W kręgu regionalnych baśni. 102 legendy staropolskie powiatu wałeckiego - Jarosław Leszczełowski - ebook

W kręgu regionalnych baśni. 102 legendy staropolskie powiatu wałeckiego ebook

Jarosław Leszczełowski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla 
zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

W książce, którą oddajemy do rąk czytelników, zawarty jest zbiór 102 dawnych legend, które przed dziesiątkami, a może setkami, lat krążyły po naszym regionie. Wyszukiwanie tych podań jest dziś bardzo utrudnione ze względu na wydarzenia, jakie miały miejsce na ziemi wałeckiej w latach 1945-1947. W wyniku II wojny światowej wywołanej przez hitlerowskie Niemcy, doszło do zmiany granic i bezprecedensowej wymiany ludności. Nasz region opuścili wówczas mieszkańcy żyjący tu od wieków, a przybyli osadnicy z różnych stron Polski. Niestety, wraz z niemiecką ludnością „wyjechała" również pamięć o dawnych legendach i przypowieściach. Jej przywracanie wymaga analizy literatury wspomnieniowej, dawnych publikacji prasowych i książkowych. Warto także sięgnąć do materiałów źródłowych. Treść niektórych legend przetrwała dzięki kontaktom dawnych mieszkańców z przybywającymi na ziemię wałecką osadnikami. Są to jednak rzadkie przypadki, ze względu na barierę językową i wzajemną, delikatnie mówiąc, nieufność. 
[Ze wstępu] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Wałcz w Lubnie (3)  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

W kręgu regionalnych baśni

 

 

 

W KRĘGUREGIONALNYCH BAŚNI102 legendystaropolskiego powiatu wałeckiego

Wydanie I

 

Jarosław Leszczełowski

czerwiec 2022

Autor:Jarosław Leszczełowski

Korekta:

Bożena Siwko, Aldona Piaskowska

ILUSTRACJE:

Kamila Szostek

Projekt okładki i fotografie:Maciek Leszczełowski

Na okładce wykorzystano ilustracje Kamili Szostek

Opracowanie edytorskie:Jarosław Leszczełowski

© Jarosław Leszczełowski, Stawno 2022© Biblioteka Publiczna Gminy Wałcz 2022

Wydawca:

Usługi Informatyczne SWAN-IT,78-520 Złocieniec, Stawno 50

Druk:

KRM DRUK Sp. z o. o. Sp. k.ul. Matuszewska 14 bud. Cl03-876 Warszawa

ISBN 978-83-964203-0-5

Spis treści

SŁOWO OD WÓJTA GMINY WAŁCZ 7

WSTĘP 9

DOBRA WAŁECKICH GOLCZÓW 13

DOBRA HENRYKOWSKICH GOLCZÓW 29

DOBRA MIROSŁAWIECKIE 47

STAROSTWO DRAHIMSKIE 65

DOBRA POPIELEWSKICH 79

STAROSTWO WAŁECKIE 91

ENKLAWY BRANDENBURSKIE 103

STAROSTWO NOWODWORSKIE 109

DOBRA ŁUCZYŃSKICH 123

DOBRA CZŁOPSKIE I SZCZUCZARSKIE 139

STAROSTWO UJSKO-PILSKIE 153

BIBLIOGRAFIA 169

Słowo od wójta gminy Wałcz

Wkręgu regionalnych baśni to kolejna, piąta już książka wydana przez Bibliotekę Publiczną Gminy Wałcz. Podania i legendy zwykle związane są z określonym miejscem, a niekiedy z autentycznymi postaciami historycznymi. Te, które przedstawiamy w tej książce, wykraczają poza terytorium naszej gminy, obejmując swym zasięgiem staropolski powiat wałecki z czasów, kiedy ziemie te należały do Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wymiaru ludzkiej wyobraźni, w którym zacierają się granice między rzeczywistością a fantazją, nie sposób zamknąć w granicach geograficznych. Opowiadania o niezwykłych bohaterach, zdarzeniach, dziwnych zjawiskach, cudownych mocach, czyli o świecie, w którym wszystko jest możliwe, od wieków budziły ciekawość i tęsknotę za niemożliwym. Częstokroć przekraczały granice i bariery językowe, nieustannie dopasowując się do lokalnych warunków. Legendy te, dzięki autorowi, Jarosławowi Leszczełowskiemu, który je wyszukał w źródłach i publikacjach historycznych oraz opisał w tej książce, możemy ocalić od zapomnienia.

Jan Matuszewski

Wstęp

W książce, którą oddajemy do rąk czytelników, zawarty jest zbiór 102 dawnych legend, które przed dziesiątkami, a może setkami, lat krążyły po naszym regionie. Wyszukiwanie tych podań jest dziś bardzo utrudnione ze względu na wydarzenia, jakie miały miejsce na ziemi wałeckiej w latach 1945-1947. W wyniku II wojny światowej wywołanej przez hitlerowskie Niemcy, doszło do zmiany granic i bezprecedensowej wymiany ludności. Nasz region opuścili wówczas mieszkańcy żyjący tu od wieków, a przybyli osadnicy z różnych stron Polski. Niestety, wraz z niemiecką ludnością „wyjechała" również pamięć o dawnych legendach i przypowieściach. Jej przywracanie wymaga analizy literatury wspomnieniowej, dawnych publikacji prasowych i książkowych. Warto także sięgnąć do materiałów źródłowych. Treść niektórych legend przetrwała dzięki kontaktom dawnych mieszkańców z przybywającymi na ziemię wałecką osadnikami. Są to jednak rzadkie przypadki, ze względu na barierę językową i wzajemną, delikatnie mówiąc, nieufność.

Informacje o dawnych podaniach zawarte są również w starym nazewnictwie obiektów geograficznych: osad, strumieni, lasów, wzgórz i bagien. Miana te można odnaleźć, studiując stare mapy. Gdy brak jest przekazu, a brzmienie nazwy obiektu terenowego wskazuje na jej legendarne pochodzenie, możliwa jest rekonstrukcja legendy przez analogię do podań występujących w sąsiednich regionach.

Opublikowane w niniejszym zbiorku legendy oparte są na motywach dawnych przypowieści, które przekazywała z pokolenia na pokolenie miejscowa ludność. Opisując, a niekiedy rozbudowując legendy, trzymałem się oryginalnych motywów. Rzadziej rekonstruowałem przekaz jedynie na podstawie nazw obiektów terenowych. Wynik tych starań ocenią czytelnicy.

Zakres książki obejmuje staropolski powiat wałecki, który powstał w XVI stuleciu, gdy ziemie te należały do Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Głównym ośrodkiem tej staropolskiej jednostki organizacyjnej był Wałcz, gdzie mieścił się sąd grodzki, dlatego ówczesny powiat wałecki, możemy nazywać inaczej wałeckim starostwem grodowym. Jego zasięg terytorialny odtworzyli dziewiętnastowieczni badacze dziejów regionu, analizując zapisy w wałeckich księgach grodzkich i ziemskich. Obszar ten obejmował zarówno należące do króla tenuty (starostwa niegrodowe), jak też wielkie posiadłości szlacheckie.

Podział wałeckiego starostwa grodowego na tenuty: drahimską, ujsko-pilską i nowodworską oraz na dobra prywatne: mirosławieckie, człopskie, szczuczarskie, Golczów, Popielewskich-Manteufflów i Tuczyńskich, odpowiada strukturze rozdziałów naszej książki.

Jarosław Leszczełowski

Gdańsk, czerwiec 2022

Prawdopodobny obszar powiatu wałeckiego w czasach Rzeczypospolitej Obojga Narodów z podziałem na starostwa niegrodowe (tenuty) oraz posiadłości szlacheckie; granice tenut i dóbr ulegały zmianom w ciągu stuleci, więc ich zasięg ma charakter orientacyjny

Dobra wałeckich Golczów

Golczowie lub von der Goltzowie byli rodziną o dużym znaczeniu w dawnym powiecie wałeckim. Ich rozległe posiadłości możemy podzielić na trzy części: rzepowsko-siemczyńską, broczyńską i kłębowiecką. Tę ostatnią zasiedlono dopiero w XVI w. Była ona największa i najludniejsza spośród golczańskich posiadłości. Jej centralnym punktem był położony na północ od Wałcza Kłębowiec (niem. Klausdorf), gdzie dziś możemy zwiedzić okazałe ruiny pałacu wzniesionego na początku XVIII w. przez feldmarszałka Fryderyka von der Goltza. Na potrzeby tej książki żyjących na tym obszarze przedstawicieli rodziny von der Goltz nazywać będziemy „wałeckimi Gołczami". Byli oni założycielami i przez setki lat właścicielami następujących wsi: Kłębowiec, Lubno (niem. Lüben), Golce (Neugoltz), Rudnica (Hammer), Karsibór (Kessburg), Dębołęka (Dammlang), Jabłonowo (Appelwerder), Górnica (Hohenstein), Rudki (Hoffstädt) i nieistniejące Dobrno (Daber).

Legenda o protoplaście Golczów - 1

Polski książę Bolesław III zwany Krzywoustym był władcą wojowniczym i niezwykle konsekwentnym. Chcąc poszerzyć granice swego państwa, przez wiele lat dążył do podporządkowania Polsce Pomorza Zachodniego. Poprowadził kilka zwycięskich wypraw wojennych, hojnie wynagradzając najdzielniejszych wojów. Wieści o bolesławowych przewagach nad pogańskimi Pomorzanami rozchodziły się po całej Europie, docierając aż do Nadrenii. Żył tam biedny, lecz bardzo ambitny rycerz Andreas von Dienheim, który bardzo pragnął wykazać swe męstwo w walce z okrutnymi poganami. Wierzył, że w ten sposób przyczyni się do wzmocnienia chrześcijaństwa, otwierając sobie drogę do Królestwa Niebieskiego. Nie pogardziłby też łupami, które miał nadzieję zdobyć w walce z niewiernymi. Von Dienheim wyruszył więc w daleką podróż do nieznanej mu krainy leżącej gdzieś na wschodzie. Po dotarciu do Polski udało mu się zaciągnąć do drużyny księcia Bolesława. Rycerz z Nadrenii szybko odznaczył się w bojach z Pomorzanami. Z wypraw przywoził liczne trofea i bogate łupy. Polski książę docenił odwagę młodego Niemca, powierzając mu dowodzenie oddziałami książęcych wojów. Sława Dienheima była tak wielka, że polski dostojnik Jan Prawda, sędzia gostyński oraz właściciel Szczawina i Trąbek, oddał młodzieńcowi rękę swej córki. Małżeństwo okazało szczęśliwe i Andreas doczekał się trzech synów, którzy przyjęli herb dziadka Prawdzie i nazwiska od odziedziczonych miejscowości: Łabiszyn, Szczawin i Golczewo. Drugi syn Andreasa Jan odziedziczył Golczewo i stał się protoplastą rodziny Golczów (von der Goltzów).

Komentarz

Rodowa legenda o Andreasie Dienheimie powstała na przełomie XVII i XVIII w., kiedy przedstawiciele rodziny von der Goltz piastowali w Rzeczypospolitej wysokie funkcje, m.in. starostów wałeckich. Ciesząc się statusem polskiej szlachty, pragnęli podkreślić swoje odwieczne związki z państwem polskim, co zapewne było głównym powodem powstania tej legendy. Co ciekawe, żyjący w XIX w. autor monografii rodzinnej, baron Friedrich von der Goltz, był przekonany o prawdziwości tej przypowieści. Wskazywał na zapisy w piętnastowiecznych księgach grodzkich Poznania, Gniezna i Pyzdr, w których występowały osady o nazwach: Golce Góra, Goltze, Golczewicze, Golczewo, Gulczewko. Miałyby one należeć do posiadłości średniowiecznych Golczów, czego jednak żadne źródła nie potwierdzają. Według Friedricha von der Goltza w XIX stuleciu w Sieradzkiem żyła szlachecka rodzina Golczów, która pieczętowała się herbem Prawdzie. Autor monografii przyznał jednak, że nie sposób udowodnić związków tej szlachty z von der Goltzami.

Osiemnastowieczni Golczewie uwierzyli w legendę o Andreasie von Dienheimie i z tego powodu zmienili wygląd rodowego herbu. Po jego prawej stronie znajdowała się tradycyjna krokiew z liliami Burbonów, drugą zaś połowę godła stanowił odtąd polski herb Prawdzie z lwem dzierżącym metalowy krążek zwany „prawdą".

O założenia Drawenburga przez Golczów - 2

Ponad tysiąc lat temu nad południowym brzegiem Drawy wznosił się zamek otoczony wałami i głęboką fosą. Warownia położona była na pustkowiu, które odwiedzali z rzadka jedynie słowiańscy rybacy. W towarzystwie wiernej służki mieszkała tam gocka księżniczka Mechtehilda, podczas gdy jej lud opuścił te strony, udając się na południe Europy. Dziewczyna była bardzo piękna i miała długie włosy o złotym kolorze. Po tym jak zły szaman rzucił na nią urok, musiała przez setki lat tkwić w warowni nad Drawą. Co sto lat, wiosną przybywali tam rycerze z bliższych i dalszych stron, żeby podjąć próbę uwolnienia księżniczki od złego zaklęcia. Ten, który to uczyni, miał pojąć ją za żonę i tym samym stać się panem całej okolicy. Śmiałek musiał jedynie zdjąć z palca księżniczki pierścień w taki sposób, żeby nie sprawić jej bólu. Nie było to łatwe, gdyż pierścień zdawał się być wrośnięty w delikatny palec. Bardzo wielu rycerzy nie sprostało temu zadaniu, zaś zrozpaczona Mechtehilda musiała czekać kolejne sto lat na wybawcę.

O świcie, kiedy znowu nadszedł dzień próby, księżniczka udała się nad Drawę i gorzko zapłakała. Trzeba też dodać, że Mechtehilda spętana była niewidzialnymi złotymi łańcuchami, które pobrzękiwały złowrogo, kiedy chodziła po okolicy. Do zasmuconej dziewczyny podpłynęła mała rybka, a wiedzieć trzeba, że w tym starożytnym czasie ryby rozumiały jeszcze ludzką mowę. Kiedy ryba spytała młodą kobietę, dlaczego płacze, Mechtehilda odrzekła: „Jestem zrozpaczona, gdyż już tak długo daremnie czekam na uwolnienie". „A w jaki sposób można cię uczynić wolną?" - spytała zaciekawiona ryba. „Nie wolno mi zdradzać tej tajemnicy ludziom, ale ty jesteś przecież tylko małą rybką. Kiedy wyciągam dłoń na powitanie, rycerz powinien pocałować mój pierścień, wtedy czar zniknie. Żaden z nich jednak nie wpadł na ten pomysł. Całują moją dłoń, a później mocują się z pierścieniem i odchodzą z niczym." Po tych słowach ryba podpłynęła bliżej, przyglądając się pierścieniowi, który lśnił na ręce księżniczki. Mechtehilda dotknęła rybkę, a wtedy ta zmieniła się w młodzieńca o niebieskich oczach i blond włosach. Ten ujął szybko jej dłoń i złożył pocałunek na pierścieniu, który zsunął się z palca dziewczyny. Następnie całą okolicą wstrząsnął wielki huk. To niewidzialne łańcuchy wpadły do wody, uwalniając księżniczkę. Młodzieniec, który miał na imię Arnold, pochwycił pierścień i dostrzegł, że widnieje na nim herb, przedstawiający złamany oszczep na czerwonym polu. Odtąd symbol ten stał się godłem jasnowłosego rycerza i jego potomków. Po poślubieniu Mechtehildy, Arnold stał się właścicielem zamku i okolicznych ziem. Młoda para dziękując Bogu za swe szczęście, wzniosła nad Drawą kościółek, wokół którego wkrótce osiedlili się ludzie, a po kilku latach powstawało nowe miasto nazywane Drawenburgiem (Zamek nad Drawą).

Dawne zamczysko legło w gruzach, a ślady jego wałów do dziś możemy odszukać na wschód od miasta. W pobliżu tego grodziska, znajduje się miejsce, gdzie woda Drawy jest szczególnie czysta. Wczesną wiosną można tam dosłyszeć stłumione pobrzękiwanie zatopionych złotych łańcuchów.

Komentarz

Powyższą legendę oparłem na motywach przypowieści, którą opublikował w 1929 r. w czasopiśmie „Dramburger Heimat Kalender" Georg Küssel, nauczyciel z Wierzchowa i badacz regionalnych legend. Oryginalna wersja tej baśni miała charakter nacjonalistyczny i zawierała wątki wskazujące na wyższość germańskiej kultury w stosunku do słowiańskiej. Usunąłem te elementy. Arnold von der Goltz był postacią historyczną, którą wymieniono w 1297 r. w dokumencie lokacyjnym Dramburga (Drawenburga, dziś Drawsko Pomorskie) jako zasadźcę i pierwszego sołtysa. Golczowie pojawili się na Pomorzu na przełomie XIII i XIV w. w Nowej Marchii, a kilkadziesiąt lat później odnotowano ich obecność na ziemi wałeckiej.

Duchy w pałacu w Kłębowcu - 3

Działo się to letnią porą w latach pięćdziesiątych XX w. Pewien mieszkaniec Kłębowca (niem. Klausdorf) wracał pieszo z Wałcza, gdyż nie zdążył na ostatni pociąg. Wieczór był bardzo ciepły, więc mężczyzna dziarsko maszerował, wypatrując świateł rodzinnej wioski. Było już bardzo ciemno, kiedy minął pierwsze zabudowania i most na Kłębowiance. Ponieważ mieszkał w zachodniej części wsi, skrócił sobie drogę, idąc przez park położony nieopodal pałacu. Wtedy dostrzegł światło w otworach okiennych pałacowej ruiny. Światło nie było jaskrawe, lecz bardzo wyraźne. Zaskoczony mężczyzna stanął jak wryty i próbował znaleźć racjonalne wytłumaczenie niecodziennego zjawiska. Nagle zjeżyły mu się włosy na głowie, gdyż w oknie dostrzegł postać wysokiego starca w czarnym stroju, który na rękach trzymał dziecko odziane w jaskrawobiałe szaty. Postać staromodnie ubranego upiora otoczona była jasną poświatą. Po kilkunastu sekundach zjawa zniknęła, więc przerażony mężczyzna rzucił się biegiem w kierunku swojego domu. Następnego dnia, kiedy już ochłonął po tej nocnej przygodzie, opowiadał przyjaciołom, że to samo światło widział kątem oka na kościelnym dziedzińcu, lecz bał się spojrzeć w tamtym kierunku. Ktoś przypomniał sobie wtedy opowieści o tunelu, który miał łączyć pałac z kościelnym dziedzińcem i cmentarzem ewangelickim.

Komentarz

O duchach pojawiających się w komnatach kłębowieckiego pałacu napisała już w swoich wspomnieniach pisarka Tekla von Gumpert, która mieszkała w Kłębowcu w latach trzydziestych XIX w. Wspominała, że ówcześni mieszkańcy wsi opowiadali historie o pałacowych zjawach, które usłyszeli od swoich dziadków i pradziadków. Upiorne historie opowiadano też w polskim Kłębowcu po 1945 r. Wtedy też powstała legenda o tunelu, który miałby łączyć pałacowe piwnice z kościołem oraz z cmentarzem ewangelickim. Ponieważ nie zachowały się szczegóły legend o pałacowych duchach, wymyśliłem opowieść o spotkaniu ze zjawą z dzieckiem na ręku. Postać ubranego na czarno upiora nawiązuje do jednego z dawnych właścicieli pałacu Johanna von Unruha i jego zmarłej córeczki. Oboje są pochowani na cmentarzu ewangelickim w Kłębowcu.

Jak Gołcz z Kłębowca pod Wiedniem wojował - 4

W 1620 r. we dworze w Kłębowcu przyszedł na świat Joachim Rüdiger von der Goltz, którego czekała wielka sława i kariera wojskowa. Dał się poznać jako doświadczony wódz na wielu wojnach, które pustoszyły ówczesną Europę. W 1683 r. leciwy feldmarszałek Joachim Rüdiger von der Goltz był głównodowodzącym armii księstwa Saksonii i na czele ośmiotysięcznego korpusu wojsk saskich wyruszył na odsiecz obleganego przez Turków Wiednia. Tam połączył się z siłami państw niemieckich i wojskami Rzeczypospolitej, które pod Wiedeń przywiódł król Jan III Sobieski. Na krótko przed ostatecznym uderzeniem na oblegających miasto Turków Joachim Rüdiger wypowiedział błyskotliwe słowa, które sprawiły, że przeszedł do legendy. Zwołano naradę, podczas której rozważano, czy warto atakować Turków wieczorem, czy też zaczekać do rana. Poszczególni wodzowie wypowiadali się na ten temat. Gdy zapytano o zdanie bardzo doświadczonego von der Goltza, ten odpowiedział: „Jestem już starym człowiekiem i dzisiejszą noc chcę spędzić w wygodnej kwaterze w Wiedniu!" Podobne zdanie mieli król Jan III Sobieski i dowódca wojsk bawarskich Jan Fryderyk Waldeck. Turcy zostali więc pobici jeszcze tego samego dnia.

Komentarz

Powyższa opowieść niemal w całości odpowiada faktom historycznym. Jedynie relacja z przebiegu narady ma charakter legendarnej anegdoty, chociaż nie można wykluczyć, że epizod ten miał miejsce w rzeczywistości. Opisał go John Stoye w wydanym w 2006 r. w Nowym Yorku dziele The Siege of Vienna: The Last Great Trial Between Cross & Crescent.

Rycerze-rabusie z Karsiboru - 5

Przed setkami lat na wzgórzu sąsiadującym ze wsią Karsibór (niem. Kessburg) wznosił się kamienny zamek, który cieszył się złą sławą. Należał bowiem do dwóch braci, którzy parali się zbójeckim rzemiosłem. Napadali na kupieckie karawany i najeżdżali sąsiednie posiadłości. Rabowali biednych i bogatych, nie cofając się nawet przed zbrodnią zabójstwa. Wieść niosła, że raubritterzy zgromadzili ogromne skarby, które ukryli w sobie tylko wiadomym miejscu. Rycerze z Karsiboru za nic mieli ostrzeżenia i groźby starosty wałeckiego. Siedzieli w swym zamku ufni w siłę jego murów oraz walory obronne wzgórza otoczonego wodami Świniarki. Wreszcie miarka się przebrała i król nakazał staroście poskromić złoczyńców. Ten wezwał pod broń wolnych sołtysów, młynarzy i karczmarzy. Każdy z nich dźwigał ciężki muszkiet. Zebrała się też licznie powiatowa szlachta z pocztami zbrojnymi. Starosta zabrał na wyprawę nawet dwie armaty, które bez trudu kruszyły mury karsiborskiego zameczku. Kiedy wyłom w umocnieniach był wystarczająco szeroki, tłum uzbrojonych ludzi wtargnął do twierdzy, wycinając w pień nieliczną zamkową załogę. Zginęli też znienawidzeni rycerze-rabusie. Oszczędzono jedynie ich siostrę, której kazano iść precz. Zrozpaczona kobieta, nie chcąc znosić dalszych upokorzeń, zakończyła swój żywot, rzucając się z zamkowych murów. Zwycięzcy pragnęli zagarnąć owiane legendą skarby. Przeszukano więc każdy kąt zbójeckiego gniazda, ale niczego nie znaleziono. Wtedy rozeźlony starosta nakazał zrównać z ziemią starą twierdzę.

Mijały dziesięciolecia, a wzgórze zamkowe nadal cieszyło się złą sławą. Mieszkańcy Karsiboru widywali tam nocą lub szarym świtem kobiecą postać, która przechadzała się po wzgórzu. Mówiono, że to upiór samobójczyni, strzegący skarbów zgromadzonych przez braci-rabusiów. Opowiadano, że bogactwa ukryte są w tunelu znajdującym się pod karsiborskim wzgórzem. Jeden z mieszkańców wsi odnalazł podobno to tajemne przejście, lecz nie zdobył skarbów. Kiedy próbował wejść do tunelu, ujrzał coś przerażającego i uciekł. Do końca życia nie chciał o tym mówić, a na łożu śmierci zmusił swych synów do przysięgi, że nigdy nie zbliżą się do przeklętego wzgórza.

Komentarz

Powyższą legendę skonstruowałem na bazie przypowieści krążących w międzywojennym Kessburgu. Były one związane z wczesnośredniowiecznym grodziskiem i zostały opisane w 1927 r. przez Sandta w artykule Die Ringwälle des Kreises Deutsch Krone opublikowanym w czasopiśmie „Grenzmärkische Heimatblätter". Według tych przekazów we wnętrzu góry miały być ukryte skarby. Rzekomo znajdowało się tam podziemne przejście, na które natrafił niegdyś ciekawski mieszkaniec Karsiboru, który za pomocą długiego drąga przeszukiwał wzgórze. Nie odważył się jednak wejść do środka. Popłoch wśród dawnych mieszkańców wzbudzać miała tajemnicza postać kobiety, która nocą i o szarym świcie chodziła w tę i z powrotem po wzgórzu. Konstruując legendę wykorzystałem te mity i nawiązałem do autentycznych wydarzeń, które miały miejsce w XVI w. w północnej części dawnego powiatu wałeckiego, gdzie książę pomorski zdobył i zburzył siedzibę rycerzy rabusiów z rodziny von Manteufflów-Popielewskich.

Zjawy w karsiborskim pałacu - 6

Wzniesiony na początku XX w. pałac w Karsiborze kryje wiele tajemnic. Wieść niesie, że pojawia się tam duch małej dziewczynki. Osoby schodzące po starych drewnianych schodach do piwnicy, opowiadają ze zgrozą, że za każdym razem słyszą za sobą stąpanie małego dziecka.

Pewnego wieczora w jednym z mieszkań, które urządzono w starym pałacu, babcia kąpała w wannie wnuczkę. Kobieta zostawiła dziecko na dwie minuty. Kiedy wróciła do łazienki, wnuczka płaczliwym głosem powiedziała, żeby babcia więcej nie wychodziła, gdyż jakaś dziewczynka w staromodnym stroju zabierała jej zabawki.

Niektórzy mieszkańcy pałacu opowiadali, że o zmroku w końcu długiego korytarza widywali ponurą postać ducha, który czaił się w mroku. Innym razem podczas wspólnego grillowania grupa osób siedziała przed pałacem do późnych godzin wieczornych. Nagle na ganku pojawiła się postać siwego mężczyzny ubrana w czarny staromodny strój. Zjawa spoglądała na grillujących z obojętnym wyrazem twarzy i spokojnie paliła fajkę.

Prawdziwy koszmar przeżyła kobieta, która przeprowadziła gruntowny remont swojego pałacowego mieszkania. Po wyczerpującym dniu położyła się do łóżka i natychmiast zasnęła. Obudziło ją nagłe uczucie niepokoju, a chwilę potem ogarnął ją paniczny strach, gdyż charakterystyczne wygięcie materaca wskazywało, że ktoś usiadł na łóżku obok niej. Kobieta krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się w stronę włącznika światła. Nie spała już do rana i nie zgasiła światła. Dwie następne noce postanowiła spędzić w Wałczu u znajomych. Mówiono jej później, że remontując pokoje, naruszyła przebieg ciągów komunikacyjnych, co wprawiło w konsternację pałacową zjawę.

Komentarz

Opowieści o pałacowych duchach krążą do dziś wśród mieszkańców karsiborskiego pałacu. Gdy uświadomimy sobie, że czteroletnia wnuczka dawnego właściciela i fundatora pałacu Kurta Bernutha zmarła w 1937 r., to jeden z opisanych powyżej epizodów nabierze nowego wyrazu.

Mistrz Paul z Górnicy - 7

Na początku XVI w. we wsi Wysoki Kamień (niem. Hohenstein, dziś Górnica) żył bardzo zdolny rzeźbiarz Paul Banditt. Na zlecenie Golczów - patronów miejscowego kościoła - wykonał cały wystrój górnickiej świątyni. Mieszkańcy wsi, udając się na nabożeństwo, z osłupieniem wpatrywali się w misternie rzeźbione elementy nastawy ołtarzowej i ambony. Paul Banditt nie ukończył jednak swej pracy, gdyż pewnego dnia słuch o nim zaginął. Był osobą bardzo skrytą, stroniącą od ludzkiego towarzystwa. Żył samotnie na skraju wsi, więc nie od razu zauważono jego zniknięcie. Kiedy przez tydzień nie pojawiał się w kościele, a z komina jego domu nie uchodził dym, zaniepokojeni sąsiedzi weszli do chałupy rzeźbiarza, lecz izby były puste. Ponieważ w domu nie było rzeczy artysty, uznano, że musiał wyjechać bez pożegnania, co nikogo specjalnie nie dziwiło.

Minął rok i w miasteczku Levocza, leżącym w dalekiej Słowacji, pojawił się rzeźbiarz, który miał na imię Paul. Kiedy dostrzeżono jego niezwykły talent posypały się zlecenia. Do najwybitniejszych jego dzieł należał ołtarz w kościele św. Jakuba w Levoczy. Artysta cieszył się wielką sławą, ale ponieważ nikomu nie zdradził swego nazwiska, nazywano go Mistrzem Paulem lub Pawłem z Levoczy. Paul żył w dostatku i pracował na Słowacji przez wiele lat, ciesząc się zasłużoną sławą. Jednak wciąż dręczyły go wyrzuty sumienia w związku z porzuconą pracą nad wystrojem kościółka w Górnicy. Wreszcie, kiedy zrozumiał, że już niewiele życia mu pozostało, opuścił nagle Levoczę, nie żegnając się z nikim. Do dziś nikt w tym mieście nie wie, skąd przybył słynny mistrz i dokąd odjechał.

Tymczasem Paul Banditt wrócił do swojej rozsypującej się chałupy w Górnicy. Udał się do kościoła, żeby podarować miejscowemu pastorowi srebrny kielich i patenę. Dokończył też prace nad wystrojem świątyni. Teraz jego sumienie było spokojne, więc mógł umrzeć w rodzinnych stronach. Pochowano go w 1540 r. na starym cmentarzu przykościelnym w Górnicy.

Komentarz

Mistrz Paweł z Levoczy jest postacią historyczną, lecz nie miał on nic wspólnego z Górnicą. Żył na przełomie XV i XVI, więc nie mógł się urodzić w Górnicy, którą Golczowie założyli dopiero w drugiej połowie XVI w. Nieprawdziwa jest też informacja, że Paul Banditt podarował górnickiemu kościołowi kielich i patenę, gdyż były to przedmioty ufundowane przez dawnych właścicieli wsi: Arnolda Kaspara i Joachima Rüdigera Golczów.

Legendę o rzeźbiarzu Paulu Banditcie opowiedział międzywojenny nauczyciel z Górnicy, który nosił to samo nazwisko i imię. Twierdził też z przekonaniem, że żyjący na początku XVI w. Paul Banditt był jego przodkiem. Oryginalny wystrój kościoła istniał jeszcze w okresie międzywojennym, lecz górnickim rzeźbom daleko było do słynnych arcydzieł Mistrza Pawła z Levoczy. Ponadto ołtarz i ambona (dziś znajdują się w kościele w Jabłonowie) powstały dopiero pod koniec XVII lub na początku XVIII w.

Góra Kościelna koło Gole - 8

Szosę z Gole do Zdbic przecina strumień o nazwie Zdrój (niem. Drogenfliess). Znajduje się tam most, przed którym, po południowej stronie szosy wznosi się zalesione dziś wzgórze, które do 1945 r. nazywano Kirchbergiem, czyli Górą Kościelną. W XVI stuleciu szlachta i starostowie z Wałcza poczęli sprowadzać osadników z sąsiednich Nowej Marchii i Pomorza, obiecując im lepsze życie w nowo zakładanych wsiach w powiecie wałeckim. Karczowano lasy, a uderzenia toporów słychać było nad Dobrzycą oraz na wysokim brzegu jeziora Zdbiczno. Tam, gdzie powstawały Golce (niem. Neugoltz) i starościńskie Zdbice (niem. Stabitz), nie było jeszcze kościołów, dlatego osadnicy chodzili kilka kilometrów na wzgórze położone między jeziorami Dobre i Zdbiczno, gdzie wznosiła się stara kaplica. Nikt nie pamiętał, kiedy ją zbudowano. Na ścianach widniały wizerunki katolickich świętych, a na wieży wisiał dzwon, który wyróżniał się wyjątkowym brzmieniem. Skromną świątynią opiekowała się stara kobieta, która mieszkała w leśnej chałupie. Tymczasem osadnicy w Golcach i Zdbicach byli zwolennikami nowego wyznania. Odwiedzali ich wędrowni duchowni protestanccy, którzy nauczali w zrozumiałym narodowym języku.

Pewnego dnia za poduszczeniem jednego z tych kaznodziei przed katolicką kaplicą zebrał się tłum chłopów. Kilku z nich nie zważając na lament starej kobiety, wtargnęło do kościółka i zerwało ze ścian obrazy świętych, które były dla nich wyrazem świętokradztwa. Ułożono je na przygotowanym wcześniej stosie drewna i podłożono ogień. Starą kobietę przepędzono, nie szczędząc jej kuksańców. Stara wypowiedziała jakieś zaklęcie po łacinie, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Teraz można było modlić się zgodnie z kanonami nowej wiary. Zadowoleni osadnicy powrócili do swych chałup i szykowali się do snu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Jednak o północy wszyscy zerwali się z łóżek i wybiegli przed chaty. Ziemia drżała od straszliwego grzmotu i rumoru, który dobiegał od strony wzgórza z kaplicą. Słychać było przez chwilę żałosne bicie dzwonu. Dopiero o świcie pierwsi śmiałkowie dotarli do miejsca, gdzie stała stara kaplica. Zdumieni stwierdzili, że świątynia zapadła się pod ziemię.

Odtąd miejscowi ludzie z trwogą omijali to miejsce. Powiadano też, że każdego roku w południe w dzień św. Jana można było usłyszeć głuche bicie dzwonu dobiegające z głębi Kościelnej Góry, gdyż odtąd tak nazywano to miejsce.

Komentarz

Dobrno (niem. Daber) to nieistniejąca dziś wieś, która zaznaczona była jeszcze na dziewiętnastowiecznych mapach. Do drugiej połowy XIX w. był tam też kościół, który nie dotrwał do naszych czasów. Według legendy opowiadanej przez międzywojennych mieszkańców Zdbic, na Górze Kościelnej wzniesiono kaplicę już w 1512 r. Według tego samego przekazu świątynię tę mieli odebrać katolikom protestanci. Ten regionalny mit skomponowałem z motywem kilku pomorskich legend dotyczących miejsc, które nosiły nazwę Kirchbergów.

Legenda o białej damie z Rudek - 9

Doktor praw Waldemar Grabs von Haugsdorf z mieszanymi uczuciami obejmował w zarząd ordynację w Iłowcu (niem. Polnische Fuhlbeck), którą zakupił niegdyś jego krewny. Sytuacja gospodarcza tego majątku była zła. Waldemar wraz z żoną Gabrielą i jej młodszą siostrą Zofią przeprowadził się z Berlina do pałacu na stawem młyńskim w Iłowcu. Nie posiadał wykształcenia rolniczego, nie znał się też na gospodarce leśnej, ale liczył na fachowość dzierżawców oraz urzędników zatrudnionych w majoracie. Szybko się jednak przekonał, że wziął na barki zadanie przekraczające jego siły. Kryzys gospodarczy pogłębiał się po zakończeniu wojny zwanej Wielką, co zmusiło doktora do stopniowego wyprzedawania posiadłości. Tymczasem Zofia bardzo dobrze przyjęła przeprowadzkę i była szczęśliwa. Pasjonowała się jeździectwem i uwielbiała poznawać piękną okolicę, galopując po lasach, polach i bezdrożach. Mieszkańcy okolicznych miejscowości, osad i folwarków przyzwyczaili się do widoku galopującej na białym koniu kuzynki ordynata Waldemara. Pozdrawiali ją serdecznie pracujący w polu chłopi i drwale ścinający drzewa w rozległych lasach.

Pewnego wieczora Zofia wracała z przejażdżki konnej z Kolna. Ponieważ nadchodziła burza i robiło się coraz ciemniej, popędzała konia, żeby zdążyć przed ulewą. Kiedy wjechała między zabudowania Rudek, oślepił ją blask pioruna, który uderzył w jedno z parkowych drzew. Przerażony koń stanął dęba...

Gabriela widziała zbliżające się granatowe chmury i z niepokojem spoglądała w kierunku bramy folwarku, mając nadzieję zobaczyć tam wkrótce Zofię kłusującą na jej ulubionym wierzchowcu. Wreszcie odetchnęła z ulgą, gdyż dostrzegła siostrę. Zofia powitała ją promiennym uśmiechem i powiedziała, że musi odprowadzić zmęczonego konia do stajni. Dorzuciła też dziwne zdanie: „Nie martw się o mnie, jest mi naprawdę dobrze". Potem zniknęła w stajni, a na pałacowy dziedziniec zajechała z głośnym turkotem dwukółka Alexandra von Hartmanna - właściciela majątku w Rudkach i przyjaciela Grabsów von Haugsdorfów.

Starszy mężczyzna zalany był łzami. „Co się stało?" - zapytała Gabriela, bojąc się jednocześnie odpowiedzi, którą zaraz usłyszy. „Nieszczęście, Zofia spadła z konia i uderzyła głową w wielki kamień! Leży w naszym pałacu." - odrzekł mężczyzna, nie patrząc jej w oczy. „Co ty pleciesz?! Przecież ona jest w stajni!" - rzuciła w odpowiedzi i puściła się biegiem w kierunku budowli, w której przed chwilą zniknęła siostra. „Zofia! Zofia!" - krzyczała rozpaczliwie, ale nikt jej nie odpowiadał. Stajnia była pusta.

Ubraną w piękną białą suknię Zofię pochowano w grobowcu rodzinnym nad jeziorem młyńskim. Waldemar i Gabriela sprzedali posiadłość i wrócili do Berlina. Po kilku latach rozeszli się. Waldemar zginął tragicznie w wypadku w Berlinie w wieku zaledwie 37 lat.

Mijały lata i powoli zapominano o tragicznej śmierci młodej dziewczyny. Jednak gajowi z nadleśnictwa w Haugsdorfie zaklinali się, że nocą widywali kobietę w białej sukni, która prowadziła konia za uzdę, przechadzając się nieśpiesznym krokiem wzdłuż brzegu stawu młyńskiego. Mijała potem pałacowy dziedziniec i zawsze znikała w stajni. Polscy mieszkańcy Rudek widywali białą damę wieczorami, kiedy kłusowała przez mostek nad strumieniem Przyłęg.

Komentarz

Legendę opisałem na bazie opowieści, krążącej w dzisiejszych Rudkach, o tragicznej śmierci córki właściciela majątku w Iłowcu. Postacie Gabrieli i Waldemara Grabsów von Haugsdorfów oraz Alexandra von Hartmanna są prawdziwe, natomiast Zofię wymyśliłem na potrzeby tej legendy. W zrujnowanym dziś mauzoleum właścicieli Iłowca znajdował się sarkofag ze zwłokami dziewczyny pochowanej w białej sukni. Nie wiemy, kim była i w jakich okolicznościach zmarła. Urodziła się w 1906 r. Musiała być członkiem rodziny Grabsów von Haugsdorfów, skoro pochowano ją w rodzinnym grobowcu.

Wyleczona rana w Rudkach - 10

Kazimierz mieszkał przy szosie na wschód od wsi Rudki (niem. Hoffstadt). Mówił z wyraźnym kresowym akcentem, gdyż pochodził znad wschodniej granicy II Rzeczypospolitej. Pewnego dnia jego sąsiad Piotr pracował na tzw. łąkach. Kazimierz zauważył wtedy siniejącą ranę na jego nodze. „Co tam masz na nodze?" - zapytał. „Nie wiem. Chyba się kiedyś ukłułem. Mam to od lat. Ta rana pojawiła się na robotach w Niemczech. Mieszkaliśmy tam w brudnych barakach"- wyjaśniał Piotr - „Paprało się to potem i nie można było wyleczyć". Kazimierz zaproponował, że wyleczy tę ranę. Szczegółowo poinformował Piotra, co ma robić przez następne dni. Kazał mu przychodzić do siebie każdego dnia przed wschodem słońca i przynosić źródlaną wodę. Nie było z tym kłopotów, gdyż na pobliskiej łące wybiło źródło. Woda płynęła tam o każdej porze roku i nie zamarzała zimą. Kiedy Piotr przyszedł następnego dnia z wodą, Kazimierz dał mu kolejne instrukcje: „Jak będziesz do mnie szedł o świcie z wodą, możesz rozmawiać z kim chcesz, ale podczas powrotnej drogi nie odzywaj się do nikogo, aż dotrzesz do swojej chałupy". W domu Piotr mógł powiedzieć jedynie „Pochwalony Jezus Chrystus" i nic więcej. Milczał więc przez cały dzień. Trwało to kilka dni. Żona bardzo martwiła się. „Co on mu tam dał?"- zastanawiała się. Podczas porannych wizyt Kazimierz przykładał do rany jakieś rośliny i przemywał ją źródlaną wodą. Coś tam mruczał pod nosem. Może to były modlitwy, a może inne zaklęcia. Po tygodniu rana zupełnie znikła. Zostało tylko niewielkie sine znamię. Kazimierz stanowczo odmawiał wzięcia zapłaty. Mówił, że otrzymał taki dar po to, żeby pomagać ludziom.

Komentarz

Opisałem na podstawie autentycznej relacji starszej mieszkanki Rudek, córki Piotra. Kazimierz był moim dalekim kuzynem, nasi wspólni przodkowie, żyli w XVIII w. we wsi Macioszyce na Nowogródczyźnie.

Dobra henrykowskich Golczów

Golczowie pojawili się na terenach staropolskiego województwa wałeckiego już w drugiej połowie XIV w., kiedy to na mocy przywileju otrzymanego od joannitów otrzymali znaczne obszary ziemi obejmujące późniejsze posiadłości rzepowsko-siemczyńską oraz broczyńską. Stosowny przywilej wystawił mistrz zakonu joannitów Hermann von Wereberge, a jego beneficjentami byli bracia Ludekin i Georg Golczowie. Północna część golczańskich dóbr ma więc średniowieczną metrykę. Jej właścicieli nazywam henrykowskimi Gołczami, nawiązując do największej wsi Heinrichsdorf, czyli dzisiejszego Siemczyna (w latach 1945-1947 obowiązywała nazwa Henrykowo). We wsi tej do dziś znajduje się wspaniały pałac wzniesiony na początku XVIII w. przez Henninga Berndta von der Goltza. Dobra henrykowskich Golczów obejmują następujące wsie: Siemczyno (niem. Heinrichsdorf), Rzepowo (Reppow), Wamiłęg (Warlang), Głęboczek (Winkel), Broczyno (Brotzen), Piaseczno (Blummenwerder) i Machliny (Machlin).

Jak powstał młyn w Głęboczku - 11

Głęboczek (niem. Winkel) leży na skraju posiadłości henrykowskich Golczów, tuż przy dawnej granicy z Brandenburgią. W pobliżu tej osady płynąca od wschodu Drawa zbliżała się na odległość zaledwie kilkuset metrów do jeziora Krosino. Tu jednak napotykała pasmo wzgórz, które opływała od zachodniej strony, znacznie oddalając się od jeziora. Rzeka płynęła więc najpierw na zachód, potem skręcała ostro na południe, a jeszcze później na wschód i dopiero wtedy wpadała do Krosina. Nurt Drawy był tam zawsze bardzo spokojny, jednak pewnej nocy nadeszła wielka burza i huraganowy wiatr. Poziom wody podniósł się gwałtownie, a jej powierzchnia był bardzo wzburzona. Mieszkańcy Głęboczka wybiegli z chałup, z niepokojem obserwując szalejącą rzekę. Kobiety pakowały skromny dobytek w tobołki i przeczuwając nadchodzącą katastrofę, gorąco namawiały swych mężów do ucieczki. Pomimo panujących ciemności, wiatru i zacinającego deszczu kilka rodzin ruszyło w leśną drogą w kierunku Siemczyna. Najbardziej uparci i ciekawi chłopi zostali jednak we wsi, obserwując niecodzienne zjawisko. Wkrótce zdumieni mężczyźni zobaczyli płynące od strony Rzepowa jaskrawe światła, które szybko zbliżały się do Głęboczka. Do ich uszy dobiegał też głośny ryk, przypominający nieco głośne rżenie oszalałego konia. Kiedy tajemnicze światła zbliżyły się do Głęboczka, ludzie osłupieli z przerażenia. Ich oczom ukazał się wodny potwór o końskiej głowie z nienaturalnie wykrzywionym obliczem. To on wydawał mrożący krew w żyłach ryk. Koński łeb pobłyskiwał srebrnym kolorem rtęci. Na wysokości wsi potwór nie popłynął zgodnie z nurtem rzeki na zachód, ale zerwał lewy brzeg Drawy i najkrótszą drogą rzucił się z masą uwolnionej wody w kierunku jeziora. „Powódź! Powódź!" - krzyczeli chłopi, uciekając w panice.

Nie minęła nawet godzina, a wszystko ucichło, przestał padać deszcz, umilkł wiatr, a zza chmur wyłoniły się gwiazdy. Kiedy wczesnym rankiem mieszkańcy wrócili do swych domostw, środkiem wsi nowym korytem, płynęła Drawa. Rzeka miała teraz bardzo wartki nurt i najkrótszą drogą osiągała jezioro Krosino. Kilku mądrych ludzi postanowiło wykorzystać nowo powstały spadek wody i wybudować młyn.

Komentarz

Tę regionalną legendę zapisał i opublikował w 1926 r. profesor Otto Knoop w zbiorze Volkssagen, Erzählungen und Schwänke aus dem Kreise Dramburg.

O niedźwiedziu z młyna w Głęboczku - 12

We wsi Głęboczek znajduje się wielki młyn o ryglowej konstrukcji. Przed stu, a może dwustu laty, żył tam bogaty młynarz, który miał piękną i mądrą córkę. Ówczesny młyn nie tylko mielił zboże, ale jego koła wodne napędzały prasę do wytwarzania oleju oraz piłę tartaczną. Czeladnikiem był tam ogromny niedźwiedź, który potrafił bez trudu toczyć wielkie pnie ściętych drzew i dźwigać ogromne worki z ziarnem i mąką. Młynarz był już starcem i od dawna pragnął poszukać swego następcy i zięcia jednocześnie.

Troskliwy ojciec stawiał jednak trzy warunki kandydatom do ręki pięknej córki. Po pierwsze, chłopak musiał przez jedną noc zmielić 24 łaszty zboża; po drugie, powinien być silny jak niedźwiedź oraz po trzecie, najważniejsze, miał być tak mądry jak córka młynarza.

Żaden z młynarskich czeladników nie potrafił sprostać takim wymogom. Kiedy udawali się do młyna nocą, żeby spełnić pierwszy warunek, niedźwiedź chwytał ich w pół i wyrzucał przez okno. Potłuczeni chłopcy umykali czym prędzej z Głęboczka. Bardzo martwiło to właściciela młyna.

Pewnego dnia przybył do wsi nikomu nieznany czeladnik i śmiało zapytał młynarza o możliwość podjęcia pracy. Majster nie tylko wyraził na to zgodę, ale również zaproponował przybyszowi podjęcie próby uzyskania ręki pięknej młynarzówny. Dzielny chłopak bez wahania podjął wyzwanie, chociaż słyszał już wiele o potężnym niedźwiedziu. Udał się do pobliskiego lasu i napełnił skórzany worek miodem z pszczelich barci. Potem kiedy zasiadł do kolacji i ujrzał córkę młynarza, od razu zakochał się w niej bez pamięci.

Wieczorem młodzieniec energicznie wziął się do pracy. Na pierwszy rzut oka poznać było, że doskonale opanował rzemiosło. Zanim uruchomił wszystkie mechanizmy włożył worek z miodem do pojemnika prasy olejowej. Po chwili pojawił się niedźwiedź i z głośnym rykiem rzucił się na czeladnika. Nagle zwierzę zawahało się, gdyż poczuło słodki zapach. Niedźwiedź obwąchał pojemnik prasy i odnalazł miód. Próbował dosięgnąć przysmak łapami, pochylając się coraz bardziej. Był tak zajęty tą czynnością, że nie zauważył zbliżającego się czeladnika. Mężczyzna opuścił szybko dźwignię pasy, unieruchamiając pochylonego niedźwiedzia. Zwierzę zaryczało żałośnie, a chłopak chwycił solidny kij i wygarbował mu skórę. Następnie kazał mu przysiąc, iż nigdy więcej nie będzie krzywdził młyńskich robotników, a jemu okazywać będzie zawsze należyty szacunek.

Teraz czeladnik mógł bez przeszkód pracować całą noc. Zmielił aż 36 łasztów zboża. Kiedy rankiem młynarz przyszedł i zorientował się, że tym razem niedźwiedź został poskromiony, krzyknął radośnie do córki: „To jest właściwy człowiek, silniejszy od niedźwiedzia, sprawniejszy ode mnie i mądrzejszy od ciebie!" Potem odbyło się wspaniałe wesele.

Niedźwiedź dotrzymał słowa i długie lata służył młodej parze, pracując we młynie. Od tej pory wszyscy wolni młynarze z Głęboczka w swoim rzemieślniczym herbie obok pary kół młyńskich mieli postać niedźwiedzia.

Komentarz

Opisałem na bazie legendy zawartej w zbiorze Urlicha Benzela, Pommersche Märchen und Sagen, Kallmünz 1980 r.

Zaraza w Siemczynie - 13

Budowniczy siemczyńskiego pałacu, Henning Berndt von der Goltz, był rotmistrzem w wojsku polskim i brał nawet udział w ostatniej bitwie wojsk koronnych z tatarami. Zanim powstał ten pałac, we wsi doszło do wielkiego nieszczęścia. Około 1713 r., po klęsce w bitwie pod Połtawą, przez Siemczyno przemaszerował oddział szwedzkich wojsk powracający na Pomorze. Żołnierze byli obdarci, głodni i schorowani. Okazało się, że przywlekli zarazę. Choroba atakowała coraz więcej ludzi, którzy umierali jeden po drugim. Medycy byli bezradni. Właściciel ówczesnego Siemczyna, Henning Berndt von der Goltz, w obawie przed zarażeniem, uciekł do lasu na południe od wsi, gdzie położony był folwark Kaleńsko (niem. Kalenzig). Szlachcic każdego dnia udawał się jednak na górę leżącą między Kaleńskiem a Siemczynem i przez rurę do mówienia kazał sobie zdawać sprawozdanie o liczbie zmarłych. Wzgórze to nazwano później Pestberg (Góra Zarazy). Kiedy ofiar było coraz więcej, Gołcz upadł na kolana i zaczął błagać Boga, żeby zostawił przy życiu chociaż połowę siemczyńskich poddanych. Tak też się stało. Kiedy zmarła połowa mieszkańców wsi, działanie choroby ustało. Nikt już nie umarł. Dla upamiętnienia tego zdarzenia Henning Berndt ufundował obraz wiszący w siemczyńskim kościele.

Komentarz

W taki sposób wydarzenia związane z zarazą w Siemczynie opisał baron Friedrich von der Goltz w monografii rodu: Nachrichten über die Familie der Grafen und Freihern von der Goltz, Strassburg 1885 r. Według niemieckiego historyka Paula van Niessena, właściciel Siemczyna, obawiając się o swe życie, rzeczywiście uciekł do Kaleńska i z przybywającymi do folwarku ludźmi rozmawiał tylko przez zmyślnie skonstruowaną rurę. Jego zachowanie było wprawdzie zrozumiałe, gdyż w wyniku zarazy w Siemczynie zmarła aż połowa mieszkańców wsi, jednak przesadny strach i używanie dziwacznej rury przyniosło mu wątpliwą sławę w całej okolicy. Rodzinna legenda zmieniła przestraszonego właściciela wsi w wybawcę połowy jej mieszkańców. Wizerunek Henninga Berndta został więc uratowany.

Obraz przedstawiający adorację ukrzyżowanego Jezusa przez Henninga Berndta von der Goltza; oryginał znajduje się w muzeum w Szczecinku; kopię obrazu można obejrzeć w siemczyńskim pałacu

Obraz, o którym mowa w legendzie, przechowywany jest obecnie w muzeum w Szczecinku. Na pierwszym planie przedstawiono tam umierającego na krzyżu Chrystusa, a po jego lewej stronie modlącego się Henninga Berndta. Łaciński napis umieszczony na obrazie brzmi: Upadł wielki grzesznik do stóp Jezusa, został oczyszczony ze swych grzechów, osiągnął ponownie łaskę.

Czarna księga z Siemczyna - 14

W latach sześćdziesiątych XX w. mieszkał w Siemczynie mężczyzna, który z zapałem czytał tak zwaną „czarną księgę", opisującą zaklęcia, duchy, czary i wielką moc diabła.