Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Moskwa, wrzesień, 1980 rok.
Na tajnym spotkaniu w siedzibie KGB zapada decyzja o przeprowadzeniu zamachu na Jana Pawła II. Na wykonanie zlecenia oficerowie mają pół roku.
Rusza zakrojona na szeroką skalę akcja werbowania współpracowników z różnych stron świata. Wykorzystując ludzkie słabości, problemy finansowe czy ortodoksyjne poglądy, Rosjanie szybko tworzą specjalną grupę, w której skład wchodzą: Polak, Turek, Bułgar, Szwajcar i Francuz. Dzieli ich wszystko – pochodzenie, osobowość, status społeczny, wiek – ale łączy wspólny cel: uciszyć papieża i co za tym idzie, powstrzymać zmiany zachodzące w bloku państw wschodnich.
Rozpoczyna się gra, której finał będzie miał miejsce w maju 1981 roku na placu św. Piotra…
Marcin Faliński, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1992 roku dziennikarz „Życia Warszawy”. Od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, a od 1996 roku oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 roku ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. W 2017 roku, w stopniu podpułkownika, przeszedł na emeryturę. Współautor bestsellerowej trylogii historyczno-szpiegowskiej (Operacja Rafael, Operacja Singe i Operacja Retea). Prywatnie miłośnik podróży, ciepłych mórz, rajskich plaż, górskiej wędrówki, bieszczadzkiej watry, orientalnej kuchni, bossa novy, sztuki i architektury.
Rafał Barnaś, historyk z wykształcenia. Pracował w hotelarstwie, sektorze bankowym, korporacji i handlu w kraju i za granicą. Członek kanadyjskiego think tanku Centre for Military Intelligence and Security Studies. Autor powieści Młodzieniec (2018) i Trujące akta (2020) oraz współautor biografii Szpieg. Najstarszy zawód świata (2019). Z zamiłowania podróżnik. Odwiedził ponad 50 krajów na sześciu kontynentach.
Gdy autorami są osoby mające unikatową wiedzę opartą o dokumenty, archiwa i rozmowy z ludźmi służb specjalnych, można mieć wątpliwości czy ich powieść to jedynie fikcja. A może właśnie tak wygląda prawda o kulisach zamachu na Jana Pawła II?
Tomasz Sekielski
Marcin Faliński i Rafał Banaś oferują świeżą perspektywę na główne wątki zamachu na życie Jana Pawła II. To wydarzenie, wokół którego wciąż są pytania bez odpowiedzi. Znane fakty i pozyskane przez autorów nowe bezcenne informacje, kamuflowane przy pomocy fabuły, przenikają się nawzajem, ujawniając misterną grę międzynarodowych wywiadów i skandale w Watykanie. Umiejętnie budowane napięcie w narracji znajduje w powieści zaskakujący finał, do którego doszło w maju 1981 roku na placu Św. Piotra w Rzymie.
Ewa Ewart
Dobrze, że powstała ta książka. Powodzenia w tej interesującej sprawie!
Dr płk Edward Kotowski (oficer wywiadu PRL w Watykanie w latach 1979-1983)
Książka w sposób realistyczny ukazuje działania bułgarskich służb specjalnych. Choć ich udział w zamachu nie do końca jest jasny i oceniany przez wielu jako marginalny. Do dzisiaj znana jest anegdota jak sekretarz partii, Todor Żiwkow miał powiedzieć: Towarzysze, gdyby zamach na polskiego papieża był by naszą sprawką, to Ojciec Święty by nie żył.
Krasimir Krumov (bułgarski dziennikarz)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
ZSRR – wrzesień 1980 roku
W kawalerce na bulwarze Rakietnym w Moskwie ciszę przerwał dzwonek telefonu. Iwan Klimow wstał leniwie z łóżka, podszedł do aparatu i przyłożył do ucha czerwoną słuchawkę.
– Halo!
Przez chwilę panowała cisza.
– Na dzisiaj? – zapytał zdumiony. – W nocy przyleciałem z Buenos Aires, prawie nic nie spałem. Jestem nieprzytomny. Pewnie mnie senność dopadnie za kilka godzin.
Znowu zapadła cisza.
– Dobrze. Zrozumiałem. Tak, rozmawiałem z nim zaraz po lądowaniu, jeszcze na Szeremietiewie. Andriej dzisiaj miał jechać na swoją daczę. Wiem, że do Damaszku wraca chyba za tydzień. Z tego, co mi mówił, to ma teraz krótki urlop. Aha, urlop mu właśnie odwołali. Czyli będzie. Dobrze, dobrze – odpowiedział i odłożył słuchawkę.
Przeciągnął się. Włączył pokryty kurzem telewizor. W pierwszym programie Telewizji Centralnej pokazywali film dokumentalny o robotnikach rolnych w kołchozach, na dalekich obrzeżach Leningradu. Spojrzał przez okno. Wrześniowe słońce powoli wynurzało się zza horyzontu. Zapowiadał się kolejny ciepły dzień końcówki lata. Uchylił drzwi balkonowe. Z zewnątrz dobiegał szum budzącego się miasta.
Iwan Klimow – czterdziestodwuletni oficer I Zarządu Głównego KGB, czyli wywiadu zagranicznego, był drugim z rodziny Klimowów pełniącym służbę w sowietskoj razwiedkie. Jego ojciec, nieżyjący już oficer Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, pracujący kiedyś pod przykryciem dyplomatycznym w Montevideo, w Paryżu, a potem w Londynie, zawsze był dla niego wzorem.
Iwan już od najmłodszych lat mieszkał poza granicami ZSRR. Biegle posługiwał się hiszpańskim, francuskim i angielskim. W środowisku uchodził za profesjonalistę o rozległych kontaktach w wielu krajach świata. Obecnie od ponad trzech lat pełnił funkcję radcy politycznego ambasady ZSRR w Buenos Aires. Z żoną Ludmiłą, córką zasłużonego generała Armii Radzieckiej, mieli ośmioletniego syna.
– Co jest tak pilnego, żeby wyciągać mnie w takim momencie?! – mruknął pod nosem. „Przecież Centrala wiedziała, że kiedy wracam z Buenos Aires, zawsze ląduję w nocy. Tak czy owak, muszę się tam zjawić” – pomyślał, skrzywił się i zalał wrzątkiem liście gruzińskiej herbaty. Po jej wypiciu ubrał się w szare spodnie z cienkiej wełny, marynarkę w tym samym kolorze oraz beżową koszulę z szerokim kołnierzykiem. Zawiązał krawat. Włożył modny letni płaszcz i popatrzył w lustro. „Chyba nie jestem za bardzo… jak ten facet z «Vogue’a», który ogłosił kiedyś na łamach pisma, że w modzie nie istnieją już żadne zasady i nastała era wolności, indywidualności i wyrażania siebie poprzez ubiór. Hmm… starzy, zasłużeni towarzysze w Centrali… nie lubią ekstrawagancji i oryginalności w ubiorze”. Uśmiechnął się i mrugnął do swojego odbicia.
Wyszedł na klatkę schodową, trzasnął drzwiami swojego mieszkania i zamknął je na klucz. Odziedziczył je po ojcu i gdy tylko zjawiał się w Moskwie, zawsze tutaj nocował. Kamienica, w której mieszkał na drugim piętrze, została postawiona w latach pięćdziesiątych. Była to solidna budowla z cegły.
Po chwili znalazł się w zadbanej, niewielkiej oficynie. Wychodząc szybkim krokiem z klatki schodowej, spotkał sąsiada, profesora Tolika – wykładowcę Uniwersytetu Technicznego Baumanna, którego stan wskazywał na spożycie większej dawki alkoholu mimo tak wczesnej pory.
– Dobroje utro, towariszcz akademik! – powiedział Iwan.
– Dobroje utro! – odpowiedział profesor, starając się zachować fason.
„Taki mądry człowiek, a tak się stoczył” – pomyślał Klimow, mijając profesora. Ruszył w stronę przejścia dla pieszych na prospekcie Mira. Spojrzał w prawo na półokrągły szklany gmach hotelu Kosmos, mieniący się w promieniach wschodzącego słońca. Dotarło właśnie do niego, jak czas szybko mija. Hotel wybudowali Francuzi na igrzyska olimpijskie w Moskwie w 1980 roku, a oddano go do użytku na wiosnę zeszłego roku. Iwan przypomniał sobie, jak razem z żoną i synem spędzali w kraju krótkie wakacje. Byli wtedy na jego uroczystym otwarciu. „A ja myślałem, że nasz ostatni wspólny urlop był tak niedawno”. W tym momencie zdał sobie sprawę, że igrzyska zakończyły się już ponad miesiąc temu, jednak nie miał okazji dokładnie ich śledzić. Co prawda różnica czasu, jaka jest między Buenos Aires a Moskwą, miała na to wpływ, lecz głównym powodem była intensywna praca, która w ostatnich miesiącach wypełniała mu życie. Traktował ją jak misję i podchodził do niej z wielką odpowiedzialnością.
Kiedy przeszedł prospekt Mira, znalazł się w tłumie ludzi idących tak jak on do stacji metra WDNH – Wystawy Osiągnięć Gospodarki Ludowej, pamiętającej jeszcze czasy Stalina. Przez ciężkie, masywne drewniane drzwi na sprężynach wszedł do okrągłego pawilonu z napisem: MPS ZSRR. Metropoliten im. Lenina. Stacja WDNH. Ruszył w stronę turnikietów. Wrzucił pięć kopiejek i został przepuszczony w stronę ruchomych schodów jadących na dół. Z głośników rozległ się głos:
Uwaga! Obywatele. Na schodach stójcie po prawej. Przechodźcie po lewej. Przepuszczajcie pasażerów z dziećmi. Nie przeszkadzajcie sobie!
Rozejrzał się dookoła. Zobaczył przekrój niemal całego społeczeństwa moskiewskiego. Naprzeciwko schodami jadącymi do góry przemieszczali się ludzie odziani w skromne, acz schludne ubrania. „To pewnie dojeżdżający do Moskwy mieszkańcy okolicznych wsi” – pomyślał. Między nimi dostrzegł osoby ubrane w drogie zagraniczne stroje kupione u spekulantów za obcą walutę, często równowartość miesięcznej pensji przeciętnego radzieckiego obywatela, lub za bony w sklepie walutowym Bieriozka. Zszedł ze schodów. Stanął na peronie razem z tłumem. Nadjechał pociąg. Z otwartych drzwi błękitnego wagonu wylał się tłum, który szybko skierował się na schody. Iwan wsiadł do środka. „Jakże to wszystko u nas jest niekolorowe. Szare. Nudne. Jak odmienne od barwnych domów w dzielnicy Bocca. Blasku nocnych klubów tanga, gwarnych restauracji, gdzie podają wycinane z całych wołowych półtusz wielkie, soczyste steki, a do tego serwowane w dzbankach czerwone wino z okolic Mendozy”. Ze wspomnień wyrwał go kobiecy głos dobiegający z głośników:
Uwaga! Drzwi się zamykają. Następna stacja Szczerbakowska.
Kiedy dotarł do stacji Turgieniewska, ruszył w kierunku Kirowskiej. Tutaj miał przesiadkę. W niszy na końcu tunelu przejściowego, którego ściany wyłożone były szarym marmurem, zobaczył popiersie Siergieja Kirowa. Przypomniał sobie, że kiedy jeszcze żył Stalin, a on był mały, ojciec zabronił mu wymawiać to nazwisko. Dopiero po śmierci Ojca Narodu zaczęto wspominać o Kirowie jako wybitnym komuniście, który zginął z rozkazu Stalina. Z czasem został zrehabilitowany i zajął miejsce wśród innych zasłużonych komunistów. Gdy nadjechały błękitne wagony kolejki metra, Iwanw siadł do jednego z nich.
Uwaga! Drzwi się zamykają! Następna stacja Dzierżyńska – oznajmił zdecydowany kobiecy głos dobywający się z głośników.
W wagonie nie było zbyt wielu pasażerów. Zwrócił uwagę na młodą kobietę siedzącą naprzeciw. Trzymała w dłoniach książkę Kapitanowie piasków napisaną przez brazylijskiego komunistę Jorge Amado. Była to w ostatnich latach w Związku Radzieckim jedna z bardziej znanych zagranicznych publikacji. „Nie wiedziałem, że ta książka ciągle jest popularna” – pomyślał i przypomniał sobie, jak sam ją czytał z zapartym tchem. Choć tak naprawdę bardziej podobał mu się film amerykański nakręcony na jej podstawie, który oglądał w Buenos Aires.
Kiedy pociąg metra dojechał na stację Dzierżyńska, Klimow ruszył do wyjścia. Gdy wyszedł na zewnątrz, znalazł się na dużym placu, gdzie stał ogromny pomnik mężczyzny z kozią bródką i w długim szynelu. Za nim, znany w całej Moskwie, całym kraju, a może i na świecie, wznosił się budynek KGB. Iwan poszedł przez środek placu. Po prawej stronie stała kamienica Muzeum Politechnicznego, a z lewej migały szklane okna megasklepu Dziecięcy Świat. Skierował się do posterunku ochrony, który mieścił się za grubym szkłem. Po wylegitymowaniu się podszedł do masywnych drewnianych drzwi. Pociągnął za uchwyt, wszedł do środka i skierował się wprost do windy.
– Andriej! Andriej! Obudź się! Telefon do ciebie! – powiedziała Tatiana zdecydowanym głosem, potrząsając śpiącego męża za ramię.
– Ale o co chodzi? Która godzina? Czy ja nie mogę, do cholery, wyspać się na urlopie?! – zamruczał z ciągle zamkniętymi oczami.
– Chyba już szósta…
– Dopiero, kochanie. Dopiero!
– Z pracy do ciebie dzwonią!
Mężczyzna w tym momencie poderwał się i szybko podszedł do komody, na której stał aparat telefoniczny. Podniósł leżącą słuchawkę.
– Andriej Woronow. Słucham? Dobrze! Zrozumiałem! – odezwał się po chwili. – Tak. Przyjadę samochodem. Będę na ósmą.
Odłożył słuchawkę i zaczął dłońmi masować rozespaną twarz.
– Dzwonili z gabinetu starego. Mam pilnie stawić się dzisiaj na ósmą – oznajmił żonie, która właśnie wróciła do łóżka.
– A ja myślałam, że ten tydzień spędzimy w ciszy i spokoju, z dala od twojej pracy – powiedziała i przykryła się kołdrą po samą szyję.
Nic jej nie odpowiedział. Nałożył pantofle leżące pod łóżkiem i poszedł do łazienki. Po kilku minutach skierował się pospiesznie do kuchni. Tam wyciągnął z fińskiej lodówki Rosenlew kilka plasterków słonego sera i butelkę z mlekiem. Z chlebaka wyjął bochenek, z którego odkroił dwie kromki. Nalał do szklanki mleko, położył na chleb plasterki sera i zaczął szybko jeść.
Dacza znajdowała się w urokliwej okolicy porośniętej starymi drzewami, nieopodal niewielkiego jeziorka w Tomilinie – dwadzieścia pięć kilometrów na południowy wschód od Moskwy. Kupił ją kilka lat temu za oszczędności i spadek po ojcu, który przypadł mu jako jedynemu spadkobiercy. Tutaj on i jego rodzina czuli się najlepiej. W ciszy i spokoju, blisko natury. Z dala od bliskowschodniego czy afrykańskiego gorącego klimatu, który Tatiana zawsze źle znosiła. Obiecał jej, że już niedługo, gdy wrócą z Syrii, zamieszkają tu na stałe.
Andriej Woronow był synem generała Armii Radzieckiej – jednego z najbardziej zaufanych ludzi Breżniewa, z którym ten znał się jeszcze z czasów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Od czterech lat pracował w ambasadzie radzieckiej w Damaszku jako konsul, w randze pierwszego sekretarza. Region ten poznał dość dawno. Jako młody chłopak często towarzyszył ojcu podczas jego wyjazdów służbowych na Bliski Wschód. Pod sam koniec ostatniego roku studiów historycznych na Uniwersytecie Łomonosowa w Moskwie został funkcjonariuszem I Zarządu Głównego KGB. Potem ukończył Instytut Krasnoznamienski KGB.
Mając liczne znajomości, szczególnie przez ojca, szybko zaczął piąć się po szczeblach kariery. Stał się cenionym ekspertem od spraw Bliskiego Wschodu. Poza tym jako oficer operacyjny brał udział w misjach specjalnych w różnych zakątkach świata. Jego żona Tatiana, którą poznał podczas studiów, zajmowała się głównie domem i wychowaniem ich czternastoletniej córki. Wcześniej był na placówkach dyplomatycznych w Kairze i Ankarze. Biegle mówił po angielsku i turecku, ale znał też arabski. W środowisku, dzięki swoim koneksjom, uważany był za jednego z najbardziej zaufanych oficerów radzieckiego wywiadu. Przed wyjazdem do Damaszku pełnił służbę w wydziale XX odpowiedzialnym za kontakty z organami bezpieczeństwa krajów zaprzyjaźnionych. Blisko współpracował ze służbami w NRD, Bułgarii, Syrii i Iraku.
Na ciemnopopielaty garnitur zarzucił ortalionowy płaszcz. „Krawat zawiążę w samochodzie” – pomyślał Woronow, wciskając go do kieszeni. Gdy wyszedł na zewnątrz daczy, poraził go blask wschodzącego wrześniowego słońca. Otworzył bramę na niewielkim podjeździe i wsiadł do samochodu, niebieskiego waz 2103 żiguli – poza granicami znanego bardziej jako łada 1500. Właśnie zdał sobie sprawę z tego, że nie jest to jego ulubiona alfa romeo giulietta, którą od trzech lat jeździł po syryjskich, irackich i libańskich drogach i do której bardzo się przyzwyczaił. Różnica w komforcie jazdy była duża. Najbardziej lubił w alfie pokrytą skórą, czerwoną, miłą w dotyku kierownicę, mocne punktowe reflektory marki Cibié i elegancką tapicerkę z wysokogatunkowego materiału. Teraz, siedząc w swoim „moskiewskim samochodzie”, odczuwał tę różnicę. Popatrzył w lusterko wsteczne. Zapiął jeszcze dwa najwyższe guziki w białej koszuli non-iron kupionej w duńskim sklepie wysyłkowym dla dyplomatów Justensen. Ruszył w kierunku trasy Noworiazańskiej. Dochodziła siódma. Miał więc czas. Zwykle w dni powszednie dojazd do Centrali zajmował około czterdziestu pięciu minut. Na trasie Noworiazańskiej nie było zbyt wielu samochodów. Mijał okoliczne szare bloki tworzące podmoskiewski krajobraz. Po chwili zjechał na prospekt Wołgogradski. Wokoło zaczęły dominować bloki pamiętające czasy Stalina i Chruszczowa.
„Ciekawe, dlaczego tak pilnie mnie wzywają do biura samego szefa I Zarządu Głównego. Z pewnością to coś ważnego”. Cały czas od momentu wyjazdu z daczy powracały do niego takie myśli. Planował, że ten tydzień urlopu spędzi tylko z żoną i córką. Dlatego gdy wychodził, żona poszła spać nadąsana. „No tak. Ma prawo być zła. Ostatnio coraz mniej poświęcam jej czasu” – wrócił myślami do Tatiany.
Wjechał na plac Tagański. Tutaj ruch samochodów był już większy. Po prawej stronie minął Teatr na Tagance, a po lewej cerkiew. Zjechał w niewielką uliczkę zabudowaną starymi budynkami, jeszcze sprzed rewolucji. Minął plac Nogina. Stąd miał już prosty wjazd na plac Dzierżyńskiego, przy którym stał budynek Centrali KGB.
Andriej zaparkował samochód i ruszył w stronę posterunku ochrony.
Długi korytarz ze ścianami wyłożonymi szarym kamieniem i podłogą z drewnianym parkietem w kształcie jodełki ciągnął się przez wiele metrów. Na ścianach w ramkach za szkłem wisiały portrety najbardziej zasłużonych oficerów KGB. Iwan Klimow miarowym krokiem szedł w kierunku biura dyrektora I Zarządu Głównego KGB. Czuł podekscytowanie. Wiedział, że spotkanie na takim szczeblu oznacza rozmowę o czymś bardzo ważnym dla socjalistycznego państwa. Czymś ściśle tajnym i być może zakrojonym na szeroką skalę. Nie czuł stresu, bo skomplikowane operacje specjalne przeprowadzał już wielokrotnie. Teraz to była bardziej zwykła ciekawość.
Gdy dotarł na miejsce, w poczekalni przed gabinetem generała stał już major Andriej Woronow. Kiwnęli sobie głowami. Znali się bardzo dobrze. Razem uczestniczyli w kilku przedsięwzięciach wywiadowczych. W tym samym roku skończyli szkolenie w Instytucie Krasnoznamienskim. Ufali sobie i darzyli się wielką sympatią. Zawsze gdy byli w Moskwie w tym samym czasie, umawiali się na spotkanie na daczy w Tomilinie. Teraz stali w milczeniu i co chwila na siebie spoglądali. Po kilku minutach weszli do gabinetu. Dyrektor I Zarządu Głównego KGB generał Władimir Krukow i naczelnik Wydziału XII pułkownik Jurij Forin przywitali się z nimi.
– Dobrze, że już jesteście, towarzysze. Czekamy jeszcze na pułkownika Gienadija Bykowa – odezwał się Krukow i wskazał na fotele ustawione naprzeciw jego masywnego drewnianego biurka.
„Jeszcze Bykow?! Naczelnik Wydziału V też tutaj będzie? To oznacza, że będziemy rozmawiać o naprawdę poważnych rzeczach. A Forin? Światowa gospodarka czy co?” – pomyślał Klimow i spojrzał porozumiewawczo na kolegę. Wydawało mu się, że Woronow pomyślał to samo. Iwan i Andriej, widząc, w jakim są gronie, zrozumieli, że mają do czynienia z czymś ściśle tajnym. Doskonale zdawali sobie sprawę, że są wśród najbardziej zaufanych ludzi szefa całego KGB.
Wydział V zajmował się częścią krajów Europy Zachodniej. Mogło to oznaczać, że rozmowa będzie dotyczyła operacji wywiadowczej właśnie w tym regionie. Kiedy wreszcie dotarł naczelnik piątki, na moment zapadła cisza. Wszyscy czekali na rozpoczęcie nadzwyczajnej narady, czyli słowa Krukowa. W gabinecie unosił się zapach tytoniu dobrej marki wymieszany z ledwo wyczuwalnym aromatem kawy.
– Towarzysze. Jesteśmy już wszyscy. – Krukow zawiesił głos, chcąc podkreślić wagę sprawy. – Spotykamy się w tym pięcioosobowym, zaufanym gronie, bo musimy na polecenie samego przewodniczącego KGB podjąć stosowne działania i zareagować na wydarzenia, jakie dzieją się ostatnio w bratnich, socjalistycznych krajach. – Znowu przerwał i popatrzył uważnie na zebranych. – Kierownictwo partii i państwa oceniło niedawno jednoznacznie, że wydarzenia te mają podłoże dywersyjne. Jeśli nie zareagujemy szybko i zdecydowanie, proces ten będzie się szerzyć jak ten rak po naszym zdrowym internacjonalistycznym organizmie. A jak zapewne wiecie, towarzysze, z nowotworem trzeba zdecydowanie. Trzeba go usunąć cięciem chirurgicznym.
Zebrani pokiwali głowami w geście zrozumienia.
– Wiemy, że w bratniej Polsce od kilku lat dochodzi do wystąpień wichrzycieli i podżegaczy, a zwłaszcza niedawno, w sierpniu. Te wydarzenia, jak oceniam, wzmogą ruchy wywrotowców wspieranych przez znane nam doskonale zachodnie ośrodki. A polscy towarzysze niestety zawodzą. Nie dają sobie rady. Jestem po długiej rozmowie z przewodniczącym. – Ponownie zawiesił głos, tym razem na dłużej. – Pewnie się, towarzysze, dziwicie, dlaczego wśród nas jest naczelnik Forin. – Spojrzał na Klimowa i Woronowa. – Ale… spakojna, o tym za chwilę. – Zapalił papierosa i mocno się zaciągnął.
Wszyscy siedzieli w napięciu, jakby przeczuwając coś wyjątkowego, w czym będą uczestniczyć. Klimow przypomniał sobie, o czym kiedyś opowiadał mu ojciec. Było to w czasie, gdy w 1956 roku wybuchło powstanie antyradzieckie na Węgrzech, kiedy późniejszy szef KGB był jeszcze ambasadorem w Budapeszcie. Obrazy wieszanych na budapeszteńskich latarniach komunistów i funkcjonariuszy bezpieki tak bardzo utkwiły mu wtedy w pamięci, że potem, kiedy trafił do Centrali, każdy potencjalny przejaw buntu w krajach demokracji ludowej traktował bardzo poważnie. Nie chciał nigdy więcej zaznać tego, czego był świadkiem po obu stronach Dunaju. Powstanie Solidarności w Polsce, a teraz porozumienia sierpniowe sprzed kilku dni i wybór papieża Polaka parę lat wcześniej były właśnie tymi czynnikami, które obecnie mogły zachwiać obozem państw socjalistycznych. „Zapewne przewodniczący zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli ten proces nie zostanie przerwany, Związek Radziecki może czekać konfrontacja siłowa, do jakiej doszło w Budapeszcie” – analizował w myślach, jednak rozważania te przerwał mu tubalny głos Krukowa.
– Ważne jest, abyście wiedzieli, że to nasze dzisiejsze spotkanie tak naprawdę nigdy się nie odbyło. Żaden ślad nie może do nas prowadzić. Żaden dokument nie ma prawa się zachować. Czy to jasne, towarzysze? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź, bo ją znał. – Ważne jest również, żeby wykorzystać potencjał naszych sojuszników w realizacji pewnego żywotnego dla naszej socjalistycznej ojczyzny przedsięwzięcia. Tak żeby ślady się rozmywały. Towariszczi poniali? – Tym razem popatrzył uważnie na swoich oficerów, którzy pokiwali głowami. – Gdy biskup Rzymu z dalekiego kraju zamilknie, dywersanci stracą swoją moc. – Po tym zdaniu zrobił kolejną już pauzę.
Zapadła cisza jak makiem zasiał. W tym momencie dla uczestniczących w odprawie oficerów radzieckiego wywiadu wszystko stało się jasne. Choć nie dali tego po sobie poznać, zatkało ich. Po chwili Krukow, który zdawał sobie sprawę, że to może być dla nich duże zaskoczenie, znowu zabrał głos.
– Towarzysze… Wiecie, że ta operacja wymaga wielotorowego, symultanicznego działania. Nie możemy poczynić jakiegokolwiek pochopnego kroku. Podkreślam, wymagać to będzie specjalnych kontaktów i umiejętności. Kierownictwo naszej służby, na mój wniosek i za aprobatą przewodniczącego, wybrało majorów Klimowa i Woronowa, jednych z naszych najlepszych oficerów. Oni uruchomią działania, które finalnie doprowadzą do zrealizowania celu. Bo rozumiem, że wiemy, jak tu siedzimy, jaki to cel? Klimow i Woronow, rozumiecie?
– Tak jest, towarzyszu generale – odpowiedzieli prawie jednocześnie.
Krukow wstał i podszedł do dużego okna, z którego roztaczał się widok na plac Łubiański. Odsunął ciężką zasłonę. W gabinecie zrobiło się jaśniej. Stał tak w bezruchu zapatrzony na przejeżdżające samochody, nad którymi górował ciemnoszary posąg Feliksa Dzierżyńskiego. Zaciągnął się w tym czasie kilka razy papierosem, który kończył swój krótki żywot. Odwrócił się i usiadł ciężko za biurkiem. Poprawił wiszącą na oparciu granatową marynarkę. Zgasił marlboro w mosiężnej popielnicy ozdobionej elementami o symbolice wojskowej.
– To świetnie, że to rozumiecie, towarzysze… Wracając do sprawy, koordynacją działań zajmie się ze względu na odpowiedzialność terytorialną Wydział V, a nad wszystkim będzie osobiście czuwał towarzysz naczelnik.
W tym momencie spojrzał na Bykowa, który przysłuchiwał się rozmowie i skrupulatnie notował coś w swoim okazałym notesie oprawionym w skórę.
– Towarzyszu pułkowniku. Proszę o kilka słów wprowadzenia do tematu.
– Towarzyszu generale, na wasze polecenie zrobiliśmy w wydziale krótką analizę sytuacyjną. Pierwsza sprawa. Z uzyskanych wieloźródłowych informacji wynika, że większość polskich duchownych, którzy wyjechali do Rzymu, jest uwikłana w przeróżne zależności z polskimi władzami. Zdecydowana większość z nich współpracuje z Departamentem I MSW, czyli z polskim wywiadem. – Spojrzał na Krukowa kiwającego głową. – Druga sprawa. Naszym najcenniejszym człowiekiem w Watykanie, zwerbowanym jeszcze przez naszą służbę na Syberii, jest dyrektor Domu Pielgrzyma w Rzymie. Zakładam, że to właśnie informacje między innymi od tego źródła w zasadniczy sposób mogą wpłynąć na planowanie działań operacyjnych. Drugim takim źródłem, mającym wpływ na działania planistyczne, a później może i realizacyjne, może być jeden z agentów naszej bratniej Stasi… – Przerwał i spojrzał na Krukowa.
– Tak. Jakiś czas temu rozmawiałem na ten temat z Markusem – wtrącił Krukow. – Wiem, że naszym wschodnioniemieckim sojusznikom udało się zainstalować swojego człowieka w bezpośrednim otoczeniu papy rimskowo.
Woronow dobrze pamiętał, jeszcze z okresu służby w Wydziale XX, że szefa wschodnioniemieckiej Stasi i szefa KGB łączyły zażyłe relacje, więc nie zaskoczyła go informacja, jaką przekazał Krukow.
– To wstępnie tyle, towarzyszu generale – zakończył Bykow.
– Dziękuję, towarzyszu naczelniku. Oczywiście, jeśli zajdzie potrzeba, wprowadzimy w sprawę Wydział XX, choć mamy tu towarzysza majora, który ma dobre rozeznanie w tym temacie – powiedział Krukow i popatrzył na Woronowa. – Ale przy tej okazji jeszcze jedna, bardzo ważna sprawa. – Zaczął przyglądać się po kolei każdemu ze swoich rozmówców, kiwając w swoim stylu lekko głową. – Nasi polscy sojusznicy absolutnie nie mogą się o tym przedsięwzięciu dowiedzieć. To chyba jasne? – Znowu nie czekał na potwierdzenie oficerów. – Da. A jak potencjał operacyjny wygląda z waszej perspektywy, towarzyszu naczelniku? Jakie wnioski płyną z analizy przeprowadzonej w waszym wydziale? Chyba kilka dni wam starczyło? – zwrócił się do Forina kierującego Wydziałem XII, serdecznie się do niego uśmiechając.
Ten, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia, spojrzał na wszystkich nieco rozbieganym wzrokiem spod swoich okularów z lekko przyciemnionymi szkłami. Zawsze sprawiał wrażenie nieco nieobecnego, zostającego z tyłu, ale tak mogli myśleć tylko ci, którzy go nie znali. Kierowany przez niego wydział był jednostką organizacyjną radzieckiego wywiadu odpowiedzialną za sprawy ekonomiczne. Forin dysponował dużym rozeznaniem operacyjnym w instytucjach międzynarodowych i bankach zachodnich. Posiadał także swoje źródła informacji wśród osób zajmujących się sprawami finansowymi Stolicy Apostolskiej. Miał teraz ogromne znaczenie dla całej operacji.
– Tak jest, towarzyszu generale. Starczyło… – Forin zrobił przerwę jak wytrawny mówca i odwzajemnił się takim samym uśmiechem Krukowowi. – Towarzysze. Obecna sytuacja nam sprzyja. Dysponujemy od kilku lat potwierdzonymi agenturalnie informacjami, że ówczesny papież Paweł VI, chcąc ratować finanse Watykanu, wprowadził tam mafię sycylijską. Można postawić tezę, że obecny prezes Banku Watykańskiego to człowiek uwikłany w niebezpieczne zależności. Potwierdzają to doniesienia zachodniej prasy o aresztowaniu w ubiegłym roku w Stanach Zjednoczonych bankiera, niejakiego Michele Sindony. Jeden z naszych agentów przekazał nam dokumentację jasno pokazującą, że zdefraudował on pieniądze nie tylko Banku Watykańskiego, ale i mafii. Dlatego zapewne wolał być sądzony za oceanem niż we Włoszech.
– Pewnie w pięknej, słonecznej Italii nie przeżyłby on ani jego rodzina nawet jednego dnia. – Krukow zaśmiał się rubasznie, przerywając wypowiedź Forina. – Dobrze, dobrze. Kontynuujcie, towarzyszu – dodał już poważnym tonem.
– Pewnie tak, towarzyszu generale. Chciałbym dodać, że według naszego rozpoznania oraz informacji Wydziału I pracującego na kierunku północnoamerykańskim i Wydziału XI, łącznikowego z krajami naszego obozu, Bank Watykański wykorzystywany jest przez CIA do sponsorowania tej… Solidarności w Polsce. Zapewne dzięki temu chwilowo rozkładany jest nad nim swoisty parasol ochronny. Ale takich parasoli jest więcej. Jednym z nich jest włoska loża masońska Propaganda Due, zrzeszająca najważniejszych włoskich polityków.
– Potwierdzam, towarzyszu generale – wtrącił Bykow. – Jej szef, niejaki Licio Gelli, ma ogromne wpływy we włoskim rządzie. Z tego, co ustalaliśmy, wynika jednak, że pętla na jego szyi coraz bardziej się zaciska. Nasz rezydent w Rzymie potwierdził to bezsprzecznie również u naszych dyplomatów przy Villi Abamelek. A poza tym, towarzysze, w kierowanym przeze mnie wydziale teczki pełne są notatek na temat wielu dewiantów i zboczeńców z samej kurii rzymskiej, godzących się na wszystko, byle tylko móc zaspokajać swoje zachcianki – dodał z nieukrywanym zadowoleniem.
– Towarzyszu naczelniku. Bez takich wydziałowych partykularyzmów… – wtrącił Krukow, by po chwili dodać: – Ale wy, towarzysze, dzisiaj poetycko nastawieni, jak widzę, no, no. – Obaj naczelnicy spojrzeli na niego trochę zdziwieni. – No, te parasole ochronne, zaciskająca się pętla na szyi. – Zaśmiał się, znowu wstał i podszedł do odsłoniętego okna. Na placu Łubiańskim zaczynał się dzień. – Dobrze – rzucił Krukow, nie odwracając się od okna. Może towarzysze przebywający za granicą nie wiedzą, więc ich wprowadzę. – Zaciągnął ponownie zasłonę i usiadł za biurkiem. – Aktualny papież nie jest im na rękę. Początkowo w kurii myśleli, że gdy zda sobie sprawę z tego, w jakie trafił miejsce, to spokornieje. Zgadza się? – Krukow spojrzał na Bykowa i Forina, a ci skinęli głowami. – Czas jednak pokazał, że jest poza ich kontrolą. Co ważne, instytucje watykańskie nie ufają włoskim służbom, i to z wzajemnością. To spowoduje zamęt, a nam ułatwi zacieranie śladów. Podsumowując, działania należy rozpocząć jak najszybciej. Skierujemy całe nasze zasoby wywiadowcze do tej operacji. Stłamsimy w zarodku rodzące się ruchy antysocjalistyczne inspirowane przez wrogie nam siły. To teraz może wy, towarzysze, macie coś do powiedzenia? Proszę się oczywiście skupić wyłącznie na kierunku zarysowanym tu przeze mnie i towarzyszy naczelników, czyli Watykanie – zwrócił się do Klimowa i Woronowa.
Pierwszy odezwał się Klimow:
– Towarzyszu generale. Chciałbym wyrazić podziękowanie, że mogę uczestniczyć w takim doniosłym przedsięwzięciu i wraz z…
– Towarzyszu majorze, do rzeczy. Podlega pod was działalność prawie w całej Ameryce Południowej. O tym mówcie, to nas teraz interesuje – udzielił mu reprymendy szef.
– Tak jest, towarzyszu generale. Przez naszą agenturę wśród tamtejszego duchowieństwa różnego szczebla, głównie pochodzenia włoskiego, zwłaszcza w Argentynie, mamy ułatwiony dostęp do Watykanu. Część z katolickich księży czy zakonników uwikłana jest w różne zdarzenia… powiedzmy o podłożu seksualnym, w tym pedofilskim…
– Wot! Rimskije gołubyje malcziki – wtrącił Krukow i pokiwał głową.
– Dokumentacja takich zdarzeń ułatwiła nam ich werbunek. Dzięki właśnie tym źródłom udało nam się odpowiednio wcześniej dowiedzieć o procederze prania pieniędzy w Banku Watykańskim, o czym wspomniał już towarzysz Forin. W konsekwencji rezydentura w Buenos Aires przekazała do Centrali naprowadzenia na kandydatów do werbunku z grona bankierów z Europy Zachodniej uwikłanych w ten proceder.
– Tak… Pamiętam. Sprawy są bardzo obiecujące – wtrącił znowu Krukow i spojrzał na Woronowa, który nie do końca wiedział, od czego ma zacząć.
Widząc jego wahanie, Krukow naprowadził majora:
– Przed wyjazdem na placówkę realizowaliście interesujące przedsięwzięcia w Bułgarii i na kierunku tureckim. Mówcie, towarzyszu majorze.
– A tak, tak. Dzięki owocnej współpracy z naszymi bułgarskimi sojusznikami z PGU nawiązaliśmy liczne kontakty z tureckimi ekstremistami. Pogranicza bułgarsko-greckie i bułgarsko-tureckie okazały się prawdziwym antycznym rogiem obfitości… – spojrzał z lekkim uśmiechem na Krukowa, ale ten odwzajemnił się tym samym – …jeśli chodzi o werbowanie agentów. Zwłaszcza na odcinku greckim, gdzie, jak wiemy, w obozach dla uchodźców operują oficerowie CIA. Pozwoliło to nam na ciekawe plasowania naszych współpracowników na styku ze służbami amerykańskimi. Ponadto, odkąd nasi bułgarscy sojusznicy rozpoczęli twarde działania wobec swoich dysydentów na emigracji, uruchomili rodzaj programu… jak by to określić? Hmm… O! Kontraktnoje ubijstwo. W tym wypadku towarzysze w Sofii postawili również na osoby pochodzące z ekstremistycznych ugrupowań tureckich. A to daje nam, towarzysze, wobec postawionego przez kierownictwo zadania duże pole manewru – zakończył już pewnym głosem Woronow.
– Da. Dziękuję towarzyszom. Czyli wiemy, co mamy robić i kto ma to robić. Następna narada w tej sprawie za tydzień. Aha. W związku z tym prośba do towarzyszy Klimowa i Woronowa. W tym czasie załatwcie wszystkie formalności u nas w kadrach i w MSZ. Wasze odwołania z placówek już poszły. Myślę, że miesiąc wam wystarczy na załatwienie na miejscu spraw osobistych i służbowych w Buenos Aires i Damaszku. Obowiązki przekażecie swoim zastępcom w rezydenturach. Rozumiemy się?
– Tak jest – odpowiedzieli jednocześnie obaj oficerowie.
– To świetnie. Czyli po następnej odprawie wracacie za granicę. A w tym czasie – popatrzył na Bykowa i Forina – towarzysze naczelnicy przygotują stosowne materiały i określą siły i środki do przeprowadzenia całej operacji. Dodam, że kierownictwo partii i państwa oczekuje efektów w ciągu… pół roku. Dziękuję – zakończył.
Cała czwórka wstała. Krukow podszedł do nich i uścisnął każdemu dłoń. Zaczęli wychodzić po kolei.
Gabinet generała wypełniał dym papierosowy podświetlany padającymi przez niewielką szparę w zasłonach promieniami słonecznymi. Blaskiem rozbłysła ściana nad biurkiem Krukowa, na której wisiał portret sekretarza generalnego KC KPZR Leonida Breżniewa. Mogło się wydawać, że obrzucał opuszczających gabinet zamyślonym spojrzeniem spod krzaczastych brwi.
Rozdział 1
Polska – październik 1970 roku
Parowóz OKz32, przystosowany do obsługi górskich linii kolejowych, miarowo wyrzucał z komina kłęby dymu. Ciągnął za sobą pięć wagonów. Wjechał na dworzec kolejowy w Nowym Targu. Zatrzymał się z piskiem hamulców. Konduktor wyskoczył zwinnie z ostatniego wagonu na betonowy peron. Nieliczni pasażerowie zaczęli wsiadać i zajmować miejsca. W przedziale było czysto i schludnie. Cztery siedzenia z lewej i cztery z prawej ustawione naprzeciwko siebie miały ciemnozielony kolor i wyściełane były przyjemnym w dotyku materiałem. Nad każdym siedzeniem znajdowały się miejsce na bagaż i wieszak na ubranie.
Młody, postawny mężczyzna trzymający w jednej dłoni sfatygowaną torbę podróżną, a w drugiej „Gazetę Krakowską” przesunął w prawo rozsuwane drzwi i wszedł do przedziału. Torbę położył pod swoimi nogami, jakby chcąc ukryć przed innymi pasażerami jej podrzędną jakość. Zdjął szarą, wytartą kurtkę i zajął miejsce przy oknie. Do przedziału nikt już nie wszedł. Mężczyzna wziął do rąk gazetę. Spojrzał na pierwszą stronę. „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!” – z ironią przeczytał w myślach napis znajdujący się na samej górze pierwszej strony i zaczął pobieżnie przeglądać nagłówki:
Prezydent Pompidou zakończył podróż po ZSRR. Stolica bratniej Bułgarii serdecznie powitała przewodniczącego rady państwa PRL. Willy Brandt w sprawie dysydencji w szeregach FDP.
Skrzywił się, jakby właśnie pożałował wydanych pięćdziesięciu groszy. Upewnił się jeszcze, czy faktycznie jest dzisiaj wtorek, trzynasty października tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku. Zwinął gazetę i położył ją na torbie pod nogami. W tym momencie pociąg szarpnął i powoli ruszył. Mężczyzna spojrzał przez okno. Po wyjątkowo chłodnym wrześniu w góry wreszcie zawitała złota polska jesień. Drzewa zmieniły barwy na pomarańczowo-żółto-czerwone. Świat stał się jakby bardziej kolorowy i radosny.
Stefan Chrobak nie czuł jednak tego optymizmu. Wiedział, że po przyjeździe na dworzec w Krakowie czeka go kolejna walka o przetrwanie. Chociaż miał przed sobą już ostatni rok studiów na wydziale górniczym AGH na specjalności eksploatacja podziemna, to perspektywy wcale nie rysowały się obiecująco. Kariera naukowca wiązała się z ciężkimi warunkami bytowymi, których on już zbyt długo doświadczał w swoim życiu. To była ta sama bieda, która towarzyszyła mu od urodzenia i która sprawiała, że nie miał teraz już nikogo bliskiego. „Skoro wykładowca na uczelni zarabia mniej niż milicjant, a nauczyciel mniej niż traktorzysta, to co mi po tych studiach?” – przypominał sobie temat często poruszany w rozmowach z kolegami w akademikach.
Po chwili, gdy pociąg mijał Czarny Dunajec, solidna żeliwna konstrukcja mostu pamiętająca czasy cesarza Franciszka Józefa mignęła mu przed oczami. „Tutaj nic się nie zmienia i pewnie prędko nie zmieni. Trzy lata temu remontowali ten most, tylko jak był jeden tor, tak jest dalej…” – Westchnął, patrząc przez przybrudzone okno w swoim przedziale. Spojrzał obojętnie na oddalające się miasto. Dotarło do niego, że po śmierci matki zupełnie nic już go tutaj nie trzyma. Jedyna bliska mu osoba nie doczekała przydziału mieszkania, więc nawet nie będzie miał się gdzie zatrzymać, jeśli tu przyjedzie. Nie ma już swojego miejsca na ziemi. W tym właśnie momencie znowu o niej pomyślał. Usiadł i dłońmi zaczął masować skronie, jakby chciał przywołać te wszystkie wspomnienia, które z czasem staną się coraz bardziej odległe i ulotne.
To, co zachował w pamięci z wczesnego dzieciństwa, to niewielka drewniana chatka nad potokiem Jaszcze, w Ochotnicy Górnej – wsi rozłożonej na stokach Gorców. Ojciec zginął przygnieciony drzewem podczas wycinki, gdy Stefan miał dwa lata. Jak przez mgłę przypominał sobie babcię. Jej przygarbioną sylwetkę i chropowate dłonie, którymi często głaskała go po głowie. Ciągle miał przed oczami moment, gdy pewnego ranka nie podniosła się już z łóżka. Jej zimne, bezwładne ciało leżało w izbie na wąskim łóżku, przykryte białą pierzyną. Po śmierci babci razem z matką wyjechali do Nowego Targu. Tam zamieszkali w niewielkim pokoiku w domu państwa Koprowskich. Matka rozpoczęła pracę jako gosposia, a z czasem zaczęła pracować w Nowotarskich Zakładach Przemysłu Skórzanego „Podhale”. Od tego okresu jego wspomnienia z Ochotnicy Górnej przeplatają się z opowieściami matki.
Matka często wracała do czasów, kiedy mieszkała w Ochotnicy Górnej. Prawdopodobnie chciała w ten sposób złagodzić traumę, jaka jej towarzyszyła od tamtego czasu. Usprawiedliwić swoją bezsilność i dać synowi do zrozumienia, by dzięki nauce i pracowitości odmienił swoje życie. Jej marzeniem było, żeby zdobył wykształcenie, toteż pracowała ponad siły, aby zapewnić środki na dodatkowe lekcje niemieckiego i francuskiego. Uważała, że znajomość języków obcych da mu możliwość wyjazdu na Zachód, gdzie będzie mógł rozpocząć nowe, lepsze życie. Dlatego najpierw skończył najstarszą szkołę średnią na Podhalu – liceum imienia Seweryna Goszczyńskiego. Pamiętał później łzy radości matki, gdy jej powiedział, że dostał się w Krakowie na studia. Potem przyszedł ten najtrudniejszy moment. Jej choroba i śmierć, które zjawiły się tak nagle. Zbyt późna diagnoza. Potem powolne dogorywanie. Dosięgały go wtedy często myśli depresyjne i ogarniał wielki smutek, jakiego wcześniej nie zaznał. Czuł się taki bezsilny. Od jej śmierci minęły już dwa lata.
Pociąg powoli wspinał się na przełęcz w Sieniawie. Do uszu Stefana dochodził głośny dźwięk miarowej pracy parowozu. Dym z jego komina co chwila przelatywał za oknem. Mężczyzna przysnął oparty o zimną szybę, od której oddzielił się swoją wysłużoną kurtką.
Nagle coś go obudziło. Do przedziału weszła młoda, piękna kobieta o kruczoczarnych włosach i piwnych oczach. Stefan, jakby wyrwany ze swoich myśli, dopiero zauważył, że pociąg stoi na stacji Raba Wyżna.
– Do Suchej czy dalej, do Krakowa? – zapytała kobieta delikatnym głosem w gwarze góralskiej.
– Do Krakowa… – odpowiedział trochę zmieszany i zaskoczony jej bezpośredniością.
– A to pan z daleka? – Uśmiechnęła się, wykazując ciągłe zainteresowanie towarzyszem podróży.
Zdjęła granatowy płaszcz. Biały, obcisły półgolf z rękawami do łokcia podkreślał jej kobiece kształty. Stefan dyskretnie zaczął się przyglądać współpasażerce. Utkwił wzrok na wysokości jej dużego biustu podtrzymywanego sztywnym stanikiem. Poczuł przez chwilę jakby lekkie podniecenie. Potem patrzył długo na nieco smagłą twarz dziewczyny i wydatne, pociągnięte czerwoną szminką usta. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że przypomina mu kuzynkę matki, o której słyszał wiele opowieści, lecz której nigdy nie widział. Jej obraz opisywany przez matkę tak utkwił mu w pamięci, że teraz nie mógł oderwać wzroku od młodej, czarnowłosej góralki. Miał wrażenie, jakby przed nim siedziała nieżyjąca od wielu lat ciotka. Jednak to, co poczuł, było zupełnie inne, niż mógłby poczuć, myśląc o ciotce.
– A pani dokąd się wybiera? – zapytał, ciągle wpatrując się w jędrny biust pod białym półgolfem.
– Jaka tam pani? Kryśka jestem. – Wyciągnęła do niego swoją delikatną, zadbaną dłoń.
W tym momencie wstali jednocześnie, niemal wpadając na siebie. Jej piersi otarły się o jego ramię.
– Stefan – przedstawił się i poczuł, że całe jego ciało oblewa jakieś ciepło.
– Jadę odwiedzić swoją mamę w Chabówce. Teraz mieszkam w Rabie Wyżnej, bo znalazłam pracę w szkole – dodała.
– Ja do Krakowa jadę na studia… – powiedział, akcentując słowo „studia” i licząc, że zrobi tym wrażenie na dziewczynie.
– Kraków jest naprawdę piękny. Miasto, dużo możliwości. Nie to co tutaj. Byłam tam ostatnio parę razy na kursie pedagogicznym – odparła, spoglądając na niego czarnymi, rozmarzonymi oczami.
– Przecież to niedaleko! Jakby co, to zapraszam do Krakowa. Może zostawię ci w razie czego numer telefonu do mojego akademika? – rzekł z nadzieją w głosie.
– W razie czego? – Uśmiechnęła się zalotnie.
– No wiesz… – Trochę się zmieszał. – No, jakbyś przyjechała do Krakowa i miała ochotę na wspólny spacer.
– Jasne… Dawaj!
Wyciągnął z torby sfatygowany zeszyt i długopis. Wyrwał kartkę, złożył na pół i napisał numer telefonu do akademika, a na samej górze swoje imię i nazwisko.
– Mam nadzieję, że się odezwiesz. W recepcji zostaw wiadomość, kiedy będziesz, a na pewno odbiorę cię z dworca. – Podniósł się lekko i pochylił nad nią, zerkając znowu na jej jędrne piersi.
– Dziękuję. Teraz muszę jeszcze coś zrobić, póki mam chwilę wolnego. – Uśmiechnęła się i wyciągnęła stertę kartek. – Coś tu remontują przed Chabówką. Wiesz, to jeszcze po tej dotkliwej lipcowej powodzi. Pewnie tory podmyło. Zanim ruszymy ze stacji, to trochę czasu minie. Ostatnio godzinę tutaj stał – wyjaśniła.
Stefan domyślił się, że są to zapewne sprawdziany jej uczniów. Dopiero teraz się zorientował, że stoją od ponad dziesięciu minut na stacji.
– Czego uczysz?
– Geografii – odparła, nie odrywając oczu od kartki, którą właśnie sprawdzała.
– To pewnie czytałaś w ostatniej „Panoramie” artykuły o dwóch wybitnych przywódcach: Naserze z Egiptu i generale de Gaulle’u, którzy w tym roku zmarli. No i o tym sukcesie naszego kraju – powiedział jakby podekscytowany.
– Sukcesie? Jakim sukcesie? – zapytała zdziwiona dziewczyna.
– No co ty, nie śledzisz gazet?! Polska po latach negocjacji odniosła sukces. Podpisano w końcu z Republiką Federalną Niemiec układ o normalizacji stosunków. Niemcy Zachodnie zaakceptowały trwałość i nieodwracalność zachodnich granic na Odrze i Nysie Łużyckiej – mówił, jakby czytał nagłówki gazet.
– Aha, to! Coś było o tym w telewizji. Wiesz, ja bardziej interesuję się Polską i tym, co się dzieje w naszym kraju. Takimi raczej przyziemnymi sprawami, nie tak jak ty w wielkim mieście.
– A jakimi przyziemnymi sprawami się interesujesz, Krysiu? – zapytał z uśmiechem, a jego wzrok mimo woli skierował się na biust dziewczyny.
– A że jedzenie coraz droższe. Co z tego, że obniżyli ceny lodówek, pralek i telewizorów. Ich do gara nikt nie wrzuci, żeby się najeść. Dobrze, że dziadkowie mają gospodarkę, bo ciężko by było. No i rodzina w Nowym Jorku podeśle czasem parę dolców.
– A to fajnie masz. Nie próbowałaś do nich wyjechać?
– Dokąd?
– No do… Nowego Jorku.
– Paszportu nie dali. Wiesz, wujek z ciotką prowadzą na Greenpoincie sklep spożywczy Podhale. Miałabym nawet gdzie pracować. Ale niestety. Władza ludowa mnie kocha i nie chce się mnie pozbyć. No dobra, wracam do moich sprawdzianów – rzekła z uśmiechem.
Stefan, nie chcąc jej przeszkadzać, odchylił się na oparcie swojego siedzenia. Co jakiś czas dyskretnie na nią zerkał. Jakby chciał ją dokładnie zapamiętać. Każdy szczegół jej ciała. Każdy fragment ubrania. Obserwując dziewczynę, przypomniał sobie pewną rodzinną opowieść. Usłyszał ją pierwszy raz, kiedy chodził do szkoły średniej. Ta historia najbardziej utkwiła mu w pamięci ze wszystkich opowieści wujków, ciotek i kuzynów. Znowu zamknął oczy i oddał się wspomnieniom. Tego dnia matka miała więcej czasu niż zwykle. Wróciła z pracy w kombinacie po pierwszej zmianie. Koprowscy gdzieś wyjechali, więc nie musiała im usługiwać przy posiłku. Usiadła na starym zniszczonym fotelu i zaczęła opowiadać:
W sobotę rano 23 grudnia 1944 roku razem z Józką, moją kuzynką, zabrałyśmy się saniami z jej szwagrem z Jamnego do Ochotnicy Dolnej. Przy potoku Lubańskie miałyśmy wziąć mięso od naszej stryjenki. Chciałyśmy ją odwiedzić tydzień wcześniej, ale nie było możliwości, by się tam dostać. Pojutrze Boże Narodzenie, a my jeszcze nic nie przygotowałyśmy. Józka zostawiła czwórkę swoich dzieci z teściową i mężem. Ciebie jeszcze nie było na świecie. Jej szwagier zostawił nas przy potoku i miał po nas niedługo przyjechać. Kiedy szwagra nie było już długi czas, pożegnałyśmy się ze stryjenką i pieszo ruszyłyśmy w drogę powrotną. Śnieg był duży. Było zimno. Jak przeszłyśmy kilometr od kościoła w Ochotnicy Dolnej, usłyszałyśmy odgłosy jadących samochodów. Po chwili rozległy się strzały. Zaczęłyśmy uciekać w stronę zamarzniętego potoku. Gdy przeszłyśmy po lodzie i wdrapałyśmy się na górę, stanęłyśmy za dużą jabłonią. Józka cały czas odmawiała różaniec. Nie da się opisać odgłosów, jakie słyszałyśmy. Serie z broni maszynowej cały czas dudnią mi w głowie. Wybuchy granatów. Pisk płaczących matek błagających, by oszczędzono ich dzieci. To były odgłosy, których nie umiem wymazać z pamięci. Po takim krzyku przerażonej kobiety następowała seria z pistoletu maszynowego, a potem zapadała cisza. Po chwili znowu to samo. Przerażający krzyk matek, płacz dzieci, męskie złowrogie głosy, strzały i wybuchy – to wszystko mieszało się ze sobą.
Zapamiętał, że w tym momencie w jej oczach pojawiły się wielkie łzy, które spłynęły po policzkach. Dopiero po dłuższej chwili się uspokoiła. Potem wytarła łzy chusteczką. Po krótkiej przerwie, jakby chcąc nabrać oddechu, zaczęła opowiadać dalej:
Nie pamiętam, jak długo stałyśmy oparte o pień jabłoni. Gdy zaległa zupełna cisza, zauważyłam, że mam przemarznięte stopy i prawie ich nie czuję. Józka cały czas się modliła, ale nie wiem, jaka to była modlitwa, bo bardziej przypominało to jakiś niezrozumiały bełkot. Powoli wychyliłyśmy się zza pnia. Nad wsią unosił się dym. Zaczęłyśmy schodzić z góry, ucieczka na którą uratowała nam życie. Brnąc w śniegu, podeszłyśmy do domów. Nie da się tego opisać. Nie da się tego wytłumaczyć, czy jest się ateistą, czy gorliwie wierzącym. Nie da się usprawiedliwić okrucieństwa, do jakiego zdolni są niektórzy ludzie.
Przy pierwszym gospodarstwie zauważyłyśmy leżące ciała kobiety, mężczyzny i małego dziecka. Prawdopodobnie zginęło rzucone o ścianę domu, bo miało roztrzaskaną główkę. Józka, widząc dziecko w podobnym wieku jak jej własne, zaczęła głośno płakać. Podbiegła do leżącego chłopczyka, ale zaraz odbiegła, jakby próbowała mu pomóc, choć było już zbyt późno. W końcu obydwie zaczęłyśmy płakać z wielkiej bezsilności. Poszłyśmy dalej, gdyż już nic nie dało się zrobić.
Przed kolejnym domem leżało ciało mężczyzny w średnim wieku. Zastygło w pozycji, jakby chciał otworzyć zabarykadowane drzwi, za którymi Niemcy zamknęli jego żonę i dzieci, po czym wszystko podpalili. Pozostały jedynie dym i swąd palącego się mięsa, który sprawił, że zaczęłam wymiotować. Józka, gdy do niej dotarło, co oznacza ten zapach, również nie wytrzymała.
Wtedy matka przerwała opowieść. Pamiętał do dziś, jak na niego spojrzała. Z taką wielką dumą, nadzieją i miłością. Jakby chciała mu tym spojrzeniem powiedzieć, że wszystko się ułoży. Kiedyś nie będą rozmawiali o smutnych sprawach w niewielkim, wynajmowanym pokoju u państwa, dla których była jedynie gosposią. To jej spojrzenie, które zapamięta do końca życia, było pełne nadziei i radości. Chyba już nigdy nie patrzyła w taki sposób.
Później kontynuowała swoją opowieść:
Przemarznięte i jakby w amoku dotarłyśmy do domu, gdy było już ciemno. Jak się później okazało, szwagier Józki nie przyjechał po nas o umówionej porze, bo oblewał zakup krowy. O tym, co się wydarzyło, usłyszał później. To była wigilia Bożego Narodzenia, której nigdy nie zapomnę. Pamiętam, jak Józka po powrocie rzuciła się do swoich dzieci i zaczęła je tulić. Jakby je straciła i dopiero co odzyskała. Podobno za żadne skarby nie chciała ich wypuścić z objęć. Najbardziej tuliła Władka, który był w wieku martwego chłopczyka widzianego we wsi. Józka miała takie piękne czarne warkocze. Ciemne oczy. Była piękna, pobożna i bardzo pracowita. Swoje dzieci uczyła pacierzy, pracowitości i szacunku do innych.
Stefan pamiętał, że w tym momencie matka wstała i spod łóżka wyciągnęła butelkę. Widniał na niej napis „Wódka czysta”. Nalała zawartość do niewielkiej literatki. Wzięła kilka łyków, jakby chciała się znieczulić przed dalszą opowieścią:
Po wojnie spokój nie wrócił. Z nieurodzajnej ziemi położonej na małych pagórkach ciężko było zebrać plony. Każdy pracował od rana do wieczora, a i tak starczało jedynie na przetrwanie. Wtedy urodziłeś się ty. W lecie, gdy miałeś pół roku, Józka powiedziała mi, że jest w ciąży. Tak bardzo się cieszyła. W tym czasie w Jaszcze pojawiła się banda Ognia. Jedynie ze słyszenia znałyśmy historie o tym, jak jego ludzie przychodzą do domów. Próbują wymusić, by przepisać na nich prawa własności ziemi, tartaków czy całych gospodarstw. Pewnego dnia Józka poszła do lasu nazbierać ściółki do obory. Zupełnie przypadkowo trafiła na kilku ogniowców. Początkowo minęli się bez słowa. Kiedy wracała do domu, prawdopodobnie szli za nią. Wystraszyli się, że znalazła ich kryjówkę i może ich zdekonspirować. Kiedy dotarła do domu, wtargnęli do izby i na oczach dzieci wyprowadzili ją siłą za stodołę, gdzie rozległo się kilka strzałów. Nie wiem do dzisiaj, kto wydał rozkaz, aby ją zamordować, ani ilu było oprawców. Pamiętam tylko dwa lub trzy strzały, które echo poniosło po górach. Wtedy nie pomyślałam, że te dwa strzały pozbawiły życia moją najbliższą kuzynkę, którą traktowałam jak własną siostrę. Po jakimś czasie przybiegł mały Władek, krzycząc i płacząc wniebogłosy, że jego mamusia nie żyje. Ta bezradność w oczach dziecka jest nie do zniesienia. Ciebie zostawiłam w kołysce samego i wszyscy pobiegliśmy za stodołę domu Józki. Jej bezwładne, pokrwawione ciało leżało otoczone przez płaczące dzieci i bezradnego męża, który właśnie wrócił z pola. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiemy, kto to zrobił. Być może ten ktoś żyje pośród nas. Ktoś, kto zabrał dzieciom dzieciństwo, a mężowi żonę.
Stefan otrząsnął się z zamyślenia. Zauważył, że pociąg jedzie do tyłu.
– Cholera, przespałem Chabówkę! – mruknął pod nosem.
Zauważył, że Krysi już nie ma. Był sam w przedziale. Zaczął żałować, że nie powiedział jej nic na do widzenia. „A może ona już się nie odezwie? Przecież wychodząc, mogła powiedzieć cokolwiek. Trącić mnie w ramię i się pożegnać”. Posmutniał. Wstał i usiadł na przeciwległym siedzeniu, aby nie jechać tyłem do kierunku jazdy. Czuł się jakoś dziwnie, bo wspomnienia nieżyjącej matki i ciotki uderzyły w niego ze zdwojoną siłą. „Dobrze, że temu Władkowi życie jakoś się ułożyło i został leśniczym” – pomyślał z ulgą, choć od dłuższego czasu nie utrzymywał kontaktu z rodziną z Ochotnicy Górnej.
Zawsze się zastanawiał, jak to się stało, że jego matka, prosta kobieta urodzona w biedzie, skończyła wieczorową szkołę średnią i znała się na tak wielu rzeczach. Zawsze gdy przychodziło mu to na myśl, dochodził do wniosku, że tylko determinacja i chęć polepszenia sobie bytu dodawały matce energii i siły. „Ale już jej nie ma”. Poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Choć od pogrzebu minęły niemal dwa lata, ten ból nadal tkwił w nim bardzo głęboko.
Dalszą część drogi spędził na wpatrywaniu się w malownicze, jesienne, beskidzkie krajobrazy. Obserwował, jak swoim tempem żyją mijane wiejskie stacyjki i te większe stacje, jak w Jordanowie, Makowie Podhalańskim czy Suchej Beskidzkiej. Tuż przed stacją Kraków Główny dotarło do niego, że zgodnie z grafikiem jutro, czyli czternastego października, musi iść do pracy. Od kilku lat był kelnerem w klubie Pod Jaszczurami, gdzie zarabiał na podstawowe opłaty. Pomagało mu to przetrwać. Nic poza tym. Tysiąc pięćset złotych miesięcznej wypłaty oraz zapomoga po matce to i tak było za mało, żeby zmienić coś w swoim życiu. Stefan doszedł do takiego wniosku w dziwny sposób. Jakiś czas temu widział w gazecie reklamę węgierskiej lodówki Lehel za siedem tysięcy czterysta złotych. Szybko obliczył, że dopiero po wielu latach mógłby odłożyć na jej zakup.
Kiedy matka żyła, wiele razy chciał zrobić jej niespodziankę i kupić jakiś drogi prezent, jednak nie zdążył. Głównie to ona wspierała go finansowo, a gdy wyjeżdżał, niezauważenie wsuwała mu do kieszeni pieniądze. Teraz było już za późno, by się jej odwdzięczyć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki