Markisch Friedland. Mirosławiec 1772-1945 - Jarosław Leszczełowski - ebook

Markisch Friedland. Mirosławiec 1772-1945 ebook

Jarosław Leszczełowski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Szukanie właściwego tytułu książki bywa dla mnie udręką, gdyż wszystkie pomysły, które przychodzą mi do głowy, wydają się nietrafione, przydługie lub zwyczajnie nudne. W końcu albo pojawia się ten właściwy, albo też ostateczny tytuł książki wcale mnie nie przekonuje. Na szczęście z niektórymi książkami jest inaczej i ich tytuł narzuca się od samego początku. Tak było właśnie w przypadku drugiego tomu dziejów Mirosławca.  
[Od autora] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna w Mirosławcu (10)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

Jarosław Leszczełowski

(ur. 1963 r.) ukończył studia informatyczne na Uniwersytecie Bundeswehry w Monachium.

Od wielu lat zajmuje się historią Pojezierza Drawskiego.

Jest autorem siedemnastu książek o dziejach tego regionu.

W 2012 r., po trzydziestu latach, powrócił w swoje rodzinne strony. Pracuje w Trójmieście jako menadżer IT. W dniu 28 lutego 2007 r. Rada Miasta Złocieniec nadała mu tytuł Honorowego Obywatela Miasta i Gminy Złocieniec.

 

Jarosław Leszczełowski

 

MÄRKISCHFRIEDLAND1772-1945

 

 

MIROSŁAWIEC

2016

 

AUTOR

Jarosław Leszczełowski

 

KOREKTA

Ilona Pasiok, Urszula Obara

 

PROJEKT OKŁADKI

Maciek Leszczełowski

 

Na okładce wykorzystano fragment pocztówki ze zbiorów autora, akwarelę G. Grafa udostępnioną przez Urząd Miejski w Mirosławcu, herb von Blanckenburgów umieszczony na rysunkudrzewa genealogicznego znajdującego się na zamku w Tucznie oraz obrazy braci von der Goltzautorstwa Tietza znajdujące się w muzeach w Koszalinie i Pile.

Na stronie tytułowej wykorzystano fragment pocztówki ze zbiorów autora.

 

OPRACOWANIE EDYTORSKIE

Kazimierz Mardoń

 

© Jarosław Leszczełowski, Stawno 2016

© Biblioteka Publiczna w Mirosławcu 2016

© Usługi Informatyczne SWAN-IT. Stawno 2016

 

WYDAWCA

Na zlecenie Biblioteki Publicznej w MirosławcuUsługi Informatyczne SWAN-IT

 

ISBN 978-83-934957-7-1

 

DRUK

Zakład Poligraficzny PRIMUM s.c.

05-825 Grodzisk Mazowiecki, Kozerki ul. Marsa 20tel. (022) 724 18 76, e-mail: [email protected]

SPIS TREŚCI

Słowo od burmistrza Mirosławca

Od autora

Podziękowanie

Märkisch Friedland na przełomie wieków

Porozbiorowe zmiany

Okiem Karola Fryderyka Klödena

Frydlandzki sztetl

Czasy wojen napoleońskich

Polski szwadron na ziemi wałeckiej

Frydlandzka wizyta pięknej królowej

Pruscy patrioci w Mirosławcu

Miasto zmienia oblicze

Publiczna szkoła żydowska według B. Lindenberga

Frydlandzki Berlin

Inne znaczące zmiany

Cesarskie czasy inwestycji

Między światowymi wojnami

Czas klęski, czas ożywienia, czas kryzysu

Czas pogardy

Ulicami dawnego Mirosławca

Ostatni akt dziejów miasta Märkisch Friedland

Zakończenie

Kalendarium miasta Märkisch Friedland

Bibliografia

Fragmenty oblaty z 1772 r

Unikatowa fotografia mirosławieckiego pałacu wykonane przed pożarem w 1890 r.; zdjęcie wyszukał i udostępnił Laurencjusz Antoniewicz

Słowo wstępne od burmistrza

To nasze drugie spotkanie z historią Mirosławca i okolic. Cieszy mnie bardzo, że pierwsza część książki autorstwa Jarosława Leszczełowskiego spotkała się z bardzo dużym zainteresowaniem, które zaowocowało przychylnością mieszkańców dla wydania drugiej części.

Tym razem dzieje Mirosławca, spisane w książce, dotyczą okresu 1772-1945. O ile początek książki to dla nas czasy bardzo odległe w czasie, o tyle rok 1945 jest już bliższy pamięci wielu mieszkańców naszej gminy, którzy zaczęli osiedlać się tutaj po zakończeniu II wojny światowej.

Lata, które obejmuje książka, nie należały do zbyt szczęśliwych i spokojnych. To okres zaborów i wielu wojen, które przetoczyły się przez nasze okolice. Niestety, nie można w tym okresie wykazać polskości tych ziem, należących wówczas najpierw do Prus, a później do Rzeszy Niemieckiej. Dopiero rok 1945 pozwolił na przybycie Polaków do Mirosławca.

Liczę, że również ta część historii Mirosławca wzbudzi Państwa zainteresowanie i spowoduje wzrost świadomości historycznej o jakże pięknym miejscu, w którym zdecydowaliśmy się zamieszkać.

Proszę już przygotowywać miejsce w swoich domowych biblioteczkach, ponieważ prace nad wydaniem trzeciej, współczesnej części historii Mirosławca są już mocno zaawansowane.

Życzę samych przyjemnych chwil podczas lektury

Piotr Pawlik

Od autora

Szukanie właściwego tytułu książki bywa dla mnie udręką, gdyż wszystkie pomysły, które przychodzą mi do głowy, wydają się nietrafione, przydługie lub zwyczajnie nudne. W końcu albo pojawia się ten właściwy, albo też ostateczny tytuł książki wcale mnie nie przekonuje. Na szczęście z niektórymi książkami jest inaczej i ich tytuł narzuca się od samego początku. Tak było właśnie w przypadku drugiego tomu dziejów Mirosławca. Tytuł „Märkisch Friedland” ma tylko jedną wadę: jego brzmienie jest obce dla polskiego czytelnika, a przecież ta książka kierowana jest właśnie do niego. Pomimo tego mankamentu od początku nie miałem wątpliwości, że to właściwy tytuł. Dwuczłonowa nazwa Märkisch Friedland pojawiła się w 1783 r. i funkcjonowała aż do lutego 1945 r., innymi słowy używano jej w okresie, który opisywany jest w niniejszej publikacji. Mimo, że w tym czasie nie stosowano, żadnych innych nazw, w tekście niniejszej książki mian „Mirosławiec” i „Märkisch Friedland” oraz przymiotników „mirosławiecki” i „frydlandzki” używam wymiennie jako synonimów, wykonując tym samym ukłon w stronę polskiego czytelnika.

Książka obejmuje ponad 170 lat dziejów miasta, podczas których Märkisch Friedland przekształcał się w bardzo dynamicznie. Najważniejsza zmiana miała miejsce w połowie XIX w. i poległa na opuszczeniu rodzinnej miejscowości przez najbogatsze i najbardziej przedsiębiorcze rodziny żydowskie, które budowały odtąd lepszą przyszłość pruskiej stolicy - Berlina. Zdarzenie to podzieliło niejako dzieje miasta na dwa umowne okresy: w pierwszym trwającym mniej więcej do 1850 r. miasto było zdominowane przez społeczność żydowską, a w drugim stawało się coraz bardziej jednolite etnicznie i niemieckie. Ten drugi proces w zbrodniczy sposób zwieńczyli w 1939 r. naziści likwidując liczącą już tylko kilkadziesiąt osób żydowską diasporę. Całkowicie „czysty rasowo” Märkisch Friedland przetrwał zaledwie 6 lat, a jego niemieccy mieszkańcy zapłacili wysoką cenę za bezrefleksyjne poparcie Adolfa Hitlera i jego szaleńczych działań.

Również II tom dziejów Mirosławca powstał z inicjatywy miejscowych władz samorządowych i kierownictwa Biblioteki Publicznej w Mirosławcu, które zdecydowały się sfinansować tę publikację. Za ów upór i chęć udokumentowania historii miasta składam podziękowania na ręce pani dyrektorki biblioteki - Krystyny Obary, burmistrza Mirosławca - pana Piotra Pawlika, przewodniczącego Rady Miejskiej - pana Piotra Czecha oraz radnego i znawcy regionalnej historii - pana Janusza Beera.

Podczas pracy nad książką „Märkisch Friedland” spotkałem się z życzliwością wielu ludzi, którzy dostarczali mi dokumentów, opracowań, informacji oraz udzielali cennych wskazówek. Składam wszystkim tym osobom gorące podziękowania, a w szczególności: księdzu proboszczowi Edwardowi Matyśniakowi, Laurencjuszowi Antoniewiczowi, Januszowi Beerowi, Jarosławowi Ciechanowiczowi, Robertowi Kraszczukowi, Krystynie Obarze, Pawłowi Krawczykowi, Waldemarowi Witkowi oraz Piotrowi Pawlikowi. Jednocześnie bardzo przepraszam wszystkich, których mogłem z powodu zawodnej pamięci pominąć.

Na osobne podziękowania zasługuje pan Piotr Piszko - za udostępnienie unikatowej kolekcji starych pocztówek przedstawiających dawny Märkisch Friedland, bez której książka ta nie mogłaby powstać lub jej zawartość byłaby znacznie skromniejsza. Wiele pocztówek ze swej kolekcji udostępniła mi również pani Krystyna Obara.

Obraz międzywojennego Mirosławca ożywił swoimi znakomitymi wspomnieniami były mieszkaniec tego miasteczka, Horst Kesselhut, któremu również serdecznie dziękuję.

Za profesjonalny wkład pracy w przedsięwzięcie, jakim było wydanie tej książki, składam osobne podziękowania zespołowi, który współpracował ze mną przy obydwu tomach: pp. Ilonie Pasiok, Urszuli Obarze, Wiesławie Mielniczuk, Kazimierzowi Mardoniowi oraz mojemu synowi Maćkowi Leszczełowskiemu. Szczególne podziękowania przekazuję mojej żonie Alicji, która zarządzała biznesową stroną przedsięwzięcia związanego z wydaniem i drukiem książki.

Podziękowanie

Urząd Miejski w Mirosławcu, Biblioteka Publiczna w Mirosławcu, wydawca oraz autor książki składają serdeczne podziękowania wymienionym poniżej osobom za finansowe wsparcie wydania Märkisch Friedland:

• Laurencjusz Antoniewicz
• Zofia Bajko
• Teresa Bieńkowska
• Danuta i Jan Eluszkiewiczowie
• Halina i Mieczysław Gęsikowie
• Zofia i Tadeusz Halamusowie
• Helena i Eugeniusz Halamusowie
• Joanna Jońska
• Monika i Ryszard Kowalscy
• Krystyna Kozakiewicz
• Marianna Książek
• Katarzyna Mazur
• Leszek Mazur
• Krystyna Obara
• Urszula Obara
• Zofia i Stanisław Orawcowie
• Andrzej Palubicki
• Anna i Piotr Pawlikowie
• Stanisław Pile
• Julia i Emil Piszkowie
• Justyna i Roman Rutowie
• Piotr Suchojad
• Urszula Stanisławska
• Tomasz Szybalski
• Elżbieta i Zbigniew Ślebodowie
• Anna i Andrzej Turscy
• Jerzy Wacławski
• Barbara Warec

MÄRKISCH FRIEDLAND NA PRZEŁOMIE WIEKÓW

W 1771 r. oddział pruskich huzarów wkroczył do leżącego po polskiej stronie granicy Frydlandka niczym zwiastun nadchodzącego nieuchronnie rozbioru Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Ten oczywisty akt bezprawia Prusacy usprawiedliwiali koniecznością ochrony miejscowych protestantów przed działami ultrakatolickich oddziałów konfederatów barskich, które pojawiały się z rzadka na ziemi wałeckiej. Trzeba zresztą przyznać, że zagrożenie to nie było całkiem wydumane, gdyż faktycznie zdarzały się przypadki zbrodni dokonywanych na protestantach przez polskich konfederatów, którzy walkę z obcą ingerencją w polskie sprawy łączyli z fanatyzmem religijnym i nienawiścią wobec innowierców licznie zamieszkujących Rzeczypospolitą. Ludność ówczesnego Mirosławca składała się w połowie z wyznawców judaizmu, a w połowie z ewangelickich Niemców i obie te społeczności mogły być narażone na ataki nieregularnych oddziałów buszujących po okolicy. Ogólny chaos, który zapanował w kraju, powodował, że mieszkańcy Frydlandka ze spokojem, a nawet z przychylnością przyjęli pruskie wojsko i pruskie rządy.

Porozbiorowe zmiany

Do formalnego przejęcia ziemi mirosławieckiej przez Królestwo Prus doszło we wrześniu 1772 r., kiedy pruscy urzędnicy i wojskowi przystąpili do zajmowania przyznanego im polskiego terytorium. W miastach przeprowadzano wtedy spis majętności, a na bramach miejskich zawieszono pruskie orły. Polscy urzędnicy otrzymali polecenie odczytania mieszkańcom tzw. patentu notyfikacyjnego, wydanego przez króla Prus Fryderyka II, w którym władca ów stwierdzał między innymi, że obszary zagarnięte przez zaborcę miały być jakoby prawowitym dziedzictwem Hohenzollernów.

27 września 1772 r. na zamku w Malborku z wielką pompą zorganizowano tzw. homagium, czyli uroczyste złożenie hołdu nowemu władcy. Uczestniczyli w nim biskupi, opaci, wojewodowie, kasztelanowie, starostowie, sędziowie ziemscy i grodzcy, szlachta oraz przedstawiciele miast i wsi. W imieniu ludności Frydlandka wasalny hołd złożył właściciel miasta - Friedrich Wilhelm von Blanckenburg.

Ziemia mirosławiecka, podobnie jak reszta powiatu wałeckiego, weszła w skład tak zwanego dystryktu nadnoteckiego (obwód nadnotecki, niem. Netzedistrikt), który obejmował 9350 km2 i liczył 180 000 mieszkańców i którego precyzyjne granice wytyczyła w 1776 r. specjalnie do tego celu powołana komisja. Twór ten obejmował części Wielkopolski - z dawnym powiatem wałeckim oraz Kujaw z Inowrocławiem - Piłą i Bydgoszczą. To ostatnie miasto zostało stolicą dystryktu, który wchodził w skład tzw. Prus Zachodnich, czyli tworu składającego się z ziem odebranych Rzeczypospolitej. W 1775 r. powstała tzw. Deputacja Kamery Wojenno-Domenalnej, która stanowić miała odtąd władze dystryktu. Organizację systemu zarządzania powierzono radcy finansowemu Franzowi Baltazarowi von Brenkenhoffowi, który był osobą niezwykle sprawną i skuteczną. Do jego osiągnięć należało między innymi zbudowanie Kanału Bydgoskiego. Mimo że - jak większość pruskich urzędników pełen był uprzedzeń wobec ludności żydowskiej, to jednak właśnie dzięki jego trzeźwym ocenom i staraniom stonowane zostały drastyczne zarządzenia Fryderyka II wymierzone w tę grupę społeczną. To jego rady doprowadziły m.in. do zaniechania natychmiastowego usunięcia z dystryktu Żydów, nieposiadających 1000 talarów majątku. Taka nieprzemyślana deportacja doprowadziłaby niewątpliwie do kryzysu gospodarczego, a ówczesny Mirosławiec zostałby w poważnym stopniu wyludniony.

Franz B. von Brenkenhoff - organizator dystryktu nadnoteckiego i budowniczy Kanału Bydgoskiego

Dystrykt nadnotecki na mapie Królestwa Prus; mapa autorstwa L. F. Güffelfa z 1810 r.; strzałka wskazuje miasto Märkisch Friedland

Dystrykt nadnotecki został podzielony na cztery landratury (powiaty): bydgoską, inowrocławską, kamieńską i wałecką. Ta ostatnia odpowiadała w zasadzie obszarowi polskiego powiatu wałeckiego i obejmowała ziemię mirosławiecką. Frydlandek przestał więc być miasteczkiem granicznym, gdyż dawna granica państwowa oddzielała teraz pruskie prowincje: Nową Marchię i Prusy Zachodnie. Na wschód od miasta nadal znajdowała się administracyjna enklawa nowomarchijska, która obejmowała wsie Piecnik i Próchnowo i należała do powiatu drawskiego.

Polscy starostowie zostali pozbawieni swych posad, otrzymując w zamian jednorazowe odszkodowanie1. Wałeckiego starostę zastąpił pruski urzędnik noszący tytuł landrata (radca ziemski), wyznaczany przez króla spośród miejscowej szlachty. Pierwszym landratem powiatu wałeckiego został Chrystian von der Osten-Sacken z Kłębowca (1773-1775), którego następ nie zastąpił von Wobeser z Wałcza (1775-1778), a tego z kolei niejaki von Oppeln-Bronikowski (1778-1793)2. Początkowo urzędnicy ci odpowiadali jedynie za szlacheckie majątki ziemskie, lecz stopniowo rozszerzano ich kompetencje na całą ludność powiatu.

Ziemia mirosławiecka i nowomarchijska enklawa z Piecnikiem i Próchnowem na mapie D. F. Sotzmanna z 1800 r.

Władzom landratury podlegały cztery urzędy powiatowe (niem. Kreisamty). Jeden z takich urzędów miał swą siedzibę w Mirosławcu, a do jego kompetencji należało zarządzanie tym miastem oraz Tucznem3.

Prusacy szybko uporządkowali sprawy finansowe, organizując bardzo sprawny aparat podatkowy i celny. Główną opłatą pobieraną w miastach była akcyza, czyli pośredni podatek od wyrobów i towarów konsumpcyjnych. W urzędzie powiatowym w Mirosławcu pracował poborca podatkowy, nazywany też poborcą akcyzy, któremu podlegali: kontroler akcyzy, numerator oraz poborcy przy trzech bramach miejskich: Łowickiej, Grobelnej i Młyńskiej.

Warto zastanowić się, dlaczego właśnie w Mirosławcu zorganizowano urząd powiatowy. Co więcej, w tym mieście siedzibę miał też inspektor, któremu podlegali duchowni ewangeliccy w całym dystrykcie. Uwagę zwraca też fakt, że w Mirosławcu powstał urząd pocztowy, podczas gdy w sąsiednich miasteczkach były jedynie stacje wymiany koni. Okazuje się, że umieszczanie w Mirosławcu tych ważnych instytucji nie było dziełem przypadku, gdyż miasto uchodziło obok Bydgoszczy - za najlepiej rozwiniętą miejscowość w całym dystrykcie nadnoteckim4. Współczesnego czytelnika zaskoczy pewnie zestawienie Mirosławca z Bydgoszczą. Dziś to drugie miasto ma ponad 362 000 mieszkańców, podczas gdy niewielki Mirosławiec tylko ok. 2 600, tymczasem sytuacja w 1772 r. była skrajnie odmienna od obecnej. W republice szlacheckiej, jaką była Rzeczpospolita Obojga Narodów, miasta nie miały dobrych warunków do rozwoju, więc spośród 57 miast leżących na obszarze dystryktu nadnoteckiego większość była bardzo mała, a najlepiej rozwinięte liczyły mniej niż dwa tysiące mieszkańców. Bydgoszcz - stolica okręgu, mogła się pochwalić zaledwie tysiącem mieszczan. Większy był Inowrocław liczący półtora tysiąca mieszkańców, a w stolicy landratury Wałczu żyło zaledwie 1155 osób. W tymże 1772 r. Märkisch Friedland liczył 1376 mieszkańców, z czego ponad połowę stanowiła bardzo aktywna gospodarczo społeczność żydowska zajmująca się głównie handlem.

Interesujące zestawienie dotyczące zaludnienia miast w dystrykcie nadnoteckim zostało zawarte w tzw. księdze finansowej dystryktu nadnoteckiego z 1774 r.5 Spośród miast leżących na północ od Noteci najludniejsze były: Wieleń (niem. Filehne, 2511 mieszkańców), Złotów (Fiatów, 1980), Trzcianka (Schönlanke, 1917), Jastrowie (Jastrow, 1791) oraz Märkisch Friedland liczący 1712 mieszczan. Dopiero na szóstej pozycji uplasowała się Bydgoszcz (niem. Bromberg) z liczbą 1391 mieszkańców, a za nią Wałcz i Piła liczące odpowiednio 1375 i 1329 mieszczan. Inowrocław miał wówczas 1,5 tysięca mieszkańców, a Nakło zaledwie kilkuset. Po trzydziestu latach sytuacja ta uległa pewnym zmianom, gdyż w 1804 r. Bydgoszcz liczyła już 4,5 tysiąca mieszczan, Inowrocław - 3,1, a Wałcz - 2,4. Jednak i wtedy Mirosławiec z 1959 mieszkańcami nadal należał do najludniejszych miast dystryktu. Dopiero zdarzenia, które będą miały miejsce w pierwszej połowie XIX stulecia, spowodują, że wiele miast rozwijać się będzie znacznie szybciej od Mirosławca.

Tabela z tzw. księgi finansowej z 1774 r. przedstawia liczbę ludności chrześcijańskiej i żydowskiej w miastach dystryktu nadnoteckiego leżących na Eółnoc od Noteci; źródło: M. Bar, Westpreusssen unter Friedrich dem Grossen, Lipsk 1909, s. 711

Okazuje się, że duża liczba mieszkańców nie zawsze świadczyła o dobrej kondycji gospodarczej miasta. Niezwykle interesujące są zawarte w załączniku do raportu oceny stanu dystryktu nadnoteckiego autorstwa komisarza sądu krajowego Berndta6. Według tegoż dokumentu najludniejszy Wieleń był „słabą miejscowością pełną Żydów”. Trzcianka też nie zrobiła wrażenia na komisarzu, który określił ją jako przeciętne miasteczko, choć zauważył tam znaczącą liczbę fabrykantów. Bardzo pozytywnie oceniał natomiast rozwinięte gospodarczo Złotów, Jastrowie i Mirosławiec, przy czym zauważyć trzeba, że wszystkie te miejscowości miały znaczny odsetek przedsiębiorczej ludności żydowskiej. Najlepszą kondycję gospodarczą w dystrykcie miała według wspomnianego raportu niezbyt ludna Bydgoszcz. Komisarz wskazał na jej znakomite położenie komunikacyjne przy szlakach wodnych Wisły i Brdy. Do najlepiej rozwiniętych miast Bemdt zaliczył też Wałcz, dostało się natomiast Pile, określonej jako „nędzna osada nad Gwdą”. Tuczno i Człopa nie wyróżniały się niczym szczególnym i w oczach autora raportu były przeciętnymi miejscowościami. W innym miejscu swojego raportu komisarz Bemdt określił Mirosławiec jako najlepiej rozwinięte miasto w dystrykcie po Bydgoszczy:

Liczba członków magistratu i sądu miejskiego jest w tych najczęściej nędznych miasteczkach duża, można zauważyć, że im biedniejsza miejscowość, tym więcej ma członków magistratu, gdyż w mieście Märkisch Friedland, które jest po Bydgoszczy najlepszym miastem dystryktu nadnoteckiego, występują jedynie cztery osoby z burmistrzem i sędzią włącznie, tymczasem w ubogich miejscowościach Fordon i Koronowo magistraty liczą po dwanaście osób7.

Dowiadujemy się więc, że mieszczanie ówczesnego Mirosławca efektywnie zarządzali swym miastem, nie rozbudowując nadmiernie administracji. Drugą pozycję wśród miast dystryktu potwierdza informacja statystyczna zawarta we wspomnianej powyżej księdze finansowej dystryktu8. Znajduje się tam zestawienie w poszczególnych miastach liczby domów, które kryte były dachówką. Analizując te dane, możemy ocenić nowoczesność infrastruktury budowlanej miejscowości. Absolutną czołówkę pod tym względem tworzyły trzy miasta: Bydgoszcz (138 domów krytych dachówką i 56 krytych strzechą), Märkisch Friedland (120 krytych dachówką i tylko 30 strzechą) oraz Jastrowie (118 krytych dachówką i 86 strzechą). Jak bardzo odróżniały się one od pozostałych, najlepiej świadczy fakt, że czwarte miejsce w tym zestawieniu zajmował Fordon, który mógł się pochwalić jedynie 15 domami z dachówką. W dystrykcie nadnoteckim zdecydowana większość miast miała domy kryte słomą lub drewnianym gontem. W Wałczu na przykład znajdował się tylko jeden dom kryty dachówką (!), a w Tucznie raptem trzy9.

Te statystyki potwierdzają, że Frydlandek, który dawniej był granicznym miastem Rzeczypospolitej, rozwinął się stosunkowo dobrze, co należy tłumaczyć tym, że był skupiskiem sprawnych żydowskich kupców, prowadzących szeroko zakrojoną działalność handlową. Z drugiej strony musimy pamiętać, że miasto odróżniało się w tak pozytywny sposób od zaniedbanych i udręczonych wojnami miejscowości dawnej Polski, leżących w granicach dystryktu nadnoteckiego. Wysoka pozycja skromnego miasteczka, jakim był Märkisch Friedland, świadczy nie tyle o jego wyjątkowej sile gospodarczej, co o bardzo ograniczonych możliwościach rozwoju miast w polskiej republice szlacheckiej, w której mieszczaństwo odgrywało marginalną rolę. Więcej praw gospodarczych od mieszczan narodowości polskiej, ruskiej czy też niemieckiej posiadali Żydzi, więc miasta o dużym odsetku tej społeczności siłą rzeczy rozwijały się szybciej.

Powróćmy jeszcze do raportu komisarza Berndta z 1773 r., gdyż znajduje się tam znacznie więcej informacji o interesującym nas mieście, które wciąż nazywano jeszcze Friedländern. Członkami magistratu miejskiego byli: burmistrz, sędzia i dwóch senatorów, których wyznaczał właściciel miasta Friedrich Wilhelm von Blanckenburg. Burmistrz i sędzia byli zwolnieni z wszelkich opłat na rzecz właściciela miasta, od którego woli zależał czas sprawowania tych funkcji. W mieście pracował woźny, któremu przysługiwało darmowe mieszkanie i ubiór. Jego głównym zadaniem było zbieranie opłat należnych magistratowi i właścicielowi miasteczka10. Okazuje się, że w ówczesnym Mirosławcu nie było ratusza, a magistrat obradował w mieszkaniu burmistrza, przy czym nie określono z jaką częstotliwością winien się zbierać.

Nie znano zwyczaju prowadzenia ksiąg hipotecznych, a archiwum i zbiór rejestrów miejskich były przechowywane przez burmistrza w jednej skrzyni. Mieszczanie posługiwali się językiem niemieckim. Podstawowym prawem regulującym funkcjonowanie Friedland było prawo magdeburskie. Władze miejskie rozpatrywały na swych posiedzeniach sprawy leżące w kompetencjach magistratu oraz zespołowo prowadziły rozprawy cywilne. Od wyroków wydawanych przez to gremium mieszczanie mogli się odwoływać do Friedricha Wilhelma von Blanckenburga, który rozstrzygał też sprawy kryminalne. Miejskie więzienie znajdowało się w pałacu von Blanckenburgów, autor raportu określił je jako „solidne i zdrowe”. Zasądzone grzywny w całości należały do przychodów właściciela miasta11.

Z powyższego raportu dowiadujemy się wiele o funkcjonowaniu lokalnego sądu w Mirosławcu. Był to tzw. sąd patrymonialny, całkowicie zależny od właściciela miasta. Posiadanie przez von Blanckenburga prawa do sprawowania sądu wiązało się z dość znacznymi przychodami w postaci zasądzonych grzywien i innych opłat urzędowych. W następnych latach władze pruskie podjęły się trudnego zadania uniezależnienia sądów patrymonialnych od szlachty.

Nadrzędnym sądem dla dystryktu nadnoteckiego był sąd landwójtowski w Pile (Landvoigtgericht), który jednocześnie rozstrzygał sprawy dotyczące szlachty. W późniejszych latach jego kompetencje przejął sąd krajowy (Oberlandgericht) w Kwidzynie. Sądy miejskie niższego szczebla znajdowały się w Wałczu, Jastrowiu i Człopie, natomiast w prywatnych miastach: Märkisch Friedland i Tuczno, władzę sądowniczą sprawowali ich szlacheccy właściciele w ramach tzw. sądów patrymonialnych12. Podobne szlacheckie sądy funkcjonowały na wsiach i w folwarkach. Na mocy postanowień zawartych w patencie notyfikacyjnym sądy patrymonialne miały być utrzymane w rękach miejscowej szlachty, jednak pod groźbą utraty tego przywileju właściciele miast i majątków ziemskich zobowiązani zostali do powoływania sędziów, których poziom wiedzy byłby wcześniej weryfikowany przez władze państwowe. Była to istotna zmiana, gdyż dotychczas procedury sądowe w prywatnych miastach odbywały się jedynie wedle wyobrażenia ich właściciela; brak było ogólnie obowiązujących reguł. Powszechnym zwyczajem było wyznaczanie na sędziów miejskich słabo wykształconych pisarzy. Zgodnie z zarządzeniem wydanym w lutym 1773 r. Friedrich Wilhelm von Blanckenburg, podobnie jak inni właściciele miast, musiał w ciągu czterech tygodni wysłać mirosławieckiego sędziego na egzamin do Kwidzyna. Szlachta nie protestowała przeciwko tej regulacji, lecz żądała, żeby to władze wskazały kandydatów na sędziów o odpowiednim przygotowaniu, okazało się bowiem, że ludzi takich brakowało w całym dystrykcie13.

17 września 1773 r. władze prowincji wydały „Instrukcję dla wszystkich szlacheckich sądów patrymonialnych w Prusach Zachodnich”, która regulowała w jednolity sposób postępowania sądowego, w znacznym stopniu uniezależniając sędziego od właściciela ziemskiego. Sędzia miejski był odtąd wybierany przez zwierzchnie władze sądowe, których przedstawiciel zaprzysięgał go w obecności mieszkańców miasta. Sędzia rozstrzygał w sprawach cywilnych i kryminalnych w imieniu właściciela miasta, lecz ten ostatni nie miał prawa przeszkadzać w procesach i ingerować w ich prowadzenie. Wadą tego systemu był wysoki koszt i czasochłonność, gdyż wykształconych sędziów było niewielu, więc musieli oni objeżdżać liczne miejscowości, by prowadzić tam rozprawy. Ponadto szlachcic miał prawo zwolnić sędziego według własnego uznania, co stawiało pod znakiem zapytania niezależność tego ostatniego14.

3 grudnia 1781 r. powstała więc kolejna ogólna regulacja, która wzywała szlachtę do łączenia sądów patrymonialnych w większe związki - obejmujące kilka miast z przyległymi wioskami. Szlachta z takiego związku obierałaby tzw. sędziego powiatowego, który mieszkałby w jednym z miast i tam na miejscu prowadziłby rozprawy sądu patrymonialnego dla poddanych z pozostałych miast i wsi objętych tym związkiem. Rozwiązanie to miało dwie zasadnicze zalety: likwidowało konieczność kosztownych i ciągłych objazdów, przerzucając ten koszt na interesantów, a ponadto sędzia powiatowy nie mógł być odwołany decyzją jednego szlachcica. Żeby jednak wprowadzić ten system, władze Prus Zachodnich przystąpiły do negocjacji ze szlachtą i zachęcania jej do łączenia się w takie związki, co nie zawsze było łatwe15.

Zadanie negocjacji ze szlachtą w dystrykcie nadnoteckim otrzymał w 1782 r. sąd nadworny w Bydgoszczy. W wyniku żmudnych rokowań w powiecie (landraturze) wałeckim powstały cztery sądy powiatowe: w Wieleniu, Pile, Wałczu i Jastrowiu. Sądy te nie obejmowały jednak całego obszaru wałeckiej landratury, gdyż szlachta z tego regionu stawiała poważny opór przeciw łączeniu sądów patrymonialnych w związki. Okazuje się, że prym wśród tych ziemian wiedli Dionizos Johann Karol von Blanckenburg z Mirosławca i niejaki von Unruh, właściciel klucza Fuhlbeck (Iłowiec), wchodzącego niegdyś w skład posiadłości mirosławieckiej. Ci dwaj szlachcice, reprezentując ziemian powiatu wałeckiego, złożyli w 1783 r. skargę do króla Prus, której celem była obrona dawnego systemu sądów patrymonialnych. W tej sytuacji do negocjacji włączył się rząd rejencji w Kwidzynie. 2 lipca 1784 r. zorganizowano spotkanie ze szlachtą w Pile, podczas którego prowadzący spotkanie dyrektor Salomon zauważył, że głównym powodem protestu szlachty było pozbawianie jej prawa do zwalniania sędziego. Na zebraniu tym z pewnością obecny był właściciel Mirosławca, jednak frekwencja była słaba. W przeprowadzonym głosowaniu zebrani odrzucili rządowe propozycje, po czym zdecydowano, że zorganizowane zostanie kolejne zebranie. Mieli w nim obowiązkowo uczestniczyć mieli ziemianie, których patrymonialne sądy nie były dotąd połączone w związki, bowiem domyślano się, że na spotkanie w Pile przybyli głównie przeciwnicy nowych porządków. Jednakże i tym razem odrzucono propozycje rządowe16. Dopiero 24 sierpnia 1785 r. sąd nadworny mógł wreszcie przedstawić protokół uzgodnieniowy, zatwierdzony 13 września tegoż roku, pozwalający powołać dwóch sędziów powiatowych w Mirosławcu i Trzciance17.

W ten sposób znaczenie miasta Märkisch Friedland wzrosło poprzez umieszczenie tam sądu patrymonialnego, który obok Tuczna obejmował również okoliczne wsie. Sąd ten skonstruowano w taki sposób, że był praktycznie niezależny od właściciela miasta, jednak szlachcic otrzymywał nadal pewne przychody wynikające ze sprawowania władzy sądowniczej.

Dodajmy, że te dość zawiłe sprawy związane z sądownictwem w Mirosławcu wywołały zamieszanie w publikacjach dotyczących dziejów miasta. Na przykład Ernst Berg, autor dziejów Mirosławca z 1914 r., błędnie podaje, że już w 1784 r. zlikwidowano sąd patrymonialny, zastępując go powiatowym18. To twierdzenie bezkrytycznie powtarzają niemieckie publikacje wydawane po II wojnie światowej. Tymczasem według dziewiętnastowiecznego autora monografii powiatu wałeckiego - Franza Schultza - sądy patrymonialne zostały zlikwidowane dopiero w 1849 r., co oczywiście odpowiada prawdzie, jako że w 1785 r. mirosławiecki sąd patrymonialny i kilkanaście innych mu podobnych zostały połączone w jeden mirosławiecki sąd powiatowy. Nie znaczy to, że sądy patrymonialne automatycznie zostały zniesione, gdyż właściciel miasta zachował nadal szereg praw, między innymi prawo do pobierania opłat sądowych. Potwierdzenie tego faktu znajdziemy w wydanym w 1789 r. dziele „Vollständige Topographie des Königreiches Preußen” autorstwa J. F. Goldbecka, według którego władzę sądowniczą w mieście i patronat nad kościołem sprawowali właściciele miasta - von Blanckenburgowie, a nadzór policyjny należał do obowiązków magistratu19. Dodać trzeba, że władzę tę von Blanckenburgowie sprawowali za pośrednictwem sędziego powiatowego, który był jednak od nich w znacznym stopniu niezależny. Karl Fryderyk Klöden, który mieszkał w Mirosławcu w latach 1796-1801, w wielu miejscach swych wspomnień twierdził, że do mirosławieckich notabli należał sędzia powiatowy. Poczta na terenie Prus Zachodnich była instytucją, w której nastąpiły najbardziej intensywne i widoczne zmiany po przejęciu tego regionu przez Królestwo Prus. Już od dziesiątków lat państwo to przywiązywało ogromną rolę do sprawnych i punktualnych połączeń pocztowych. Ojciec Fryderyka II - Fryderyk Wilhelm I - wypowiedział znamienne słowa: „Poczta to olej dla państwowej maszynerii”20. W czasach polskich na obszarze objętym pierwszym rozbiorem funkcjonowały jedynie dwie regularne linie pocztowe: z Gdańska przez Toruń do Warszawy oraz przez mierzeję do Elbląga. Nic dziwnego, że jedno z pierwszych zarządzeń Fryderyka II w 1772 r. dotyczyło uruchomienia nowych połączeń między Berlinem a Królewcem. Pierwsza z tych linii biegła przez Pomorze Zachodnie, a druga mijała Mirosławiec od południa i prowadziła z Berlina przez Drezdenko, Wieleń, Piłę, Nakło do Bydgoszczy. Stary szlak biegnący przez Frydlandek, zwany niegdyś Drogą Margrabską, dawno stracił na znaczeniu. Na nowych trasach nakładem znacznych środków finansowych ustanowiono urzędy, stacje i wartownie pocztowe. W większych placówkach zatrudniano doświadczonych pocztowców, a w mniejszych zatrudnienie znaleźli oficerowie - inwalidzi wojenni21.

Dyliżans pocztowy według rysunku D. Chodowieckiego

Te nowe połączenia uruchomiono już 1 października 1772 r., lecz był to jedynie pierwszy etap rozbudowy sieci tras pocztowych, jako że ambicją pruskich władz było doprowadzenie ich do wszystkich ważniejszych miasteczek Prus Zachodnich. W 1780 r. w dystrykcie nadnoteckim powstały więc boczne linie, które dotarły między innymi do Piły, Wałcza, Złotowa, Jastrowia, lecz jeszcze nie do Mirosławca. To miasto nie mogło być oczywiście pominięte i stosowna linia, prowadząca ze Stargardu przez Ręcz, Drawno i Mirosławiec do Wałcza, powstała prawdopodobnie już za czasów Fryderyka Wilhelma II. W każdym razie możemy ją obejrzeć na mapie Friedricha Bernharda Engelhardta przedstawiającej stan rzeczy w 1811 r. Märkisch Friedland stanowił wtedy ważny punkt na tej linii, gdyż w mieście zorganizowano mały urząd pocztowy, podczas gdy w Reczu, Kaliszu Pomorskim i Wałczu znajdowały się tylko stacje, natomiast Drawno miało jedynie wartownię pocztową. Ciekawostkę stanowi fakt, że we wspomnieniach Karola Friedricha Klödena z lat 1796-1801 znajdziemy informację, że jego ojciec będący poborcą akcyzy przy jednej z bram miejskich - Łowickiej, odprawiał również pasażerów podróżujących pocztowymi dyliżansami, co wskazuje, że w Mirosławcu funkcjonowała wtedy pocztowa wartownia, a poborca akcyzy wykonywał czynności wartownika.

Na mapie ilustrującej sytuację z 1811 r. przedstawiono drogę pocztową z Kalisza Pomorskiego przez Mirosławiec do Wałcza; w Märkisch Friedland zaznaczono istniejący urząd pocztowy; ponadto widoczne są elementy zamkowej posiadłości ziemskiej von Blanckenburgów: owczarnia, Młyn Polny oraz folwarki: Setnica, Nieradź i Lipie; źródło: mapa Pomorza F. B. Engelhardta, Berlin 1813

Osiemnastowieczna stacja pocztowa i posłaniec konny według miedziorytu z dzieła Melissantes, geographia novissima, cz. 2, Frankfurt, Leipzig 1713

W okresie rządów Fryderyka Wilhelma II, 4 maja 1796 r., władze pruskie wydały rozporządzenie dotyczące dróg w Prusach Zachodnich, które podzielono na: krajowe, wojskowe i zwykłe. Wcześniej szlaki te nie miały określonej przepisami szerokości, a tam gdzie rozjechane koleiny i wielkie kałuże utrudniały przejazd, podróżni byli uprawnieni do omijania tych przeszkód po przylegających do dróg polach. W następnych latach podejmowano wysiłki w celu prowizorycznego utwardzania dróg za pomocą żwiru, a tam, gdzie nie był dostępny, używano gliny. Stosowane też były tradycyjne metody utwardzania poprzez wykładanie dróg drewnianymi drągami łub faszyną, to znaczy powiązanymi ze sobą gałęziami wikliny lub innych krzewów. Z tej pierwszej metody zrezygnowano całkowicie w 1796 r., a faszyna musiała być obsypywana warstwą kruszywa o wysokości dwóch stóp. Władze państwowe obarczyły obowiązkiem utrzymania dróg właścicieli posiadłości ziemskich, które przylegały do szlaków komunikacyjnych, a na opornych nakładano surowe kary. W 1796 r. prowadzono też przepisy dotyczące parametrów dróg. Powinny one mieć odtąd szerokość od trzech i pół do czterech prętów (1 pruski pręt to 4 kroki czyli 3,766 metra), a wybrzuszenie szlaku nie mogło przekraczać półtorej stopy (stopa pruska to ok. 0,31 m). Po obydwu stronach drogi znajdować się miały rowy o głębokości od czterech do pięciu stóp22. Szczególną troską otoczono drogi pocztowe, wyznaczając specjalne koleiny na potrzeby tej instytucji. Nie mogły z nich korzystać wozy z towarami ani prywatne powozy. Drogi podzielono więc na koleiny pocztowe oraz gorzej utrzymane krajowe23.

Do podstawowych usług ówczesnej poczty należały przesyłki pieniężne, listowe, paczki oraz transport pasażerów24. Obowiązywał monopol pocztowy: przesyłanie pieniędzy, kosztowności, listów i paczek, których ciężar był niższy niż 40 funtów, odbywać się mogło pod karą grzywny tylko za pośrednictwem państwowej poczty25.

Kolejne szczegóły dotyczące wizerunku Mirosławca z końca XVIII stulecia zostały zawarte w protokołach z objazdu miast dystryktu nadnoteckiego sporządzonych przez radcę Kamery Wojenno-Domenalnej Ladewiga w okresie od listopada 1772 r. do stycznia 1773 r.26 Autor potwierdza, że magistrat miejski wraz z sędzią obradował wspólnie i jego członkowie zespołowo rozstrzygali cywilne sprawy sądowe. Dowiadujemy się też, że miasto nie posiadało istotnych przychodów poza prawem do poboru opłat na utrzymanie grobli. Uprawnienie to zostało zresztą wydzierżawione jednemu z miejscowych Żydów. Wpływy były jednak tak niskie, że magistrat pragnął przekazać je właścicielowi miasta wraz z obowiązkiem utrzymania grobli, tamten jednak nie chciał się na to zgodzić. Według Ladewiga w Mirosławcu mieszkało 840 ewangelików i 596 Żydów (czyli mniej niż to wynika z innych źródeł). Ci ostatni płacili wałeckim władzom powiatowym pogłówne w wysokości 456 florenów rocznie, a także 2 dukaty od rodziny jako tzw. „Schutzgeld” należny właścicielowi miasta; ponadto von Blanckenburg pobierał opłaty od Żydów wchodzących w związek małżeński. Pokaźne przychody z handlu na rynku, czyli opłaty za stoiska, wwożone towary oraz za każdą sztukę bydła przypędzoną do miasta, płynęły do kasy von Blanckenburgów. Burmistrz otrzymywał jedynie bardzo marną pensyjkę. Z wyjątkiem dziesięciu rolników, niemal wszyscy mieszkańcy miasta zajmowali się rzemiosłem i handlem. Frydlandzcy mieszczanie stosowali zarówno polskie, jak i też pruskie jednostki miary27.

6 maja 1780 r. wprowadzono regulację dotyczącą miast prywatnych w Prusach Zachodnich. Na jej mocy właściciel miasta przejmował wszystkie sprawy finansowe, w tym wszelkie wpływy i wydatki, przy czym do jego obowiązków należało odtąd zaspokajanie wszystkich potrzeb miasta. Jak już wiemy, miał on też prawo do wyznaczania i odwoływania członków magistratu miejskiego. Dopiero w 1808 r. miasta prywatne uzyskały prawo wyboru radnych i członków magistratu28.

Po przejęciu dystryktu nadnoteckiego Fryderyk II poświęcił wiele uwagi miastom i to nie tylko królewskim, lecz również prywatnym - jak Märkisch Friedland. Król pruski uruchomił specjalny fundusz pomocowy (Retablissementgelder) przeznaczony do budowy nowych mieszkań i budynków gospodarczych. Pieniądze te miały służyć rozwojowi miast zniszczonych licznymi wojnami. W powiecie wałeckim z takiej oferty nie skorzystało jedynie Tuczno. Mirosławiec otrzymał od rządu znaczną kwotę na odbudowę domów zniszczonych w pożarze w 1796 r. Dodatkowo ówczesny właściciel miasta - Dionizos Johann Karol von Blanckenburg - zwolnił mirosławieckich mieszczan z wszelkich opłat na okres jednego roku29.

Pewnym zmianom uległa też organizacja Kościoła ewangelickiego na ziemi wałeckiej. W polskich czasach duchowni protestanccy podlegali tzw. seniorowi, którym był jeden z pastorów w regionie. Na jego miejsce władze pruskie wyznaczyły inspektora (później superintendenta). Pierwszym inspektorem dla dystryktu nadnoteckiego został ostatni senior H. W. Küster z Golców. Jego następcą był mirosławiecki pastor Johann Krzysztof Wohlfromm, który pełnił tę zaszczytną funkcję aż do 1818 r.30 W Mirosławcu znajdował się kościół parafialny i jednoklasowa szkoła ewangelicka. Drugi mirosławiecki duchowny, o nazwisku Schuster, nosił tytuł rektora i nauczał w tejże szkole. W Hankach znajdował się wiejski kościółek filialny mirosławieckiej parafii.

Zaledwie kilkanaście lat po pierwszym rozbiorze Rzeczypospolitej i włączeniu ziemi wałeckiej z dawnym Frydlandkiem do Królestwa Prus sporządzony został - dość ogólny i suchy, ale mimo to interesujący - opis miasta Märkisch Friedland autorstwa ewangelickiego teologa i topografa z Królewca Johanna Friedricha Goldbecka. Notka dotycząca ówczesnego Mirosławca znalazła się w dwutomowym dziele Volständige Topographie des Königreichs Preußen (Pełna topografia Królestwa Prus) z 1789 r. Dowiadujemy się z niej, że Märkisch Friedland był prywatnym i otwartym miastem, które należało do barona Dionizego Johanna Karola Blanckenburga (jego ojciec Friedrich Wilhelm zmarł w 1777 r.). Miejscowość leżała w żyznej dolinie pół mili od granicy Nowej Marchii, 15 mil od Bydgoszczy, 8 mil od Stargardu i 13 mil od Szczecina. Ze wzgórz otaczających miasto spływały liczne źródła, które zbierały się w tej niecce, przez co teren wokół Mirosławca był bardzo bagnisty. Mokradła zostały poddane jednak melioracji, dzięki czemu mieszczanie mogli zakładać tam ogrody lub pastwiska31. Johann F. Goldbeck napisał, że w mieście znajdowało się 170 solidnych domów o dwóch kondygnacjach, w których w 1783 r. żyło 1305 mieszkańców, w tym 572 Żydów, co stanowiło 44% populacji32. Opisujący kilka lat później społeczność wyznawców judaizmu Karol Friedrich Klöden twierdził, że ich populacja przekraczała połowę mieszkańców ówczesnego Mirosławca, co wcale nie musi być sprzeczne z oszacowaniem Goldbecka, gdyż ten ostatni mógł nie ująć w swym dziele licznych wędrownych Żydów, którzy przez cały rok przemieszczali się po okolicy i handlowali dźwiganymi na grzbiecie towarami. Za Bramą Młyńską znajdowała się pokaźna synagoga, wzniesiona w 1770 r.

Głównymi filarami miejskiej gospodarki były według Goldbecka: uprawa ziemi, warzenie piwa i gorzelnictwo, ale rozwijały się też inne rzemiosła. Autor opracowania zauważył też intensywną działalność handlową frydlandzkich Żydów. Informacja o rolnictwie jako głównym źródle utrzymania mieszczan jest sprzeczna z protokołami sporządzonymi przez Ladewiga, według którego tylko 10 mieszczan żyło z rolnictwa. Jednak Ladewig zauważył, że rzemieślnicy i kupcy uprawiają dodatkowo niewielkie działki ziemi, co może wyjaśniać, dlaczego Goldbeck uznał rolnictwo za główną gałąź frydlandzkiej gospodarki.

W dalszej części notki dotyczącej miasta Goldbeck napisał:

Ze wschodu do miasta prowadzi grobla, po której obu stronach ujęto w rowach wody ze strumieni, opływających miasto od strony południowej i północnej, by zebrać się na południu dla napędzania pokaźnego i leżącego w pobliżu miasta pańskiego młyna. W dalszym biegu wody strumienia umożliwiają pracę innego pańskiego młyna zbożowego, folusza i tartacznego, który nazywany jest Polnym Młynem, by po 14 mili wpaść do Jeziora Korytnickiego33.

Młyny określane jako pańskie należały prywatnych właścicieli miasta, von Blanckenburgów. Pierwszy z nich - Młyn Zamkowy (Schlossmühle) - znajdował się w pobliżu Bramy Młyńskiej, natomiast drugi, zwany Polnym, położony był na zachód od jeziora Kosiakowo. Obiekt ten spełniał trzy ważne funkcje. Po pierwsze, mełł mąkę, po drugie, wykorzystywany był do pilśnienia (folowania) płótna, czyli jego zagęszczania. Innymi słowy, mieliśmy do czynienia z foluszem wodnym, który oferował usługi rzemieślnikom wytwarzającym płótno. Wreszcie po trzecie: Młyn Polny (później określany jako Wilhelmsmühle) miał linię technologiczną, dzięki której obrotowy ruch koła wodnego był przekładany na pionowe ruchy piły tnącej pnie drzew na deski. Obydwa młyny oraz owczarnia należały do majątku ziemskiego von Blanckenburgów. Autor topografii Królestwa Prus wspomniał też, że na wschód od miasta wznosi się należący do Blanckenburgów masywny pałac z jedną wieżą, otoczony fosą.

Staw Młyński w Märkisch Friedland; pocztówka udostępniona przez P. Piszko

W latach 1773-1789 do posiadłości ziemskiej frydlandzkiego zamku należały dwa młyny w mieście (Zamkowy i Polny), owczarnia za Bramą Łowicką, karczma oraz nowa owczarnia Wilhelmshof (dziś Setnica)34, ponadto zaliczały się do niej liczne wsie i folwarki. W 1773 r., po przejęciu ziemi mirosławieckiej przez Prusy, Fryderyk Wilhelm von Blanckenburg złożył królowi hołd wasalny z następujących miejscowości: zamek i miasto Friedland, Hanki (Henkendorf), Łowicz Wałecki (Alt Lobitz), Sądowo (Zadów), Nieradź (Nierosen), Lipie (Althof), Toporzyk (Langhof), Górnica (Hohenstein) i część Jabłonowa (Appelwerder). W 1788 r. syn Friedricha Wilhelma - Dionizos Johann Karol - sprzedał wsie Górnica i Jabłonowo35.

Symbolicznym wydarzeniem była zmiana nazwy Frydlandka/Friedland na Märkisch Friedland, co nie było jednak podyktowane przyczynami politycznymi, lecz zadecydowały względy praktyczne: człon „Märkisch” dodano w celu uniknięcia pomyłek pocztowych, gdyż identyczną niemiecką nazwę Friedland nosiło Debrzno. W urzędowych dokumentach nowa nazwa pojawiła się po raz pierwszy w 1783 r., powtórzona została w tzw. tabeli wasali z 1790 r. Trzeba zaznaczyć, że pierwszy człon nazwy - „Märkisch”, czyli „Marchijski”, nie odpowiadał podziałowi administracyjnemu, gdyż miasto nie leżało na terenie Nowej Marchii, a nawiązanie do historii było mocno naciągane, jednakże nowe miano przetrwało aż do 1945 r.

Niemieccy ewangelicy, którzy stanowili połowę ludności Mirosławca, radośnie przywitali włączenie miasta do Królestwa Prus. Dość symptomatyczne są wspomnienia Karola Friedricha Klödena, który porównywał sytuację w Pruskim Frydlandzie (dziś: Debrznie), gdzie większość ludności stanowili Polacy, z sytuacją w Mirosławcu. W tym pierwszym mieście powszechnie nienawidzono pruskich urzędników, nie ukrywano też wrogości wobec ewangelików. Takie nastroje zupełnie nie występowały w ówczesnym Mirosławcu, gdzie obawiano się raczej zagrożenia ze strony polskich katolików.

Mirosławiecki pałac na rysunku autorstwa K. Skałeckiego; na podstawie szkicu J. Hagedorna

Karl Friedrich Klöden obserwował wydarzenia w Debrznie po wybuchu insurekcji kościuszkowskiej w Polsce w 1794 r. Większość mieszkańców tego miasta przyjęła z euforią informacje o polskim powstaniu. Wielu liczyło na to, że zagrabione przez Prusaków ziemie wrócą do polskiej ojczyzny. Jednocześnie demonstrowano nienawiść wobec niemieckiej ludności ewangelickiej, a szczególną niechęcią obdarzano pruskich urzędników, do których należał ojciec Karla Friedricha.

Wśród ludności ewangelickiej i pruskiej administracji państwowej pojawił się strach przed nadejściem złowrogich mas polskich kosynierów, którzy z pewnością będą chcieli zmasakrować lojalnych pruskich poddanych. Był to efekt informacji napływających z Polski, zwłaszcza pogłosek dotyczących bitwy pod Racławicami, podczas której kosynierzy dokonali brawurowego ataku na rosyjskie armaty. Zwycięscy chłopi nie rozumieli żołnierskiego znaku unoszenia kolb do góry i nie wiedząc, że rosyjscy żołnierze chcą się poddać, nie brali jeńców. W ten sposób rosła ponura sława krwawych i bezwzględnych kosynierów, która docierała aż na Pomorze Zachodnie i do Nowej Marchii. Karl Friedrich napisał:

Wielkie niebezpieczeństwo, wynikało z możliwości wkroczenia do naszego miasta kosynierów, dlatego rozkazano urzędnikom akcyzowym, zajęcie pozycji przy bramach miejskich. Bezsensowne i bezużyteczne polecenie, które mogło co najwyżej ułatwić kosynierom odnalezienie urzędników. Jakiż opór mogło stawić dwóch mężczyzn przy bramie miejskiej? Ze śmiertelnym strachem patrzyliśmy, jak ojciec każdego ranka spieszy ku bramie. Każdego wieczoru witaliśmy go z radością, gdyż wciąż napływały groźne wiadomości [...]. W Hammerstein [dziś Czarne] trzy mile od Friedland, konfederaci przywiązali poborcę akcyzowego za nogi do końskiego ogona, ciągnąc nieszczęśnika po drodze, co doprowadziło do jego śmierci [...]36.

W ówczesnym Mirosławcu nie było polskich mieszczan, a ludność żydowska zachowywała się lojalnie wobec pruskich władz, racjonalnie oceniając szanse polskiego powstania wobec przewagi mocarstw zaborczych. Opisane powyżej wydarzenia dotyczące rzekomego zagrożenia atakiem polskich kosynierów, występowały z pewnością również w Mirosławcu, gdzie przed trzema bramami miejskimi stanęły posterunki poborców akcyzy. Trudno nie wysnuć z tego zdarzenia wniosku, że ludność obszarów dawnej Rzeczypospolitej, na których nie doszło do choćby częściowej polonizacji, bardzo łatwo godziła się z rządami zaborców, a nostalgii za dawną ojczyzną nie było tam zupełnie. Dotyczyło to oczywiście i ziemi mirosławieckiej, która bardzo szybko przekształciła się typowo pruski region. Dodajmy jeszcze, że strach przed kosynierami pojawił się również w miasteczkach Nowej Marchii. Burmistrzowie Choszczna, Kalisza Pomorskiego i Drawska Pomorskiego alarmowali władze zwierzchnie, powtarzając przesadzone pogłoski o zagrożeniu atakiem polskich powstańców. Landrat sąsiadującego z Mirosławcem powiatu drawskiego zmobilizował nawet wszystkich ludzi umiejących posługiwać się bronią37. Podobna atmosfera panowała z pewnością w Mirosławcu.

Polscy kosynierzy podczas insurekcji kościuszkowskiej; Rysunek sporządzony z natury przez M. Stachowicza; źródło: B. Twardowski, Wojsko polskie Kościuszki, Poznań 1894, tablica 13

Okiem Karola Fryderyka Klödena

Badacze dziejów dawnego Mirosławca muszą się borykać z problemem stosunkowo skromnego materiału archiwalnego. Opowieść o tym mieście trzeba składać z licznych urywków informacji rozproszonych po różnorodnych opracowaniach i dokumentach dotyczących całego powiatu lub regionu. Jest to czynność żmudna i pracochłonna. W tej sytuacji prawdziwą gratkę stanowi bezpośrednia relacja dawnego mieszkańca Mirosławca, który bardzo szczegółowo i barwnie opisał społeczność tego miasteczka na przełomie XVIII i XIX w. Ten żywy przekaz, pełen charakterystyk ciekawych postaci i rodzajowych scenek, zawdzięczamy Karolowi Fryderykowi Klödenowi, który mieszkał w Mirosławcu w latach 1796-1801. Był to okres jego dzieciństwa, kiedy właśnie kształtowały się zainteresowania i pasje dotyczące wielu dziedzin naukowych. Karol Fryderyk opuścił Mirosławiec, szukając dalszych możliwości kształcenia w Berlinie, gdzie dzięki swej sumienności, licznym talentom i uporczywej pracy osiągnął wielkie sukcesy jako naukowiec i nauczyciel. Jednak zawsze z nostalgią będzie powracał do małej miejscowości nad Korytnicą, gdzie do końca życia mieszkali jego rodzice i gdzie przeczytał pierwsze książki.

Karol Fryderyk Klöden urodził się w Berlinie jako syn podoficera artylerii, Joachima Fryderyka, który po odbyciu długoletniej służby wojskowej najpierw dostał pracę poborcy akcyzy w Debrznie (Pruessisch Friedland), a kilka lat później został poborcą przy bramie miejskiej w Mirosławcu. Dla Karola Fryderyka był to bardzo ważny okres życiu, gdyż dzięki miejscowym nauczycielom: Meerkatzowi i Paxowi (ich imion niestety nie znamy), oraz bardzo oczytanej i wrażliwej matce, Christiannie Dorocie Klöden, odkrył w sobie potężną chęć poznawania świata i praw nim rządzących. Później będzie wielokrotnie przyznawał, że to mirosławiecki okres w jego życiu sprawił, że został naukowcem, pedagogiem, historykiem i geografem.

Rodzina Klödenów żyła w Berlinie w bardzo skromnych warunkach, ale dopiero kiedy ojciec wyruszył na wojnę z republikańską Francją, sytuacja stała się nie do wytrzymania. Pozostawiona z dwójką małych dzieci Christianna Dorota cierpiała skrajną nędzę i głód. Częściową winę za tę sytuację ponosił Joachim Fryderyk, który mimo prawa do emerytury, powodowany względami ambicjonalnymi wyruszył na tę wojnę, nie zważając na los rodziny pozostawionej bez środków do życia. Pruska armia nie troszczyła się o los rodzin swoich wojujących żołnierzy. Ciekawostką jest fakt, że Joachim Fryderyk sam wybrał sobie ciężki los, gdyż urodził się jako szlachcic w pruskiej rodzinie ziemiańskiej von Klödenów, jednak w wyniku konfliktu z ojcem został pozbawiony dziedzicznego majątku i tytułu szlacheckiego. Wstąpił na ochotnika w szeregi pruskiej armii, co było sprzeniewierzeniem się woli ojca, który wprawdzie sam był pruskim oficerem, lecz uprzedził się bardzo do służby wojskowej i kategorycznie zabraniał synowi tego rodzaju kariery. Nie bez znaczenia był też konflikt z macochą, która z pewnością zadowolona była z takiego obrotu spraw, gdyż samodzielnie odziedziczyła posiadłość ziemską von Klödenów38.

Majątek ten był bardzo zadłużony i nie była to wielka strata, jednak rezygnacja z tytułu szlacheckiego miała bardzo poważne konsekwencje dla potomków Joachima Fryderyka, gdyż stracili oni na zawsze uprzywilejowany status. W swoich wspomnieniach Karol Fryderyk wyrażał nieskrywany żal do swego ojca z tego powodu39. Po zakończeniu kilkudziesięcioletniej służby wojskowej ojciec Karola Fryderyka otrzymał propozycję objęcia stanowiska poborcy akcyzy w oddalonym od Berlina niewielkim miasteczku Debrzno (niem. Pruessisch Friedland), które zamieszkane było w większości przez ludność polską. Wadą pruskiego systemu urzędniczego były liche pensje, które nie wystarczały do wyżywienia urzędniczych rodzin, dlatego mimo sprawowania przez Joachima Fryderyka ważnej funkcji w Debrznie, rodzina Klödenów nadal żyła w nędzy. Jako taka egzystencja była możliwa jedynie dzięki pozyskiwaniu dodatkowych przychodów, co jednak nie zawsze było łatwe, a ponadto takie zarobkowanie było formalnie zabronione przez władze. Nikt na to jednak nie zważał, skoro alternatywą był głód i skrajna nędza. Urzędnicy, nie mając innego wyjścia, chętnie korzystali z dodatkowych przychodów w postaci różnego rodzaju datków oferowanych przez kontrolowanych kupców, rzemieślników i przedsiębiorców. Nie były to regularne zarobki i w pewnych okresach bardzo się kurczyły.

K. F. Klöden według obrazu autorstwa Kalkbrechera

Pod koniec 1795 r. rodzina Klödenów znalazła się w fatalnej sytuacji, gdyż możliwości dodatkowego zarobkowania w Debrznie zmniejszyły się do minimum. Nie bez znaczenia był też fakt, że Klödenowie - jako Prusacy i ewangelicy - żyli we wrogim im środowisku katolickich polskich mieszczan. Właśnie w tym krytycznym momencie okazało się, że pruski urzędnik z miasta Märkisch Friedland o nazwisku Ammon pragnął zamienić swoje stanowisko poborcy przy Bramie Łowickiej na podobne w Debrznie. Ojciec Karola Fryderyka jako poborca akcyzy zajmował wyższą pozycję w pruskiej hierarchii urzędniczej, dlatego wahał się długo, zanim zgodził się na taką wymianę. Ostatecznie przeważyło zdanie żony, Christianny Doroty, która za wszelką cenę pragnęła wyciągnąć męża z nałogu nadużywania alkoholu. Pobieranie akcyzy z kilku gorzelni w okolicach Debrzna wiązało się bowiem z koniecznością przyjmowania poczęstunku w postaci wódki, co emerytowany podoficer czynił coraz częściej i chętniej, ku rozpaczy swej małżonki. Poborca przy Bramie Łowickiej w Mirosławcu nie byłby narażony na tego rodzaju pokusy, więc od stycznia 1796 r., pod wpływem nalegań swej połowicy, Joachim Fryderyk Klöden przyjął nową posadę. Jak się później okazało, była to bardzo dobra decyzja40.

Klödenowie otrzymali służbowe mieszkanko w pobliżu Bramy Łowickiej, która znajdowała się w nowym miejscu, gdyż ze względu na powstanie przedmieścia przesunięto ją bardziej na zachód. Miasto nie miało murów miejskich, a bramy służyły do kontroli ruchu i poboru należnych opłat, więc ich przesunięcie nie nastręczało trudności. Brama Łowicka znajdowała się teraz naprzeciwko starego cmentarza ewangelickiego (dziś jest to niewielki park położony w pobliżu Biblioteki Publicznej), czyli u zbiegu dzisiejszych ulic Parkowej i Wolności. Ten cmentarz powstał w wyniku zarządzenia władz państwowych jeszcze w czasach Fryderyka II, zabraniającego chowania zmarłych w obrębie miasta. Odtąd zaprzestano użytkowania niewielkiego cmentarzyka wokół kościoła, który istniał tam od średniowiecza. Zarządzenie nakazywało też kopanie głębszych grobów, co miało uchronić mieszkańców od różnego typu schorzeń i wybuchu epidemii.

Bardziej na południowy zachód przesunięto również Bramę Młyńską, jedynie Brama Grobelna pozostała na starym miejscu. Nowe położenie bram potwierdza plan miasta sporządzony przez Siedlera na przełomie XVIII i XIX w.

Według relacji Klödena za Bramą Łowicką i cmentarzem ewangelickim wznosił się ryglowy dom strzelecki, w pobliżu była też strzelnica41. Jest to zresztą pierwsza wzmianka o tym budynku w Mirosławcu. Jego właścicielem był miejscowy związek strzelecki, który powstał prawdopodobnie już w siedemnastym stuleciu.

W 1735 r., po buncie miejscowych mieszczan, ówczesny właściciel Frydlandka - Fryderyk Wilhelm von Blanckenburg - odebrał im przywilej, który pozwalał na działalność związku strzeleckiego. Dopiero w 1766 r. tenże Fryderyk Wilhelm przywrócił mieszczanom ów przywilej, pisząc, że udziela go „teraz posłusznym i wiernym poddanym”. Właściciel miasta ostrzegał jednocześnie mieszczan przed rewoltami podobnymi do „tej sprzed 31 lat”42.

Ryglowy dom strzelecki w Mirosławcu; pocztówkę udostępnił P. Piszko

Podobnie jak w innych miejscowościach, również w Mirosławcu święta strzeleckie organizowane były dwa razy w roku: w Zielone Świątki i późnym latem. Strzelcy maszerowali wtedy w barwnym pochodzie z centrum miasta w kierunku Bramy Łowickiej i dalej do domu strzeleckiego, na tyłach którego znajdowała się strzelnica. Najważniejszym elementem uroczystości były zawody strzeleckie, przy czym zwycięzca konkursu, który odbywał się w Zielone Świątki, otrzymywał tytuł króla strzelców na kolejny rok.

Dodajmy jeszcze, że za domem strzeleckim znajdowało się skromne domostwo garncarza, a jeszcze dalej należąca do zamkowego majątku ziemskiego owczarnia.

W oczach Karola Fryderyka dawny Mirosławiec był pełnym życia miastem, przez które przetaczał się gęsty ruch pojazdów konnych z towarami oraz karet i dyliżansów z podróżnymi. Miejscowy kościół nie miał jeszcze wtedy wieży, a panoramę miasta zdobiła wysoka budowla pałacu należącego do barona Dionizosa Johanna Karola von Blanckenburga. Klöden zapisał, że ogród pałacowy był bardzo zaniedbany, zdziczały i zarośnięty43; widać baron nie uznawał jego pielęgnacji za sprawę ważną lub brakowało mu po prostu pieniędzy. Młody Klöden nie poświęcił wiele miejsca właścicielowi miasta, gdyż jako dziecko skromnego urzędnika nie miał zbyt często okazji do spotkania wysoko urodzonego pana. Napisał jedynie, że ostatni z von Blanckenburgów był wielkim miłośnikiem muzyki i na kilka dni w roku sprowadzał ze Stargardu muzyka miejskiego o nazwisku Altenburg. Baron grywał z nim wtedy w duecie na skrzypcach44.

W Mirosławcu pracował dość liczny zespół urzędniczy odpowiedzialny za pobór należnych państwu podatków. W państwie pruskim nakładano dwa rodzaje podatku: na wsiach tzw. kontrybucję, a w miastach akcyzę, czyli podatek pośredni od towarów spożywczych. Na czele państwowego aparatu podatkowego w Mirosławcu stał poborca akcyzy o nazwisku Schmidt, podlegali mu trzej poborcy przy bramach miejskich oraz tzw. supernumerator i kontroler akcyzy. Te dwa ostatnie stanowiska pełnili bracia o nazwisku Krause. Królestwo Prus zadbało więc o sprawne ściąganie należności podatkowych, lecz jednocześnie lekceważyło swych urzędników, oferując im żałośnie niskie pensyjki. Była to zresztą wada, która dotykała w równym stopniu także inne ówczesne państwa, a i wiele nam współczesnych.

Według oceny młodego Klödena ponad połowę ludności Mirosławca stanowili Żydzi, których stosunki z ludnością ewangelicką układały się bardzo dobrze45. O tej społeczności opowiemy szczegółowo w kolejnym podrozdziale.

Dziesięcioletni Karol Fryderyk Klöden podlegał obowiązkowi szkolnemu, więc ojciec musiał zapisać go do miejscowej jednoklasowej szkółki ewangelickiej, mającej siedzibę naprzeciwko mirosławieckiego kościoła. Szkoła ta nie cieszyła się jednak dobrą opinią, gdyż jej rektor (rektor to ówczesny nauczyciel i kierownik szkoły zarazem), duchowny o nazwisku Schuster, był alkoholikiem i codziennie pojawiał się w klasie kompletnie pijany. W szkole nie było ani porządku, ani dyscypliny, nie wspominając o skutecznym nauczaniu46.

Mirosławiec w czasach K. F. Klödena; źródło: plan umieszczony na karcie ewidencyjnej „Mirosławiec” nr 11716 Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Koszalinie, sporządzony na podstawie planu Siedlera z przełomu XVIII i XIX w.; opisy wykonane przez J. Leszczełowskiego

Śpiący nauczyciel i klasa szkolna według obrazu J. Steena

O metodach nauczania w jednoklasowych szkołach ewangelickich, a więc również w tej w Mirosławcu, dowiadujemy się z części wspomnień Karola Fryderyka dotyczących identycznej szkółki w Frydlandzie Pruskim, czyli dzisiejszym Debrznie. Stłoczeni w jednej salce uczniowie podzieleni byli na trzy oddziały, a na czele każdego z nich stał dyżurny, którego rolą było wypełnianie różnorodnych zadań porządkowych. Karol Fryderyk wspomina:

Dyżurni zmieniali się raz w tygodniu, tak że po jego zakończeniu następni trzej uczniowie przejmowali te role. Każdy uczeń siedział praktycznie oddzielnie i żaden nie przysłaniał innego. Rektor mógł więc stanąć swobodnie przed każdym. [...] Pod ławkami i stołami zbierały się wielkie góry śmieci, gdyż ta część izby szkolnej była sprzątana nie częściej niż raz w roku. Tylko środkowa część izby była zamiatana raz w tygodniu. Nauka w szkołę rozpoczynała się o siódmej rano i trwała do dziesiątej. Po południu uczono się jeszcze dwie godziny, do szesnastej, ale środowe i sobotnie popołudnia były wolne. Nauczyciel miał status szkolnego monarchy. [...] Kiedy wkraczał do klasy [...], milkły wszelkie rozmowy, uczniowie wstawali, a dyżurni podawali mu otwarty śpiewnik w taki sposób, żeby nie musiał go odwracać. Nie mówiąc żadnego słowa, rektor zaczynał śpiewać jeden z wersetów, my wszyscy śpiewaliśmy również, następnie jeden z uczniów odczytywał stosowną modlitwę. Teraz dyżurni podsuwali rektorowi swoje tabliczki do pisania, na których odnotowane były nazwiska uczniów zachowujących się niewłaściwie przed rozpoczęciem zajęć. Dyżurni opisywali też ustnie rodzaj popełnionych wykroczeń. Winni byli od ręki karani, przy czym rektor zwykle nie wymawiał ani jednego słowa. Po takim wstępie zajęcia mogły się rozpocząć47.

Codziennie pierwszą godzinę zajęć poświęcano nauce czytania Biblii. Następnego dnia czynność tę rozpoczynano w miejscu, gdzie skończono dnia poprzedniego. Uczniowie czytali jeden po drugim i w taki sposób przez około osiem miesięcy odczytywano wszystkie księgi Starego i Nowego Testamentu, nie pomijając żadnego słowa. To imponujące tempo było możliwe tylko dlatego, że nauczyciel niczego nie tłumaczył i nie objaśniał. Uczniowie czytali możliwie szybko bez żadnej intonacji, żeby tylko sprawnie posuwać się do przodu. Rektor z Debrzna wcale nie martwił się tym, czy uczniowie rozumieją czytane teksty, co niestety było typowe dla ówczesnych nauczycieli. Duchowny ożywiał się jedynie po to, żeby rzucić: „Dalej!”, kiedy kolejny uczeń miał przystąpić do czytania, a jeśli rozpoczynający czytanie nie uważał i tracił zbyt wiele czasu na odszukanie właściwego miejsca, skąd powinien rozpocząć, obrywał kańczugiem, który rektor stale dzierżył przy sobie. Uczniowie czytali więc mechanicznie i bez zrozumienia48.

Cztery razy w tygodniu uczono się tzw. małego kompendium dogmatyki, opartego na zalecanej przez ministerstwo książce Die christliche Lehre in Zusammenhang autorstwa Johanna J. Heckera. Opracowanie to jednak nie nadawało się dla dzieci, gdyż autor posługiwał się nudnym i suchym językiem, nie siląc się na jakiekolwiek wyjaśnienia niełatwej przecież problematyki. Uczniowie uczyli się więc na pamięć fragmentów, wcale nie rozumiejąc zawartych w książce wywodów. W poniedziałki i czwartki od dziewiątej do dziesiątej rano miało miejsce odpytywanie z kolejności ksiąg w Biblii, natomiast we wtorki i piątki czytano historie biblijne Hübnera, z których treści rektor szczegółowo odpytywał uczniów. Niestety i w tym przypadku nauczyciel niczego nie tłumaczył, a uczniowie opowiadali te historie, posługując się wyuczonymi na pamięć wyrażeniami z książki. O odpowiadaniu własnymi słowami i ze zrozumieniem nie było oczywiście mowy. Ćwiczono też odszukiwanie w Biblii odpowiednich wersetów49.

Popołudniowe zajęcia zaczynały się zawsze od godzinnej nauki pisania, przy czym w szkole odbywało się jedynie sprawdzanie prac napisanych w domu. W zależności od jakości wykonanego zadania uczeń był bez słowa odsyłany do ławki albo musiał wyciągnąć do przodu dłoń i otrzymywał karę tzw. „łap”, czyli uderzeń rózgą po dłoni. Następnie rektor zadawał każdemu z osobna pracę domową. Według Klödena „godziny pisania były nudne, gdyż uczniowie byli tylko wtedy zajęci, gdy stali przed rektorem, to znaczy przez kilka minut, następnie musieli trwać w bezruchu, aż do końca tej godziny lekcyjnej”50.

Jedynym całkowicie świeckim przedmiotem były rachunki, których nauczano dwa razy w tygodniu. Rektor zapisywał każdemu dziecku na tabliczce zadanie do rozwiązania i każdy liczył po cichu dla siebie, a kiedy skończył wstawał i czekał aż podejdzie rektor. Nauczyciel sprawdzał zadanie i albo zapisywał na tabliczce nowy przykład, albo oddawał tabliczkę z okrzykiem: „Źle!”. I w tym przypadku tłumaczenia nie było wiele. Uczniowie podglądali sposób pracy swoich sprawniejszych w rachunkach kolegów i w ten sposób lepiej lub gorzej doskonalili swe umiejętności51.

Wymierzanie kar cielesnych w dawnej szkole

Rektor stosował też swego rodzaju ranking uczniów. Jeśli jeden okazywał się lepszy w nauce od swego kolegi był przesuwany na lewo, natomiast słabszy musiał usiąść z prawej strony. Do takiej zmiany miejsc dochodziło niemal w ciągu każdej godziny lekcyjnej52.

Zimą, kiedy zajęcia odbywały się i o zmroku, uczniowie zobowiązani byli do przynoszenia materiałów oświetleniowych w postaci łoju i knota. Każdy wycinał wtedy w drewnianej ławce wgłębienie gdzie pakował te akcesoria. W ten sposób powstawała prymitywna lampa, a ławki były coraz bardziej zniszczone53.

Karol Fryderyk Klöden bardzo negatywnie oceniał sposób nauczania w ówczesnych jednoklasowych szkółkach, oparty głównie na bezmyślnym wkuwaniu na pamięć. Autor wspomnień trafnie zauważył, że zagubiono sens dawnych idei reformacji, które w XVI w. zdobywały tak wiele dusz i serc. To przecież reformacja wprowadziła język narodowy do obrzędów religijnych, żeby stały się one zrozumiałe dla szerokich warstw społecznych. Tymczasem pod koniec osiemnastego wieku uczniowie zmuszeni byli do wkuwania na pamięć, a nauczyciele-duchowni nie zadawali sobie trudu, żeby upewnić się, czy ich podopieczni rozumieją recytowane wersety. Oczywiście wiele zależało od podejścia rektora i jego cech osobowościowych, brakowało jednak pewnych odgórnych wytycznych, które zgodne byłyby z dawnym duchem protestantyzmu. Klöden podsumował swą ocenę następującymi słowy:

Formy pozostały, ale duch, który je niegdyś ożywiał, uleciał [...]. Zamiast żywego ducha została jedynie litera. Zewnętrzne formy utrzymywano na zwykłym poziomie, nie przejmując się faktem, że wnętrze było wydrążone i puste. Na próżno łudzono się nadzieją, że sens sam się odnajdzie, jeśli tylko zachowa się zewnętrzne formalizmy. [...] Patrząc obiektywnie na naszą szkołę, zauważało się, że jakakolwiek siła duchowa poza pamięcią nie była w niej pobudzana, żywiona i ćwiczona! Żywe słowo było praktycznie wygnane ze szkoły, ponieważ rektor przez całe popołudnie wypowiadał nie więcej niż 50 słów. Panował martwy mechanizm [...], brakowało wykładu, nauczania, zrozumienia i ożywczego przekonania54.

Jednoklasowa szkoła miejska w Mirosławcu miała podobne wady, a w dodatku nauczycielem był nałogowy pijak Schuster. Nic więc dziwnego, że Klödenowie szukali innych możliwości kształcenia swego najstarszego syna. Na szczęście w mieście była też prywatna szkółka, prowadzona przez diakona o nazwisku Meerkatz. Uczęszczało do niej osiemnaścioro uczniów obojga płci. Diakona Meerkatza tytułowano „kapelanem” lub częściej w skrócie „kapłanem”. Ten nauczyciel był mirosławieckim duchownym i jednocześnie pastorem we wsi i w majątku ziemskim Orle. Karol Fryderyk Klöden opisał kapłana w następujący sposób:

Był to wiekowy, niski i gruby mężczyzna z dużą łysą głową, grubym jastrzębim nosem i obwisłą dolną wargą; na twarzy o bardzo wyrazistych rysach miał kilka zielonkawych plam. Siedzieliśmy po obu stronach długiego stołu na ławkach bez oparć. Kapłan nie miał stołu, więc chodził wokół nas. Mam go do dziś przed oczyma, jak żywy i niezapomniany obraz. Nosił starą wełnianą czapkę, której kolor był nie do rozpoznania. Nie zdejmował jej niezależnie od tego czy było ciepło, czy też zimno. Ponadto nosił starą białą kurtkę flanelową i wytarte spodnie typu manchester, które również miały nieokreśloną barwę, oraz pończochy. W prawej ręce nosił kij, który kładł na ramieniu niczym karabin. Z przyjaznym wyrazem twarzyustawiał się zwykle za uczniem, który właśnie odpowiadał. Nauczyciel lewą ręką głaskał odpytywanego po włosach, powtarzając za dzieckiem każde słowo. Było to bardzo wygodne i pomocne. Zdaniem kapłana uczniowie lepiej uczyli się w ten sposób na pamięć. Dobry kapłan przechodził od jednego ucznia do drugiego55.

Meerkatz miał więc zupełnie inny stosunek do szkolnych podopiecznych niż rektor z Debrzna. Kij nosił tylko na pokaz, gdyż bardzo rzadko uciekał się do stosowania kar cielesnych. Mirosławiecki nauczyciel znacznie chętniej tłumaczył treść przerabianego materiału, co było w ówczesnym czasie wyjątkowe, a ponadto był miłośnikiem sztuki i wiedzy, co starał się zaszczepić dzieciom. Przedmioty nauczania w prywatnej szkole były podobne jak te w szkole miejskiej: czytanie Biblii, katechizm, pisanie i rachunki56.

Klöden napisał, że protestanccy duchowni mieli podobny problem jak pruscy urzędnicy, gdyż ich śmiesznie niskie uposażenie nie wystarczało na utrzymanie rodziny. Meerkatz prowadził prywatną szkołę, żeby mieć dodatkowe przychody, lecz i one były niewystarczające57.

Na tym nie kończyły się jednak możliwości kształcenia w ówczesnym Mirosławcu, prywatnych lekcji udzielał też np. jeden z uczniów jesziwy, czyli żydowskiej szkoły rabinów, który uchodził w mieście za wyjątkowo tęgą głowę. Na lekcje te Klöden uczęszczał wraz z żydowskimi rówieśnikami obojga płci. Młody nauczyciel ubierał się po chrześcijańsku i posługiwał się bardzo poprawną niemczyzną, ale jego lekcje, choć nie były tanie, okazały się niezbyt wartościowe58.

Latem 1797 r. zmarł rektor Schuster, który z powodu swego pijaństwa prowadził dotąd w skandaliczny sposób jednoklasową szkołę miejską w Mirosławcu. Jego stanowisko przejął teraz duchowny i teolog o nazwisku Pax. Karol Friedrich Klöden napisał, że nauczyciel ten odegrał olbrzymią i pozytywną rolę w jego życiu59. Warto zauważyć, że smutna historia życia Paxa, którą opowiem poniżej, doskonale ilustruje, w jaki sposób upokarzająco niskie uposażenie miejscowego nauczyciela prowadziło do jego moralnego upadku i pogrążenia się w zgubnym nałogu pijaństwa. Mimo wspaniałych predyspozycji i znakomitej umiejętności tłumaczenia nauczanych przedmiotów, po kilku latach Pax poszedł jednak drogą swego poprzednika Schustera, co nie było chyba przypadkiem.

Pax był wdowcem, jego małżonka zmarła przy porodzie córki. Duchowny ten przybył do miasta po dość burzliwych zdarzeniach, gdyż pracował wcześniej jako domowy nauczyciel w jednym ze szlacheckich majątków ziemskich. Tam zakochał się w młodej pokojówce, wybuchł skandal i dobrze zapowiadający się duchowny stracił szansę na samodzielne probostwo. Pax musiał więc przyjąć słabo opłacaną posadę rektora w mirosławieckiej szkole, co łączyło się z jednoczesnym objęciem stanowiska organisty w miejscowym kościele. Swoją córeczkę oddał pod opiekę jednego z zaprzyjaźnionych wiejskich pastorów60.

Po zmianie rektora Klöden mógł uczęszczać do szkoły ewangelickiej, która położona była przy dzisiejszej ulicy Kościuszki, naprzeciwko kościoła. Był to niewielki piętrowy i murowany budynek, na parterze którego znajdowała się sala lekcyjna, a na piętrze skromne mieszkanko rektora. W jedynej klasie uczyli się razem chłopcy i dziewczęta. Przedmiotami nauczania były podobnie jak w szkole prywatnej: religia, czytanie Biblii, pisanie i rachunki, przy czym istniała możliwość pobierania prywatnych lekcji łaciny, które prowadził rektor61. Pax posiadał też niewielki zbiór książek, które chętnie wypożyczał pilniejszym uczniom. Był nauczycielem z powołania, który nie ograniczał się do zmuszania podopiecznych do bezmyślnego wkuwania na pamięć, lecz chętnie tłumaczył nauczane treści.

Uczniowie frydlandzkiej szkoły zobowiązani byli do śpiewania pieśni religijnych podczas nabożeństw. Rektor Pax akompaniował im wtedy na organach, których stan był zresztą bardzo zły. Uczniowie śpiewali także podczas wszystkich uroczystości pogrzebowych, co bywało bardzo uciążliwe. Kiedy odbywał się pogrzeb, nie było zajęć popołudniowych, a wszyscy uczniowie ruszali z żałobnym konduktem w kierunku cmentarza przy Bramie Łowickiej. Działo się tak niezależnie od warunków atmosferycznych. Głośny śpiew przy niskich temperaturach z pewnością nie należał do przyjemności. Ponadto cztery razy w roku odbywały się tzw. „śpiewy kwartalne”, podczas których rektor z grupą uczniów wędrował od domu do domu. Przed każdym domostwem dziecięcy chór śpiewał, licząc na otrzymanie datków w formie pieniędzy lub żywności. Mieszczanie nie zawsze zachowywali się wtedy przyjaźnie, więc czynność ta bywała upokarzająca62.

Pensja rektora była tak niska, że nie wystarczała nawet na utrzymanie jednego człowieka bez rodziny. Dlatego poszukano Salomonowego rozwiązania, oferując nauczycielowi każdego dnia darmowy obiad w domu jednego z ówczesnych mirosławieckich notabli, do których należeli: burmistrz, sędzia powiatowy, poborca akcyzy i inspektor szkolny. Każdego tygodnia rektor Pax chodził więc na obiady do innej urzędniczej rodziny, co chroniło go przed głodem. Przyjął tę propozycję z wdzięcznością, chociaż była to sytuacja upokarzająca i niewygodna zarówno dla nauczyciela, jak też dla rodzin go goszczących. Kiedy obowiązki szkolne powodowały, że Pax przychodził na obiad spóźniony, robiono mu wyrzuty i złośliwe uwagi, co duchowny mocno przeżywał. Ponadto uczestniczenie w obiadach przy stołach mirosławieckich notabli wymagało stosownego ubrania, tymczasem odzienie nauczyciela było mocno znoszone, a na zakup nowego nie było go stać. Niektóre z rodzin po pewnym czasie uznały, że żywienie Paxa jest dla nich bardzo uciążliwe, co dawano mu odczuć w dość niewybredny sposób63. Mirosławieckiego nauczyciela spotykały więc każdego dnia nowe upokorzenia.

Ze swej skromnej pensji rektor opłacał też kobietę, która przychodziła rano do jego mieszkania aby pościelić łóżka, sprzątnąć izbę oraz przygotować kawę i śniadanie64. Po pewnym czasie Pax musiał zrezygnować i z tych usług, gdyż nie starczało mu pieniędzy. Kobieta przychodziła teraz tylko raz w tygodniu, żeby posprzątać. Zamiast porannej kawy i śniadania bakałarz na rozgrzewkę wypijał odtąd szklaneczkę wódki. Ten ekwiwalent stosował też w innych porach dnia, co stopniowo doprowadziło do nałogu i upadku tego wrażliwego człowieka i znakomitego nauczyciela. W stanie wskazującym na spożycie alkoholu rektor zaczął pojawiać się zarówno w szkole, jak też na przysługujących mu obiadach u mirosławieckich urzędników, co szybko zostało zauważone i wykorzystane jako powód do odmowy dalszego goszczenia rektora. Pozbawiony ciepłego posiłku Pax jadł odtąd w południe suchy chleb, popijając go wódką. Za upadek tego dobrego nauczyciela w pewnej mierze odpowiedzialność ponosiły więc lokalne władze, które za ciężką pracę nie chciały zaoferować mu godziwej pensji65.

Młody Klöden nie mógł przeboleć tej sytuacji i wspominał, że rozmowy z Paxem były dla niego zawsze bardzo pouczające i że wiele zawdzięczał temu człowiekowi. Rektor chętnie wypożyczał mu swoje książki, chociaż posiadał tylko stare teologiczne dzieła66.

W 1800 r. zmarła żona wiejskiego pastora, która dotąd zajmowała się córką Paxa. Czteroletnie dziecko musiało zamieszkać teraz w Mirosławcu wraz z ojcem, który nie posiadał środków na jego utrzymanie. Początkowo ojciec próbował zastąpić brak kobiecej opieki wyjątkową czułością, ale kiedy sięgał po butelkę, zostawiał dziewczynkę samą sobie. Kiedy Karl Friedrich wyjechał już do Berlina, z żalem dowiedział się o zmianie w zachowaniu rektora, która oznaczała postępującą degradację tego człowieka. Pax, będący niegdyś osobą bardzo wrażliwą i prawie nie stosującą kar cielesnych wobec uczniów, teraz bił niemiłosiernie swą małą córeczkę z byle powodu. Zostało to na szczęście zauważone i dziecko przekazano innej osobie67.

W sierpniu 1796 r. Märkisch Friedland padł ofiarą kolejnego pożaru. Karl Friedrich wspomina, że okrzyki trwogi zbudziły jego rodzinę w środku nocy. W ciągu sześciu godzin spłonęły aż 52 domy, a w płomieniach zginął też jeden człowiek68. Pożar nie dotknął na szczęście przedmieścia w pobliżu Bramy Łowickiej, gdzie żyli Klödenowie.

Jesienią 1799 r. na miasto spadło kolejne straszliwe nieszczęście: epidemia ospy. Jej ofiarą padła jedna trzecia dzieci mieszkających w Mirosławcu, w tym dwójka młodszego rodzeństwa Karola Friedricha Klödena. Ospa zaatakowała dom Klödenow w święta Bożego Narodzenia i po ośmiu dniach dwoje młodszych dzieci zmarło. W tym czasie każdego dnia uczniowie szkoły ewangelickiej uczestniczyli w jednym lub dwóch pogrzebach dzieci, które częstokroć były ich szkolnymi kolegami lub koleżankami. Uczniowie mieli śpiewać pieśni religijne, co było trudne z powodu przenikliwego zimna i żalu za zmarłymi. Wiele dzieci nie miało płaszczy i marzło niemiłosiernie podczas tych pogrzebów69.

W swych wspomnieniach Karol F. Klöden zawarł wiele intrygujących opisów ludzi, którzy żyli w Mirosławcu na przełomie XVIII i XIX w. Była to zresztą osobliwa mozaika oryginalnych postaci, które imały się różnorodnych i niekiedy bardzo zaskakujących zajęć, żeby zarobić na życie.

Jedną z nich był woźny sądowy, który zajmował się jednocześnie malowaniem ptaków, żeby sprzedawać je chłopom z okolicznych wsi. Ci kupowali je chętnie i przyklejali dla ozdoby na drzwiach swoich chałup. Mężczyzna ten był wcześniej żołnierzem holenderskim, który służył w Indiach Wschodnich: twierdził, że malowane przez niego ptaki, są „indyjskimi kukułkami”. Każdy rysunek przedstawiał identycznego ptaka w tej samej pozie, a woźny zmieniał tylko paletę kolorów70.

Niedaleko od Bramy Łowickiej, w sąsiedztwie Klödenów, mieszkał ze swą małżonką inny interesujący osobnik. Miał on być zubożałym baronem i wszyscy w mieście tak go tytułowali. Podobno był też niegdyś oficerem pruskiej armii, a teraz całymi dniami siedział w domu ubrany w spiczastą czapkę, której zdawał się nigdy nie zdejmować. Do jego niezmiennego stroju należał podbity cienkim owczym futrem szlafrok oraz pantofle. Klöden przypuszczał, że baron był tak biedny, że nie posiadał innego ubrania. Uchodził za cichego i uprzejmego, w przeciwieństwie do swej małżonki, która była osobą zdecydowanie dominującą w tym związku. Klöden opisuje ją jako bardzo grubiańską kobietę, często głośno przeklinającą niczym grenadier. Tymczasem baron był strasznym pantoflarzem i zdawał się bać swej połowicy. Ciągle słychać było wrzaskliwe rozkazy, które kobieta wydawała swemu małżonkowi. Zdarzało się też, że z rozmachem wymierzała nieszczęśnikowi policzki71.

Baron pełnił funkcję adwokata kwartału miejskiego, za co prawdopodobnie nie przysługiwała mu żadna pensja, więc utrzymywał się z prowadzenia prywatnych spraw sądowych dla chłopów z okolicznych wsi. Takie zarobkowanie nie było dozwolone, ale władze miejskie milcząco tolerowały ten proceder, skoro nie mogły zaoferować baronowi nic innego. Tymczasem wszelkie pozwy i pisma obronne dla chłopów sporządzała w rzeczywistości baronowa, która dyktowała je posłusznemu mężowi. Treść tych dokumentów była adekwatna do złego charakteru tej kobiety. Dokumenty formułowane były w grubiański i obraźliwy sposób, co kilkakrotnie naraziło klientów barona na oskarżenie o obrazę sądu. Nie pomagały ciche prośby mężczyzny o stosowanie łagodniejszych zapisów. Gdy baron próbował zmieniać dyktowane treści na grzeczniejsze, małżonka szybko orientowała się w sytuacji i rozkazywała mu głośno odczytywać napisane pozwy, a kiedy zauważyła przeinaczenia, wymierzała policzek72.

Wydawało się, że kiedy wiosną 1798 r. baronowa zmarła, jej mąż odetchnie i będzie żył szczęśliwie, tymczasem biedak usychał za nią z tęsknoty. Był niezwykle przybity i nie potrafił się podnieść po stracie żony, pewnie dlatego umarł zaledwie osiem dni po niej73.

Postacią znacznie mniej komiczną był doskonały żydowski lekarz Lewin Phöbus, który w całym regionie uchodził za znakomitego fachowca (jego syn będzie w późniejszych latach znanym lekarzem w Berlinie)74. Jako człowiek wykształcony przez pewien czas udzielał autorowi wspomnień lekcji francuskiego75, a w 1819 r. należał do inicjatorów założenia czteroklasowej publicznej szkoły żydowskiej w mieście Märkisch Friedland.

Ważną osobą był też pastor Wohlfromm, który jednocześnie pełnił funkcję inspektora szkolnego dla całego regionu. Miał czworo dzieci: dwie córki i dwóch synów76. Młodszy syn był bardzo pięknym chłopcem, lecz w wyniku nieszczęśliwego wypadku został sparaliżowany od pasa w dół. Wszelkie starania rodziców, żeby go wyleczyć, spełzły na niczym, a chłopiec zmarł po kilku miesiącach77. W ostatnim roku nauki Klöden uczestniczył w wykładach konfirmacyjnych znakomicie prowadzonych przez inspektora Wohlframma78.

Inną charakterystyczną postacią był mieszkający za Bramą Łowicką garncarz, który wytworzone z gliny garnki i naczynia zdobił, malując na nich kolorowe kwiaty.

Warto też wspomnieć, że w mieście powstał swego rodzaju krąg czytelniczy, złożony z oczytanej grupy osób, które wypożyczały sobie nawzajem książki. Do czołowych członków tej grupy należała matka Karola Friedricha, będąc osobą bardzo oczytaną, i cieszyła się wśród mirosławieckich miłośników książek wielką estymą. Swoją książkową pasję szybko zaszczepiła synowi.

Jednym z ostatnich wydarzeń w Mirosławcu, w którym uczestniczył Karol Friedrich Klöden podczas swego kilkuletniego pobytu w tym mieście, było świętowanie nadejścia nowego stulecia 1 stycznia 1801 r. Krótko przed godziną 00.00 w pałacowym ogrodzie licznie zebrali się mirosławieccy mieszczanie. Wkrótce pojawił się dostojny kamerdyner barona von Blanckenburga i wystrzelił w górę rakietę a następnie fajerwerki79. W taki sposób miasto wchodziło w nowe stulecie.

Karl Friedrich Klöden