. Odczekał chwilę. Robiła się już szarówka. Był znowu na miejscu obserwacji.
W domu nie paliły się żadne światła. „Czas na mnie”. Schylony podbiegł przez porośnięte wysoką trawą pole do ogrodzenia posesji. Pies błyskawicznie znalazł się przy nim, spojrzał na intruza, zastrzygł uszami, a potem, szczerząc zęby, gwałtownie naparł na ogrodzenie. Ale właśnie wtedy mężczyzna przez siatkę przerzucił kawałek kiełbasy naszprycowany środkiem usypiającym. Pies jeszcze przez chwilę ujadał, ale po kilku minutach znudził się, bo wywąchał smakołyk. Po kolejnych kilku leżał na boku i się nie ruszał. Mężczyzna sprawnie pokonał niezbyt wysokie ogrodzenie. Latarką omiótł brunatne cielsko owczarka, dla pewności delikatnie dotknął go nogą. Pies nie reagował, z pyska wystawał mu jedynie różowy język.
Skierował się do stojącej obok domu niewielkiej drewnianej komórki. Uchylił drzwi. Wszedł do środka i zamknął je za sobą. Działał jak automat. Zapalił latarkę i podszedł do równo poukładanych kawałków drewna. Wyjął z kieszeni zdjęcie z zaznaczonym jednym z nich. Szybko odnalazł ten właściwy, wyciągnął i schował do czarnego worka. Wyszedł. W tym momencie zapaliło się światło nad drzwiami do domu. Usłyszał szczęk otwieranego zamka. Biegiem ruszył do ogrodzenia. Pokonał je dwoma sprawnymi ruchami. Spojrzał za siebie i zobaczył przerażoną kobietę. Nie krzyczała. Zamarła ze strachu, patrzyła na nieruchome ciemne ciało psa. Dłonie przyciskała do ust, jakby bała się, że głos wydostanie się jej z gardła.
Mężczyzna dobiegł do samochodu. Błyskawicznie uruchomił silnik i powoli ruszył. Kątem oka spojrzał jeszcze raz na dom. Kobieta uciekła do środka. Jednak posesja cała była rozświetlona. Zerwał z głowy kominiarkę. Wcisnął pedał gazu. Przejechał obok plenerowej siłowni na osiedlu Leśna. Kierował się w stronę Zalewu Żyrardowskiego.
Droga do zbiornika wodnego zajęła mu niecałe pięć minut. W tym czasie nad miastem rozszalała się burza. Wiał mocny wiatr, ale deszcz jeszcze nie padał. Zrobiło się zupełnie ciemno, a niebo rozświetlały błyski. Zwolnił. Wjechał na pusty o tej porze parking. Włączył w samochodzie latarkę i nożem ze swojego multitoolu Leathermana podważył szczelinę w kawałku drzewa. Ze schowka wyjął telefon komórkowy, który Romańczuk wykorzystywał do łączności specjalnej. Telefon i kartę SIM zmiażdżył kombinerkami. Wyszedł z samochodu i rzucił zniszczony telefon i kartę daleko przed siebie, w ciemną otchłań wody. Usłyszał cichy plusk. Odszedł kilkanaście metrów w bok i z całej siły wyrzucił do zalewu swój rewolwer. Wrócił do fiesty. Nie bez trudności przebrał się w eleganckie ubranie. Włożył tweedową marynarkę. Przeglądając się w lusterku wstecznym, poprawił włosy. Sportowe rzeczy i kominiarkę zwinął i włożył do torby foliowej na śmieci. Postanowił wyrzucić ją gdzieś dalej, po drodze.
Stał się zupełnie innym człowiekiem. Dopiero teraz napięcie zupełnie puściło. Rozluźnił się. To było jego ostatnie zadanie. Wciągnął nosem ciepły zapach nocy. W tym momencie zaczął padać rzęsisty deszcz. „Limit szczęścia na dziś został wyczerpany”. Uśmiechnął się na myśl, że wszystkie ślady, które zostawił na polu w pobliżu domu Romańczuka, niebawem spłyną wraz z wiosennym deszczem.
Ruszył w kierunku Warszawy. Na trasę do stolicy wjechał przez węzeł Wiskitki. Po czterdziestu minutach zostawił samochód na parkingu podziemnym przy lotnisku Fryderyka Chopina. Kluczyki zostawił pod wycieraczką, podobnie jak dokumenty wozu. Wyjął z bagażnika niewielką walizkę i ruszył do terminalu A.
Samolot do Frankfurtu miał za dwie godziny.
Rumunia, Turcja – wrzesień 1939 roku
Czarny dodge D-1125 z białym napisem Taxi na przednich drzwiach ruszył gwałtownie spod kamienicy przy Calea Victoriei, gdzie mieścił się niewielki hotel Majestick. Minął po prawej Savoy Theatre i nowoczesny budynek centrali telefonicznej nazywany Thelepone Palace. Mimo późnej pory na głównej arterii rumuńskiej stolicy panował spory ruch. Piesi przeciskali się chodnikami, co chwila zatrzymując się przed witrynami licznych sklepów, restauracji i kawiarni. Po dwudziestu minutach szybkiej jazdy samochód minął z piskiem opon ostatni zakręt. Światło z jego reflektorów omiotło stojący przy brukowanej ulicy kiosk z kwiatami na rogu Calea Târgoviștei. Zwolnił nieco dopiero przed torami tramwajowymi, ciągnącymi się środkiem poprzecznej arterii. Skręcił w lewo i skierował się w stronę kolumnady z głównym wejściem do dworca kolejowego Gara de Nord w Bukareszcie.
Major Sorin Dumitru, oficer Sectia A II-a Sztabu Generalnego Królewskich Sił Zbrojnych Rumunii, oddelegowany ostatnio do Sekretariatu Generalnego MON, zdążył jeszcze spojrzeć na zegar znajdujący się na pięciopiętrowej wieży dworcowej zakończonej tarasem widokowym. Trochę się uspokoił. Taksówka gwałtownie się zatrzymała. Major uregulował należność, podwajając ją wysokim napiwkiem. Był hojny, bo czas był dla niego teraz najcenniejszy. Wyszedł z samochodu i rozejrzał się uważnie.
Dumitru był wysokim i przystojnym czterdziestolatkiem. Niewielki czarny wąsik dopełniał jego wyraźnie orientalnego wyglądu. Nałożył grafitową fedorę, która świetnie pasowała do całości ciemnogranatowego ubrania. Dwurzędowa marynarka o nieco kwadratowej linii kroju, szerokie spodnie i biała koszula leżały na nim idealnie, do tego dochodził ciemny krawat. Wyjął z kieszeni spodni metalową zapalniczkę i paczkę lucky strike’ów. Zapalił i zaciągnął się. W tym samym czasie szofer wystawił dwie duże skórzane walizki przewiązane solidnymi pasami z mosiężnymi klamrami. Mężczyzna rzucił niedopałek papierosa. Podszedł powoli do drzwi pasażera i otworzył je. Nachylił się i ze środka samochodu odebrał niewielkie zawiniątko. Od razu widać było, że to niemowlak. Potem z pojazdu wysiadła na oko trzydziestopięcioletnia brunetka. Spod niewielkiego, czarnego, ekstrawaganckiego kapelusza wystawały nieco spłaszczone loki. Jak przystało na najnowsze trendy w modzie damskiej, kobieta miała odsłoniętą linię karku, uszu i skroni. Ubrana była w bordową garsonkę ozdobioną haftem. Niosła torebkę oraz wypchaną skórzaną brązową torbę lekarską zapiętą na metalowe zawiasy.
– Dorina, kochanie. Pospiesz się. Wejdźmy szybko do środka – rzucił major, dźwigając walizki.
– Już, już. Jeszcze tylko poprawię kocyk Emilce. Przecież mamy jeszcze czas. Weź ode mnie tę torbę z zakupami – odpowiedziała.
– Jakimi zakupami?
– Jak to! Mówiłeś, że ruszamy w daleką podróż i żebym się przygotowała. Jak wyszedłeś dzisiaj rano na spotkanie w Athene Palace, ja byłam w delikatesach Dragomir Niculescu i kupiłam parę rzeczy na drogę.
Major pokiwał głową, uśmiechnął się i wziął od kobiety wysłużoną torbę. Po chwili małżonkowie weszli do nowszej części dworca nazwanego na cześć cesarza Franciszka Józefa Royal Hall. Szli wzdłuż głównej hali dworcowej o ażurowej, metalowej konstrukcji sufitu. Major wyglądał, jakby liczył wszystkie mijane, wąskie stalowe kolumny podtrzymujące dach. Odnosił wrażenie, że one nigdy się nie skończą. Gdy dochodzili do peronów, spojrzał za siebie. Wśród spieszących się podróżnych, snujących się kolejarzy, rozmawiających z policjantem dwóch celników, jakiejś grupy żołnierzy i marynarzy z Marina Nationala a Romaniei, nie dostrzegł nikogo podejrzanego.
Okrągły zegar podwieszony pod dachem wskazywał za kwadrans dwunastą. Szli wzdłuż nocnego składu pociągu do Konstancy. Ciemnozielone wagony z bocznymi napisami CFR powoli zapełniały się podróżnymi, których zresztą nie było wielu. Major zwrócił uwagę, że przedziały są nieoświetlone. Szukali wagonu pierwszej klasy. Mijali te trzeciej i drugiej klasy. Jego wagon miał namalowany żółty pas nad linią okien i znajdował się zaraz za pocztowym, na początku składu. Przed schodami konduktor poprosił o bilety i dodał:
– Przypominam szanownym państwu, że okna w przedziale muszą być zasłonięte.
– A co się dzieje? – zapytał nieco naiwnym głosem major.
– Szanowny pan nie wie, że w Polsce wojna?! My też musimy się do niej szykować. Pod Bukaresztem budowane są umocnienia i okna muszą być zasłonięte, a światło wyłączone. Uprzedzam szanownych państwa, że mogą być opóźnienia. Miłej podróży. – Oddał im bilety.
Ich przedział był pusty. Po paru minutach mężczyzna wyszedł i zapalił papierosa, spokojnym krokiem ruszył w kierunku czarnego cielska parowozu. Sapiąca powoli i wyrzucająca na boki parę lokomotywa z fabryki Uzinele de Fierși Domeniile Reșița wyglądała dostojnie. Odwrócił się i popatrzył na peron. Nikt go nie obserwował. To go uspokoiło. Spojrzał na przód lokomotywy i czerwoną tabliczkę z białym numerem 142. 072. Wrócił do swojego wagonu i wskoczył zwinnie na schodki.
– Jestem już, kochanie.
– Wszystko w porządku? Czysto? – spytała.
– Tak, chyba tak. Na peronie nie ma żywej duszy – odparł i zsunął okno. Wychylił się i uważnie jeszcze raz na wszelki wypadek zlustrował peron.
Po paru minutach do ich uszu dobiegł dźwięk kolejarskich gwizdków. Jakby w odpowiedzi usłyszeli przeciągły gwizd lokomotywy. Pociąg szarpnął. Koła parowozu zabuksowały w miejscu, a biała para spowiła perony. Skład ruszył, by po chwili minąć ostatnią tablicę z napisem Prima platformă. Bukareszteński dworzec zostawał z tyłu.
Podróż do portowej Konstancy trwała kilka godzin. Pociąg zatrzymywał się częściej niż podczas ostatnich wakacji. Przez szparę w zasłoniętych oknach wagonu major kilka razy zauważył mijane składy towarowe z transportem wojska. Przez całą podróż nie mógł pozbyć się wątpliwości, czy ich mieszkanie w dużej, secesyjnej kamienicy przy Piata Sanatolui, niedaleko Pałacu Sprawiedliwości, zostało dobrze wyczyszczone. Nachodziła go myśl, że zapomniał zlikwidować skrytkę, w której przechowywał materiały do fałszowania dokumentów. Zniszczył większość sprzętu ze swojego niewielkiego, konspiracyjnego laboratorium fotograficznego. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, czy także specjalny mikroskop sprzężony z aparatem fotograficznym, służący do pomniejszania zdjęcia normalnego formatu pocztówkowego do mikrokropki. Wszystko działo się tak szybko. Obawiał się, że mógł popełnić jakiś błąd. Ulgę odczuł dopiero wtedy, gdy zdał sobie sprawę, że nie wróci szybko do Bukaresztu.
Najbardziej żałował, że fiaskiem zakończyła się planowana od wielu miesięcy Operacja Retea. Miało to być pionierskie i wieloletnie przedsięwzięcie.
Pisk kół pociągu obudził majora i jego żonę. Pociąg wyraźnie toczył się wolniej. Zbliżali się do końca podróży.
– Posłuchaj. Zanim stąd wyjedziemy – zaczął major – pójdziemy do restauracji w hotelu Chérica, to koło plaja modern i niedaleko portu. Wynajmę dla nas pokój i zjemy tam śniadanie. Potem muszę jeszcze wyjść na chwilę do miasta.
– Sorin, kochanie. Może zostaniemy i odpoczniemy jeden dzień? Wiesz, Emilia może być zmęczona nocną eskapadą. Jakoś słabo ciągnęła mleko z piersi – powiedziała, gładząc z czułością twarz kilkumiesięcznego dziecka.
– Doskonale wiesz, że to wykluczone. Tłumaczyłem ci. Koniecznie dzisiaj musimy opuścić Rumunię. To jedyna szansa na przeżycie. Mamy przecież jeszcze sporo godzin, żeby odpocząć. Może się trochę prześpicie po śniadaniu. Kiedyś w tym hotelu odpoczywali mnisi. Może udzieli ci się trochę ich spokoju – odparł serdecznym tonem i uśmiechnął się.
– Mnisi? Jacy mnisi?
– Prawosławni podróżujący na świętą górę Athos na półwyspie Chalkidiki w Grecji.
Major nie znał zbyt dobrze Konstancy. To nie był jego obszar zainteresowania. Pamiętał tylko z uzyskanych w ostatnich dniach informacji od znajomych, że port ma pływający dok, kilka lat temu wzniesiono nowy budynek dla administracji i zakończono budowę nowego dworca kolejowego, utworzono też giełdę. Dużo słyszał o najsłynniejszej budowli w mieście, czyli Cazinouldin Constanta w stylu art nouveau, zbudowanym na początku XX wieku, oraz o pałacu królewskim. Znajomi rekomendowali także liczne pensjonaty i hotele. Może dlatego zdecydował, aby czas do wyjazdu spędzić właśnie w jednym z nich. Nie chciał pokazywać się z żoną i dzieckiem na mieście, aby nie rzucać się w oczy.
Po zjedzeniu śniadania i krótkim odpoczynku w pokoju major wyszedł z narożnego budynku hotelu. Z portowego nabrzeża co jakiś czas słychać było krótkie albo przeciągłe sygnały dźwiękowe ze statków wchodzących do portu. Nakładały się na nie odległe odgłosy z jednostek oczekujących na redzie. Dumitru popatrzył na zacumowany przy nabrzeżu czarny pasażerski liniowiec z dwoma białymi kominami i czerwonymi pasami wokół. Przez głowę przeszła mu myśl, że może właśnie takim statkiem popłyną z Doriną i Emilią w nieznane. Minął kilka torowisk, na których stały wagony towarowe oraz cysterny do przewozu ropy naftowej.
Nie spiesząc się, szedł równym tempem ponownie w kierunku Gara Martima, dużego, czteropiętrowego białego budynku dworcowego z kilkoma masztami łączności radiowej na dachu. Minął niewielki skwer i stanął na schodach pod kolumnadą wejściową. Spokojnie zapalił papierosa. Miał jeszcze pięć minut do spotkania z łącznikiem i rezydentem NKWD w Konstancy. Jego nozdrza wciągały mieszankę amerykańskiego tytoniu, rumuńskiej ropy naftowej i czarnomorskiej bryzy. Przez kilka minut lustrował otoczenie, po czym naciągnął mocniej kapelusz na czoło. Spojrzał na zegarek. Była punktualnie dziesiąta.
Dworzec morski wypełniony był tłumem przeciskających się podróżnych, pokrzykujących urzędników z agencji celnych i spedycyjnych, marynarzy z dużymi płóciennymi workami na plecach, kolejarzy z charakterystycznymi, skórzanymi torbami. Chaos potęgowały odgłosy w różnych językach: rumuńskim, rosyjskim, angielskim, polskim, tureckim, a nawet arabskim. Podszedł do ostatniego z prawej strony kontuaru. Zdjął kapelusz, odłożył go obok, wyjął z wewnętrznej kieszeni pióro i zaczął wypełniać dokument celny, który zabrał wcześniej z pliku różnych kwestionariuszy. Następnie złożył go na czworo i wsunął powoli do prawej, zewnętrznej kieszeni marynarki.
– Przepraszam, czy mógłby mi pan pożyczyć pióro? Swoje zostawiłem w hotelu – zwrócił się do majora trzydziestoparoletni mężczyzna o nieco kaukaskich rysach, mówiący z wyraźnym mołdawskim akcentem.
Uchylił lekko czarnego kapelusza w stylu homburg z podwiniętym nieco rondem. Następnie położył na kontuarze złożoną na pół gazetę z czerwonym tytułem „Gazeta Sporturirol”.
– Niestety, muszę odmówić. Spieszę się. Niedługo mam statek do Pireusu – odpowiedział major zgodnie z przyjętym systemem łączności.
– Proszę iść za mną – rzucił szeptem mężczyzna. – A, to przepraszam szanownego pana – dodał głośniej, ponownie uniósł swojego homburga i zapiął na dwa guziki granatową kapitańską marynarkę.
Po kilkunastu minutach spaceru, w czasie którego obaj mężczyźni bacznie obserwowali otoczenie, dotarli do modernistycznego hotelu Bellona. Podłużny kształt, biały kolor i balkony ciągnące się wzdłuż budynku przypominały pełnomorski statek pasażerski. Skierowali się do restauracji. Po drodze mężczyzna zamówił dwie kawy i dwa papanasi – pączki ze śmietaną i wiśniową konfiturą na wierzchu.
– Kapitan Kazimir Sokołow – przedstawił się tamten. – Towarzysza majora znam tylko ze zdjęcia, no i ze szkolenia w Moskwie. Rozumiem, że ewakuacja przebiegła pomyślnie?
– Kapitanie, pomyślnie przebiegnie, jak będę z żoną i córką poza Rumunią! – odpowiedział poirytowany Dumitru.
– Proszę się nie denerwować. Kiedy dostałem sygnał z Centrali o waszej ewakuacji, natychmiast przystąpiłem do działania. Wszystko przygotowane – zapewnił spokojnie Sokołow i wyjął pękatą szarą kopertę. – Rozumiem, że środki towarzysz major posiada?
– Tak. Zlikwidowałem mieszkanie w Bukareszcie i niewielką część pieniędzy ze sprzedaży mieszkania mam przy sobie. Poza tym zostało coś z naszego funduszu operacyjnego. Resztę zamieniłem na brylanty i złotą biżuterię.
– Świetnie. Rozumiem, że ukrył towarzysz major wszystko w skrytce w walizce. Rumuńskie przepisy celne są bardzo restrykcyjne w zakresie wywozu pieniędzy.
– W skrytkach, kapitanie. W walizce pieniądze, w torbie podręcznej brylanty, a biżuteria, co oczywiste, w torebce żony. Trochę zaszyłem też w ubraniach.
– Proszę słuchać, majorze. Wyruszacie do Kairu przez Stambuł.
– Gdzie?! – Oficer nie krył zaskoczenia.
– Tak. Do Kairu.
Zapadło milczenie. Major patrzył na Sokołowa z niedowierzaniem. Był przygotowany na każdą sytuację, ale spodziewał się raczej, że będzie ewakuowany do Ameryki Południowej. Egipt zaskoczył go absolutnie. Pomyślał o żonie i córeczce.
Sokołow kontynuował:
– Towarzysz major jest od dzisiaj Adamem Ahmadem al-Naggarem, wnukiem ze strony ojca egipskiego kupca robiącego interesy w Turcji. Babcia natomiast była Polką z Adampola. To taka polska osada koło Stambułu. Ojciec wasz zamieszkał w Odessie i poznał tam córkę polskiego zesłańca carskiego – tłumaczył Sokołow. – Żona wasza natomiast nazywa się Ożanna al-Naggar i jest rosyjską Żydówką z Konstancy, która uciekła wcześniej z Kijowa. Córka ma wystawione dokumenty na Evelyn al-Naggar. Aha. Macie już, na wsiakij pożarnyj słuczaj, wystawione na te dane karty pobytu w Turcji na rok. Nazywają to vesica. Pamiętajcie, że opłata za jedną kartę to piętnaście funtów tureckich.
– A legenda podróży?! – wtrącił major.
– Wracacie do kraju przodków, uciekając przed wojną i bolszewikami. Czyli nami. – Sokołow się zaśmiał.
– Jak się stąd dostaniemy do Stambułu, a potem do Egiptu?
– Towarzysz major mnie nie docenia. Całego statku to ja wam nie wynajmę, bo to kosztowałoby ze dwa i pół tysiąca funtów angielskich. Ale frachtowiec z kilkoma kabinami pasażerskimi można znaleźć. Zresztą wszystko jest napisane. Również i to, jak się macie potem dostać do Kairu. Zapoznajcie się. – Sokołow wskazał kopertę.
– Mówcie dalej, kapitanie.
– Jak już wejdziecie do portu, to idźcie na pierwsze nabrzeże. Tam cumuje nieduży frachtowiec Stilla pływający pod banderą maltańską. Łatwo znajdziecie. Obok niego stoi jakiś rozklekotany, mały amerykański statek pod banderą Hongkongu. Nie pomylcie się, towarzyszu majorze. – Sokołow znowu się zaśmiał. – Zgłosicie się do kapitana. Ale dopiero przed samym wyjściem z portu w morze, czyli o piątej po południu. Stilla wypłynie o szóstej. Wszystko zapłacone. Jakieś pytania, towarzyszu majorze?
– Kto wymyślił tę legendę? Wy?
– Ja? – zdziwił się Sokołow. – Major mnie tym razem przecenia. To decyzja Moskwy. A jak wiecie, z Centralą się nie dyskutuje. Widocznie jesteście potrzebni w Egipcie.
– Czyli mam jeszcze jakieś pięć, sześć godzin.
– Tak jest, towarzyszu majorze. Powodzenia. Czuję, że mi się tu w najbliższym czasie zapowiada dużo roboty z Poliakami. Dostałem dzisiaj polecenie z Centrali wyprodukowania albo pozyskania kilkudziesięciu polskich paszportów. Mam też mieć na oku statki pod banderą brytyjską.
Major bez słowa wstał od stolika. Nałożył kapelusz i wyszedł z hotelu. Skierował się do plaja modern i hotelu Chérica. Na wszelki wypadek postanowił iść małymi uliczkami, pomiędzy nadmorskimi pensjonatami.
Tygodniowy pobyt rodziny Al-Naggar w ailepensionu Moda, prowadzonym przez Greków w Kadıköy-Moda – na przedmieściach Stambułu po azjatyckiej stronie, upłynął szybko. Tylko raz wybrali się na wycieczkę parowym promem na europejski brzeg Bosforu. Major czasem grywał z innymi gośćmi tego rodzinnego pensjonatu w szachy, natomiast jego żona spędzała dużo czasu z dzieckiem w fantastycznie ukwieconym ogrodzie. Codziennie chodzili na długie spacery na południowym brzegu Bosforu, które kończyli zwykle niedaleko pensjonatu w sąsiedniej kawiarni. Oglądali sylwetki przepływających statków oraz napawali się widokiem Błękitnego Meczetu i Hagia Sophia po drugiej stronie cieśniny. Major i jego żona wykorzystywali te spacery do sprawdzania, czy nie są obserwowani, zarówno przez miejscową policję, jak i wrogów państwa sowieckiego.
Mimo że byli daleko od Rumunii, ciągle czuli niepokój, obawiali się, że niebezpieczeństwo może pojawić się w każdej chwili. W końcu, po siedmiu dniach, kiedy schodzili na śniadanie, grecki recepcjonista zakomunikował majorowi, że jest do niego list. Wewnątrz koperty były trzy bilety na kabinę pierwszej klasy statku płynącego do Hajfy w Brytyjskim Terytorium Mandatowym w Palestynie. Następnego dnia rano rodzina Al-Naggarów wsiadła do taksówki. Czarny, pękaty renault juvaquatre zawiózł ich na pobliski dworzec kolejowy Haydarpasza, z którego odjeżdżały pociągi do Ankary, wschodniej Turcji, a nawet do Bagdadu. Żeby nie zwracać na siebie uwagi, wykupili bilety w wagonie trzeciej klasy.
Jechali przez dwa dni. Pociąg przemierzał zalesione góry Anatolii. Minął Izmik, aż w końcu dotarł do portu w Mersin. Byli zmęczeni podróżą ze Stambułu. Ponieważ mieli jeszcze sporo czasu, zatrzymali się w niewielkim pensjonacie Azak İş Hanı przy głównej ulicy miasta i niedaleko stacji kolejowej. Niewielki statek pasażerski pod cypryjską banderą miał podnieść kotwicę dopiero następnego dnia wieczorem.
– Kochanie, Emilia w końcu zasnęła – powiedziała Dorina do męża, biorąc go delikatnie pod ramię.
Ten obejrzał się dyskretnie na długi pokład pasażerski, który zwykle w słoneczny dzień wypełniony był siedzącymi na leżakach podróżnymi. Popatrzył na bulaje kabin, w których świeciły się lampy. Nikogo nie było. Nikt ich nie obserwował.
– Evelyn, kochanie. Pamiętasz? Nasza córka nazywa się teraz Evelyn.
– Nie mogę się jeszcze przyzwyczaić. To wszystko tak szybko… Jak to tam będzie, kochanie? – dodała po paru minutach.
Obejmując ramieniem żonę, major upił łyk z pękatego kieliszka napełnionego martellem. Następnie zdjął zarzucony na plecy ciepły, wełniany biały pulower i okrył nim żonę.
– To w takim razie… pentru victorie, jak mówią Rumuni – wzniósł toast.
Uśmiechnął się, pocałował ją czule w czerwone usta. Kobieta wtuliła się mocniej w jego ramię. Major ponownie wziął łyk alkoholu, tym razem większy. Obserwowali powoli zmniejszające się światła portu Mersin i oddalający się zarys wzgórz nad miastem. Lekka bryza, która jeszcze w porcie przynosiła ulgę od ciepła dnia, na otwartym morzu przybierała na sile.
Dopiero wtedy dotarło do nich, że zaczynają nowy etap życia. W miejscu, którego nie znają, wśród ludzi, o których nic nie wiedzą.
Tanganika – jesień 1945 roku
Chłopak poczuł ostre uderzenie w bok.
– Aj! – krzyknął, odsunął się i oparł o termitierę.
Witek Nowacki z całej siły znów uderzył go drewnianym mieczem, tyle że w drugi bok. Siedmiolatek osunął się na ubitą glinę. Niefortunnie uderzył się w twarz, z nosa poleciała mu strużka krwi.
– Witek, czego chcesz? Zostaw – wystękał Józek i niezdarnie próbował wstać.
Miał na sobie krótkie jasne spodenki na szelki z guzikami i przybrudzoną koszulkę z kołnierzykiem. Wtem obok nich wyrósł mężczyzna ze sporą czarną brodą i łysiną. Złapał Witka za rękę, wykręcił ją do tyłu, nastolatek tylko zdążył cicho stęknąć i puścił swój miecz.
– Znęcaj się nad starszymi, łachudro jedna! – krzyknął mężczyzna do Witka, który miał na sobie kostium teatralny przedstawiający rzymskiego legionistę.
Ten, widząc, co się święci, ruszył biegiem do baraku, w którym znajdował się sierociniec.
– Wstawaj, mały. – Wybawca podniósł chłopca jedną ręką. – Coś cię boli? – zapytał troskliwie.
– Nie… psze pana – odpowiedział cichutko Józek i wytarł dłonią krew, rozcierając ją po policzku.
– Chodź, przemyjemy. – Ruszyli do beczki z wodą. – No już się nie maż. Jak na ciebie wołają?
– Józio.
Chłopak nagle przystanął, zaczął nerwowo wyłamywać palce i patrzył na czubki sandałów.
– No chodź – popędzał go brodacz.
Minęli jeden z domków nazywanych ulami. Był to okrągły budyneczek z gliny, pobielony i kryty mięsistymi liśćmi bananowca. Przed nimi ukazał się widok na górę Meru, nad którą wisiał wieniec ciężkich równikowych chmur. W tym momencie Wartanian sięgnął do kieszeni i wyjął ołowianego żołnierzyka na koniu – australijskiego kawalerzystę.
– Masz i nie płacz już więcej. Trzeba być silnym. – Włożył zabawkę w małą dłoń Józka i obmył mu twarz chłodną wodą.
Józef stał na środku placu i z każdej strony oglądał figurkę żołnierza. Był zachwycony. Śmiał się do siebie. Podniósł go i spojrzał pod słońce na soczyste kolory i detale, szablę, którą niósł przed sobą Australijczyk, lekko podwinięty kapelusz i spięty ogon konia. W pewnym momencie zaczął wzrokiem szukać brodacza. Ten jednak, jak znienacka się pojawił, tak szybko zniknął w którejś z chat.
Chłopak wszedł do baraku sierocińca i zamarł. Zobaczył Witka, który zdejmował z siebie papierowy szyszak pomalowany na złoto, a z piersi tekturowy biały ryngraf z orłem. Obok leżał hełm przypominający te używane przez Rzymian i drewniany miecz. Niedawno uczestniczył bowiem w przedstawieniu teatralnym opartym na fragmentach Quo Vadis. Nowacki nie zwrócił jednak uwagi na Józka. Chłopiec podszedł do swojego łóżka, rzucił się na nie i odwiązał moskitierę. Schował się za siatką. Jego poduszka stała się na krótko stepem, po którym pędził Australijczyk na koniu.
Po kilku minutach wstał, podniósł serwetkę, która leżała na jego blaszanej walizce, służącej teraz za stolik. Uchylił wieko i schował w środku żołnierzyka.
Taki sam leżał na szarym kocu Witka.
W uzupełnieniu działań związanych z realizacją głównej operacji podjąłem w ostatnim czasie działania w polskich ośrodkach z tak zwaną wzmocnioną strefą bezpieczeństwa. Ustaliłem, że poza kryminalistami z warszawskich żydowskich grup przestępczych oraz kryminalistami ze środowisk socjalistycznych jest grupa osób z band lwowskich i tarnopolskich. W związku z tym spośród prawie pięćdziesięciu osób wytypowałem kilkuosobową grupę wykazującą się dużą sympatią do idei komunistycznych (dokładne dane przesyłam oddzielnym szyfrogramem). Podobne działania podjąłem w obozie, w którym przebywa ponad czterdzieści prostytutek różnych narodowości i wyznania z przedwojennych wschodnich terenów polskich. Jednak praca tam jest utrudniona. Dodatkowo zleciłem działania operacyjne agentowi ps. Wiktor w Rodezji, gdzie grupa kryminalistów liczy trzydzieści osób, podobnie jak grupa prostytutek. Wciąż nie mam dostępu do więzienia w Makindu, gdzie kierowano najgroźniejszy kryminalny element z polskich obozów lub wprost z transportów morskich.
Johan
Mężczyzna w polowym tropikalnym mundurze bez oznaczeń odłożył ołówek i wstał od niewielkiego stołu. Popatrzył na drewniany szkielet z drągów stanowiący konstrukcję dachu pokrytego liśćmi bananowca. Wyszedł na moment na zewnątrz. Budynek otoczony był kwiatami i jakimś zielskiem oplatającym ściany. Wyprostował się i przeciągnął, pogładził po łysej głowie i wciągnął w płuca rześkie powietrze, które wiatr przywiał spod Kilimandżaro. Popatrzył na otaczające obóz w Tenger wulkaniczne wzgórza porośnięte gęstą roślinnością. Doskonale się czuł w tym położonym na tysiącu dwustu metrach nad poziomem morza polskim obozie. Nie było tu wszechobecnej nadmorskiej wilgoci czy skwaru i kurzu suchych rejonów sawanny.
Jego myśli po chwili uciekły do małego Józka. Usłyszał o nim zupełnie przypadkowo w czasie rozmowy z ojcem Franciszkiem, który uczył religii. Wartanian co jakiś czas dostarczał zakonnikowi sprowadzane z południowej Afryki pinotage – wytrawne czerwone wino. Ojciec Franciszek twierdził wprawdzie, że to tylko na potrzeby odprawianych mszy, jednak zbyt duże zamówienia wskazywały, że duchowny mógł nadużywać alkoholu. Wskazywały na to jego gwałtowne, niczym niespowodowane napady agresji. Z tego powodu dzieci po prostu się go bały. Bił chłopaków linijką albo cienką bambusową tyczką, gdy nie potrafili odpowiedzieć na pytania w czasie katechezy. Raz przyznał Wartanianowi, że zlecił chłopakom z grupy Tarzana pobić Janka Niwińskiego, bo w czasie lekcji coś nieprzyjemnego mu odburknął.
– W zasadzie nie słyszałem nawet, co powiedział, ale dostał dla zasady. Dyscyplina musi być! – stwierdził.
Wartanian obserwował siedmiolatka już od pewnego czasu. Wiedział, że może być mu oddany jak mało który z chłopców. Witek Nowacki bez problemu przyjął od Wartaniana zadanie „poszturchania” trochę Józka. Za przysługę dostał ołowianego żołnierzyka.
O grupie Tarzana było głośno w obozie. Przywódcą był piętnastoletni Michał Bartkiewicz. Chłopak tak zapatrzył się w serię filmów ze słynnym amerykańskim pływakiem Johnnym Weissmullerem, że zaczął go naśladować. Uciekał do dżungli i zakładał na drzewach chatki, w których godzinami przesiadywał. Gromadził w nich banany, papaje i daktyle. Imponował tym młodszym kolegom. Niektórzy szli w jego ślady i urywali się z obozu. On zaś, świadomy tego, że jest najodważniejszy, testował ich lojalność. Do jego bandy trafiali tylko ci, którzy najgłośniej ryczeli jak filmowy Tarzan i potrafili bujać się na lianach. A najbliżej byli ci, którzy wytrzymali ukąszenia czerwonych mrówek.
Wartanian obserwował grupę i zdawał sobie sprawę, że łączy tych chłopaków jakaś więź, która nie wynika już tylko z zabawy. Więź, która popycha ich do łamania zasad obowiązujących w obozie, a nawet do popełniania drobnych wykroczeń.
Witek Nowacki pełnił w grupie nietypową funkcję – skarbnika. Zbierał w obozie używaną odzież oraz przedmioty codziennego użytku, takie jak sztućce, scyzoryki, latarki. Potem urywał się na kilka godzin z obozu, jechał zdezelowanym autobusem z panem Zygmuntem do pobliskiej Aruszy i sprzedawał swoje skarby Hindusom i Masajom. Za zarobione szylingi kupował papierosy. Część pieniędzy zakopał przy jednej z palm daktylowych, ale o tym poza nim wiedział tylko Tarzan. Pieniądze te miały im się przydać w czasie ucieczki. Planowali bowiem ruszyć na wschód, na wybrzeże. Tam chcieli wsiąść na jakiś statek, aby popłynąć do Australii. Takie było ich chłopięce marzenie.
Petros Wartanian od kilku lat pracował dla EARA – East Africa Refugee Administration – wyspecjalizowanego urzędu brytyjskiego, który zajmował się sprawami związanymi z pobytem uchodźców. Oddelegowano go do pomocy kierownikom obozów – Polish Camp Leaders, do koordynowania sprawnego systemu dystrybucji towarów w warunkach afrykańskich bezdroży i dużych odległości dzielących osiedla od portów na wybrzeżu.
Mężczyzna podawał się za Ormianina zamieszkałego w Polsce. Utrzymywał, że pochodzi z rodziny, która uciekła jeszcze przed wojną z Rosji Sowieckiej. W rzeczywistości już prawie dwa lata pracował pod przykryciem w polskich obozach w Afryce Wschodniej.
Wartanian wrócił do tymczasowej kwatery, zdjął buty i postawił je przy łóżku na malutkim dywaniku rozłożonym na glinianym klepisku. Obok stała szafka z wiadrem, ręcznikiem i mydłem. Położył się. Patrzył na jedno z czterech osłoniętych siatką okienek w okrągłej ścianie. Podłożył pod głowę poduszkę i zwinięty koc. Płomień lampy naftowej słabo oświetlał wnętrze. Chciał odpocząć, zanim przystąpi do pisania kolejnego meldunku. Musiał je zawieźć do Dar es-Salaam, do radiooperatora, który w jednym z biur spedytorów morskich miał dobrze zakamuflowaną radiostację typu Siewier.
– Panie Petrosie! Panie Petrosie!
Usłyszał przed domem głośne dziecięce wołanie. Znał ten głos. Uśmiechnął się do siebie i nie wstając z łóżka, odpowiedział:
– Jestem, Józek, jestem! Co się stało, chłopcze?
– Panie Petrosie. Niech pan przyjdzie do nas na kolację. Poopowiada pan o Polsce? Prosimy, panie Petrosie. Bardzo prosimy.
Wartanian wstał. Przed chatką stał uśmiechnięty siedmiolatek i w ręku trzymał ołowianego żołnierzyka.
Józek był sierotą. Pochodził z żydowskiej rodziny Niczhanserów z Andrychowa. Jeszcze w 1939 roku całą jego rodzinę Niemcy zmusili do pracy przymusowej. Na początku musieli zamiatać ulice, a potem porządkować domy, które szykowano dla niemieckich osadników. Ojciec trafił do obozu pracy w Sosnowcu, tam ślad po nim zginął, podobnie jak po matce i siostrze oraz dwóch braciach.
Nikt nie chciał chłopcu utrudniać i tak już ciężkiego dzieciństwa. Józek żył marzeniami. Tęsknił za bliskimi. Ich zdjęcia traktował jak największą relikwię. W dokumentacji obozowej w Tenger znalazł się zapis, że jego brat Bernard służył w 2. Pułku Strzelców Podhalańskich w Sanoku, którego kompania zwiadu, dowodzona przez porucznika Jana Skałę, została rozbita w rejonie Baranowa nad Wisłą. Bernard miał się przedzierać do Tarnowa do swojej dziewczyny, ale czy tam dotarł, trudno powiedzieć. Ślad po nim zaginął.
Józka uratował sierżant Karol Marjański, który kilka miesięcy wcześniej uczestniczył w szkoleniu zorganizowanym pod Andrychowem dla żydowskich bojowników i doskonale znał rodzinę Niczhanserów. Zaopiekował się ledwie kilkunastomiesięcznym dzieckiem. Późną wiosną 1940 roku sierżant uciekł wraz z żoną i małym Józkiem na Węgry. Stamtąd dotarli do Splitu, a następnie do Hajfy. W miejscowości Samach w Palestynie zgłosił się do Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Żona została z Józkiem, gdy sierżant walczył w Tobruku i został tam ciężko ranny.
Chłopiec z tamtego okresu pamiętał ledwie jak przez mgłę kraciastą flanelową koszulę mężczyzny, pachnącą tytoniem fajkowym. W 1942 roku cała trójka przybyła do Tanganiki. Następnego roku sierżant umarł, a rok później na malarię zmarła również jego żona.
Chłopiec został zupełnie sam. Wtedy Wartanian, który miał dostęp do obozowej ewidencji, zmienił mu nazwisko, a w zasadzie uprościł na Hanser.
Józek chwycił Wartaniana malutką dłonią i pociągnął w kierunku jadalni. Minęli magazyny, pralnię i budynek kuchenny. W obszernym prostokątnym pomieszczeniu siedziało już kilkunastu małych chłopców i nastolatków. Józek był z nich najmłodszy. Każdy go znał i wszyscy traktowali go z sympatią, bo był bardzo ruchliwy i wszędobylski. Zaglądał w każdy zakamarek obozu, a nieraz nawet podążał do dżungli za chłopakami z grupy Tarzana, chociaż ci go odpędzali. Śmiali się z niego, że nie da sobie rady w gęstym lesie wśród dzikiej zwierzyny, ale on starał się im udowodnić, że nie mają racji.
Na stołach przy wejściu do jadalni, która wieczorami stawała się świetlicą dla młodzieży, leżały czasopisma „Promyczek Afrykański”, „Czuj Duch”, powielaczowy „Brzask” oraz miejscowy „Głos Harcerza”. Liczne tłuste plamy zostawione na papierze wskazywały, że cieszyły się popularnością.
Dla ponad stu polskich sierot w Tender namiastkę normalnego życia organizował Józef Jagielski, były burmistrz Wieliczki. Chłopcy go lubili, a on tworzył drużyny harcerskie i zespoły sportowe, przede wszystkim piłki nożnej. Po udanym wejściu na Kilimandżaro w 1944 roku starsi chłopcy uczestniczyli później w całej serii wypraw górskich.
– Zobaczcie, kogo przyprowadziłem! – krzyknął Józek.
Kilkunastu chłopców, którzy szykowali się do kolacji, odwróciło się w jego stronę. Szybko wstali od stołów i przywitali gościa.
– Zapraszamy pana! Tutaj, do nas! A opowie nam pan coś o polskich górach, opowie? Prosimy! O naszych żołnierzach i o bitwie pod Monte Cassino! Dobrze? Albo o czymś innym! – krzyczał jeden z nich.
– O Lwowie, Wilnie! I o Warszawie! – przekrzykiwał go inny.
– A o moich Baranowicach?! – dokładał kolejny.
– Niech pan nam lepiej powie, kiedy ci cholerni Anglicy nas wyślą do Polski?! Bo to różnie mówią w radiu i w naszym obozie – z głębi sali rzucił Tarzan.
Ormianin wprawdzie pochodził z kresów Rzeczpospolitej, ale jego rodzina została po traktacie ryskim po sowieckiej stronie granicy. Choć znał język polski, niewiele wiedział o kraju. Dlatego wykorzystywał przede wszystkim informacje uzyskane od polskich żołnierzy w Palestynie. Teraz pogłębiał wiedzę, czytając prasę lokalną, czyli „Polaka w Afryce”, a także Komunikaty Polskiej Agencji Prasowej, Komunikaty Radiowego Polskiego Centrum Informacji w Nairobi i Komunikaty Informacyjne Polskiego Funduszu Prasowego. Znał dobrze język angielski, więc korzystał też z prasy anglojęzycznej, głównie z „The East Africa Standard”, gdzie zamieszczano materiały dotyczące spraw polskich.
Za każdym razem kiedy przyjeżdżał do Tenger, dużo czasu poświęcał młodzieży. Starał się tłumaczyć dzieciom otaczającą rzeczywistość, opowiadał o nim, a oni traktowali go niczym okno na świat. Część chłopców obecnych na sali znał doskonale. Poznał ich losy, ponieważ miał wgląd w informacje o ich rodzinach, pochodzeniu, narodowości, wyznaniu, kontaktach towarzyskich, a nawet sympatiach politycznych rodziców – wszystko to znajdowało się w ewidencji obozowej. Obserwując dzieci, starał się też ocenić, jakie mają możliwości intelektualne, fizyczne i językowe, a także poznać ich słabości. To pozwalało mu wpływać na ich uczucia, modelować ich charaktery.
– Chłopaki, cisza! A przede wszystkim to dobry wieczór.
– DOBRY WIECZÓR! – odpowiedzieli chórem zgromadzeni.
– Najpierw coś zjedzmy. Głodny jestem jak wilk, a właściwie jak lew na sawannie. Potem wam opowiem, co tam słychać w Polsce i na świecie, i co u naszego generała Andersa we Włoszech.
– Ja zaraz przyniosę talerz i łyżkę. – Józek i pobiegł do kuchni.
Gdy wrócił i usiadł dumnie obok Wartaniana, wyprostował się, jakby chciał w ten sposób wydać się wyższy i poważniejszy. Patrzył na niego z uwielbieniem, a jednocześnie z niecierpliwością, jakby nie mógł się doczekać tego, co miał za chwilę usłyszeć z ust swojego ulubieńca. Mężczyzna uśmiechnął się do Józka, po czym odwrócił się do wszystkich i głośno rzucił:
– Smacznego!
– SMACZNEGO! – odpowiedział chór chłopców.
Po kolacji przez ponad dwie godziny opowiadał zgromadzonym, o czym przeczytał lub co usłyszał w radiu, co opowiadali mu marynarze w porcie w Dar es-Salaam. Chłopcy w zupełnej ciszy, z otwartymi ustami i czerwonymi uszami słuchali jego słów. Uwielbiali go i po każdej skończonej opowieści mieli mnóstwo pytań do polskiego Ormianina. Docenili to, że znalazł dla nich czas.
– Jutro po apelu porannym i śniadaniu będę miał do zakomunikowania niektórym chłopcom dobrą wiadomość – oznajmił i wstał od stołu.
W sali zaległa cisza. Słychać było tylko głos cykad za oknem. Popatrzył na zebranych, nabrał powietrza i dodał:
– Wojna wreszcie się skończyła. Japonia przegrała. Nastał zatem czas, aby powoli wracać do domu! – rzucił krótko.
W pierwszej chwili na twarzach chłopców malowało się zaskoczenie, które nagle eksplodowało wybuchem radości. W stołówce rozległy się krzyki, harmider był głośniejszy niż na boisku piłkarskim.
– Cisza! Cisza! – przekrzykiwał chłopców. – Cisza! Jutro na apelu dowiecie się, kto jedzie do Egiptu, a kto jeszcze zostaje. Byłem tam i wiem, że wam się spodoba. Pamiętacie ten film Błękitni chłopcy? To właśnie tam pojadą niektórzy z was. A może wszyscy – dodał, chcąc ich uciszyć.
– Do Egiptu? Nie do Polski? – zapytał najstarszy z nich. – Co? Znowu nas Anglicy oszukali? – dodał Tarzan, chociaż myślami był na dalekich antypodach.
Ormianin popatrzył na niego i pokiwał głową. Żegnając się, powiedział do Józka, że go odprowadzi do baraku.
Wartanian był zmęczony. Przez cały dzień prowadził rozmowy z kierownictwem obozu, przeglądał raporty oraz wymieniał poglądy z oficerami przebywającymi na rekonwalescencji. Zajmował się też zaopatrzeniem osiedla w żywność z farm prowadzonych przez Polaków, którzy uprawiali warzywa i hodowali drób. Musiał również napisać informację do Centrali w Moskwie. Usiadł ciężko na skraju łóżku siedmiolatka, a ten położył się obok niego na brzuchu i zaczął bawić się ołowianym żołnierzykiem.
– Podoba ci się?
– Jest klawo – chłopak starał się naśladować slang używany przez starszych kolegów.
– Widziałeś film Dumbo?
– Tylko słyszałem. To o takim śmiesznym słoniu?
– Tak. Wiesz, mogę ten film załatwić do naszego kina. Chcesz?
– Tak.
– Pójdziemy wtedy razem do kina. A wiesz, że ty też możesz tak jak ten słoń…
– Latać?
– Nie, ale tak jak on realizować swoje marzenia. A właśnie? Jakie one są?
– Chciałbym mieć rodzeństwo, i mamę, i tatę.
– Cóż, nie wszystko jest możliwe. Ale możesz mieć rodzinę. Ja mogę być twoim wujkiem. Chcesz?
– Naprawdę?! – Oczy chłopaka stały się jakby większe.
Józek odwrócił się na plecy na łóżku i patrzył na zwiniętą w ogon moskitierę. W pewnym momencie delikatnie ujął dłoń Wartaniana i uśmiechnął się. Kilka minut później zwolnił uścisk, zasnął. Mężczyzna włożył w dłoń chłopaka niewielki kamienny krzyżyk z dziurką i wyszedł.
Ormianin wpisał go wraz z kilkoma chłopakami z bandy Tarzana na listę dzieci przeznaczonych do ewakuacji do Egiptu. Nie chciał z nim tracić kontaktu, Józef był mu potrzebny.
Korzystając ze swych układów w BOAC – British Overseas Airways Corporation, załatwił, że jedna z dakot DC3 z dywizjonu nr 1, z polską załogą, na początku następnego roku zabierze chłopców przez Chartum do Kairu.
Polacy bardzo przesiąkają imperialistyczną atmosferą tworzoną przez Brytyjczyków. Nie przejawiają szczególnego zrozumienia dla wolnościowych i niepodległościowych ambicji rdzennej ludności Afryki. To w oczywisty sposób kłóci się z podkreślanym na każdym kroku narodowym etosem Polaków. Przyjmują punkt widzenia Afrykanerów i Rodezyjczyków. Uwypukla się w tej postawie solidarność ludzi białych wobec obcego cywilizacyjnie i rasowo świata czarnych mieszkańców kontynentu.
Część Polaków chce wracać do kraju, część chce emigrować do Ameryki Południowej bądź Północnej albo nawet do Australii. Po ostatnich decyzjach Londynu i Waszyngtonu odczuwa się w obozach atmosferę wyczekiwania i niepewności. Coraz więcej pojawia się głosów o zdradzie Polski przez ich dotychczasowych sojuszników.
Nie odnotowałem przejawów aktywności wywiadu brytyjskiego, a także polskiego z ośrodka andersowskiego. Warunki do pracy werbunkowej korzystne.
Johan
Następnego dnia komendant obozu odczytał na apelu porannym listę dwudziestu chłopców w różnym wieku, którzy pojadą w najbliższym czasie do Egiptu. Mieli być tymczasowo skierowani do prowadzonego od 1943 roku Liceum Techniczno-Lotniczego w Heliopolis na przedmieściach Kairu. Mieszczący się przy lotnisku RAF-u ośrodek miał swoje gimnazjum i liceum. Poza zajęciami w warsztatach mechaniczno-lotniczych, gdzie młodzież starsza uczyła się spawania lotniczego i maszynoznawstwa, mieli lekcje z języka polskiego, angielskiego, geografii i historii.
Najmłodszych, wśród których znalazł się Józef, planowano umieścić czasowo w obozie wojskowym w Qassasin w rejonie Kanału Sueskiego.
Pierwszy transport polskich uchodźców dotarł do Tanganiki w Afryce Wschodniej w sierpniu 1942 roku. W 1945 roku w obozach afrykańskich przebywało ponad trzynaście i pół tysiąca Polaków. Stanowili oni największą społeczność wśród Europejczyków. Przywożono ich do portów na pokładach nie tylko brytyjskich statków, lecz także polskich transatlantyków: Batorego i Sobieskiego. Po zejściu do portu byli kierowani do obozów przejściowych.
Ewakuowani do Afryki uchodźcy zbudowali przedszkola, szkoły podstawowe i średnie zawodowe oraz licea. Działały tam również zespoły artystyczne. Były boiska sportowe i korty tenisowe, szpitale i przychodnie lekarskie. Wzniesiono kościoły, cerkwie i bożnice. Działało harcerstwo, utworzono kluby YMCA. Kolportowana była polska prasa, również dla młodzieży i dzieci.
W połowie 1945 roku pod naciskiem Sowietów sytuacja się zmieniła. Zaczęto zamykać agendy rządu londyńskiego. Rozpoczęły się naciski mające na celu likwidację obozów uchodźców.
Komunistyczne władze w Warszawie nalegały na szybką repatriację polskich sierot do Polski. Ale zaczęły też płynąć do Polaków pierwsze sygnały o możliwościach emigracji do różnych krajów, w czym pośredniczył Watykan. Polscy mieszkańcy obozów w Afryce Wschodniej stanęli przed trudnym wyborem.
Egipt – lato 1946 roku
Czterdziestoletni mężczyzna z niewielkim wąsikiem, wyglądający na Egipcjanina, wszedł spokojnym krokiem do kawiarni Groppi w centrum Kairu. Rozejrzał się i skierował się do stolika, przy którym Wartanian siedział i czytał „The Daily Telegraph”.
Spojrzał na stolik, na którym leżała koperta poczty lotniczej zaadresowana dużymi literami:
Monsieur,
BERNARD SCHEININ
B. P. 503
TEL-AVIV (PALESTINE)
Koperta poza niebieskim znaczkiem by air mail miała naklejonych pięć znaczków z wizerunkiem króla Faruka, przy czym cztery były koloru fioletowego, a jeden pomarańczowego. Właśnie tego wypatrywał mężczyzna, bo to był system znaków pozwalających na nawiązanie kontaktu. Sygnał, że bezpiecznie może przystąpić do rozmowy.
– Good evening, sir! Czy może pan Wartanian z Afryki Południowej?
– Good evening! Z Afryki, ale Wschodniej. Przyjechałem z Rodezji.
– Ach tak, widocznie coś pomieszali w moim kairskim biurze – odpowiedział mężczyzna i położył przy kopercie starą paczkę egipskich papierosów Mogul z rysunkiem wielbłądów, Arabów i trzech piramid. – W porządku. Jak mogę ci pomóc?
– Nareszcie. Sprawa jest pilna. Wiesz, o co chodzi?
– Zapamiętaj. Nazywam się Adam Ahmad al-Naggar, pracuję w Oddziale Morskim Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Kairze.
– Okej. Wracając do sprawy. Wszyscy chłopcy są na wakacjach w Agany koło Aleksandrii. Wiem, że planowane są już transporty, w tym z ośrodka z Heliopolis, do Anglii – rzekł Wartanian.
– Tak, słyszałem coś o tym. Mam w Trzecim Korpusie generała Wiatra kontakt z byłym komendantem placu w Port Saidzie, a teraz kwatermistrzem Szpitala Wojennego. Polaków transportują pociągami z Aleksandrii przez Banhę, Ismailię i Al-Kantarę do Port Saidu. Przez La Valettę, niekiedy Pireus, płyną do Gibraltaru i do Anglii. Korzystają z dużych statków – takich jak ten Otrano. Prawdziwy kolos. Wysokość pięć pięter i dwa tysiące pasażerów na pokładzie – odpowiedział Adam Ahmad al-Naggar.
– Sam widzisz, że czas najwyższy przerzucić moich chłopców do Lizbony. Jak trafią do Anglii, to wszystko przepadnie. Druga sprawa to grupa kilku mężczyzn i kobiet z obozów specjalnych w Afryce. Pracującym dla nas albo sprzyjającym nam obiecałem szybki przerzut do Egiptu albo Palestyny. Załatw to tu, w polskim sądzie polowym, a następnie po przybyciu na miejsce wyciągnij ich za pieniądze z polskiego więzienia czy jakiegoś ichniego obozu internowania. Sprawa jest pilna. Ktoś musi nadzorować to wszystko na miejscu i być gotowy na ewentualną eliminację wszelkich zagrożeń dla naszej operacji. Rozumiesz, Adam?
– Tak, majorze – odparł i pokiwał głową. – A wiesz, jak Polacy nazywają to, co właśnie pijesz? – Wskazał na szklankę mrożonej kawy na stoliku. – Osobiście wolę z czekoladą.
– Nie wiem. – Ormianin chusteczką przetarł spoconą łysinę.
– Brazylianka! – Ostrożnie rozejrzał się po kawiarni.
Nie zauważył, aby ktoś się im przyglądał. Ruch gości był całkowicie naturalny. Kelnerzy uwijali się przy zamówieniach, pokrzykując to do barmana, to do obsługi z zaplecza. Z zewnątrz docierał wczesnopopołudniowy uliczny gwar.
– Posłuchaj – rzekł Adam ściszonym głosem. – Codziennie sprawdzaj narożnik muru z prawej strony drzwi wejściowych w kościele ormiańskim, niedaleko mostu Ismailia na Zamaliku. Jak będzie krzyżyk koloru ceglastego, to nie spotykamy się tutaj, w Dużym Groppi, ani w miejscu zapasowym w Małym Groppi. Dowiedziałem się niedawno, że po tych lokalach kręcą się często Polacy. Więc nie możemy ryzykować. W takiej sytuacji widzimy się następnego dnia na ostatnim seansie w kinie Metro przy Talaat Harb Street numer trzydzieści pięć, kiedyś to była Soliman Pasha Street. Zapamiętałeś?
– Tak.
– To jedyne kino w Kairze z klimatyzacją.
– Jakoś daję radę z tym upałem. – Wartanian roześmiał się i ponownie przetarł spoconą głowę.
– Jakby coś nie wyszło, zapasowym miejscem jest wejście do kina Miami, które latem jest nieczynne. Czekaj na mnie następnego dnia o szóstej po południu. I tak do skutku.
– Znajdę je?
– Jest naprzeciwko pod numerem trzydziestym ósmym. Taki nowoczesny, wysoki budynek, jakby z wieżą. Wywiad brytyjski ma tu olbrzymie możliwości operacyjne. Hotel Shepheard, jak wynika z naszych obserwacji, to stałe miejsce spotkań oficerów SOE. No i jest tu jeszcze trochę polskich niedobitków od Andersa – powiedział Al-Naggar, wstał od stolika i ruszył w kierunku kanciastej, czarnej taksówki.
Po chwili podniósł się również Wartanian. Przeszedł przez postój taksówek, minął policjanta w białym mundurze i czerwonym fezie na głowie, otworzył drzwi beżowego dodge’a D 1125, siadł ciężko w zapadniętej tylnej kanapie i rzucił do kierowcy:
– Naafi night club!
Samochód powoli ruszył i wbił się w uliczny potok niemiłosiernie trąbiących na siebie kierowców pojazdów. Między nimi przeciskali się rowerzyści. Ruch blokowały zaprzęgnięte w wielbłądy czterokołowe wozy i dwukonne dorożki.
Ani Wartanian, ani Al-Naggar nie zwrócili uwagi, że w samym rogu Dużego Groppi siedziało dwóch mężczyzn. Jeden młody, ale lekko już łysiejący, o spokojnym wyrazie twarzy. Drugi starszy, z zaczesanymi do tyłu włosami rozjaśnionymi zapewne od egipskiego słońca.
– Franek. Dobrze przyjrzałeś się temu łysemu brodaczowi? – spytał, nie odrywając wzroku od szklanki po brazyliance, porucznik Filip Godlewski. – To niejaki Petros Wartanian. Pracował do niedawna dla Brytyjczyków.
– Zapamiętałem go. Ale wydaje mi się, że tego, który z nim rozmawiał, to ja skądś znam – odparł major Franciszek Wierzbicki.
Wierzbicki załatwiał w Kairze sprawy związane z działalnością firmy Asphaltina, która na zlecenie Oddziału Informacyjno-Wywiadowczego Sztabu Generalnego Naczelnego Wodza miała pomnażać środki finansowe. Wypracowywane zyski zasilały fundusz operacyjny polskich służb specjalnych operujących na Bliskim Wschodzie. Major był doświadczonym oficerem wywiadu. Pełnił służbę w Ekspozyturze T w Jerozolimie, gdzie odpowiadał za prowadzenie sprawy o kryptonimie praca X, czyli nasłuchu na kierunku Związku Sowieckiego. Teraz miał rozpoznać aktywność radziecką w Kairze. Czasu było niewiele, bo sytuacja Polaków w tym rejonie stawała się coraz trudniejsza.
– Ustalę to, Filip. Jutro widzę się z Sulimą. A dzisiaj pogadam jeszcze z takim Piaseckim z Ośrodka Rezerwy Personalnej Oficerów. On ma bardzo dobre kontakty w Kairze. Spotkajmy się tutaj, o tej samej porze pojutrze.
– Yes, sir – rzucił Godlewski i mrugnął do niego.
– Filip. A co robimy z tą byłą maszynistką z konsulatu ze Stambułu, jak jej tam?
– Lucy Rossi-Buczyńska…
– O właśnie! Według pułkownika Libiecha, który kierował ekspozyturą Bałtona, była agentką niemiecką. Moje kontakty w Bejrucie i w Jerozolimie to potwierdziły. Jako pracowniczka naszego Ministerstwa Informacji i Dokumentacji będzie łatwa do namierzenia. Można to szybko załatwić. W łeb szkopskiej dziwce i do wody. Może wypłynie po paru tygodniach na jakiejś śródziemnomorskiej plaży obgryziona przez rybki.
– Nie dostałem od Czakuckiego takich wytycznych. Poza tym powiem ci coś, ale tylko między nami. Niemcy przestali być dla nas wrogiem. Dużo się o tym mówi już zupełnie jawnie u nas we Włoszech. Teraz liczą się tylko Sowieci.
– Tak, kurwa mać. Tak się liczą, że Angole z Jankesami dogadali się z nimi nad naszymi głowami. Widzę, co się tu dzieje. I wiesz, co jeszcze? Najlepiej na tym interesie wyszli nasi dawni koledzy mojżeszowego wyznania. Ci, co prysnęli od Andersa jeszcze w Iraku.
– Pieprzysz. Ty mówisz o wielkiej polityce. A tutaj rozpoczyna się cicha wojna z Sowietami.
– Tylko zauważ, Filip, że naszym kosztem!
Major wyprostował się na krześle. Spojrzał na kelnera, machnął ręką i krzyknął:
– Whisky!
Odprowadził kelnera wzrokiem do baru i wrócił do rozmowy:
– Dobra. Powiedz mi, Filip, jak Czakucki wpadł na tego Ormiaszkę Wartaniana. Przecież Czakucki jest we Włoszech.
– Dostaliśmy sygnał od Brytoli. Namierzyli jakąś radiostację w porcie w Dar es-Salaam. Angole nic nie zrobili. Zdjęli ją tylko, a radiooperator zaginął w portowych wodach. Ze strzępów informacji dla Angoli nic nie wynikało. Ale wiesz, Czakucki to stary lis. I coś wywęszył. A poza tym mieliśmy kiedyś podobną sprawę jeszcze w Iranie i Iraku. Skojarzenia, a potem wnioski z ustaleń były słuszne.
– Rozumiem, że mamy być gotowi do likwidacji. Bo to za gruba ryba, żeby do niego podchodzić.
– Tak. Czakucki też jest tego zdania. Ale przygotuj się jakby co na likwidację obydwu. Ja jednak czekam na twoje ustalenia. Potem niech we Włoszech decydują.
– Sami to mamy zrobić?
– Nie. Przyjedzie jeszcze do pomocy porucznik Winiecki.
– Pewny?
– Pewny to mało powiedziane. Armando? Mogę za niego ręczyć jak za siebie. Znamy się jeszcze z tego śmierdzącego ropą Krasnowodzka. Niejedno razem przeszliśmy. W Rzymie realizowaliśmy trudne zadanie… – Godlewski ugryzł się w język i przerwał. – Odbieram go za pięć dni w Port Saidzie. Ma przypłynąć z Włoch liniowcem Franconia.
– Cunard Line. Znam ten statek. Nasi w czterdziestym czwartym roku na nim pływali. Dobra, Filip. Masz tu jeszcze najnowszy materiał ekspozytury do wysłania szyfrogramem przez radio. Nie chcę się u nas za często kręcić. To serwus. Widzimy się pojutrze – rzucił i wstał od stolika.
Godlewski wyjął z koperty ostemplowaną pieczęcią z orłem: Polska Misja Repatriacyjna na kraje Bliskiego Wschodu, Indie i Afrykę w Kairze złożoną kartkę papieru i zaczął powoli czytać:
Z uzyskanych w ostatnim czasie informacji wynika, że wzrosła aktywność wszelkich czynników sowieckich w Egipcie. Odnotowano wiele kontaktów z miejscowymi partiami opozycyjnymi. Sowieci wykorzystują głównie elementy szowinizmu narodowego wszystkich klas społecznych i trudną sytuację gospodarczą, w jakiej znalazł się Egipt po wojnie. Sprzyja to wzrastającemu nastawieniu antybrytyjskiemu. Jednak najbardziej niepokojące są bliskie relacje z lokalnymi partiami komunistycznymi, które w swoich deklaracjach walczą ze znacznym bezrobociem, a jednocześnie żądają wycofania wojsk brytyjskich nie tylko z Egiptu, lecz nawet całego regionu Środkowego Wschodu.
Istotnym elementem destrukcyjnym działań sowieckich jest podważanie deklaracji ze stycznia 1946 roku. W kręgach dyplomatycznych Sowieci podważają brytyjskie stanowisko, aby oprzeć stosunki anglo-egipskie na zasadzie pełnego partnerstwa między równymi sobie. Niewykluczone, że po zakończeniu wakacji może dojść do zapowiadanej rewolty studenckiej zapoczątkowanej zimą tego roku. Na kampusie uniwersyteckim również aktywizują się czynniki prosowieckie.
Zakładamy, że te działania wywrotowe będą wspomagane zamachami bombowymi w takich miejscach publicznych jak kina czy restauracje. Stawiam zatem tezę, że Związek Sowiecki zarówno poprzez swoje poselstwo dyplomatyczne, jak i wywiad oraz jego agenturę działającą pod różnym przykryciem próbuje zdestabilizować sytuację w Egipcie wszelkimi dostępnymi środkami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki