Obcy horyzont - Faliński Marcin - ebook + audiobook

Obcy horyzont ebook

Faliński Marcin

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Stare Kiejkuty, Ośrodek Szkolenia Kadr Wywiadu, wiosna 1995 roku.

Do ośrodka przybywa tajemniczy mężczyzna, którego zadaniem jest wybranie najzdolniejszych adeptów. To oni będą realizować specjalną operację wywiadowczą wspomagającą wejście Polski do struktur euroatlantyckich.

To wyjątkowo ważna misja, bo rosyjski wywiad aktywnie pracuje nad pokrzyżowaniem polskich planów. Od jej powodzenia zależy także bezpieczeństwo nuklearne całego świata.

Troje wybranych oficerów szybko zostaje wciągniętych w bezwzględną grę pomiędzy wielkimi mocarstwami. Szpiegowska rozgrywka prowadzi ich przez Afrykę, Seszele, Azjęoraz Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną rządzoną przez komunistyczny reżim Kimów.

Czy polskim oficerom wywiadu uda się wypełnić misję, która zmieni nie tylko losy Polski, ale też części świata?

Marcin Faliński, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1992 roku dziennikarz „Życia Warszawy”. Od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, a od 1996oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 roku ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. Kilka lat temu w stopniu podpułkownika, przeszedł na emeryturę. Współautor bestsellerowej trylogii historyczno-szpiegowskiej (Operacja Rafael, Operacja Singe i Operacja Retea) i powieści sensacyjnej W czerwonej sieci.

Rafał Barnaś, historyk z wykształcenia. Pracował w hotelarstwie, sektorze bankowym, korporacji i handlu w kraju i za granicą. Członek kanadyjskiego think tanku Centre for Military Intelligence and Security Studies. Autor powieści Młodzienieci Trujące aktaoraz współautor biografii Szpieg. Najstarszy zawód światai powieści sensacyjnej W czerwonej sieci. Z zamiłowania podróżnik. Odwiedził ponad 50 krajów na sześciu kontynentach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 418

Oceny
4,5 (107 ocen)
75
16
10
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
izuniaka

Z braku laku…

nuda
00
januzal

Nie oderwiesz się od lektury

ok.04.24
00
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

dla miłośników historii szpiegowskich polecam naprawdę dużo się dzieje
00
maciej62

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Hania_Mania

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja kto lubi świat wywiadu
00

Popularność




Rozdział 1

Stare Kiej­kuty, Ośro­dek Kształ­ce­nia Kadr Wywiadu – wio­sna 1995 roku

– Czy pod­cho­rąży Anita czy­tała regu­la­min strzel­nicy? – zapy­tał nie­wy­soki puł­kow­nik służ­bo­wym tonem. Jego siwi­zna i czę­ściowa łysina świad­czyły o tym, że ma już za sobą kawał życia. Ale wyspor­to­wana syl­wetka nie pozo­sta­wiała wąt­pli­wo­ści co do formy fizycz­nej.

– Tak jest, panie puł­kow­niku!

– To chyba pod­cho­rąży powinna pamię­tać, że cały czas należy mieć na oczach oku­lary ochronne. Tak czy nie?

– Tak, panie puł­kow­niku. Ale… ale my dopiero cze­kamy na swoją kolej – odpo­wie­działa dziew­czyna, wska­zu­jąc na meta­lowe tar­cze.

– A czy pod­cho­rąży Anita wie, co to ryko­szet? Aha, jesz­cze jedno: pro­szę coś zro­bić z tymi wło­sami.

Dziew­czyna bez słowa zdjęła bejs­bo­lówkę, z wdzię­kiem prze­cze­sała pal­cami dłu­gie włosy i spięła je w kok tuż nad kar­kiem. Następ­nie wło­żyła czapkę i prze­zro­czy­ste oku­lary, po czym usia­dła obok tych, któ­rzy cze­kali na swoją kolej.

– Mar­cin, nie sły­sza­łeś, co mówił puł­kow­nik? – zwró­ciła się do wyso­kiego chło­paka łapią­cego opa­le­ni­znę w wio­sen­nym słońcu.

– Sły­sza­łem. Puł­kow­nik jak zawsze robi nie­po­trzebny młyn. Nie widzisz, że się opa­lamy? – Mar­cin ski­nął głową w kie­runku innych. – Dziew­czyno, łap heba­nek! Na wyjazd w teren będzie jak zna­lazł. A ty blada jak mąka…

– Sam jesteś mąka – odburk­nęła i zało­żyła na uszy ciem­no­zie­lone słu­chawki Pel­tora.

Po chwili roz­le­gła się kano­nada strza­łów. Kilku strzel­ców pokry­wało ogniem meta­lowe tar­cze. Zgod­nie ze sce­na­riu­szem cho­wali się za tek­tu­rowe zasłony, klę­kali i odda­wali strzał. Potem prze­ła­do­wy­wali broń i znowu strze­la­jąc, zbli­żali się do małych okrą­głych tarcz, tak zwa­nych liza­ków, po wcze­śniej­szym wyeli­mi­no­wa­niu więk­szych, okre­śla­nych chło­pa­kami, które po tra­fie­niu prze­wra­cały się z łosko­tem. Grzmot nie usta­wał.

W pew­nym momen­cie puł­kow­nik kątem oka dostrzegł zamie­sza­nie wśród ocze­ku­ją­cych. Odwró­cił się i zoba­czył, jak jedna z osób trzyma się za deli­kat­nie zakrwa­wiony poli­czek.

– Stop! – krzyk­nął. – Wstrzy­mać ogień!

Huk ustał jak ucięty nożem.

Puł­kow­nik pod­szedł sprę­ży­stym kro­kiem do zra­nio­nego chło­paka.

– Pod­cho­rąży Mar­cin, co się stało?

– Chyba dosta­łem ryko­sze­tem…

Puł­kow­nik mach­nął w stronę pie­lę­gniarki, zawsze dyżu­ru­ją­cej pod­czas strze­la­nia. Ta natych­miast pode­szła do chło­paka, spoj­rzała na niego i zaczęła szu­kać cze­goś w swo­jej czer­wo­nej tor­bie.

– Panie puł­kow­niku, nic mi nie będzie. To tylko nie­wiel­kie dra­śnię­cie…

Puł­kow­nik kon­tro­l­nie spoj­rzał po pozo­sta­łych. Wszy­scy mieli oku­lary ochronne.

Anita zdjęła słu­chawki i szep­nęła do Seba­stiana:

– Mówi­łam mu, żeby zało­żył oku­lary.

– E tam, też nie mia­łem. A ty co taka święta? Sama wcze­śniej nie zakła­da­łaś.

– Ale zało­ży­łam.

– Ale-srale. Wiesz, w sumie to dobrze na tym wyszedł. Zazdrosz­czę mu.

– Co ty pie­przysz? – Anita spoj­rzała na kolegę zdu­miona.

– Nie będzie mógł się cało­wać z dziew­czy­nami w policzki, tylko od razu w usta!

– Obaj jeste­ście poje­bami – skwi­to­wała, krę­cąc głową, po czym zni­żyła głos: – Wpad­niesz wie­czo­rem? Pouczymy się. Jutro pra­sówka z ostat­nich dwóch tygo­dni.

– A kole­żanki z pokoju się pozby­łaś?

– Seba­stian, ja mówię o nauce! Jak masz takie pomy­sły, to cię nie wpusz­czę. Nawet nie myśl o tym.

– I tak wejdę. Z bal­konu przez luf­cik. – Seba­stian puścił do niej oko.

– Jasne! I zakli­nu­jesz się jak ostat­nio po impre­zie. Gdyby nie Mar­cin, wisiał­byś tak do pobudki, aż puł­kow­nik zna­la­złby cię na poran­nym obcho­dzie.

– Sam bym wyszedł.

– Aku­rat! Mar­cin wycią­gał cię parę minut i też się napo­cił. Dobrze, że nie spadł, jak prze­cho­dził po tych bal­ko­nach. Nie­źle nagrzani byli­ście – żach­nęła się Anita, zaraz jed­nak dodała: – Posta­ram się, żeby Bożenki nie było. Zresztą pew­nie jak zawsze będzie w bilarda przy winie grać ze swoim uko­cha­nym.

– Z jakim uko­cha­nym? – zdzi­wił się Seba­stian. – O kim ty gadasz?

– Co się tak dzi­wisz? O twoim współ­spa­czu.

– Poważ­nie? Myśla­łem, że oni tak tylko, no wiesz…

– Wy, chłopy, to tylko o jed­nym myśli­cie. W ogóle nie zauwa­ża­cie, co się dzieje obok was – spu­en­to­wała Anita, zer­ka­jąc w bok. – Dobra, Mar­cina już chyba opa­trzyli. Wra­camy do strze­la­nia.

Po chwili powie­trze znów prze­cięły wystrzały. Wtó­ro­wały im meta­liczne dźwięki tra­fień i prze­wra­ca­ją­cych się tarcz. Nikt z ocze­ku­ją­cych na swoją kolejkę nawet na moment nie zdjął już oku­la­rów. Nie­któ­rzy opa­lali się, korzy­sta­jąc z wol­nej chwili, inni kibi­co­wali strze­la­ją­cym kole­gom i kole­żan­kom.

– Ty, Mar­cin, a sły­sza­łeś, że Bożenka i… sam wiesz kto – zwró­cił się do kum­pla Seba­stian.

– No co ty? – zdu­miał się Mar­cin. – Nie wie­dzia­łeś? Urzą­dzasz sobie życie z Anitką, to nie widzisz, co się dzieje u innych.

– Ja? Ja niczego sobie, kurwa, nie urzą­dzam.

– Dobra, dobra. Powiedz lepiej, kiedy znowu będę cię z luf­cika wycią­gał… – Roze­śmiał się, gdy odgłos strza­łów ucichł. – Chodź, zaraz nasza kolej. A trzeba jesz­cze nała­do­wać maga­zynki.

* * *

– A co to za facet sie­dzi na końcu auli? – szep­nął Seba­stian.

Mar­cin wstał i uda­jąc, że popra­wia polowy mun­dur, obej­rzał się za sie­bie. Star­szy męż­czy­zna w ostat­nim rzą­dzie, z grubą teczką na kola­nach, aku­rat coś noto­wał. W pew­nej chwili pod­niósł głowę i ich wzrok się spo­tkał. Chło­pak dla nie­po­znaki rozej­rzał się po kame­ral­nej auli, prze­cią­gnął i usiadł.

– Nie wiem – mruk­nął do kolegi. – Pew­nie ktoś z cen­trali przy­je­chał.

– Ale nie ma dzi­siaj żad­nego wykładu z gościn­nym wystę­pem.

– Pod­cho­rąży Seba­stian! – roz­legł się dono­śny głos ofi­cera pro­wa­dzą­cego zaję­cia z pod­staw pracy infor­ma­cyj­nej wywiadu.

– O kurwa, chyba cię wywo­łują – rzu­cił Mar­cin.

Seba­stian pode­rwał się na równe nogi do postawy zasad­ni­czej, odru­chowo popra­wia­jąc bluzę mun­duru.

– Panie Seba­stia­nie, jedną z naj­waż­niej­szych spraw, jakie ostat­nio się wyda­rzyły, jest pewne mor­der­stwo doko­nane w Kra­ko­wie. Jaki to ma zwią­zek z zagad­nie­niami mię­dzy­na­ro­do­wymi? Pro­szę nam powie­dzieć.

– Panie porucz­niku… – wydu­kał nie­pew­nie Seba­stian. – No więc… ta sprawa, choć miała miej­sce w Kra­ko­wie, ma cha­rak­ter… świa­towy w pew­nym sen­sie.

– Świa­towy, mówi pan. To inte­re­su­jące. Pro­szę kon­ty­nu­ować.

– Roz­prawa, która cią­gnie się od dłuż­szego czasu, doty­czy mor­der­stwa dyrek­tora Cari­tasu powią­za­nego z naj­wyż­szymi hie­rar­chami w Kościele kato­lic­kim. Nie tylko w Pol­sce, ale i w Waty­ka­nie, czy nawet sze­rzej: w Rzy­mie.

– Mhmm… To bar­dzo cie­kawe. Ale chyba jed­nak wyciąga pan za daleko idące wnio­ski. Rzym i Sto­lica Apo­stol­ska fak­tycz­nie znaj­dują się za gra­nicą. I wydaje się, że na tym sprawy mię­dzy­na­ro­dowe w tej histo­rii się koń­czą, nie uważa pan?

– Tak jest – odpo­wie­dział Seba­stian.

– Jutro po zaję­ciach przyj­dzie pan do mnie na poprawkę.

Po auli roze­szły się ciche śmie­chy.

– Nie ma co się śmiać, sza­nowni pań­stwo. Mamy jesz­cze dru­giego kwia­tuszka w ostat­niej pra­sówce. Pani Anita.

– Tak, panie porucz­niku. – Anita wstała i z wdzię­kiem zarzu­ciła do tyłu roz­pusz­czone włosy.

– Pań­stwo pozwolą, prze­czy­tam tę fascy­nu­jącą infor­ma­cję, którą pani pod­cho­rąży zna­la­zła w pra­sie. „W ostat­nią środę na ulicę Szwedzką w War­sza­wie wezwany został patrol poli­cji, który w meli­nie osób z pół­światka ujaw­nił ciężko ranną kobietę. Zostało wezwane pogo­to­wie ratun­kowe. Na miej­scu poli­cjanci zastali męż­czy­znę w sta­nie kom­plet­nego upo­je­nia alko­ho­lo­wego. Usta­lono, że to dosko­nale znany funk­cjo­na­riu­szom z komendy przy Cyryla i Meto­dego Kazi­mierz S., pseu­do­nim «Kazik Sie­kie­reczka». W miesz­ka­niu zna­le­ziono rów­nież zakrwa­wioną sie­kierę. Ze wstęp­nych usta­leń wynika, że kobieta była kon­ku­biną Kazi­mierza S. i została praw­do­po­dob­nie zaata­ko­wana tym narzę­dziem”.

Aulę znów wypeł­niła zbio­rowa weso­łość.

– Pani Anito, co tak się pań­stwo uwzięli na te kry­mi­nalne histo­rie? Razem to czy­ta­cie czy jak? Czy teraz może powin­ni­śmy się do pani zwra­cać „Sie­kie­reczka”? No, słu­cham?

– Mówi­łem, że życie sobie ukła­da­cie – szep­nął Mar­cin do sie­dzą­cego obok Seba­stiana.

– Panie porucz­niku, bo na początku tak świa­towo było z tą ulicą… Szwedzką – pró­bo­wała tłu­ma­czyć Anita.

– Jak będzie pani w War­sza­wie, pro­po­nuję się tam przejść, na tę świa­tową ulicę. Tylko nie w nocy i naj­le­piej z panem Seba­stia­nem, skoro taki z niego wiel­bi­ciel kry­mi­nału.

– Tak jest!

– Panią też zapra­szam jutro na poprawkę. I może jed­nak znaj­dzie­cie coś o zama­chu ter­ro­ry­stycz­nym w Okla­homa City. Przy­po­mnę, że zgi­nęło tam pra­wie dwie­ście osób…

Dziew­czyna usia­dła ze zre­zy­gno­waną miną.

– Czyż­byś miała inne plany na dzi­siaj? – Nachy­lił się do niej Mar­cin. – Wie­czór miał być sto­sun­kowo udany?

– Spa­daj… Kurwa, jak ja nie lubię tych pra­só­wek. – Anita ude­rzyła dło­nią w blat skła­da­nego sto­lika.

– Nie dener­wuj się. Może wam jakoś pomóc?

– Nam? – Odwró­ciła się i popu­kała pal­cem w czoło. – Ochłoń, chło­paku.

Mar­cin wzru­szył ramio­nami.

– To wy zawa­li­li­ście pra­sówkę. Chcia­łem tylko pomóc.

* * *

– I co, mistrzo­wie pióra? Popły­nę­li­ście? – Mar­cin sie­dział razem z Anitą i Seba­stia­nem w sto­łówce. – Kurwa, znowu te pie­przone rumuń­skie kieł­ba­ski. Już nimi rzy­gam…

– Chyba kieł­ba­ski z Rumuna – prych­nęła Anita. – Daj spo­kój, mam wie­czór z głowy. A chcia­łam iść na basen i do sauny.

– Puł­kow­nik na pewno by się ucie­szył na twój widok. – Mar­cin wymow­nie poru­szył brwiami. – Zoba­czysz, dopro­wa­dzisz go kie­dyś w tej sau­nie do zawału. A jesz­cze jak Bożenka dołą­czy w tym swoim czar­nym bikini. Ach!

– W dupie mam Rumuna. Pizzę sobie wezmę w bufe­cie – wtrą­cił grze­biący widel­cem w tale­rzu Seba­stian. – Patrz, Mar­cin, facet, który był w auli, nie wyje­chał.

– O kim wy mówi­cie? – Anita spoj­rzała na nich, marsz­cząc czoło.

– O typie, który sie­dzi koło komen­danta. Jakby się nam przy­glą­dał…

– Co ty pier­ni­czysz, Seba­stian? Może Ani­cie się przy­gląda, ale nam? Chyba jesteś prze­czu­lony. – Mar­cin ukroił kawa­łek podłuż­nego rumsz­tyku. – A wła­śnie, Anita, sły­sza­łem, że na zaję­ciach z tech­niki w labo­ra­to­rium foto­gra­ficz­nym u was w dru­ży­nie dziew­czyny nic nie mają pod tymi bia­łymi far­tu­chami. Prawda to? – zapy­tał z peł­nymi ustami.

– Mamy. Buty i spodnie. A co?

– Nic. Tak tylko zapy­ta­łem. I bez sta­ni­ków?

– Bez. Zosta­wiamy je w poko­jach…

– A ja wam mówię, że ten typek nam się przy­gląda – prze­rwał im Seba­stian.

Cała trójka popa­trzyła w kie­runku męż­czy­zny, który wła­śnie wstał i wraz z komen­dan­tem skie­ro­wał się do sąsied­niego kasyna. Jakby na komendę pod­nie­śli do ust kubki z zie­lo­nym wzor­kiem i napi­sem „MSW” i wzięli po dużym łyku kom­potu.

– Ty, Seba­stian, jakieś zwidy masz czy co? – rzu­cił Mar­cin, odsta­wia­jąc kubek na stół. – Dobra, chodźmy już. Dam wam swoje notatki, geniu­sze pracy infor­ma­cyj­nej, żeby­ście nie tra­cili czasu na stu­dio­wa­nie gazet.

Pro­sto ze sto­łówki poszli do znaj­du­ją­cego się naprze­ciwko inter­natu. Mar­cin szybko pod­rzu­cił kole­gom notatki, a potem wró­cił do swo­jego pokoju.

Jego współ­lo­ka­tora nie było. Pew­nie poszedł do świe­tlicy na tele­wi­zję, pomy­ślał chło­pak. Roz­piął pas, zdjął bluzę, a potem wyjął z bre­zen­to­wej rapor­tówki skrypty i rzu­cił je na biurko. Poło­żył się na łóżku. Nie chciało mu się zdej­mo­wać butów, bo prze­cież miał jesz­cze iść na pizzę z Seba­stia­nem. Z bocz­nej kie­szeni spodni wycią­gnął port­fel, a z niego zdję­cie swo­jej żony. Lubił je. Ela pre­zen­to­wała się na nim obłęd­nie. Miała obci­słe żółte body z dużym dekol­tem, czer­woną krótką spód­niczkę i drew­niaki na wyso­kich kotur­nach.

Ostat­nio nie ukła­dało im się naj­le­piej. Coraz czę­ściej docho­dziło mię­dzy nimi do nie­po­ro­zu­mień i kłótni. Cza­sami Mar­cin prze­bą­ki­wał nawet o roz­sta­niu. Mimo to żona bar­dzo go pocią­gała i tak naprawdę nie wyobra­żał sobie życia bez niej. Zamknął oczy, przy­wo­łu­jąc w pamięci obraz jej boskiego ciała. Jesz­cze kilka dni i się zoba­czymy, zdą­żył pomy­śleć, zanim zasnął.

Ze snu wyrwał go głos dyżur­nego pły­nący z gło­śnika, nazy­wa­nego koł­choź­ni­kiem: „Pod­cho­rąży Mar­cin, pod­cho­rąży Anita i pod­cho­rąży Seba­stian sta­wią się natych­miast u dyżur­nego. Sprawa pilna!”.

– Co jest, kurwa… – mruk­nął Mar­cin, zry­wa­jąc się na równe nogi.

Spoj­rzał na zega­rek. Było po dwu­dzie­stej dru­giej. Cisza nocna.

„Powta­rzam: pod­cho­rąży Mar­cin, pod­cho­rąży Anita i pod­cho­rąży Seba­stian sta­wią się natych­miast u dyżur­nego. Sprawa pilna!”

Może to alarm? – prze­szło mu przez myśl. W sumie dawno nie było, od zimy tylko raz…

Mie­siąc temu w środku nocy wywieźli ich czter­dzie­ści kilo­me­trów od ośrodka i kazali pie­chotą wra­cać lasami i polami, przez top­nie­jący śnieg i mokra­dła.

Ale dla naszej trójki tylko? – kal­ku­lo­wał, ubie­ra­jąc się pospiesz­nie. Miał jakieś nie­okre­ślone prze­czu­cie, że dzieje się coś waż­nego. Eks­cy­ta­cja mie­szała się w nim z obawą.

Wyszedł szybko na kory­tarz i wal­nął pię­ścią w drzwi sąsied­niego pokoju. Te od razu się otwo­rzyły. Pierw­szy poka­zał się Seba­stian, a tuż za nim, dopi­na­jąca mun­dur i popra­wia­jąca roz­wi­chrzone włosy, Anita.

– O co cho­dzi? – rzu­ciła spło­szona.

– Wiem tyle co ty. – Mar­cin skie­ro­wał się w stronę scho­dów.

Już po chwili cała trójka była na par­te­rze. Przed kon­tu­arem dyżur­nego stał komen­dant.

– Mel­du­jemy się, panie puł­kow­niku – zaczął Mar­cin, stu­ka­jąc w pozy­cji zasad­ni­czej obca­sami butów.

Anita i Seba­stian mu zawtó­ro­wali.

Komen­dant kiw­nął na nich głową, aby poszli za nim do tyl­nego wyj­ścia z inter­natu.

– Słu­chaj­cie – zaczął ści­szo­nym gło­sem – w kasy­nie czeka na was pewien bar­dzo doświad­czony ofi­cer z cen­trali. Chce z wami poroz­ma­wiać. Macie mu powie­dzieć wszystko, o co zapyta. Żad­nych tajem­nic. Zro­zu­miano? – Gdy cała trójka kiw­nęła gło­wami, dodał: – To może zająć tro­chę czasu. Uda­cie się do niego poje­dyn­czo. Może pierw­szy… pod­cho­rąży Mar­cin.

– Ale panie puł­kow­niku – ode­zwała się nie­pew­nie Anita. – Jutro mamy poprawkę z pra­sówki. Tro­chę zawa­li­li­śmy i pan wie…

– Wiem, wiem. Poprawkę macie prze­su­niętą na poju­trze.

– Kurwa, tak czu­łem, tak czu­łem… – szep­nął Seba­stian, gdy komen­danta i Mar­cin wyszli z budynku.

– Co czu­łeś? – spy­tała zdez­o­rien­to­wana Anita.

– No ten typ, co się nam przy­glą­dał w auli i sto­łówce. To o niego cho­dzi. Z nim mamy się spo­tkać.

Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami i popra­wiła włosy.

– Chodź, mamy jesz­cze tro­chę czasu dla sie­bie. – Pocią­gnęła chło­paka na schody.

– Mie­li­śmy się uczyć.

– Mamy czas.

Dys­kret­nie, ale sta­now­czo chwy­ciła go za pośla­dek, posy­ła­jąc mu spoj­rze­nie swo­ich piw­nych oczu, które mówiły wszystko. Jesz­cze na kory­ta­rzu zaczęła roz­pi­nać bluzę. Pod spodem nie miała bie­li­zny. Seba­stian spoj­rzał na jej odsło­nięte krą­głe piersi i poczuł nara­sta­jące pod­nie­ce­nie. Gdy dziew­czyna roz­chy­liła usta i wil­got­nym języ­kiem powoli obli­zała górną wargę, miał wra­że­nie, że zaraz eks­plo­duje jak nie­do­świad­czony mało­lat. Gwał­tow­nie nabrał powie­trza i wypu­ścił je prze­cią­gle, żeby się opa­no­wać.

Weszli do pokoju, z trza­skiem zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

* * *

Mar­cin zdjął czapkę i sta­nął w progu kasyna, w któ­rym pano­wał lekki pół­mrok. Stuk­nął obca­sami, po czym skie­ro­wał się do ostat­niego sto­lika przed sto­łem bilar­do­wym. Obok jakichś teczek na stole stała szklanka z bursz­ty­no­wym pły­nem i kost­kami lodu.

– Pro­szę sia­dać – powie­dział sie­dzący przy sto­liku męż­czy­zna. – Na wstę­pie zazna­czę, że ta roz­mowa jest ści­śle tajna. Nikt poza nami nie może wie­dzieć o tym, co tu usły­szysz. Czy to jasne?

– Tak jest, panie…

– Na razie wystar­czy „panie” – uciął nie­zna­jomy, zmie­rzył chło­paka wzro­kiem i otwo­rzył jedną z teczek. – Mar­cin Łodyna. Hmm… Co my tu mamy?

– Tak jest. Mar­cin Łodyna.

– Nie popi­sał się pan z tym piwem w Sta­rych Kiej­ku­tach.

– No wie pan….

– To jak to było?

– Mówi­łem kole­gom i kole­żan­kom, że spo­koj­nie wycho­dzę z ośrodka i przez zamar­z­nięte jezioro, wzdłuż brzegu, omi­ja­jąc poste­runki i patrole nad­wi­ślań­czy­ków, cho­dzę po piwo do knajpy. Wie pan, moja pozy­cja rosła w ich oczach…

– Wiem, wiem. Dobra, a jak było naprawdę?

– Naprawdę… Bar­dziej pro­za­icz­nie. Piwo kupo­wa­łem na wyjaz­dach tere­no­wych i cho­wa­łem je w piw­nicy, pan wie, tam koło maga­zynu. A potem mówi­łem wszyst­kim, że idę po takie, któ­rego nie było u nas w kasy­nie. W tym cza­sie ukry­wa­łem się pod mate­ra­cami gim­na­stycz­nymi na jakąś godzinę. Póź­niej czę­sto­wa­łem piwem kole­gów i kole­żanki.

– Paru opie­ku­nów nawet się na to nabrało.

– No wiem. Ale w końcu BPM mnie przy­uwa­żył w tej piw­nicy.

– Słu­cham? Kto ma tu prze­zwi­sko „Bły­ska­wiczne Prze­ka­za­nie Mate­ria­łów”?

– Nie, to nie tak! Bez­kon­ku­ren­cyjny Pan… – Mar­cin urwał.

– A, fak­tycz­nie. No tak, co nieco do mnie dotarło. Zapo­mnia­łem. Cie­kawe prze­zwi­sko. Nawet trafne. Dobra, widzę, że skoń­czy­łeś Nauki Poli­tyczne na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Tro­chę dłu­żej stu­dio­wa­łeś, niż to wynika z pię­cio­let­niego sys­temu.

– Tak… Wyjazdy han­dlowe do Nie­miec, Buł­ga­rii, potem praca na połu­dniu Fran­cji przy wino­bra­niu, następ­nie han­del i pomoc na budo­wie w Szwe­cji. Jako stu­dent mia­łem łatwiej. No i do woja mnie nie brali.

– A czym w tej Buł­ga­rii czy tam Szwe­cji han­dlo­wa­łeś?

– Róż­nie. W Buł­ga­rii bisep­tol i pre­zer­wa­tywy dobrze kie­dyś szły. Tro­chę badzie­wia z Różyca. W Szwe­cji sery, pościel, pol­ska wódka. Pan wie, prze­bitka duża. Tyko poli­cji trzeba było pry­skać cza­sem, jak namie­rzali nas na par­kin­gach w Malmö czy Ystad.

Męż­czy­zna zer­k­nął do teczki.

– Widzę, że inte­re­su­jesz się też archi­tek­turą i sztuką.

Mar­cin krótko kiw­nął głową.

– Tak, zwłasz­cza wło­skim rene­san­sem. Ale nie tylko.

– Uczy­łeś się fran­cu­skiego i hisz­pań­skiego.

– Tak. Fran­cu­ski zarzu­ci­łem, ale hisz­pań­ski znam cał­kiem nie­źle.

– Marzy ci się sło­neczna Hisz­pa­nia?

– Nie­zu­peł­nie. Ame­ryka Połu­dniowa, a naj­bar­dziej Wene­zu­ela. Żeby tak poje­chać na pla­cówkę do Cara­cas albo Bogoty. Speł­ni­łyby się moje marze­nia z lat dzie­cię­cych.

– To zna­czy?

– Pierw­sza książka, jaką prze­czy­ta­łem w życiu, mia­łem wtedy sześć lat, to była Wyspa Robin­sona Arka­dego Fie­dlera…

– Aaa, teraz rozu­miem – prze­rwał Mar­ci­nowi roz­mówca, nie odry­wa­jąc wzroku od doku­men­tów. – Nie lubisz woj­ska, zatem co tu robisz?

– Zupac­twa nie lubię. Tutaj to co innego. To wywiad. Naj­lepsi z naj­lep­szych.

– Rozu­miem. Pracę magi­ster­ską pisa­łeś z… Gdzieś tu było… – Męż­czy­zna wer­to­wał kolejne strony.

– Z sys­te­mów poli­tycz­nych w poza­eu­ro­pej­skich kra­jach socja­li­stycz­nych. Na przy­kła­dzie Korei Pół­noc­nej, Kuby, Mon­go­lii i Angoli.

– Cie­kawe. I co mi o tym powiesz? Dotar­łeś do doku­men­tów, jakichś inte­re­su­ją­cych infor­ma­cji?

– Stu­dio­wa­łem z kole­gami z tych kra­jów, więc mia­łem oka­zję do wielu roz­mów – odparł Mar­cin. – Poza tym sporo mate­ria­łów było na wydziale. Wykła­dowcy cza­sem jeź­dzili po świe­cie, mieli swoje spo­strze­że­nia…

– Z Korei Pół­noc­nej też mia­łeś kole­gów?

– Tak. Do czasu, jak jed­nej nocy wywieźli ich z Pol­ski. Jakoś w poło­wie moich stu­diów to było. Z nimi też biz­nesy robi­łem. Za twardą walutę.

– A czym z nimi han­dlo­wa­łeś?

– Przy­wo­zili na przy­kład hafty na jedwa­biu, nacią­gnięte na blejt­ra­mach z balsy. Piękne. Nie­stety po tym, jak ich wywieźli, kon­takt nam się urwał. Dzi­siaj nie wiem, czy w ogóle żyją, czy nie tra­fili do jakichś obo­zów reedu­ka­cyj­nych…

– Rozu­miem. Co tu jesz­cze mamy, nagrody rek­tora za dobre wyniki w nauce, stu­dia ukoń­czone z bar­dzo wysoką notą, karate, wspi­naczka, survi­val…

– Mogę o coś zapy­tać? – prze­rwał Mar­cin.

Męż­czy­zna popra­wił oku­lary, które lekko obsu­nęły mu się na nosie.

– Słu­cham?

– Czemu mają słu­żyć te roz­mowy z nami? O co cho­dzi? Widzie­li­śmy pana w auli. Seba­stian z Anitą się nie popi­sali…

– Posłu­chaj, jesteś z waszej trójki naj­star­szy. Wcze­śniej pra­co­wa­łeś na Rako­wiec­kiej u naszych sąsia­dów z ostat­niego pię­tra.

– Na Samo­cho­do­wej.

– Dobra, na Samo­cho­do­wej. Powiem krótko i mam nadzieję, że zro­zu­miesz. – Męż­czy­zna zdjął oku­lary i zło­żył je. – Pol­ska musi szu­kać sojusz­ni­ków. Ale jak to w życiu, nie ma nic za darmo. Musimy coś dać od sie­bie, żeby być w NATO i Unii Euro­pej­skiej. Żeby nasze wstą­pie­nie było zna­czące, odczu­walne dla sojusz­ni­ków.

– Han­del, tak?

– Można to tak nazwać. Ale stawką jest przy­szłość Pol­ski w struk­tu­rach euro­atlan­tyc­kich. Zachodni sojusz­nicy są bar­dzo prag­ma­tyczni. A Rosja­nie będą nam rzu­cać kłody pod nogi, o ile już tego nie robią. Pew­nie w przy­szło­ści ich dzia­ła­nia będą nasta­wione na ode­rwa­nie czy odsu­nię­cie nas od Zachodu. Musimy się temu prze­ciw­sta­wić. Sami jeste­śmy za słabi, ale gdy zawią­żemy sojusz z Zacho­dem, USA będą się z nami liczyć. Rozu­miesz? – Męż­czy­zna wziął głę­boki oddech i powoli wypu­ścił powie­trze.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dział Mar­cin po chwili waha­nia.

– Nie wystar­czą takie akcje jak ta w Sankt Peters­burgu z mło­dymi pra­cow­ni­kami nauko­wymi filo­lo­gii rosyj­skiej z two­jej uczelni. To może być za mało.

– Nie rozu­miem…?

– Nie oma­wiano z wami tej sprawy? Szkoda. Kiedy nasi sąsie­dzi ze Wschodu prze­stali być naszymi sojusz­ni­kami, poja­wiła się potrzeba powo­ła­nia komórki zaj­mu­ją­cej się tym tere­nem. Czy wiesz, jak trudno roz­po­cząć takie dzia­ła­nia?

– Zdaję sobie sprawę…

– Dzięki uprzej­mo­ści pre­zy­denta War­szawy, który patro­no­wał temu wyjaz­dowi, a przede wszyst­kim dzięki temu, że zastępca szefa nowej komórki był jego ser­decz­nym przy­ja­cie­lem, udało się. Wśród przed­sta­wi­cieli dele­ga­cji ulo­ko­wa­li­śmy naszych ludzi. I tak się to zaczęło. Ale mniej­sza o to. Do rze­czy… Po zakoń­cze­niu szko­le­nia i przej­ściu do Cen­trali Zarządu Wywiadu UOP pro­po­nuję tobie, Seba­stia­nowi i Ani­cie pracę w pio­nie naukowo-tech­nicz­nym.

– Ale ja chcia­łem do kontr­wy­wiadu zagra­nicz­nego, a Seba­stian do nie­le­ga­łów… – Mar­cin urwał.

– Takie są decy­zje kie­row­nic­twa. A dokład­nie dyrek­tora. O szcze­gó­łach dowie­cie się już nie­długo. Spo­tkamy się na balu ofi­cer­skim po zakoń­cze­niu szko­le­nia. Twoja uro­cza żona też będzie, mam nadzieję?

Mar­cin popa­trzył badaw­czo na męż­czy­znę. Zro­biło mu się gorąco, a przez jego ciało prze­szły dziwne dresz­cze. Zaci­snął lekko usta, by nie dać po sobie poznać iry­ta­cji. Po chwili poczuł, że wraca do rów­no­wagi.

– Będzie – odparł krótko.

– Świet­nie. Możesz odejść. I zawo­łaj Seba­stiana. Anitę zosta­wię sobie na deser. – Męż­czy­zna wychy­lił whi­sky do dna, po czym zaczął ener­gicz­nie prze­kła­dać teczki z doku­men­tami.

– Tak jest. – Mar­cin stuk­nął obca­sami.

* * *

– Przede wszyst­kim nic, o czym będziemy tu roz­ma­wiać, nie może się wydo­stać poza to pomiesz­cze­nie, zro­zu­mia­łeś?

– Tak jest – odparł Seba­stian, nieco zasko­czony tonem tego komu­ni­katu.

Męż­czy­zna otwo­rzył jedną z teczek i uśmiech­nął się pod nosem. Przez chwilę wer­to­wał kartki.

– Seba­stian Toma­no­wicz… Powiedz mi Seba­stian, to na Aka­de­mii Gór­ni­czo-Hut­ni­czej uczą zakła­da­nia pod­słu­chów? Nie­złą aferę wywo­ła­łeś w aka­de­miku…

– Hmm… – zmie­szał się chło­pak. – To nie było żadne pod­słu­chi­wa­nie, tylko takie głu­pie żarty.

Tak naprawdę pyta­nie go zasko­czyło. Nie spo­dzie­wał się, że ktoś jesz­cze wycią­gnie jego pery­pe­tie ze stu­denc­kich lat. Poczuł się nie­zręcz­nie.

– Kre­tyń­skie żarty. Gdyby ktoś nagło­śnił tę sprawę, łatwo się domy­ślić, jaki byłby finał.

– Tak, wiem. To tro­chę jak dzi­siaj na tej nie­szczę­snej pra­sówce. Cza­sem z czło­wieka wycho­dzi taka sztu­backa natura, w końcu to szkoła… – Seba­stian zawie­sił głos i spoj­rzał na męż­czy­znę trzy­ma­ją­cego w dłoni pełną szklankę z whi­sky. Miał wra­że­nie, że stu­ka­nie kostek lodu sły­chać w całej sali.

– Poru­szy­łeś temat zamor­do­wa­nia jakie­goś księ­dza sprzed roku. Ale przejdźmy dalej…

– To nie był zwy­kły ksiądz – prze­rwał Seba­stian, pró­bu­jąc się wytłu­ma­czyć.

– Dobra, dajmy temu spo­kój.

Na chwilę zapa­dło mil­cze­nie. W końcu męż­czy­zna odsta­wił szklankę na sto­lik i pod­jął:

– Więc jak to było z tym pod­słu­chem?

– Zmon­to­wa­łem pro­ste urzą­dze­nie, powiedzmy pod­słu­chowe, i pod­rzu­ci­łem do pokoju jed­nej parki, która lubiła się gło­śno zaba­wić. Wie pan, co mam na myśli… – Uśmiech­nął się Seba­stian.

– A potem puści­łeś nagra­nie w radio­węźle, tak? Żeby odgłosy z tej ich zabawy usły­szeli wszy­scy w aka­de­miku!

– Mhmm… No tak.

– Mia­łeś szczę­ście, że nie roz­dmu­chano tej sprawy. – Męż­czy­zna ponow­nie zer­k­nął do teczki. – Bo z Wydziału Elek­tro­tech­niki, Auto­ma­tyki, Infor­ma­tyki i Elek­tro­niki na pewno byś wyle­ciał z hukiem.

– Pew­nie tak – odparł Seba­stian już bez cie­nia uśmie­chu.

– A jak to się stało, że kra­kus miesz­ka­jący przy placu na Gro­blach stał się bywal­cem mia­steczka stu­denc­kiego?

– Wia­domo, tam naj­lep­sze imprezy, kum­ple, kole­żanki z całej Pol­ski…

– Dobrze, do rze­czy. Zapro­si­łem cię tutaj, bo posta­no­wi­li­śmy wcie­lić cię do kil­ku­oso­bo­wego zespołu. To, co będziesz robił, będzie nie tylko ści­śle tajne, ale też bar­dzo wyjąt­kowe.

– Mnie? – zapy­tał ze zdzi­wie­niem Seba­stian. – Ja prze­cież jestem w dru­giej poło­wie ran­kingu…

– Liczą się zupeł­nie inne kwe­stie. Na przy­kład to, że dobrze znasz język rosyj­ski. – Męż­czy­zna wziął solidny łyk whi­sky.

– A do jakiego kraju trzeba będzie wyje­chać? Jaki to pion naszej służby? Rosja, Bia­ło­ruś, a może Ukra­ina?

– Pion naukowo-tech­niczny. Reszty dowiesz się w swoim cza­sie. Widzę, że pracę magi­sterką obro­ni­łeś na cztery plus. I temat też inte­re­su­jący: „Wyko­rzy­sta­nie zja­wi­ska induk­cji elek­tro­ma­gne­tycz­nej w prze­my­śle maszy­no­wym”. Bar­dzo cie­kawe zagad­nie­nie. Ide­al­nie pasuje do członka pionu naukowo-tech­nicz­nego.

– No tak, inte­re­so­wa­łem się tym, ale ja chcia­łem w wywia­dzie… do nie­le­ga­łów.

– Sły­sza­łem o two­ich pre­fe­ren­cjach. – Męż­czy­zna poki­wał głową i spoj­rzał Seba­stia­nowi w oczy.– Powiedz mi, dla­czego wylą­do­wa­łeś w OKKW? Nie lepiej byłoby ci w jakichś zakła­dach prze­my­sło­wych jako inży­nier? Bo ja wiem, w kon­cer­nie zagra­nicz­nym typu Sie­mens, Gene­ral Elec­trics. Tam chyba są lep­sze per­spek­tywy dla mło­dego czło­wieka z tech­nicz­nym wykształ­ce­niem?

– Mój ojciec jest poli­cjan­tem, a dzia­dek był żoł­nie­rzem. Zawsze marzy­łem, by zostać ofi­ce­rem. Dla­tego gdy zgło­sił się do mnie wywiad, nie mogłem odmó­wić.

– Jasne. – Męż­czy­zna popra­wił oku­lary. – A ten twój zna­jomy, dok­to­rant z Korei Pół­noc­nej, który miesz­kał w aka­de­miku? Na­dal utrzy­mu­jesz z nim kon­takt?

– Choi Nam?

– Tak.

– Nie, ostat­nio widzia­łem się z nim poprzed­niej wio­sny. Miał wtedy bro­nić pracy dok­tor­skiej. Potem kon­takt nagle jakoś się urwał. Ja mia­łem zajętą głowę pracą magi­ster­ską, spra­wami zwią­za­nymi z przy­ję­ciem do służby. Nie wiem, może wró­cił do sie­bie. A dla­czego pan o niego pyta?

– Po pro­stu pytam. A pro­fe­sor Zim­mer­man, u któ­rego pisa­łeś pracę magi­ster­ską?

– Wspa­niały czło­wiek i świetny nauko­wiec – odparł z zapa­łem Toma­no­wicz. – Spe­cja­li­sta od wyko­rzy­sta­nia prądu zmien­nego w maszy­nach prze­my­sło­wych. Bar­dzo go cenię. Nie bez przy­czyny dał mi czwórkę plus na obro­nie.

– Czemu nie piątkę?

– Bo pro­fe­sor twier­dzi, że na piątkę to on może zdać.

– A Pan Bóg na szóstkę, co? – Uśmiech­nął się męż­czy­zna.

– Coś w tym stylu.

– Na razie to wszystko. Poproś Anitę. A my zoba­czymy się na balu.

* * *

Anita usia­dła naprze­ciwko męż­czy­zny, który wła­śnie skoń­czył wer­to­wać doku­menty i wypro­sto­wał się, jakby chciał roz­cią­gnąć zastałe mię­śnie. Widać było, że jest zmę­czony.

– Anita Wan­dol – ode­zwał się, mie­rząc ją wzro­kiem.

– Aha…To zna­czy tak jest.

– Twoi rodzice pra­cują w Puła­wach w Woj­sko­wym Ośrodku Naukowo-Badaw­czym Służby Wete­ry­na­ryj­nej?

– Tak, ale… No tak. – To pyta­nie zupeł­nie ją zasko­czyło. Swoim zwy­cza­jem z wdzię­kiem popra­wiła kosmyk wło­sów, który opadł jej na poli­czek. Czuła, że to nie jest nor­malna roz­mowa. Skąd po roku od roz­mowy z kadrow­cem pyta­nia o moich rodzi­ców? – zasta­na­wiała się. Uśmiech­nęła się sztucz­nie i zasty­gła w ocze­ki­wa­niu.

Męż­czy­zna tym­cza­sem czy­tał kolejny doku­ment, co chwilę zer­ka­jąc na nią badaw­czo.

– Skoń­czy­łaś mikro­bio­lo­gię w Szkole Głów­nej Gospo­dar­stwa Wiej­skiego. Bar­dzo cie­kawy temat pracy magi­ster­skiej: „Wyko­rzy­sta­nie broni bio­lo­gicz­nej w kon­flik­cie zbroj­nym”. Skąd taki pomysł? Chyba nie za bar­dzo pasuje do cha­rak­teru stu­diów, co?

– Zawsze inte­re­so­wały mnie mikro­or­ga­ni­zmy. Mikro­bio­lo­gia w prak­tycz­nym uży­ciu jest fascy­nu­jąca. Poza tym rodzice zara­zili mnie pasją do broni bio­lo­gicz­nej – odparła Anita, wciąż się uśmie­cha­jąc.

– Myśli pani, że na woj­nie może być to sku­teczne roz­wią­za­nie?

– Na woj­nie, ale i pod­czas zama­chów ter­ro­ry­stycz­nych. Skala może być ogromna i nie jest to nic nowego. Już w czter­na­stym wieku Tata­rzy oble­ga­jący twier­dzę Kaffa prze­rzu­cali kata­pul­tami za mury mia­sta ciała cho­rych na dżumę – recy­to­wała jak na egza­mi­nie. – Tym spo­so­bem wywo­łali zarazę wśród miesz­kań­ców twier­dzy. W sta­ro­żyt­no­ści z kolei Scy­to­wie maczali groty strzał we krwi roz­kła­da­ją­cych się zwłok. A teraz zapewne w róż­nych labo­ra­to­riach w Chi­nach, USA czy Rosji też pra­cują nad jaki­miś wiru­sami albo zaraz­kami…

– Intry­gu­jące – prze­rwał jej męż­czy­zna. – Widzę, że zawsze byłaś wzo­rową uczen­nicą i stu­dentką. Żad­nych nega­tyw­nych opi­nii. A potem nagle stu­dia na filo­lo­gii wschod­nio­sło­wiań­skiej. Co się stało?

– Miłość, wspólne plany na przy­szłość. Narze­czony, na szczę­ście już były, znie­chę­cił mnie do dal­szej nauki. Cią­gnął mnie na Lubelsz­czy­znę, żeby budo­wać jakąś pie­przoną fermę hodow­laną… – Dziew­czyna jakby się zmie­szała. – Prze­pra­szam. Po pro­stu tro­chę żałuję.

– Fermy czy stu­diów?

– Stu­diów.

– Rozu­miem. Czyli zaczę­łaś się uczyć rosyj­skiego. Pół­tora roku. To sporo.

– Tak, tu też mi dobrze z nim idzie. Ale na SGGW cho­dzi­łam całe stu­dia na lek­to­rat z nie­miec­kiego i angiel­skiego.

– Pew­nie jesteś cie­kawa, dla­czego cię tu wezwa­łem.

– Tak. Nie ukry­wam, że bar­dzo mnie to zasko­czyło.

– Decy­zją Dyrek­tora Zarządu Wywiadu UOP tra­fisz do pionu naukowo-tech­nicz­nego razem z Mar­ci­nem i Seba­stia­nem.

– Ooo… A czym będziemy się tam zaj­mo­wali? Jeśli mogę zapy­tać. – Uśmiech­nęła się już nieco swo­bod­niej.

– Dowie­cie się wszyst­kiego w swoim cza­sie. Na razie pamię­taj, żeby z nikim o tym nie roz­ma­wiać.

– Rozu­miem.

– Na balu ofi­cer­skim będziesz z Seba­stia­nem? – Nie­zna­jomy odwza­jem­nił uśmiech, wyraź­nie dwu­znacz­nie.

– Nie tylko… Ze wszyst­kimi.

– W takim razie widzimy się na balu nie­długo. Do zoba­cze­nia.

* * *

Anita prze­cią­gnęła się jak leniwa kotka. Jej włosy roz­sy­pały się na nagim tor­sie Seba­stiana, który mru­czał coś nie­zro­zu­miale pod nosem. Wąski tap­czan był w zupeł­nym nie­ła­dzie. Na pod­ło­dze leżały poroz­rzu­cane ubra­nia, na przy­kry­tym szkłem biurku leżał sta­nik i skrę­cone raj­stopy.

Kochali się tej nocy już drugi raz, tym razem krótko i bez zbęd­nych słów. Jakby się spie­szyli, jakby ich głowy coś zaj­mo­wało. Dziew­czyna spoj­rzała na zega­rek. Do pobudki zostały im cztery godziny. Seba­stian odgar­nął deli­kat­nie jej włosy i zaczął cało­wać po szyi, a jego dło­nie powę­dro­wały na jej pośladki.

– A co ty taki aktywny dzi­siaj jesteś? Wio­sna tak na cie­bie działa? – Odsu­nęła jego dłoń i wska­zała na repro­duk­tor. – Słu­chają nas, kurwa – szep­nęła. – Mówię ci, oni słu­chają.

– Nic nie pora­dzę, że tak na mnie dzia­łasz. Poza tym jest wyjąt­kowa oka­zja. Masz dziś wolny pokój – wymru­czał Seba­stian i z jesz­cze więk­szym zapa­łem wró­cił do cało­wa­nia.

Anita odsu­nęła jego głowę, wstała i nacią­gnęła T-shirt. Potem włą­czyła lampkę na biurku.

– Spa­daj już. Jestem zmę­czona.

– Pra­sówką?

– Kurwa, jaką pra­sówką, Seba­stian! Roz­mową! Cały czas o tym myślę!

Seba­stian uśmiech­nął się pod nosem i zaczął prze­cie­rać ośle­pione świa­tłem oczy.

– Jak na prze­słu­cha­niu, kurwa… – skwi­to­wał.

– Ty, a jeśli pro­po­zy­cja tego gościa to jakaś mina? – Anita znów zni­żyła głos do ledwo sły­szal­nego szeptu.

– Nie mam poję­cia. Dobrze wiesz, że moim marze­niem wcale nie było pra­co­wać w pio­nie naukowo-tech­nicz­nym, choć mam ku temu odpo­wied­nie wykształ­ce­nie.

– A nie myślisz, że w tym wszyst­kim jest za dużo nie­wia­do­mych?

– To jakaś tajna ope­ra­cja. Chuj wie, o co tak na prawdę cho­dzi. – Chło­pak też powoli zaczął się ubie­rać. – Wiesz, ten facet pytał mnie o pew­nego Kore­ań­czyka z Pół­nocy, z któ­rym impre­zo­wa­łem w mia­steczku aka­de­mic­kim – powie­dział, nachy­la­jąc się do ucha Anity.

– Myślisz, że może cho­dzić o Koreę Pół­nocną? – odszep­nęła, poda­jąc mu pas.

Seba­stian wzru­szył ramio­nami.

– Nie wiem. Zapy­tamy Mar­cina, jak u niego wyglą­dała ta roz­mowa. A cie­bie pytał o twoją spe­cja­li­za­cję z mikro­bio­lo­gii w tym ośrodku… Cho­lera, znowu zapo­mnia­łem!

– Dia­gno­styki i Zwal­cza­nia Zagro­żeń Bio­lo­gicz­nych w Puła­wach. Tak. I o pracę rodzi­ców też.

– Teraz tak sobie myślę, że to może być zwią­zane z ter­ro­ry­zmem. Sam już nie wiem. Może jed­nak będzie cie­ka­wie? – Seba­stian pomógł Ani­cie szu­kać buta pod dru­gim łóż­kiem.

– Na razie nie ma co zakła­dać, że będzie źle. Wszystko się okaże nie­długo. A tak z innej beczki, co ty tak dzi­siaj wysko­czy­łeś na pra­sówce z tym zamor­do­wa­nym księ­dzem z Cari­tasu? – Anita popra­wiła poduszkę, kilka razy w nią kle­piąc, po czym wycią­gnęła się na mate­racu.

– Myśla­łem, że znasz tę sprawę. Mój stary w zeszłym roku zaj­mo­wał się tym zbo­czeń­cem. Teraz w gaze­tach znowu o tym wspo­mi­nają, bo zaczął się pro­ces mor­dercy.

– Zbo­czeń­cem?

– Ksiądz dyrek­tor był pedziem i posu­wał oso­bi­stego kie­rowcę, któ­rego w szyb­kim tem­pie awan­so­wał na swo­jego asy­stenta. – Seba­stian z wysił­kiem wcią­gnął but na stopę.

– O kurwa, cie­kawe. I co dalej?

– Gdy tylko nacho­dziła go ochota, wysy­łał jego żonę z dziećmi na waka­cje, a sam korzy­stał z jego dupy na wszyst­kie spo­soby. Dobrze mu za to pła­cił. Podobno zwy­kłe ruchy posu­wi­sto-zwrotne mu nie wystar­czały. – Wcią­gnął drugi but.

– Weź, to obrzy­dliwe!

– Pyta­łaś, to mówię. W pew­nym momen­cie asy­stent nie wytrzy­my­wał psy­chicz­nie. Poje­chał na tan­detę i kupił od ruskich cyja­nek.

– Nie gadaj!

– No serio. I słu­chaj dalej. W cukierni kupił pty­sie i nawa­lił do nich tego ruskiego cyjanku. Potem nakar­mił zboka tymi ciast­kami. A ten nic! – Seba­stian zapiął pas.

– Jak to nic? Po cyjanku?

– Nie wia­domo, czy to był cyja­nek, czy jakieś inne ruskie gówno. Mało tego! Kle­cha zaczął się do niego jak zwy­kle dobie­rać. No to ten, w akcie despe­ra­cji, wycią­gnął ukryty w szu­fla­dzie mło­tek i kilka razy wal­nął go w głowę. Kiedy już nie wyka­zy­wał oznak życia, zawi­nął go w dywan i ukrył w pokoju. Tyle.

Seba­stian usiadł na łóżku i zaczął gła­skać Anitę po gło­wie, jakby wcale nie zamie­rzał wycho­dzić z pokoju.

– Oj, cze­kaj… – Ze znie­cier­pli­wie­niem odsu­nęła jego dłoń. – Sia­dasz mi, kurwa, w pościeli w tych ciu­chach po strzel­nicy… A wra­ca­jąc do tematu, to był zbo­cze­niec. Zasłu­żył sobie.

– Ojcu ta sprawa zżarła sporo ner­wów. Zatrzy­mał mor­dercę, który na swój spo­sób był też ofiarą.

– Ale powiedz, dla­czego wspo­mnia­łeś aku­rat o tym na pra­sówce?

– Pomy­śla­łem, że doty­czy to Waty­kanu, skąd wywo­dzi się sze­fo­stwo tego zboka. Poza tym o tych spra­wach trzeba mówić otwar­cie. Dla­tego jak tylko mam oka­zję, to o tym wspo­mi­nam. A że w pra­sie aku­rat była wzmianka o pro­ce­sie tego nie­szczę­śnika, który sprze­dał duszę dia­błu… Dobra, idę. Śpij dobrze.

Seba­stian wyszedł z pokoju i deli­kat­nie zamknął za sobą drzwi.

Rozdział 2

Morze Śród­ziemne – maj 1981 roku

Ogromny prom pasa­żer­ski linii Tir­re­nia odda­lał się od portu w Palermo. Z odle­gło­ści na tle roz­pro­mie­nio­nej słoń­cem tafli morza wyglą­dał jak mały biały punkt. Ślad torowy, niczym spie­niona mor­ska auto­strada, zani­kał w błę­kit­nej toni Morza Tyr­reń­skiego, które nie­ba­wem miało połą­czyć swe wody z Morzem Śród­ziem­nym.

Zabu­dowa mia­sta roz­grza­nego cie­płym majo­wym słoń­cem sta­wała się dla pasa­że­rów sto­ją­cych na tara­sach pokła­do­wych coraz mniej widoczna. Nawet wyso­kie maszty jach­tów zacu­mo­wa­nych w malow­ni­czej mari­nie roz­my­wały się w oddali. Jedy­nie łań­cuch Gór Paler­mi­tań­skich, które kró­lują nad wybrze­żem, wciąż było widać jak na dłoni. Z per­spek­tywy pły­ną­cych pro­mem wyglą­dały nie­zwy­kle maje­sta­tycz­nie. Powoli zmie­niały swoją barwę w zacho­dzą­cym słońcu.

Kiedy prom skrę­cił na zachód, pano­rama mia­sta cał­kiem znik­nęła. Jed­nostka obrała kurs na Afrykę Pół­nocną. Podróż do Tunisu, zgod­nie z pla­nem, miała trwać jede­na­ście godzin.

Ste­fan Kafer stał na plat­for­mie wido­ko­wej oparty o meta­lową barierkę. Jego wyjąt­kowo nie­bie­skie oczy kon­tra­sto­wały z czarną czu­pryną lekko przy­pró­szoną siwi­zną. Miał na sobie roz­pi­nany beżowy kar­di­gan i jasno­brą­zowe sztruksy. Wpa­trzony w odda­la­jącą się Sycy­lię obej­mo­wał ramie­niem Fran­ce­scę, która wtu­liła głowę w jego tors. Gdy gła­dził jej pro­ste kru­czo­czarne włosy, wyda­wało się, że z każ­dym jego ruchem moc­niej przy­ci­ska do niego wydatne piersi.

Fran­ce­sca czuła się przy nim bez­pieczna. Chyba ni­gdy wcze­śniej nie potrze­bo­wała tego poczu­cia tak bar­dzo. Ani w cza­sie ich licz­nych wojaży, ani pod­czas ostat­niego pobytu w Rzy­mie, ani nawet w nagłej podróży na połu­dnie Włoch, która wyda­wała się jej zupeł­nie nie­ra­cjo­nalną ucieczką. Nie wie­działa, jak będzie wyglą­dać to jej nowe życie. Czy będzie szczę­śliwa, czy coś razem osią­gną? Czy Ste­fan będzie kie­dyś dobrym ojcem? Czy zbu­dują wspól­nie kocha­jącą się rodzinę? Sto­jąc tak przy nim, wpa­trzona w mor­ską dal, odno­siła wra­że­nie, że wszyst­kie te pyta­nia mnożą się w jej gło­wie. A na więk­szość z nich nie znaj­do­wała odpo­wie­dzi. Chciała wie­rzyć, że ich miłość jest praw­dziwa, szczera, że pomoże jej zna­leźć lekar­stwo na to wszystko, co ją nur­tuje.

Naj­bar­dziej nie­po­ko­iły ją dziwne zacho­wa­nia Ste­fana, które wcze­śniej nie miały miej­sca, a które zaob­ser­wo­wała u niego w Rzy­mie. Cza­sem spra­wiał wra­że­nie przy­gnę­bio­nego, tajem­ni­czego, w dodatku zby­wał jej pyta­nia na temat wyjazdu odpo­wie­dziami typu: „Wkrótce wszystko ci wyja­śnię”. Jedyne, czego się dowie­działa, to że z Tunisu uda­dzą się do Maroka. Nie podał jej żad­nych szcze­gó­łów. Bar­dzo ją to iry­to­wało. Miała nawet ochotę wybuch­nąć, ale pamię­tała, jak Ste­fan wypo­mi­nał w żar­tach jej typowe dla Wło­szek gesty­ku­lo­wa­nie, ner­wowe cho­dze­nie z miej­sca w miej­sce i wyrzu­ca­nie z sie­bie pod­nie­sio­nym gło­sem dzie­sią­tek słów. Sta­rała się więc tego uni­kać. Zwłasz­cza teraz, kiedy musiała o sie­bie szcze­gól­nie dbać i uni­kać unie­sień.

Nato­miast Ste­fana nacho­dziła pewna kon­sta­ta­cja, czy jest w sta­nie zapew­nić swo­jej uko­cha­nej wszystko to, o czym marzy. Była taka ufna w sto­sunku do niego. Nie mógł jej zawieść. Za dużo błę­dów popeł­nił już w życiu. Przy­szedł czas, by los się odwró­cił. Zwłasz­cza teraz, kiedy wie­dział, że Fran­ce­sca jest w ciąży.

Kiedy przy­pły­nęli z Neapolu do Palermo, zatrzy­mali się na trzy noce w nie­wiel­kim pokoju w kamie­nicy u star­szej samot­nej kobiety. Był to jeden z nisko­bu­dże­to­wych pokoi dla tury­stów o mniej zasob­nym port­felu. Włoszka praw­do­po­dob­nie w ten spo­sób dora­biała sobie do skrom­nej eme­ry­tury. Budy­nek znaj­do­wał się przy rzadko uczęsz­cza­nej uliczce, pro­sto­pa­dłej do głów­nej ulicy pro­wa­dzą­cej do portu. Nie było w nim ani tele­wi­zora, ani radia. Nie chcąc rzu­cać się w oczy, nie opusz­czali swo­jego lokum aż do dnia wej­ścia na prom. Przez ten krótki czas byli zupeł­nie odcięci od świata zewnętrz­nego. W pobli­skiej restau­ra­cji zama­wiali posiłki, które przy­no­siła im wła­ści­cielka. Sie­dzieli wów­czas na nie­wiel­kim tara­sie, ską­pa­nym w zie­lo­nym blusz­czu i wypeł­nio­nym kwit­ną­cymi w doni­cach rośli­nami. Godzi­nami przy­glą­dali się wcho­dzą­cym i wycho­dzą­cym z portu jed­nost­kom.

Ste­fan zamru­gał ner­wowo i wycią­gnął z bocz­nej kie­szeni swe­tra bilet. Przyj­rzał mu się jesz­cze raz bar­dzo dokład­nie, jakby chciał się upew­nić, jaki jest dzień.

– Czter­na­sty maja tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego pierw­szego roku – prze­czy­tał led­wie sły­szal­nym dla Fran­ce­ski szep­tem.

Znowu zaczął ana­li­zo­wać moment zaokrę­to­wa­nia się. Pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie twa­rze i zacho­wa­nia spo­tka­nych w dro­dze do portu osób. Kolejny raz wra­cał myślami do momentu, kiedy wcho­dzili na prom. Miał wów­czas nie­od­parte wra­że­nie, że ktoś za nimi podąża, ktoś ich śle­dzi, obser­wuje. Nie był pewien, czy są to jedy­nie wytwory jego wyobraźni, czy fak­tycz­nie ich bez­pie­czeń­stwo jest zagro­żone. A może oni już wpa­dli na nasz trop i cały prom jest obsta­wiony, a my jeste­śmy tu jak w wiel­kiej pły­wa­ją­cej pułapce? – zasta­na­wiał się. Co chwilę deli­kat­nie gła­dził włosy Fran­ce­ski. To dawało mu wewnętrzny spo­kój. Pozwa­lało odgo­nić złe myśli.

W pew­nym momen­cie zauwa­żył sto­ją­cego kilka metrów obok męż­czy­znę z buj­nym czar­nym wąsem, opar­tego, jak oni, o balu­stradę bak­burty. Ubrany był w jasno­nie­bie­ską, roz­piętą do połowy koszulę i białe spodnie z płótna żeglar­skiego. Oczy ukrył pod ciem­nymi oku­la­rami w czar­nych opraw­kach. W dłoni trzy­mał dopa­la­ją­cego się papie­rosa.

Zimny dreszcz prze­szedł po ciele Ste­fana. Pierw­szą myślą było to, że męż­czy­zna ich obser­wuje. Wyda­wało mu się, że gdzieś już go dzi­siaj widział. Być może kiedy szli­śmy z Fran­ce­scą do portu? – roz­wa­żał. Zaczął mu się uważ­nie, acz dys­kret­nie przy­glą­dać. Po kilku minu­tach uspo­koił się jed­nak, choć nie był pewny, czy zagro­że­nie minęło. Męż­czy­zna nie wpa­try­wał się w nich, a jedy­nie był lekko odwró­cony w ich kie­runku i z zacie­ka­wie­niem czy­tał gazetę. Drugą trzy­mał pod pachą. A może czyta tylko dla nie­po­znaki, a w rze­czy­wi­sto­ści nas pil­nuje? Żeby w naj­mniej ocze­ki­wa­nym momen­cie zaata­ko­wać? – Kafer wró­cił do wcze­śniej­szych roz­wa­żań.

Spoj­rzał na pierw­szą stronę gazety, którą męż­czy­zna trzy­mał w dłoni. Była to „La Repub­blica”. Cha­rak­te­ry­styczny tytuł od razu rzu­cił mu się w oczy. Gdy spoj­rzał na nagłó­wek na pierw­szej stro­nie, zło­żony dużymi, pogru­bio­nymi lite­rami, poczuł się, jakby prze­szył go pio­run. Ferito il papa! „Papież został ranny”, prze­tłu­ma­czył szybko w myślach. Pod spodem wid­niało zdję­cie papa­mo­bile z ran­nym papie­żem w środku. To dla­tego dzi­siaj rano w kawiarni na dole tyle mówili o papieżu, a wła­ści­cielka cią­gle powta­rzała: papa, papa…

– Cazzo, a więc jed­nak! – prze­klął na tyle gło­śno, że Fran­ce­sca polu­zo­wała uścisk, w któ­rym tkwili od kil­ku­na­stu minut.

Spoj­rzała na niego i popra­wiła opa­da­jące na twarz włosy.

– Coś się stało? – spy­tała zdzi­wiona. – Dla­czego prze­kli­nasz?

– Spójrz na gazetę, tam. – Ste­fan wska­zał ręką na męż­czy­znę, po czym szyb­kim kro­kiem ruszył w jego kie­runku. – Cho­lera, cały dzień byli­śmy w pokoju! – rzu­cił jesz­cze.

– No byli­śmy. Santa Madonna… Prze­cież się źle czu­łam… – szep­nęła Fran­ce­sca, krę­cąc ze smut­kiem głową.

– Czy papież żyje? Co się stało? – zapy­tał Ste­fan z taką emo­cją w gło­sie, że męż­czy­zna aż się wzdry­gnął.

Spra­wiał wra­że­nie wystra­szo­nego. Zro­bił krok do tylu i ści­snął dło­nią balu­stradę, o którą dotąd jedy­nie się opie­rał.

– To pan nic nie wie? – zapy­tał. – Zamach był wczo­raj. Jakiś Turek strze­lał na placu Świę­tego Pio­tra. Papież prze­szedł wie­lo­go­dzinną ope­ra­cję. Żyje, ale jego stan jest poważny.

– Czy zama­chowca zła­pano?

– Tak. Od razu został zatrzy­many. To chyba jakiś sza­le­niec…

– Jak można pró­bo­wać zabić papieża, Santa Madonna – wtrą­ciła się rów­nie zszo­ko­wana Fran­ce­sca, która wła­śnie pode­szła do Ste­fana i zła­pała go za przed­ra­mię.

– Jak widać, można – jakby od nie­chce­nia mruk­nął męż­czy­zna, a po chwili dodał: – Pro­szę, weź­cie gazety. Ja już prze­czy­ta­łem. – Zło­żył w pół „La Repub­blicę”, potem wycią­gnął spod pachy „Cor­riere Della Sera” i podał obie Ste­fa­nowi. – Do widze­nia pań­stwu. Uda­nej podróży. – Uśmiech­nął się, po czym ruszył w kie­runku kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego do kajut.

Wzięli gazety nie­mal jed­no­cze­śnie i pół­szep­tem zaczęli czy­tać. „Młody turecki neo­na­zi­sta oddał dwa strzały na placu Świę­tego Pio­tra… ope­ra­cja… nie­bez­pie­czeń­stwo wydaje się zaże­gnane…”

– Turecki neo­na­zi­sta – mruk­nął pod nosem Ste­fan. – Cie­kawe, bar­dzo cie­kawe! – Ude­rzył dło­nią w gazetę.

Fran­ce­sca spoj­rzała na niego ze zdzi­wie­niem. Był tak zde­ner­wo­wany, jakby ten zamach dotknął go oso­bi­ście. Nie zapy­tała jed­nak, dla­czego tak się zacho­wuje. Zrzu­ciła to na barki dziw­nego nastroju ostat­nich dni. Wzięła od Ste­fana „Cor­riere Della Sera” i prze­czy­tała, tym razem na głos:

– „Papież przez cztery godziny wal­czył ze śmier­cią… Turecki ter­ro­ry­sta strze­lał do niego, gdy bło­go­sła­wił tłum… Meh­met Ali Agca już gro­ził, że zabije Woj­tyłę w Tur­cji…”.

Popa­trzyła na Ste­fana pyta­ją­cym wzro­kiem, ale ten nie zwró­cił na to uwagi, bo w tym samym momen­cie dostrzegł, że dys­kret­nie przy­gląda się im jakiś szczu­pły męż­czy­zna sto­jący po dru­giej stro­nie pokładu.

Czy znowu mam jakieś przy­wi­dze­nia? Czy tym razem naprawdę jeste­śmy obser­wo­wani? – zasta­na­wiał się Ste­fan. Nie­zna­jomy co jakiś czas, jakby nie chcąc stra­cić ich z oczu, zer­kał w ich kie­runku. Miał dziw­nie obo­jętną minę, jego twarz nie wyra­żała żad­nych emo­cji. O ile ten pierw­szy z gaze­tami wyglą­dał i oka­zał się Wło­chem, o tyle ten ma zupeł­nie inne rysy. Jakieś… pol­skie? Sło­wiań­skie? Sche­isse, sche­isse, prze­klął w myślach Kafer. Był coraz bar­dziej zde­ner­wo­wany. Przy­glą­dał się nie­zna­jo­memu jesz­cze kilka chwil, aż w końcu dys­kret­nie nachy­lił się do ucha Fran­ce­ski i szep­nął:

– Chodźmy w stronę bufetu, kocha­nie. Odcze­kamy tam krótką chwilę. Zamó­wimy kola­cję i śnia­da­nie, a potem pój­dziemy pro­sto do naszej kajuty. O nic nie pytaj. Po pro­stu chodźmy, pro­szę.

Ponow­nie rzu­cił okiem na męż­czy­znę, który nie drgnął ani o cen­ty­metr. Wyda­wał się jesz­cze bar­dziej zimny, jakby nie­pa­su­jący do tego śród­ziem­no­mor­skiego kra­jo­brazu, zacho­dzą­cego słońca, cie­płego wia­tru, prze­cha­dza­ją­cych się po pokła­dzie cza­sem wyzy­wa­jąco ubra­nych kobiet.

Fran­ce­sca posłała Ste­fa­nowi spoj­rze­nie pełne zdzi­wie­nia, ale i stra­chu, gdy deli­kat­nie, choć sta­now­czo chwy­cił ją za dłoń i lekko pocią­gnął za sobą. Chcąc nie chcąc, z wro­dzo­nym sobie wdzię­kiem i eks­pre­sją w ruchach, małymi krocz­kami, stu­ka­jąc szpil­kami o pokład, ruszyła za nim.

* * *

Grecki frach­to­wiec „Chry­sa­fe­nios” pły­nący z Pireusu przez Tunis do Afryki Pół­noc­nej wyglą­dał na bar­dzo dobrze utrzy­many. Mesa ofi­cer­ska była gustow­nie urzą­dzona, pełna róż­nych mary­ni­stycz­nych ele­men­tów, począw­szy od wio­seł, kawał­ków sieci, sta­rego koła ste­ro­wego, zdjęć w sepii, opra­wio­nych pod szkłem w cien­kich ram­kach, rysun­ków antycz­nych bóstw po minia­tu­rowe flagi sygna­łowe. Nie zda­rzało się, żeby któ­ryś z ofi­ce­rów poja­wiał się w tym pomiesz­cze­niu po cywil­nemu, jak to bywało u innych arma­to­rów. Widać było wysoką dys­cy­plinę. Mary­na­rze i moto­rzy­ści mieli swoją nie­za­leżną mesę. Tylko cza­sem przy­cho­dzili tutaj w cha­rak­te­ry­stycz­nych, gra­na­to­wych mun­du­rach wyj­ścio­wych, kiedy sta­tek wcho­dził do portu albo na pokła­dzie odby­wały się jakieś uro­czy­sto­ści.

Po opusz­cze­niu portu w Tuni­sie dziób statku od kilku godzin roz­dzie­rał wzbu­rzoną taflę morza, pozo­sta­wia­jąc za sobą cha­rak­te­ry­styczne fale, które szybko ule­gały znie­kształ­ce­niu, mio­tane sil­nym wia­trem. Uno­sił się lekko i gwał­tow­nie opa­dał. Pogoda była sztor­mowa.

Ste­fan i Fran­ce­sca weszli na mostek kapi­tań­ski. Z tego miej­sca widok był nie­zwy­kły. Błę­kitno-szara prze­strzeń roz­cią­gała się aż po hory­zont. Pro­mie­nie sło­neczne prze­dzie­rały się przez nie­liczne dziury w chmu­rach. Stan morza i wia­tru, jak usły­szeli od dru­giego ofi­cera, wyno­sił około pię­ciu, cza­sem może sze­ściu stopni w skali Beau­forta.

– To tylko zwy­kły fresh bre­eze. Fala długa i nie­wy­soka. Ale na wyso­ko­ści Algieru zapew­niam, że się uspo­koi. Takie mamy pro­gnozy – rzu­cił z uśmie­chem znad stołu nawi­ga­cyj­nego drugi ofi­cer, widząc nieco prze­stra­szone miny pasa­że­rów.

Ste­fan dopiero po wej­ściu na pokład frach­towca w Tuni­sie poczuł w końcu spo­kój. I choć wciąż tar­gały nim skrajne emo­cje, poja­wiła się też nadzieja na to, że jego plan się powiódł. Nawet sma­ga­jący przed­nią szybę mostku i boczne bulaje wiatr nio­sący kro­ple wody oraz wycie­raczka zwana wiru­jącą szybą nie były w sta­nie znisz­czyć nadziei, jaka zakieł­ko­wała w jego sercu. Tak bar­dzo marzył o nowym życiu z dala od świata, który go prze­rósł, w któ­rym zupeł­nie się pogu­bił. Przez moment sta­nęły mu przed oczami jego córeczki, któ­rych praw­do­po­dob­nie ni­gdy już nie zoba­czy. Docie­rało do niego, że nie będzie widział, jak dora­stają, jak wcho­dzą w życie, jak stają się pięk­nymi nasto­lat­kami, a potem doj­rza­łymi kobie­tami. Zda­wał sobie sprawę, że będzie im bra­ko­wać ojca i że jeśli jed­nak kie­dyś, jakimś cudem, się spo­tkają, będą do niego miały wielki żal. Żal, o któ­rym trudno będzie im zapo­mnieć.

Patrząc na spły­wa­jącą po szy­bie wodę, przy­po­mi­nał sobie lata spę­dzone z Ericą w Niem­czech. Te wspa­niałe chwile, chwile rado­ści, kiedy razem docho­dzili do swo­jej pozy­cji, kupo­wali pierw­szy dom, samo­chód, roz­po­czy­nali pracę. A jed­nak cze­goś mu bra­ko­wało, chciał cze­goś wię­cej. Czy słusz­nie? Poczuł zna­jome ukłu­cie wyrzu­tów sumie­nia. Obie­ca­łem matce, że będę przy­zwo­itym czło­wie­kiem. Ile już razy zła­ma­łem tę obiet­nicę… – pomy­ślał z wyrzu­tem. Zawio­dłem cię, mamo, we wszyst­kich sfe­rach swo­jego życia. Odru­chowo wykrzy­wił usta, jakby sam do sie­bie czuł odrazę.

Gło­śny dźwięk wycie­raczki nagle ucichł. Deszcz prze­stał bęb­nić w szybę. Zza chmur prze­biły się pierw­sze pro­mie­nie słońca. Morze jakby na moment się uspo­ko­iło.

Ste­fan spoj­rzał na Fran­ce­scę. Podob­nie jak on była nie­obecna, patrzyła nie­ru­cho­mym wzro­kiem przed sie­bie. Był pewny, że to przy tej kobie­cie chce się zesta­rzeć. Że nie ma już powrotu do daw­nego życia. Kiedy kilka dni wcze­śniej dowie­dział się, że będą mieli dziecko, obie­cał sobie, iż zrobi wszystko, by w końcu być dobrym mężem i ojcem. Stwo­rzyć praw­dziwą rodzinę. Taką, z któ­rej byłaby dumna jego matka, gdyby tylko żyła. Wie­dział, że czeka go bar­dzo trudna roz­mowa, w któ­rej będzie musiał wyznać Fran­ce­sce całą prawdę. Wytłu­ma­czyć, dla­czego muszą się ukry­wać i ucie­kać. Nie mógł się docze­kać, aż prze­płyną przez Cie­śninę Gibral­tar­ską i w jakiś sym­bo­liczny spo­sób zosta­wią za sobą prze­szłość.

– Natura ma moc – rzu­ciła Fran­ce­sca, prze­ry­wa­jąc ciszę. – Wiesz, Ste­fan, takie obco­wa­nie z naturą jest elik­si­rem dla mojej duszy.

– Co cię tak wzięło na filo­zo­ficzne prze­my­śle­nia, moja… bogini, moja… Irene? – zapy­tał z uśmie­chem.

– Kto? Kim jest Irene? Mam być zazdro­sna?

– To imię kobiece. Pocho­dzi od grec­kiej bogini Ejrene, matki bogac­twa i cza­rów wio­sny.

– Ach, to już wiem, dla­czego cza­sem mówisz tak do mnie w nocy, znie­kształ­ca­jąc nieco to imię: la mi Irena. – Fran­ce­sca ujęła w dło­nie twarz Ste­fana i deli­kat­nie go poca­ło­wała.

– To powiesz mi, skąd te prze­my­śle­nia? – drą­żył.

– W końcu pocho­dzę z rodziny, która wiele poko­leń miesz­kała na wyso­kim brzegu Sar­dy­nii. Wiesz, jak tak patrzę na te fale, chmury, na pro­mie­nie słońca, docho­dzę do wnio­sku… – zawie­siła głos i odsu­nęła dłoń Ste­fana, która powę­dro­wała na jej wciętą talię. – To stwier­dzam, że natura ma wielką moc. A taka jak ta wzmaga pożą­da­nie. Ach, i ten zapach mor­skiej bryzy. Słony, wil­gotny…

– No wła­śnie… – wyszep­tał Ste­fan do jej ucha, odsu­wa­jąc wcze­śniej pukiel lśnią­cych wło­sów. – Chodźmy do kabiny. Pra­gnę cię.

– Oj, ja nie o tym – żach­nęła się. – No, może nie tylko. Popatrz, jak słońce wal­czy zacie­kle, uwię­zione w tej sza­ro­ści, w tej gęstwi­nie chmur. A te wzbu­rzone fale!

– Ależ cię wzięło. Widzę, że w przy­szło­ści musimy spę­dzać wię­cej czasu na morzu. Tym­cza­sem chodźmy do kajuty, bo mam ochotę pogrą­żyć się w otchłani two­jego piękna…

Fran­ce­sca uśmiech­nęła się i popa­trzyła na niego tak, że poczuł ten wzrok w naj­dal­szych zaka­mar­kach swo­jego ciała.

– Tak. Natu­rze trudno się oprzeć, kocha­nie – szep­nęła zmy­słowo.

Poże­gnali się z dru­gim ofi­ce­rem i trzy­ma­jąc się porę­czy wzdłuż kory­ta­rza, poszli w kie­runku kabiny.

* * *

Leżeli nadzy, przy­kryci gru­bym, puszy­stym kocem. Oboje mil­czeli od kilku minut.

Fran­ce­sca, zmę­czona namięt­nym sek­sem, miała zamknięte oczy i uśmie­chała się błogo. W pal­cach obra­cała wisio­rek na gru­bym zło­tym łań­cu­chu spo­czy­wa­jący mię­dzy jej pier­siami. Ste­fan gła­skał ją po bio­drze, szep­cząc co jakiś czas: la mia Irena, la mia Irena… Ciszę w kabi­nie zakłó­cał jedy­nie mono­tonny odle­gły szum sil­nika frach­towca i dźwięk fal ude­rza­ją­cych o dziób statku. Wokół pano­wał pół­mrok. Jedy­nie zie­lona lampka nad drzwiami nie­mrawo roz­ja­śniała wnę­trze kabiny. Przez nie­wielki bulaj, zakryty osa­dzoną w masyw­nych ramach pokrywą sztor­mową zakrę­caną na śruby, nie prze­dzie­rał się ani jeden pro­mień dzien­nego świa­tła. Nie bar­dzo im się to podo­bało, ale przed wyj­ściem z portu kapi­tan poin­for­mo­wał ich, że jest to śro­dek zapo­bie­gaw­czy przed spo­dzie­wa­nym sztor­mem.

– Muszę ci coś powie­dzieć… – zaczął spo­koj­nie Ste­fan, po czym zro­bił pauzę, żeby nabrać powie­trza w pierś. Wie­dział, że od tej roz­mowy wiele zależy. Tak bar­dzo chciał, by Fran­ce­sca go zro­zu­miała, by wyba­czyła mu kłam­stwa, któ­rymi kar­mił ją od kil­ku­na­stu dni. Bez wyja­wie­nia jej prawdy nie będzie mógł budo­wać z nią związku, a prze­cież o niczym innym nie marzył.

– Tak? – wymru­czała, wciąż z zamknię­tymi oczami.

– Wiesz, że chcę z tobą być i wspól­nie wycho­wać nasze dziecko. Jestem tego pewny bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej… – zawie­sił głos, a potem znowu nabrał powie­trza i powoli je wypu­ścił. – Jest jed­nak coś, o czym musisz wie­dzieć. To bar­dzo ważne. Od tego wiele zależy. Chyba nawet wszystko.

Fran­ce­sca Reva­nolli otwo­rzyła oczy. Były szkli­ste, jakby bły­snęły w mroku. Odru­chowo prze­cze­sała pal­cami gęste włosy.

– Co masz mi do powie­dze­nia? Co jest tak bar­dzo ważne? Pro­szę, mów. Może w końcu wyja­śnisz mi to wszystko, tę naszą dziwną mor­ską… ucieczkę – zapy­tała cichym, stłu­mio­nym gło­sem. Oddy­chała ciężko, patrząc na Ste­fana zim­nym wzro­kiem. Pod­świa­do­mie prze­czu­wała, że zaraz usły­szy coś złego.

Ste­fan mil­czał jesz­cze przez dłuż­szą chwilę. W końcu się ode­zwał:

– Miesz­ka­jąc i pra­cu­jąc w Niem­czech, nawią­za­łem kon­takt z pewną firmą, w zasa­dzie z pewną grupą kapi­ta­łową…

– Wiem, mówi­łeś mi coś o wiel­kim kontr­ak­cie, który miał zmie­nić twoje życie – prze­rwała mu.

– Tak, tylko że… – zro­bił pauzę. – Fran­ce­sco, za tą grupą kapi­ta­łową, jak się oka­zało póź­niej, stali Rosja­nie.

– Kto?

– Rosja­nie, a dokład­niej radziecki wywiad. To ich całe KGB. Wiesz, co to ozna­cza?

Fran­ce­sca się wzdry­gnęła i wypro­sto­wała odru­chowo. Szu­kała jakichś słów, które odda­łyby jej stan, myśli prze­bie­ga­jące przez jej głowę z pręd­ko­ścią świa­tła. Była zupeł­nie zdez­o­rien­to­wana. Jakby zna­la­zła się w innym wymia­rze. Świe­cie, który był dla niej kom­plet­nie obcy. W któ­rym wcale nie chciała się zna­leźć.

– Rosja­nie? Radziecki wywiad? – powtó­rzyła w końcu. – O czym ty mówisz? Co to wszystko zna­czy, Ste­fan? Ja nie wiem… Ja nie rozu­miem… Czego oni mogli od cie­bie chcieć? W co ty się wpa­ko­wa­łeś? Powiedz mi, kocha­nie, pro­szę. Co to wszystko ozna­cza dla nas? Dla naszego życia, dla naszej miło­ści, dla naszego dziecka? No powiedz! – Gwał­tow­nie chwy­ciła jego twarz, zaci­snęła na policz­kach ostre paznok­cie i potrzą­snęła nią, krzy­cząc: – Mów! Sły­szysz?! Mów, do jasnej cho­lery! W co się wpa­ko­wa­łeś?! – Oczy zaszły jej łzami. Zda­wało się, że w każ­dej chwili mogą spły­nąć stru­mie­niem po jej policz­kach.

Ste­fan deli­kat­nie ode­rwał jej dło­nie od swo­jej twa­rzy i ści­snął je w swo­ich.

– Posłu­chaj, naj­droż­sza. Ci Rosja­nie, o któ­rych mówię… – zawa­hał się. – Jak by ci to powie­dzieć, żebyś dobrze mnie zro­zu­miała. Oni… oni zle­cili mi pod­ło­że­nie ładun­ków wybu­cho­wych w kościele w para­fii Świę­tego Toma­sza w Rzy­mie, gdzie mszę miał odpra­wiać papież.

Fran­ce­sca zamru­gała kilka razy, chwi­lowo odpę­dza­jąc łzy.

– Co ty mówisz, Ste­fan? Chyba ci się coś pomie­szało w gło­wie? Czy ty się dobrze czu­jesz? Prze­cież to jakieś nie­do­rzecz­no­ści. Mio dio sei pazzo!

– Posłu­chaj mnie spo­koj­nie, pro­szę…

– Jakie spo­koj­nie?! Ste­fan! Czy ty sły­szysz, o czym ty mówisz?! Rosja­nie, zamach, papież… – Głos drżał jej z emo­cji. – Prze­cież tam jakiś Turek czy…

Ste­fan deli­kat­nie dotknął jej ust.

– Tak, Turek. Pew­nie takich jak ja było wię­cej. Na wszelki wypa­dek, gdyby mi nie wyszło. A nie wyszło mi przez cie­bie, kocha­nie.

– Słu­cham? Nie rozu­miem. Na jaki wszelki wypa­dek?! Co miało ci nie wyjść? Dla­czego przeze mnie? Ste­fan! – krzyk­nęła. Tym razem łzy popły­nęły z całą mocą.

Po chwili Fran­ce­sca zakryła dłońmi twarz i głę­boko nabrała powie­trza. Zaci­snęła mocno usta. Uspo­ka­jała się. Prze­tarła mokre oczy i zapy­tała zre­zy­gno­wa­nym gło­sem:

– Kocha­nie, o co tu cho­dzi? Pro­szę cię, powiedz mi wszystko.

– Posłu­chaj, może źle się wyra­zi­łem: nie przez cie­bie, a dzięki tobie – popra­wił się Ste­fan. – Coś się we mnie zła­mało, zmie­niło. Sam nie wiem… Jak­bym przej­rzał na oczy. Uzmy­sło­wi­łaś mi, że jestem innym czło­wie­kiem, że mogę być innym czło­wie­kiem. Że wystar­czy się posta­rać, chcieć. I nie zro­bi­łem tego, do czego mnie wyna­jęli.

– Ci… Rosja­nie? – zapy­tała nie­pew­nie.

– Tak.

– Może to nie ja, ale Bóg, kocha­nie? Może to był jakiś znak od niego?

– Nie wiem. Ale wiem, że miłość do cie­bie spra­wiła, że nie…

– Zabi­łeś Ojca Świę­tego?

Ste­fan poki­wał głową.

– I wiesz co jesz­cze? Co mnie powstrzy­mało? – Spoj­rzał poważ­nie na uko­chaną. – Może wspo­mnie­nia z lat mło­dzień­czych, z dzie­ciń­stwa. Coś, co kie­dyś było dla mnie ważne, istotne, a o czym przez te wszyst­kie lata zapo­mnia­łem, wypar­łem z pamięci. Rozu­miesz?

Teraz ona przy­tak­nęła, wycie­ra­jąc resztki łez.

– A więc nie cho­dziło o pomoc przy elek­trycz­no­ści, gdy kilka dni temu poje­cha­li­śmy do tego kościoła? – zapy­tała.

– Nie. Nie mogłem tego zro­bić. Nie byłem w sta­nie…

W kaju­cie zapa­dła cisza. W tym momen­cie do Ste­fana dotarło, że jed­no­stajny szum sil­nika przy­cichł. Sta­tek pły­nął spo­koj­niej, wol­niej, nie było już sły­chać, jak dziób roz­bija fale. Jedy­nie co jakiś czas odczu­wali lek­kie koły­sa­nie.

Nagle, nie wie­dzieć czemu, zapra­gnął świa­tła. Pod­niósł się i zaczął odkrę­cać motyl­kowe nakrętki przy bula­jach. Po chwili pod­niósł osłonę i w kaju­cie momen­tal­nie zro­biło się jasno. Na nie­bie świe­ciło jaskrawe słońce, nie­prze­sło­nięte już chmu­rami. Ste­fan spoj­rzał na Fran­ce­scę. Wyda­wało mu się, że przez jej zapła­kane oczy prze­mknął uśmiech. Usiadł obok niej i pogła­dził opuch­nięte od pła­czu policzki.

– Kocha­nie – ode­zwał się spo­koj­nie – posta­no­wi­łem uciec z tobą i zamknąć ten roz­dział w swoim życiu raz na zawsze.

Pokrę­ciła głową, na­dal zdez­o­rien­to­wana.

– Ale dla­czego tyle tajem­nic i kłamstw? Dla­czego? Nie mogłeś mi o tym…

Ste­fan znowu nakrył jej usta pal­cem.

– Chcia­łem cię chro­nić. Chcia­łem, żeby­śmy ucie­kli i zaczęli wszystko od nowa. A kiedy powie­dzia­łaś mi, że będziemy mieli dziecko, byłem już pewny, że tak będzie naj­le­piej.

Objął ją i przy­tu­lił, tak jak lubiła naj­bar­dziej. Z całych sił, mocno. Zaczął deli­kat­nie cało­wać jej włosy, czoło, policzki, w końcu wil­gotne oczy.

– Gdzie my się teraz podzie­jemy? – zapy­tała. – Z czego będziemy żyć?

– Nie martw się. Russe nie­źle mi zapła­cili za robotę… – Schy­lił głowę i poca­ło­wał ją w brzuch. – Niczego nam nie zabrak­nie. Naszemu dziecku też.

Fran­ce­sca zde­cy­do­wa­nie odsu­nęła jego głowę, jakby wstą­piła w nią nowa ener­gia, jakby chwila sła­bo­ści i zała­ma­nia minęła. Zapo­mniała o wiel­kich łzach, pły­ną­cych jesz­cze przed chwilą po jej policz­kach.

– Co ty mówisz? Nie rozu­miesz?! Naprawdę nie rozu­miesz? – Prze­szyła go lodo­wa­tym wzro­kiem. – Prze­cież oni ci tego nie darują! Dosko­nale o tym wiesz. Będziemy się całe życie ukry­wać w jakichś obskur­nych norach? Ucie­kać i oglą­dać się za sie­bie? Tego chcesz dla mnie i naszego dziecka? Wiecz­nej tułaczki w cią­głym stra­chu?! Wśród obcych ludzi?!

– Uspo­kój się. Wszystko będzie dobrze. Obie­cuję ci.

– Obie­cu­jesz? Co obie­cu­jesz? Jak ty to sobie wyobra­żasz? Za co będziemy żyć?

– Kocha­nie, pro­szę cię, uspo­kój się. Zrób to dla sie­bie i dla niego… – Ste­fan ski­nął głową w kie­runku jej brzu­cha. – Wszystko się ułoży, zoba­czysz.

Zła­pał ją za ramiona, ale Fran­ce­sca szarp­nęła się, wyry­wa­jąc z jego uści­sku. Spoj­rzała na bulaj wypeł­niony świa­tłem sło­necz­nym i zmru­żyła oczy.

Wstał z łóżka i pod­szedł do zamknię­tej na mosiężny zamek szafki. Otwo­rzył ją, odsu­nął ener­gicz­nie walizki z rze­czami, po czym wycią­gnął długą wytartą torbę z natu­ral­nej skóry z pęka­tymi bocz­nymi kie­sze­niami, którą kupił na baza­rze w Neapolu. Szyb­kimi ruchami odpiął grube paski.

– Pół miliona marek nie­miec­kich, widzisz? To pozwoli nam roz­po­cząć nowe życie.

Przez chwilę prze­kła­dał pliki bank­no­tów, po czym zapiął klamry, wci­snął torbę z powro­tem i zasło­nił waliz­kami.

Pod­szedł do Fran­ce­ski i popa­trzył na nią łagod­nym wzro­kiem.

– La mia Irena. Gdy dotrzemy do Maroka, zaczniemy nowe życie.

Wes­tchnęła ciężko.

– Gdzie ty mnie cią­gniesz? Jak wcho­dzi­li­śmy na pokład tego statku, mówi­łeś, że to tylko na chwilę, że prze­sią­dziemy się i popły­niemy czy pole­cimy dalej.

– Nie chcia­łem cię mar­twić. Poza tym Maroko to piękny kraj.

– A co my będziemy robić u Ara­bów? – prych­nęła. – Jak ty sobie wyobra­żasz naszą egzy­sten­cję w tym kraju? Na tej pustyni?

– Kocha­nie, pamię­tasz, jak z pół roku temu byłem na Sar­dy­nii w dele­ga­cji?

– Tak. Cho­dziło o jakieś prace przy deto­na­cjach w kopalni w Gon­nesa, prawda?

– Wła­śnie. No więc wtedy w waszym biu­rze w Cagliari pozna­łem pew­nego Polaka. Roz­ma­wia­łem z nim i…

– Jak to roz­ma­wia­łeś? Po jakiemu? Znasz język pol­ski?

– Tak, znam. I posłu­chaj…

– Ale skąd znasz? – drą­żyła Fran­ce­sca.

– To długa histo­ria, kie­dyś ci opo­wiem. Teraz to bez zna­cze­nia.

– Znowu tajem­nice! Tylko tyle masz mi do powie­dze­nia? „Kie­dyś ci opo­wiem”? „To długa histo­ria”? Wyobraź sobie, że dla mnie ma zna­cze­nie wszystko, co jest zwią­zane z nami, ze mną, z naszym dziec­kiem! Poza tym nie koja­rzę żad­nego Polaka, który robił z naszą firmą inte­resy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki