Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Niniejsza książka jest drugą, szerszą publikacją, której nadałem specyficzną formę "wędrówek w pięciu wymiarach".
Tym razem chcę zaprosić czytelników do wyprawy w okolice jeziora Siecino. Obszar zakreślony przez opisane przeze mnie wędrówki tworzy szeroki pas wokół wspomnianego jeziora, które leży w jego centrum.
[Ze wstępu]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Gminy Wałcz w Lubnie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wędrówki w pięciu wymiarach
opisał
STAWNO
2014
Autor:
Jarosław Leszczełowski
Korekta:
Ilona Pasiok
Fotografia na okładce:
Maciej Leszczełowski
Projekt okładki i opracowanie edytorskie:
Kazimierz Mardoń
Fragment mapy na okładce: Google
© Copyright Jarosław Leszczełowski, Stawno 2014
© Copyright Agencja Wydawniczo-Usługowa „Aljar” Alicja Leszczełowska, Stawno 2014
Na zlecenie Agencji Wydawniczo-Usługowej „Aljar”:
Wydawca
Usługi Informaryczne SWAN-IT Jarosław Leszczełowski, 78-520 Złocieniec, Stawno 50
e-mail: [email protected] kom. 502 019 607
ISBN 978-83-934957-1-9
Druk
Zakład Poligraficzny PRIMUM s. c.
05-825 Grodzisk Mazowiecki, Kozerki ul. Marsa 20
tel. 22 724 18 76, e-mail: [email protected]
J. Spis treści
Niniejsza książka jest już drugą, szerszą publikacją, której nadałem specyficzną formę „wędrówek w pięciu wymiarach”. Pierwszą była pozycja „Między Drawskiem a Złocieńcem. Pięć wędrówek w pięciu wymiarach,” wydana w 2013 r. Tym razem chcę zaprosić czytelników do wyprawy w okolice jeziora Siecino. Obszar zakreślony przez opisane przeze mnie wędrówki tworzy szeroki pas wokół wspomnianego jeziora, które leży w jego centrum. Budując w taki sposób ramy tej publikacji, udało mi się sięgnąć do dziejów kilkunastu wsi, licznych osad oraz zapomnianych starych siedzib ludzkich.
Wędrówki w pięciu wymiarach stanowią pewien sposób opowiadania o historii, którego celem jest zachęcanie czytelników do odbywania wypraw terenowych w celu odszukiwania jej dyskretnych śladów. Skąd wzięła się nazwa „wędrówki w pięciu wymiarach”? Otóż podczas moich wypraw poruszam się oczywiście w trzech wymiarach geometrycznych, wybierając mniej lub bardziej znane szlaki, drogi, ścieżki, a niekiedy również bezdroża. Podczas takich wędrówek zatrzymuję się przy obiektach, z którymi związane są ciekawe historie lub legendy. Opowiadam je czytelnikom, zapraszając ich w ten sposób w podróż w czwartym i piątym wymiarze. Czwarty to czas, czyli historia, piąty - ludzka wyobraźnia, czyli legendy. Obszar wokół jeziora Siecino roi się od interesujących obiektów, ciekawostek historycznych i dawnych legend. Te ostatnie zaliczam również to dziejów regionu, gdyż przedstawiam tylko te legendy, które były niegdyś opowiadane przez mieszkańców Pojezierza Drawskiego. Wyszukuję je w dawnych zbiorach, starych publikacjach regionalnych oraz literaturze wspomnieniowej. Opowiadam je jednak na swój sposób. Wymiana ludności, która miała miejsce na Pomorzu w 1945 roku, zredukowała do minimum pamięć o miejscowych legendach. Polacy i Niemcy zbyt krótko razem mieszkali na tej ziemi, żeby przekazać sobie wiedzę o magicznym świecie starych przypowieści i mitów. Barierę stanowił język i wielka wzajemna nieufność, a nawet wrogość. Niewielu Kresowiaków czy przesiedleńców z centralnej Polski rozumiało język niemiecki, a i znajomość polszczyzny wśród Niemców była znikoma, dlatego też świat dawnych regionalnych legend odjechał z transportami kolejowymi na zachód, gdzie
Wstęp
- oderwany od pomorskich wzgórz, jezior, lasów, kościółków i domostw -bardzo wyblakł.
Na szczęście legendy nie umierają tak łatwo. Nawet te zapomniane łatwo mogą powrócić do życia. Potrzeba tylko trochę dobrej woli i ludzkiego zainteresowania.
Obszar objęty niniejszą publikacją
Obszar objęty niniejszą publikacją
Pierwszą wędrówkę rozpoczniemy na północnym skraju Złocieńca. W tej miejscowości zakończy się również ostatnia wyprawa, co pozwoli nam wyraźnie zakreślić ramy niniejszej książki. O samym mieście nie będą opowiadał wiele, gdyż o jego dziejom poświęciłem już cztery książki1. Ponadto, m.in. dzięki pa-sjonackiej działalności międzywojennego nauczyciela - Antona Hellera, świat złocienieckich legend jest tak bardzo bogaty, że jego opis zasługuje na odrębną publikację.
Punktem startowym naszej wędrówki będzie północna dzielnica Złocieńca nazywana niegdyś Burgsiedlung, czyli Osiedle Zamkowe. Wbrew pozorom nazwa ta nie miała związku z zamkiem Falkenburg o średniowiecznym rodowodzie, lecz ze wzniesionym w latach trzydziestych XX w. nazistowskim Ordens-burgiem (dosłowne tłumaczenie „zamek zakonny”) nad Krosinem (dziś Budów lub popularnie - Budowo)2. Burgsiedlung było osiedlem mieszkalnym dla kilkuset robotników pracujących przy budowie tego monumentalnego obiektu. Miało ono niegdyś własną pocztę, administrację i przedszkole, a do Ordens-burga nad Krosinem kursował codziennie autobus. W niemieckiej literaturze wspomnieniowej określano je niekiedy jako osiedle partyjne, gdyż ordensburgi były wielkimi ośrodkami kształcenia młodych kadr nazistowskiej partii NSDAP.
Wytyczono tam kilka ulic, których nazwy nawiązywały do początków „zwycięskiego marszu” faszystowskich Niemiec. Osoby interesujące się historią z pewnością wiedzą, że na mocy traktatu w Monachium z 27 wrze-
Osiedle Gronowskie/Burgsiedlung - stan obecny
śnia 1938 r. pod naciskiem Hitlera mocarstwa europejskie skłoniły ówczesną Czechosłowację do poważnych ustępstw terytorialnych na rzecz Niemiec. III
Rzesza zagarnęła wtedy terytorium
Budowskie wieże-kominy, najbardziej charakterystyczne budowle Ordensburga nad Krosinem Fot. Romuald Szwarc
Sudetów, w obrębie którego znajdował się kraj o niemieckiej nazwie Eger (po czesku Cheb). Na cześć tego hitlerowskiego triumfu nazwom ulic na Osiedlu Zamkowym nadano następujące brzmienie: Egerstrasse (dziś Jasna) i Sudetenplatz (dziś plac Walki Młodych). Pozostałe dwie dawne nazwy ulic tego osiedla upamiętniały inną aneksję. 12 marca 1938 r. do Austrii wkroczyły wojska hitlerowskie i włączyły to państwo do III Rzeszy jako tak zwaną Marchię Wschodnią (Ostmark). Nazwa ta zastąpiła niewygodne miano Austria. Właśnie dlatego dzisiejsza ulica Boczna nazywała się ulicą Marchii Wschodniej/Ostmarkstrasse, a ulica Równa - Linzstrasse. Ta druga nazwa pochodziła od austriackiego miasta Linz, w którym wybuchły w 1934 r. tak zwane „walki lutowe”. W wyniku tej małej wojny domowej autorytarny rząd Austrii rozbił bojówki partii socjaldemokratycznej.
Być- może nazwa ulicy nawiązywała nie tylko do „Anschlussu” Austrii lecz również do tych wydarzeń.
Siecińskie Piaskowisko
Pójdziemy teraz wzdłuż ulicy Gronowskiej w kierunku północno-zachodnim. Po opuszczeniu osiedla wejdziemy w piękny las, który będzie nam towarzyszył niemal do samego Gronowa. Jak się okazuje, bór ten jest pełen zagadkowych miejsc. Historycznie składał się z trzech kompleksów leśnych. Południowa część, ciągnąca się aż do Jeziora Młodego (Jugfernsee, J. Syren) i otulająca jezioro Piaski (Pierwsze, dawniej Sandkutz See), należała do miasta Złocieniec (dawniej Falkenburg) i nosiła nazwę Siecińskiego Piaskowi-ska (Zetziner Sandung). Las ten został założony w dziewiętnastym wieku na piaszczystym terenie staraniem złocienieckiego burmistrza. Być może dlatego stykające się z nim piękne jezioro Perełka (Leśniówek) do 1945 r. nosiło nazwę Burmistrzowskiego (Buergermeister See). Druga część kompleksu leśnego rozciągała się na wschód od szosy i należała do wielkiego majątku ziemskiego rodziny von Knebel-Doeberitz z Darskowa. Bór ten nosił nazwę Friedrichdorfer Forst, czyli Darskowski Las. Natomiast na północ od jezior Perełka i Kleszczno znajdował się trzeci kompleks leśny, którego historyczna nazwa brzmiała Hakenort, a dzisiejsza - Orli Las.
Lasy na północny zachód od Złocieńca od wieków owiane były mgiełką tajemnic. Opowiadano o nich wiele legend, a mieszkańcy okolic obawiali się zapuszczać tam po zmroku, gdyż między drzewami kryły się złowrogie zjawy o potężnej nadprzyrodzonej mocy. Jedna z takich opowieści dotyczyła zdolności niektórych ludzi do widzenia duchów i nieziemskich zjawisk w sylwestrową noc. Legendę o niesamowitych wydarzeniach, które rozegrały się właśnie na leśnej drodze ze Złocieńca do Gronowa, zawarł w swoim zbiorku Otto Knoop3. Ponieważ do tej publikacji będę sięgał wielokrotnie, dodam, że jej współautorem był złocieniecki nauczyciel Anton Heller. Profesor Knoop żył w latach 1853-1931 i był niestrudzonym badaczem kultury Pomorza i Wielkopolski. Jako etnograf i folklorysta większość swej działalności poświęcił badaniu lokalnych tradycji, legend, mitów i bajek. Legendę ze wspomnianego zbiorku pozwoliłem sobie nieco rozbudować i w taki sposób powstałą wersję przedstawiam poniżej:
Jasnowidz sylwestrową nocą4
Działo się to przez wieloma laty, w śnieżną sylwestrową noc. Pewien kołodziej z Gronowa zaprosił do siebie do domu młodego ucznia krawieckiego ze Złocieńca, chcąc, żeby ten sympatyczny i pracowity chłopiec poznał jego córkę. Mężczyźni zabawili jednak zbyt długo w złocienieckich karczmach i wyruszyli w drogę dość późno. Na szczęście niebo było pogodne i światło księżyca odbijało się od grubej pokrywy śnieżnej. Można było maszerować leśną drogą bez obawy przed zabłądzeniem. Z opowieści o duchach pojawiających się tutaj nocą kołodziej, jako człowiek mocno stąpający po ziemi, nic sobie nie robił. Wiele w życiu przeżył, służył niegdyś w pruskim wojsku i ku chwale swego władcy walczył w różnych odległych krainach, będąc świadkiem wielu strasznych rzeczy. Dlatego wiedział, że obawiać się należy tylko jednej istoty: złego człowieka.
Mężczyźni ruszyli dziarsko, zagłębiając się szybko w pogrążony w ciemnościach las. Po kilkuset metrach kołodziej zauważył dziwne zachowanie swojego młodego towarzysza. Jego twarz wykrzywiał raz po raz grymas przerażenia. Pomimo mrozu po czole i policzkach chłopaka płynęły strugi potu. Uczeń krawiecki zrywał się też ciągle do panicznej ucieczki lub schodził z drogi, zataczając szeroki łuk przez las. W pewnej chwili w przestrachu upadł na ziemię, jęcząc żałośnie. Kołodziej kilkakrotnie podnosił przyjaciela i powstrzymywał przed ucieczką, sądząc początkowo, że chłopak wypił za dużo piwa. Jednak jego zachowanie w niczym nie przypominało pijackich wybryków, a marsz w takich warunkach stawał się nie do zniesienia. Kołodziej osadził więc chłopaka w miejscu i zagroził, że natychmiast zawróci do miasta, jeśli ten nie wyjaśni, co się z nim dzieje. Odpowiedź krawca była zaskakująca: „Czy ty nie widzisz tych wszystkich leżących przy drodze dzikich zwierząt: lwów, niedźwiedzi, tygrysów i wszelkich innych możliwych bestii? Muszę je przecież omijać. Zobacz, tam znowu leży jeden, z pyska zwisa mu krwawy jęzor, a dzikie ślepia wybałusza na nas.”
To mówiąc, chłopiec ponownie rzucił się na ziemię. Kołodziej, myśląc, że chłopak bredzi, próbował go na wszystkie sposoby uspokoić, jednak nie
13
przynosiło to żadnego skutku. Dopiero kiedy nadeszła północ, chłopiec się uspokoił. Jednak zupełnie opuściły go siły i kołodziej musiał go nieść do samego Gronowa.
Obraz Wojciecha Weissa „Strachy”
Następnego dnia zaintrygowany dziwnym zdarzeniem kołodziej opowiedział o tym starej kobiecie z Gronowa. Nie była zaskoczona, wyjaśniła, że uczeń krawiecki musiał urodzić się między 23.00 a 24.00 w noc sylwestrową. Według staruszki tacy ludzie mogą o tej porze widywać rzeczy, które są ukryte przed wzrokiem innych śmiertelników, dlatego nazywa się ich jasnowidzami. Wyjaśnienia kobiety potwierdził wkrótce ojciec chłopca, który opowiedział o podobnym zdarzeniu, jakie miało miejsce przed laty w noc sylwestrową na drodze z Gronowa do Dołgiego. Ojciec musiał wtedy nieść syna przez całą tę drogę, gdyż chłopiec widział wokół liczne postacie duchów.
Już teraz pragnę zwrócić uwagę czytelników na wędrówkę, która zaprowadzi nas do pałacu w Słowiankach. Opowiem tam o jednej z właścicielek tej posiadłości, która niewątpliwie posiadała umiejętności takiego jasnowidzenia, przy czym nie ujawniały się one w tak dramatyczny sposób jak w przypadku młodego krawca.
Teraz, kiedy już wiemy, że otaczający drogę do Gronowa las pełen jest dziwacznych stworów, których na szczęście jako zwykli śmiertelnicy nie możemy dostrzec, udamy się w dalszą drogę.
Droga ze Złocieńca do Gronowa zaznaczona została przerywaną linią. Taką samą linią zaznaczono też wycieczkę do cmentarzyska kurhanowego. Szkic wykonany przez autora na fragmencie mapy wydanej w 1877 r. przez Preussischen Landesaufnahme
Jezioro Syren
Piaszczysta droga do Gronowa została wybrukowana w latach 1926-1927. Asfalt pojawił się dopiero po II wojnie światowej. Wybrukowanie tego ośmio-kilometrowego odcinka nie byłoby możliwe bez udziału właściciela majątku ziemskiego w Granowie, który dostarczył kamienie w ilości potrzebnej dla budowy połowy tego traktu. Hasso von Knebel-Doeberitz, bo tak nazywał się ten gronowski junkier, napisał w swoich wspomnieniach, że dopiero po wybudowaniu drogi opłacalna stała się masowa uprawa ziemniaków w Granowie5. Dość słaba gleba i pomorskie warunki klimatyczne okazały się idealne dla uprawy tych roślin, a po solidnej drodze możliwy był szybki transport produktów rolnych. Wspomnijmy jeszcze przy tej okazji, że w Drawsku Pomorskim działała przed II wojną światową placówka Pomorskiego Towarzystwa Uprawy, która na swoim koncie miała wyhodowanie cenionych odmian ziemniaków: Erdgold, Flava, Sickingen, Sabina, Merkur i innych.
Kilkadziesiąt metrów przed mostkiem na strumieniu Parpla, z lewej strony gronowskiej szosy, znajduje się leśna droga oznaczona drogowskazem „Do punktu czerpania wody”. Korzystając z tej drogi, zrobimy teraz krótką wycieczkę, żeby dotrzeć nad brzegi Jeziora Syren (niem. Jungfernsee), które dziś nazywane jest Młodym. Ta współczesna nazwa powstała w wyniku niechlujnego tłumaczenia dawniejszego niemieckiego miana. Pierwszy człon oryginalnego słowa „Jungfern” można rzeczywiście przetłumaczyć jako przymiotnik „młody”, lecz całe słowo oznacza „dziewicę” lub „syrenę”. W tym przypadku nazwę tę należy więc tłumaczyć jako Jezioro Syren, gdyż wywodzi ona ze starej legendy o podwodnym domostwie zamieszkałym przez trzy syreny i o odbywającym się nad wodami jeziorka cudownym tańcu syren, elfów i saren. Legendę tę mogłem poznać dzięki wierszykowi, który napisał i opublikował złocieniecki nauczyciel Anton Heller.
Przed II wojną światową narodził się pomysł zmeliorowania tych okolic i wycięcia podmokłych zarośli wokół Jeziora Syren. Wiersz zbieracza regionalnych legend i znakomitego nauczyciela z przedwojennego Falkenburga
był rodzajem protestu, który przypominał dawną legendę i wkładał w usta mitycznych postaci skargę przeciwko ludzkim zamysłom brutalnej ingerencji w naturalne środowisko, powodowanych jedynie chęcią zysku. Wiersz napisany był w tzw. plattdeutsch, ale na współczesny niemiecki przetłumaczył mi go urodzony w Siecinie mój przyjaciel, Horst Schmidt. Na bazie tego tłumaczenia podjąłem próbę oddania treści wiersza językiem prozy. Posłuchajmy:
Skarga syren
W tym pięknym cichym jeziorze mieszkamy od wielu stuleci. Jasny i przestronny dom na jego dnie wzniosłyśmy dla naszej trójki. Ryby i żaby są towarzyszkami naszych zabaw. Nocą, zawsze kiedy zegar na wieży kościelnej w Złocieńcu uderzy dwunastokrotnie, rozpoczynamy nasz radosny taniec sy-
ren. Na naszej łące pląsamy razem z elfami i sarenkami w szybko wirującym kręgu. A wszystko wokół hasa z nami zwinnie przy czarownej muzyce i śpiewie! Czy to możliwe, żeby człowiek rzeczywiście zaplanował wysuszyć pobliskie moczary i wyciąć zarośla?! Przecież tak długo żyliśmy szczęśliwie tu, niedaleko od Darskowskiego Mostku! Czy teraz przyjdzie nam iść precz z Góry Rudolfa i nie będziemy mogły mieszkać w Jeziorze Syren?! Ach, uwierzcie nam, ludzie, że wraz z wodą odejdzie wszelkie dobrodziejstwo z tego piaszczystego zacisza. Pozostaną jedynie słoneczny skwar, pustynia oraz żałosne resztki bujnych dawniej krzewów. A nasze wilgotne wrzosowisko nad Parplą przemieni się w jałowe zajęcze pastwisko6.
W treści wiersza znajduje się
XIX-wieczna ilustracja: trzy syreny ruszają do nocnego tańca nad jeziorem
kilka dawnych i zapomnianych nazw terenowych. O Górze Rudolfa usłyszymy jeszcze poniżej. Darskowski Mostek nad strumieniem Parpla jest użytkowany do dziś, a w jego sąsiedztwie znajdują się ruiny Darskowskiego Młyna.
Syrenia skarga musiała chyba poskutkować, gdyż dziś cała okolica nadal jest dzika i wilgotna. A kiedy nocą zegar na złocienieckiej wieży kościelnej wybija północ, wciąż pewnie nad jeziorem wirują w czarownym tańcu syreny, elfy i sarny.
Nad południowo-wschodnim skraju Jeziora Syren łatwo można dostrzec ślady dawnej osady. To niegdysiejszy folwark Luisenau, który należał do posiadłości ziemskiej w Darskowie (dawniej Friedrichsdorf). Nazwa pochodziła od wywodzącej się z książęcego rodu Luizy von Knebel-Doeberitz z domu von KnobelsdorfF, która przez długie lata mieszkała w pałacu Darskowie7. Była to kobieta o szerokich horyzontach i bogatych artystycznych zainteresowaniach. To ona ufundowała piękną rodzinną kaplicę na darskow-skim cmentarzu, gdzie po swej śmierci spoczęła w 1900 r. obok męża Rudolfa von Knebel-Doeberitza. Temu ostatniemu poświęcono z kolei nazwę leśniczówki - Góra Rudolfa, której ruiny odnaleźć jeszcze można w lesie, ok. 2 km na północny zachód od Jeziora Syren. Rodzina von Knebel-Doeberitz z Darskowa była blisko spokrewniona z właścicielami Gronowa (również von Knebel-Doeberitz), lecz majątki te stanowiły odrębne dobra ziemskie. Gronowo stanowiło jeden organizm gospodarczy z majątkiem w Bobrowie (na wschód od Złocieńca). Dziś o Luizie i Rudolfie prawie nikt nie pamięta, a osady nazwane ich imionami zostały dawno zrównane z ziemią. Zdewastowano też w barbarzyński sposób kaplicę w Darskowie. Zrobili to ludzie, którzy uwierzyli w plotkę, że rodzinny grobowiec kryje skarby.
Nazywanie folwarków, młynów i owczarni imionami członków rodziny było przyjętą praktyką w familii von Knebel-Doeberitz. W taki sposób powstały m.in. nazwy: Rosenhoech (dziś Słowianki) od Rosalii von Griesheim (córka Ludwika von Knebel-Doeberitz), Antoniehof (Dwór Antoniny, dziś nie istnieje) od Antonii von Mellethin - innej z córek Ludwika von Knebel-Doeberitz, właścicielki zamku w Złocieńcu), leśniczówka Ludwigsberg (Góra Ludwika, dziś nie istrrtęiiJdpcktegoż Ludwika i Albertinenhof (Dwór Albertyny, dziś nie istnieje) od.ALbert^ny von Borcke, żony ostatniego zło-
7 H. Waetjen, Geschichte łteś GesćhtecMes vati Knebel Doeberitz, Braunschweig 1966, s. 62.
Jezioro Syren (niem: Jungfernsee). Fot. J. Leszczetowski
cienieckiego Borka (w niniejszej książce używam zamiennie nazwiska von Borcke, jak też spolszczonej wersji: Borkowie) i właścicielki zamku w Zło-cieńcu. Dawne Luisenau było zaznaczane na niektórych powojennych mapach topograficznych, gdzie przypisywano mu polską nazwę Bytyń. Ciekawostkę stanowi fakt, że na mapie Reymana z połowy XIX w. uwidoczniona była najstarsza nazwa tej osady, pochodząca od nazwy jeziora: Jungferncamp (Syrenie Siedlisko).
Miejsce dawnej osady nad Jeziorem Syren do dziś z zupełnie innych powodów ożywia wyobraźnię wielu mieszkańców Złocieńca. Sprawa ta była nawet poruszona w prasie lokalnej7. Otóż w pobliżu ruin dawnego gospodarstwa rośnie szpaler drzew, które posadzone zostały na planie krzyża. Fakt ten wzbudza żywe zainteresowanie i różnorodne interpretacje, które pomieszane zostały z autentycznymi wspomnieniami nieżyjących już mieszkańców Złocieńca.
W 2009 r. w „Tygodniku Pojezierza Drawskiego” przytoczono wypowiedź Zbigniewa Rogalińskiego, którego zdaniem w czasie II wojny światowej nad Jeziorem Syren miał znajdować się obóz niewolniczej pracy, gdzie pracować mieli więźniowie - jeńcy z całej Europy, w tym Polacy. To oni właśnie mieli posadzić drzewa na planie krzyża, żeby upamiętnić swoją niedolę. Podobną historię usłyszałem z ust mieszkańców ulicy Gronowskiej w Zło-cieńcu. Zbigniew Rogaliński powołał się na opowieść spotkanego przypadkiem starszego mężczyzny, który twierdził z kolei, że był tam obóz przejściowy dla Polaków wywożonych dalej w głąb III Rzeszy na roboty przymusowe. Według tej nieco odmiennej wersji krzyż posadzić mieli polscy robotnicy przymusowi.
Jak widać, w artykule zawarto dwie nieco różniące się wersje opowieści o obozie pracy przymusowej i obozie przejściowym. Niewątpliwie w okolicach Gronowa i Darskowa nazistowskie władze potrzebowały rąk do pracy. Osada Luisenau leżała w niewielkim oddaleniu od długiej linii budowy autostrady Berlin - Królewiec, wzdłuż której Niemcy zorganizowali pasmo obozów pracy, tzw. Reichsautobahnlagerów (w skrócie RAB-Lager). Wytyczając tę linię komunikacyjną, władze hitlerowskich Niemiec przejmowały od prywatnych właścicieli majątków szeroki pas ziem i lasów. Podobnie działo się z terenami przeznaczonymi pod obozy pracy. Wydaj e się, że leżący na zapleczu wielkiej budowy folwarczek nad Jeziorem Syren był idealnym miejscem na zorganizowanie takiego RAB-Lagru. Według informacji zawartych na stronie internetowej www.berlinka.pcp.pl autorstwa Bartosza Baj-ków (strona w całości poświęcona zagadnieniom budowy autostrady Berlin - Królewiec), w interesującej nas okolicy znajdowały się dwa RAB-Lagry: w Cieszynie i w Darskowie. Ten drugi miał obejmować aż siedem baraków. Nieco precyzyjniejsze informacje znajdziemy w książce „Dzieje Ziemi Drawskiej” wydanej w 1972 r. pod redakcją Tomasza Gasztołda. Wymieniono tam aż 4 obozy RAB-Lagry:
RAB-Lager Darskowo (Friedrichsdorf), 280 polskich robotników;
RAB-Lager Czarnówek I (Schwarzsee I), 288 polskich robotników; RAB-Lager Czarnówek II (Schwarzsee II), 218 polskich robotników; RAB-Lager Cieszyno (Teschendorf), 216 polskich robotników8. Bardzo możliwe, że jeden z obozów nazywanych „Schwarzsee” lub część obozu w Darskowie była położona w interesującym nas miejscu. Prawdopodobnie pamięć o tym obozie nad Jeziorem Syren zachowała się we wspomnieniach polskich robotników przymusowych osiadłych po wojnie w Złocieńcu. W książce „Złocieniec - zarys dziejów” autorstwa T. Gasztołda i J. Lindmajera zawarta jest bardzo interesująca relacja Józefa
Budziszewskiego, który pracował w jednym z RAB-Lagrów koło Złocieńca. Niestety, zawsze, kiedy korzystam z tej publikacji, targają mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony, autorzy zebrali ciekawy materiał, z drugiej - publikacja nosi wyraźne piętno czasów, w których została napisana (1983r.). Obawiam się, że relacje świadków mogły podlegać niedozwolonym manipulacjom. Żeby nie być gołosłownym, jako przykład podam zawartą w tej książce i niewątpliwie zmanipulowaną wypowiedź Ireny Adamczewskiej (+), która mówiąc o sobie i Katarzynie Kononowicz, miałaby stwierdzić, opisując swoje życie w mieście przed 1945 r.: Nasza sytuacja była szczególnie trudna, gdyż posługiwaliśmy się językiem polskim”'0. Tymczasem obie panie były Niemkami i polskiego języka nauczyły się dopiero po wojnie, gdyż wyszły za mąż za Polaków i zostały w Złocieńcu po wypędzeniu Niemców. Mam nadzieję, że relacja Józefa Budziszewskiego nie doznała takich „udoskonaleń”.
Józef Budziszewski przebywał od września 1939 r. w obozie jenieckim w Stargardzie Szczecińskim, skąd wiosną 1940 r. został przeniesiony do pracy na budowie autostrady w Złocieńcu. Zamieszkał z innymi robotnikami w barakach nad jeziorem Krosino, w których, według niego, kwaterowano uprzednio robotników żydowskich. Warunki były ekstremalnie ciężkie i wiele osób umierało z wycieńczenia910. Z powyższej relacji wynika, że w okolicach Złocieńca istniał jeszcze jeden RAB-Lager w Ordensburgu nad Krosinem.
Miejsce dawnego obozu nad Jeziorem Młode odwiedzałem kilkakrotnie. Krzyż jest nadal dobrze widoczny. Tworzą go dwa podwójne rzędy świerków. W centrum krzyża znajduje się coś w rodzaju kopca wyłożonego dość dużymi kamieniami. Krzyż wpisany jest w prostokąt, który tworzą pojedyncze rzędy świerków. Powróćmy jeszcze do opowieści o pochodzeniu tajemniczego krzyża na terenie dawnego folwarku Luisenau. Mało wiarygodna jest, moim zdaniem, ta część ustnych przekazów, która mówi o drzewach posadzonych przez jeńców na planie krzyża dla upamiętnienia swego tragicznego położenia. Naziści przez wiele lat toczyli walkę z Kościołem i nie wierzę, by pozwolili pozbawionym wszelkich praw robotnikom przymusowym lub jeńcom wojennym na tak śmiałą demonstrację swojej wiary. Drzewa posadzili prawdopodobnie Niemcy mieszkający w Luisenau i niekoniecznie ich układ ma jakieś znaczenie poza walorami estetycznymi.
Dodajmy jeszcze, że niemieccy inżynierowie budujący autostradę mieszkali przez pewien czas w pałacu w Gronowie, gdzie z przekonaniem opowiadali, że autostrada połączy Niemcy z podbitą częścią Rosji11.
Goci i ich kurhany
Powrócimy teraz na szosę prowadzącą do Gronowa. Poruszając się w kierunku północno-zachodnim, miniemy najpierw mostek nad strumieniem Parpla, będącym dopływem rzeki Kokny. Przed wojną ten strumień miał aż trzy nazwy: dolny odcinek nazywano Parpel, natomiast górny, leżący powyżej Darskowskiego Młyna nazywany był Strumieniem Młyńskim lub Gronowskim. Rzeczka ta ma swoje źródła w wyschniętym dziś Jeziorze Parpelskim (Parpelsee). Za przepustem po prawej stronie szosy pracował niegdyś tartak należący do majątku ziemskiego w Gronowie. Kilkaset metrów dalej położone jest skrzyżowanie z szeroką i utwardzoną drogą leśną. Po lewej stronie znajduje się leśny parking ze stolikiem i ławeczkami, jest tam też tablica informacyjna z mapą okolicy, niestety - niezbyt dokładną. My skręcimy w prawo, w stronę dawnej leśniczówki Drzeńsko (niem. Dranzig).
Drzeńsko to spolszczona nazwa, używana od drugiej połowy lat czterdziestych XX w. Dziś nazwę tę przenosi się na osadę położoną nad jeziorem Kąpka, co powoduje pewne zamieszanie. Kiedyś przeczytałem wspomnienia jednego z niemieckich mieszkańców tych okolic, który opowiadał, że każdego wieczora do studni, stojącej na podwórzu leśniczówki Drzeńsko, podchodziły spragnione stada jeleni. Cóż to musiał być za widok!
Naszym celem nie będą jednak ruiny Drzeńska, lecz fascynujące ludzkie siedlisko pochodzące z pierwszych wieków naszej ery. Po 2 kilometrach jazdy rowerem lub marszu dotrzemy do rozwidlenia dróg leśnych. Tam wybierzemy drogę prowadzącą w lewo, na północny wschód; droga wiodąca na wprost doprowadziłaby nas do szosy Złocieniec - Połczyn. W ten sposób znajdziemy się w lesie, który historycznie nazywany był Hakenort, a po wojnie Orlim Lasem.
Po ok. 1,5 kilometrowym marszu docieramy do bardzo ciekawego miejsca, gdyż drogę leśną przecina pas dawnej budowy autostrady Berlin - Królewiec. Wokół widzimy liczne regularne nasypy, będące efektem szeroko zakrojonych
Jeden z gronowskich kurhanów. Fot. J. Leszczełowski
prac ziemnych. Po lewej stronie w wyniku wycinki lasu powstała obszerna polana. Natomiast z prawej strony, w kierunku południowo-zachodnim prowadzi leśna droga, która biegnie głównym nasypem planowanej autostrady. Wbrew pozorom droga ta nie powstała w czasach budowania autostrady, lecz jest ona znacznie starsza. Biegnie południowym skrajem Drzeńskich Bagien (Dran-ziger Bruch) i do 1945 r. na mapach topograficznych nazywana była Drogą Garncarską (niem. Toepfer Weg). Nazwę tę nadali jej mieszkańcy okolic, gdyż na położonym w pobliżu drogi cmentarzysku kurhanowym odnajdywali skorupy glinianych garnków. Inna nazwa używana przez mieszkańców dotyczyła całego cmentarzyska. Mówiono o „Poetterkaveln” lub „Poetterfichten” od słów: „Poette”- lepiona ceramika, „Fichten” - las świerkowy i „Kaveln” - bór12. I w tym wypadku o powstaniu tych nazw zdecydowały odkrywane tam kawałki starożytnej ceramiki. Wspomnieć należy jeszcze inne popularne nazwy: Huegelgraben (Groby Kurhanowe) lub Hunengraben (Groby Olbrzymów).
Po kilkuset metrach Droga Garncarska odbija od linii autostrady na północny zachód. Zaledwie kilkadziesiąt metrów od tego miejsca dostrzeżemy pierwsze kurhany. Droga Garncarska stanowi oś cmentarzyska obejmującego 30 kurhanów. Mają one zwykle około 2 metrów wysokości i przeciętnie
Ostrogi znalezione w 1882 r. w kurhanach w Gronowie przez pastora Plato ze Złocieńca
kilkanaście metrów średnicy. Na ich wierzchołkach widać wyraźnie ślady po archeologicznych wykopach.
To cmentarzysko powstało w pierwszym wieku naszej ery i należy do tak zwanej kultury wielbarskiej, którą dziś większość naukowców utożsamia z germańskimi Gotami. Etniczna przynależność ludzi, którzy zostawili po sobie ślady na Pomorzu w początkowych wiekach naszej ery była niegdyś przedmiotem ostrych polsko-niemieckich sporów, wpisujących się w polityczną debatę dotyczącą praw do tych ziem. Tam gdzie pojawiają się polityczne tezy, których obrona ma być miernikiem patriotyzmu naukowca, tam nie ma miejsca na trzeźwą ocenę i obiektywizm. Przez dziesiątki lat próbowano przenosić w zamierzchłą przeszłość współczesne nacjonalistyczne konflikty, przeciwstawiając starogermanów prasłowianom. Dziś emocje na szczęście opadły i można spokojnie zająć się interesującą zawartością gronowskiego cmentarzyska. Przypomnijmy jedynie, że w pierwszych wiekach naszej ery na terenie Pojezierza Drawskiego i całego Pomorza przebywały plemiona starogermańskie, które po około dwustu latach opuściły te tereny i wyruszyły w ramach tzw. wędrówki ludów w inne rejony Europy. Słowianie przybyli na Pomorze później w VI lub VII w. n.e.
Czas, w którym na Pomorzu bytowała ludność kultury wielbarskiej nazywany jest okresem wpływów rzymskich, gdyż plemiona gockie znajdowały się wtedy pod silnym wpływem cywilizacyjnych osiągnięć Cesarstwa Rzymskiego. W ich grobowcach odnajdywano więc przedmioty importowane z cesarstwa
Naczynia z brązu i gliny odnalezione podczas budowy gronowskiej szosy, w tym talerze z pieczęciami rzymskich warsztatów
(tzw. importy rzymskie). Tak też było w kurhanowych grobowcach nad Bagnem Drzeńskim.
Skąd wzięła się nazwa grobowiec kurhanowy? Otóż w przeciwieństwie do wcześniejszych mieszkańców Pomorza ludność kultury wielbarskiej oprócz ciałopalenia dokonywała pochówków nowego typu - zwanych szkieletowymi, tzn. że zwłoki zmarłego nie były palone przed pogrzebaniem. Chowano je natomiast w swego rodzaju komorach obudowanych kamieniami lub
drewnem. Nad taką komorą usypywano rodzaj kurhanu, skąd wzięła się nazwa cmentarzyska.
Na gronowskim cmentarzysku grzebano ciała w wydrążonych drewnianych kłodach o długości sięgającej nawet trzech metrów. Taki rozmiar pozwalał wkładać do grobu liczne dary na pośmiertną drogę. Były to naczynia z brązu wypełnione jadłem, ubite dzikie zwierzęta i ptactwo. Wnętrza kłód były wypalane, drążone i wygładzane. Moszczono je prawdopodobnie skórą bydlęcą lub kożuchem owczym13. Rygorystycznie przestrzegany zwyczaj Gotów zabraniał umieszczania w grobowcach broni i innych większych przedmiotów z żelaza. Zamiast tego lokowano tam liczne naczynia, części ubrania i biżuterię. Bogate wyposażenie takich grobowców kurhanowych spowodowało, że niektórzy nazywają je również grobami „książęcymi”. Na gronowskim cmentarzysku polscy i niemieccy archeologowie odnajdywali liczne ostrogi oraz przedmioty ze srebra i złota, co wskazuje, że grobowce kurhanowe rzeczywiście mogły być przeznaczone jedynie dla wyższej warstwy społecznej Gotów, dla rodzin tzw. jeźdźców-wojowników. Zimą 1939/1940, podczas budowy autostrady, we wschodniej części cmentarzyska odkryto również płaskie groby jamowe14 o znacznie skromniejszym wyposażeniu. Było to niewątpliwie cmentarzysko przeznaczone dla niższych warstw społecznych. Nie odkryto tam np. ostróg.
Pierwszym, który przeprowadził dość szeroko zakrojone badania gronowskich kurhanów, był archeolog-amator ze Złocieńca -pastor Plato. Wynajął kilku robotników i pięknego czerwcowego dnia 1881 r. rozpoczął prace wykopaliskowe. W latach 1881 - 1890 zbadał aż dziewięć kurhanów, opisując wyniki w czasopismach popularnonaukowych. Jeden z badanych przez niego kurhanów był zwieńczony głazem,
Jedna ze srebrnych bransolet znaleziona w gro-nowskim kurhanie przez polskich archeologów.
a pod innym odsłonięto zwarty kamienny bruk.
Obok pochówków szkieletowych odnaleziono też groby ciałopalne. Ten zwyczaj stosowania pochówków dwojakiego rodzaju naukowcy nazywają bi-rytualizmem. Według pastora Plato, nad Drzeńskim Bagnem występowały aż cztery typy kurhanów: ziemne, ziemne z kamiennym obwarowaniem grobu, ziemne z wybrukowaną podstawą i ziemne z kamiennym jądrem otoczonym pierścieniem 16 głazów15. Plato oddał do muzeów w Berlinie i Szczecinie wiele znalezisk, między innymi kilka par ostróg, sprzączki do pasa, srebrne zapinki, złoty wisior kulisty i złoty pierścień.
Do kolejnych odkryć doszło w 1926 r. podczas brukowania gronowskiej szosy16. Na płaski, bardzo bogato wyposażony grób szkieletowy natrafili robotnicy drogowi, którzy rozdzielili między siebie jego interesującą zawartość. Grobowiec ten był znacznie oddalony od cmentarzyska kurhanowego. Opis znaleziska został sporządzony później przez społecznego opiekuna zabytków archeologicznych, dr. Fausta z Drawska Pomorskiego, oraz właściciela majątku ziemskiego, Hassona von Knebel-Doeberitza, który odkupił od robotników pewną część zagarniętych zabytków. Do najciekawszych znalezisk należały brązowe naczynia: dzban z uchami i cedzidło. Ucha dzbana były ozdobione motywem przedstawiający rzymskiego bożka pasterskiego - fauna, który grał na flecie. Innym fascynującym znaleziskiem były dwa gliniane talerze z ornamentem i pieczęcią warsztatów garncarskich COOCUS i PE-TRULLUS z Nadrenii, czyli ówczesnej Galii17.
W 1940 r. odkryto dość skromnie wyposażone cztery płaskie groby ciałopalne. Tym razem odkrycia dokonali budowniczowie autostrady. To cmentarzysko znajdowało się w bezpośrednim sąsiedztwie cmentarzyska kurhanowego18 i było, jak już wspominałem, przeznaczone dla niższych warstw społecznych.
W latach międzywojennych miały miejsce wykopaliska dokonywane przez właściciela majątku w Gronowie - Hassona von Knebel-Doeberitza. Znaleziono wtedy złotą biżuterię, m.in. złotą broszę w formie amfory, którą odtąd w każdą noc sylwestrową nosiła małżonka Hassona. W taki sposób niemiecka rodzina ziemiańska podkreślała swój związek z pragermański-mi „przodkami”. Ten unikatowy zabytek zaginął jednak podczas ucieczki w 1945 r. i stał się źródłem pewnej legendy19. Wśród niektórych mieszkańców Gronowa szerzył się przesąd, że właśnie naruszenie grobów przodków w okolicach Drzeńskich Bagien stało się przyczyną serii nieszczęść i katastrof, w tym klęski wojennej i straszliwych dla niemieckiej ludności zdarzeń z marca 1945 r. Zagubienie złotej broszy w tych dniach miało też mieć pewną symptomatyczną wymowę.
Ostatni i najbardziej systematyczny etap badań cmentarzyska został przeprowadzony w latach 1973-1976 przez zespół archeologów z Muzeum Narodowego w Szczecinie, kierowany przez prof. Ryszarda Wołągiewicza. W „Materiałach Zachodniopomorskich” z 1976 r. został zamieszczony bardzo interesujący, podsumowujący te prace artykuł20, z którego obficie korzystam w poniższych wywodach.
Okazuje się, że cmentarzysko kurhanowe było użytkowane od II do III w.n.e. Później zaniechano pochówków, gdyż ludność gocka przeniosła się na tereny Mazowsza, Podlasia oraz Polesia i Wołynia.
Polscy archeologowie zbadali wszystkie kurhany. Jak już wspomniałem, cechą charakterystyczną gockich grobowców była birytualność, czyli jednoczesne stosowanie ciałopalenia i pochówków grzebalnych. Jamy ciałopalne zawierało 8 kurhanów, natomiast 21 kryło pochówki szkieletowe. W siedmiu kurhanach występowało kilka grobów: od 2 do 5. Osoby te były grzebane w jednym czasie i niewątpliwie były członkami jednej rodziny. Spoczywali tam dorośli mężczyźni, kobiety i małe dzieci. Jednoczesne pogrzebanie całej rodziny świadczy chyba o jakiejś mrocznej tragedii, która rozegrała się przed wiekami. Walka o władzę, podczas której dokonano zabójstwa panującej rodziny? Napaść wrogiego plemienia? Dziś można już tylko snuć przypuszczenia...
Podniesienie się poziomu wód gruntowych w istotny sposób utrudniało prace archeologom, gdyż poważnemu rozkładowi uległ materiał kostny. Częstokroć trudne było określenie nawet płci pochowanej osoby.
W sukurs przyszło nieorganiczne wyposażenie grobów. Mężczyźni posiadali ostrogi, natomiast kobiety mogły zostać zidentyfikowane na podstawie srebrnej lub złotej biżuterii.
Jak już wspomnieliśmy, cmentarzysko było położone nad Bagnami Drzeńskimi, które w czasach Gotów mogły tworzyć jezioro będące źródłem wody dla osady. Wysokie brzegi tego ostoiska wodnego stwarzały wiele dogodnych miejsc dla budowy osady, jednak szanse odnalezienia jej śladów były bardzo niewielkie. Tymczasem archeologowie ze Szczecina dokonali
Rodzina germańska z III w. n.e.
zaskakującego odkrycia. Okazało się, że wschodnia grupa kurhanów wraz cmentarzyskiem płaskim tworzyły najstarszą część nekropolii, która dopiero w późniejszych wiekach rozwinęła się w kierunku północno-zachodnim. Zanim jednak doszło do tej rozbudowy, na zachód od najstarszych kurhanów rozpościerało się pole orne i osada, po której zostały wyraźne pozostałości pieca chlebowego21.
Gockie cmentarzysko kurhanowe było ostatnim przystankiem pierwszej wędrówki.
Druga wędrówka zaprowadzi nas do wsi Gronowo, do której od cmentarzyska kurhanowego dotrzemy najszybciej, idąc Drogą Garncarską w kierunku północno- zachodnim. Po około kilometrze dotrzemy do szosy, która doprowadzi nas po krótkim marszu do przepustu nad bezimiennym strumieniem, będącym dopływem rzeczki Rakon. Bezimienny strumień wypływa z Drzeń-skich Bagien, więc chyba mogę go nazwać Drzeńskim Strumieniem.
Znaczna część opisów dotyczących dawnego Gronowa powstała dzięki korespondencji, którą prowadziłem w styczniu 2010 r. z mieszkającą na tropikalnej wyspie Reunion panią Waldtraut Treilles. Styczniowa pogoda w 2010 r. zdawała się zaprzeczać dość powszechnemu przekonaniu o ocieplającym się klimacie. Od wielu dni trzymał siarczysty mróz, a zaskakująco gruba warstwa śniegu pokryła całą Polskę. Z tej zimowej krainy wysyłałem e-maile ze zdjęciami zawianych śniegiem okolic Gronowa. Mieszkająca od półwiecza na gorącej wyspie starsza pani, oglądając zdjęcia, pisała, że trudno jej uwierzyć w to, że kiedyś żyła w tych mroźnych stronach. Dziś Waldtraut Treilles to emerytowana nauczycielka i autorka kilku książek, a w latach trzydziestych dwudziestego wieku - panna Waldtraut Helena von Knebel-Doeberitz, ukochana córka właściciela wielkiego majątku ziemskiego Bobrowo-Gronowo i mieszkanka gronowskiego pałacu. Minęło zaledwie kilka zimowych dni, kiedy dzięki dobrodziejstwom międzynarodowych księgarni internetowych stałem się posiadaczem wspomnieniowej książki Waldtraut Treilles „Życie jest kameleonem”. Fascynujące opowieści autorki były pełne ciekawostek dotyczących okolic Gronowa. Chłonąłem je chciwie, aby dziś podzielić się nimi z czytelnikami.
Po przebyciu kolejnych dwóch kilometrów od miejsca zbiegu szosy i Drogi Garncarskiej dotrzemy do wsi Gronowo, gdzie po prawej stronie powitają nas ładne domy zbudowane z czerwonej cegły i ciosanego kamienia. Wieś ta powstała prawdopodobnie na początku XV w., gdyż już w 1420 r. wymieniono ją wśród miejscowości spustoszonych przez polską wyprawę wojenną22. Polacy sprzymierzeni ze szczecińskimi książętami zaatakowali Nową Marchię, pustosząc m.in. Drawsko, Mielenko, Żabin, Żabinek, Żeńsko i Gronowo. Wieś należała wtedy do rycerskiego rodu Wedlów ze Złocieńca. Niespełna sto lat później przejęli ją potężni Borkowie, którzy byli również gospodarzami w złocienieckim zamku. W liście lennym z 1499 r. znajdziemy informację, że ród ten dzierżył połowę Gronowa23. Druga połowa należała prawdopodobnie wciąż do rodziny von Wedel.
Trudno natrafić na informację o wsi w XVI i XVII wiekach. Dopiero w tzw. Klasyfikacji z 1719 r.24 znajdziemy ciekawą relację dotyczącą stosunków gospodarczych w tej osadzie. Nie był to łatwy okres w historii Pomorza, gdyż dopiero zupełnie niedawno ucichły wojny, które trwały przez niemal całe poprzednie stulecie. Obce wojska wielokrotnie plądrowały okolicę. Wydaje się, że pomorskie rolnictwo natrafiło wówczas na poważne problemy. Wiele ziem leżało odłogiem z powodu zapiaszczenia lub stopniowego przeistaczania się w bagna. Przełom przyniosły dopiero szeroko zakrojone prace melioracyjne zainicjowane przez Fryderyka II w drugiej połowie XVIII stulecia.
Trochę zaskakujący jest fakt, że w 1719 r. wieś należała do wdowy po pułkowniku von Reisewitz, czyli nie do złocienieckich Borków. Być może rodzina von Reisewitz była lennikiem bogatych arystokratów ze złocieniec-kiego zamku. W Gronowie mieszkało wówczas 10 chłopów, z których każdy dysponował trzema łanami ziemi (hufen). Jednołanowe gospodarstwa posiadali natomiast młynarz i pasterz. Ziemia uprawna była bardzo zapiaszczona, możliwości hodowli i wypasu oceniano jako przeciętne. Każdy z chłopów na trzech łanach utrzymywał: 3 konie, 2 woły, 5 krów, 4 świnie, 2 kozy i 6 owiec. Chłopi na razie mogli jeszcze łowić ryby w stawie młyńskim, jednak w dokumencie Klasyfikacji odnotowano informację, że młynarz nosił się z zamiarem odebrania im tego przywileju. Kilku mieszkańców posiadało też ule. Jak w każdej ówczesnej wsi znajdowała się tam i karczma, której właściciel rocznie wydawał 18 beczek piwa. Wiejską świątynią opiekował się kościelny, który nie posiadał żadnej ziemi. Wieś była biedna i chłopi zaledwie mogli się wyżywić25.
Prawdopodobnie po śmierci wspomnianej wdowy Gronowo wróciło pod bezpośredni zarząd Borków, bo w 1767 r. wymieniane jest jako część wielkiej posiadłości Georga Baltazara von Borcke i jego małżonki z domu von Kleist.
Na przełomie XVIII i XIX wieku kolejny kryzys gospodarczy zmusił właścicieli złocienieckiego majątku ziemskiego do sprzedawania kawałków swej posiadłości. Taki los spotkał między innymi folwark w Gronowie. W latach dwudziestych XIX w. udało się na szczęście przezwyciężyć kryzys agrarny i znowu wielkie posiadłości ziemskie zaczęły przynosić poważne przychody. Wtedy to w okolicach Złocieńca powstał potężny majątek spokrewnionej z Borkami rodziny von Knebel-Doeberitz. Początkowo ród ten posiadał jedynie majątki w Darskowie i Dalewie, zakupione w latach 1771 i 1777 od Borków ze Złocieńca. W1824 r. żona Ludwika von Knebel-Doeberitz odziedziczyła po zmarłym Wilhelmie H. Filipie von Borckem trzy kolejne majątki: w Gronowie, Chlebowie i Siecinie. Czternaście lat później wspomniany Ludwik nabył dodatkowo dobra w Suliszewie, a w 1846 r. jego syn Constantin kupił od właściciela złocienieckiego zamku Bernharda von Mellenthina ziemie w Bobrowie. Syn Constantina, Artur, dokupił jeszcze folwark Streblow między Złocieńcem a Osiekiem. Ponadto drogą dziedziczenia w skład rodzinnego majątku wszedł w 1887 r. Gawroniec26. Były to ogromne włości.
Wróćmy jednak do Gronowa, które wraz z Bobrowem należało do Constantina von Knebel-Doeberitza. Te dwa majątki stanowić będą jeden organizm gospodarczy aż do 1945 r. Historia posiadłości Gronowo-Bobrowo doskonale ilustruje tradycyjne pryncypia, jakie przez dziesiątki lat przyświecały rodzinie von Knebel-Doeberitz. Tradycja ta nakazywała unikać wyprzedaży w obce ręce odziedziczonych po rodzicach dóbr lub dokonywania ich nadmiernych podziałów. Niepisane zasady mówiły ponadto, że jeśli któryś z potomków nie czuł w sobie powołania do rolnictwa, winien powierzyć swoje włości krewniakowi, który takowe talenty posiadał. W zamian za to członkowie rodziny, którzy zarządzali wielkim majątkiem ziemskim, zobowiązani byli oferować w każdym czasie spokojną przystań i utrzymanie wszystkim tym krewniakom, którym nie powiedzie się kariera państwowa lub inna
działalność pozarolnicza27. W zgodzie z powyższą tradycją będący w pode-
szłym wieku Artur, syn Constantina, zdecydował się przekazać majątek bobrowski w zarządzanie swojemu krewniakowi z Suliszewa - Hassonowi von
Knebel-Doeberitz. Ten ostatni kupił też od Artura Gronowo.
Jak wspomniano powyżej, w dokumencie z 1719 r. znajdowała się wzmianka o kościelnym, który opiekował się wiejską świątynią. Ryglowy budynek kościoła pochodzi prawdopodobnie z przełomu XVII i XVIII w., a strzelista drewniana wieża została wzniesiona w 1703 r., co potwierdza napis na drewnianej belce więźby dachowej. W poszukiwaniu starych napisów obejrzałem dokładnie belki ryglowej konstrukcji świątyni, znajdując jedynie ich rzymską numerację. Dawni budowniczowie nie znali widać stosowanej już od średniowiecza konwencji zapisu rzymskich cyfr, która nakazuje zapisywać cyfry 4 i 9 jako IV i IX. Cieśla z Gronowa wycinał na belkach konsekwentnie: IIII i VIIII.
Osiemnastowieczny budynek świątyni zachował się do dziś, ale jego stan do niedawna budził poważne obawy. Lokalna społeczność, a zwłaszcza złocieniecki proboszcz Wiesław Hnatejko, podjęli energiczne działania, żeby pozyskać środki na remont tego wartościowego obiektu. Droga uzyskiwania środków finansowych i załatwiania licznych formalności była długa i niezwykle uciążliwa, ale złocieniecki proboszcz potrafił sprostać jej wymaganiom. Historia gronowskiej świątyni ma więc pozytywne zakończenie, gdyż latem 2013 r. ruszyły prace remontowe. W pierwszym etapie renowacji poddano drewnianą wieżę, która zagrażała całej budowli, przechylając się i naciskając całym swym ciężarem na główny budynek. Zachowano część historycznych belek wieżowej konstrukcji, a przegniłe elementy zastąpiono nowymi o identycznym kształcie. Liche kamienne fundamenty zastąpiły nowe, betonowe, które zatopiono na głębokość 1,3 m w ziemi. Wymieniono też odeskowanie starej wieży i drewniany gont na jej hełmie; oczywiście nowe elementy są identyczne z oryginalnymi.
Dawnym zwyczajem było lokowanie wokół wiejskich kościółków cmentarzy. Tak się stało również w Gronowie. Pierwotnie kościół nie miał drewnianej wieży i właśnie na jej miejscu znajdował się stary cmentarz. Kiedy w 2013 r. zespół budowlańców rozebrał kamienne fundamenty wieży, odkryte zostały stare groby, najprawdopodobniej sześciu osób. Miejsca pochówku znaleziono pod fundamentami i pod wielkim drzewem na dziedzińcu kościelnym.
Dzięki uprzejmości proboszcza i pani sołtys mogłem wielokrotnie zwiedzać gronowską świątynię. Byłem pod wielkim wrażeniem nietypowej, wysokiej i przestronnej hali kościelnej. Ciepły brąz grubych belek szkieletowych wspaniale kontrastował z otynkowanymi i pomalowanymi białą farbą fachami. Jeden z pozbawionych tynku fachów pozwolił obejrzeć wielkie stare cegły ich wypełnienia charakterystycznego dla konstrukcji ryglowej. Podłoga wyłożona była podobną czerwoną cegłą, co świetnie komponowało się z kolorem ścian i drewnianego sufitu, wspartego na solidnych stropowych belkach dębowych. Do wyposażenia świątynki należały oryginalny żyrandol i gustowna empora z dobrze zachowanymi organami, Osiemnastowieczny kościół w Gronowie. Fot. M. i J. Leszczełowscy
Widok wnętrza gronowskiego kościoła z empory organowej
Empora organowa i piękne belki stropowe. Fot. J. Leszczełowski
Kościół w Granowie podczas renowacji. Na pierwszym planie zdemontowany chełm wieży, pokryty jeszcze starym gontem. Fot. M. Leszczełowski
które zostały zbudowane w 1888 r. przez B. Grueneberga ze Szczecina. Ponadto w kościele znajduje się skromna ambona i chrzcielnica.
Nieco zaskakujący jest widok pary drzwi we wschodniej ścianie gro-nowskiego kościoła. Okazuje się, że jedne służyły pastorowi i prowadziły do nawy głównej, a przez drugie można było wejść do przybudówki i następnie na niewielki balkon wznoszący się niegdyś nad ołtarzem (balkon został rozebrany w polskich czasach). Były tam honorowe miejsca dla patronów kościoła, którymi zwyczajowo byli właściciele miejscowego majątku ziemskiego. Patronat obejmował m.in. obowiązek opieki nad świątynią i łożenie pieniędzy na jej remonty. W zamian za to patron korzystał z pewnych przywilejów, jak np. honorowe miejsce na balkonie lub - po śmierci - dostąpienie zaszczytu pochówku w kościelnej krypcie. Według słów mieszkańców Gronowa, drugie drzwi prowadziły nie tylko na balkon, lecz również do krypty, która została przed laty zasypana. Za zgodą proboszcza udało nam się otworzyć zabite gwoździami drzwi. Za nimi znajdują się drewniane schody, które dziś prowadzą donikąd, gdyż balkon zdemontowano. Pod schodami można dostrzec zarysy wejścia do dawnej krypty, która faktycznie została zasypana.
Para drzwi we wschodniej ścianie kościoła
Kiedy odwiedzałem kościółek przed podjęciem prac remontowych, widać było, jak silnie odcisnął się upływający czas na drewnianej wieży, która ma konstrukcję słupową zamkniętą trójkondygnacyjnym hełmem o kształcie piramidalno-cebulastym. Szkielet wieży był bardzo solidny i oparł się działaniu czasu, czego nie można było, niestety, powiedzieć o pozostałych elementach konstrukcyjnych. Wszystkie podłogi podestów były przegniłe, a szczeble drabinek prowadzących do dzwonnicy mocno nadwyrężone. Wchodzenie na podłogi lub wspinanie się po drabinkach oznaczało śmiertelne niebezpieczeństwo.
Najcenniejszą pamiątką historyczną gronowskiego kościoła jest szesna-stowieczny dzwon, który został przeniesiony ze starszej, pewnie drewnianej budowli, która stała we wsi w XVI wieku. Na dzwonnicę wspiąłem się w to-
Po drugim dzwonie pozostały jedynie rzucone na przegniłą podłogę dzwonnicy drewniane elementy mocujące
warzystwie mojego przyjaciela - doświadczonego budowlańca. Dzięki jego wskazówkom dostaliśmy się do miejsca zawieszenia dzwonu, wdrapując się po belkach szkieletu. Naśladownictwo zdecydowanie odradzam! Według słów pani sołtys, gronowski dzwon odezwał się po raz ostatni w dniu śmierci Jana Pawła II, kiedy w ruch wprawił go jej syn. Dziś, kiedy wieża została odremontowana, nie ma przeszkód, by dzwon znów regularnie sławił chwałę Pana.
Jeszcze w okresie międzywojennym na wieży znajdywały się aż dwa stare dzwony. Pierwszy i większy, o średnicy 65 cm, został odlany w 1566 roku przez niejakiego Josta van Westena, co można było odczytać z napisu: Jost van Westen anno domini MDLXVI. Drugi dzwon był tylko o kilka lat starszy i został odlany przez dość znanego ludwisarza Joachima Karstedego w 1571 roku. Ma on 37 cm średnicy i jest bogato zdobiony, co nie jest takie częste w przypadku szesnastowiecznych dzwonów. Na jego czaszy znajduje się misternie wykonany wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Ozdoba ta stanowi pewną zagadkę, gdyż jest bardzo nietypowa dla szesnastowiecznych protestanckich dzwonów odlewanych przez Karstedego. Staroniemiecki napis na dzwonie brzmi: Al Din vorgedt, Gades Wort blift euch. Jochim Karstede (Wszystkie rzeczy przemijają, Słowo Boże wam pozostanie. Jochim Karstede).
Ciekawe jest zestawienie napisów na tych dwóch dzwonach. Pierwszy został napisany po łacinie, a data rzymskimi cyframi, natomiast drugi sformułowano w staroniemieckim, datę zaś zapisano arabskimi cyframi. Pierwsza konwencja jest charakterystyczna dla kościołów katolickich, natomiast napisy w języku ojczystym (w tym przypadku niemieckim) umieszczali na dzwonach protestanci. Wprawdzie już w 1538 r. margrabia Nowej Marchii, Jo-hann z Kostrzynia, wprowadził protestantyzm jako oficjalną religię w swym państwie, jednak przechodzenie na nową wiarę mieszkańców miejscowości oddalonych od stolicy musiało trwać wiele lat. Skądinąd wiadomo, że złocie-niecki pleban opierał się przez jakiś czas protestanckim nowinkom. Wygląda na to, że wierni z Gronowa przyjęli nową wiarę między odlaniem jednego
a drugiego dzwonu, czyli miedzy 1566 a 1571 rokiem.
Do 1917 r. w kościele znajdował się jeszcze trzeci dzwon, który został ufundowany przez Constantina von Knebel-Doeberitza w 1840 r. Jego średnica wynosiła 70 cm, a został odlany w Tucznie przez H. Boettgera.
Dziś na wieży znajduje się tylko jeden dzwon. Nasuwa się więc pytanie: co stało się z dwoma pozostałymi? Ofiarą cesarskiego rozporządzenia z 1917 r. padł z pewnością dziewiętnastowieczny dzwon ufundowany przez Constantina von Knebel-Doeberitza. Walczące na dwóch frontach cesarstwo niemieckie potrzebowało wtedy surowców i jego władca wprowadził obowiązek oddawania dzwonów o mniejszej wartości historycznej. Dwa szes-nastowieczne dzwony przetrwały I wojnę światową, jednak podczas
JOCHM KARSTEDE AL DIN VORGEDT GADES WORT BLIFT EVCH
Autor książki podziwia szesnastowieczny dzwon w Granowie. Zdjęcie wykonane w trakcie remontu, dlatego dzwonnica nie jest przykryta hełmem wieży. Po lewej staroniemiecki napis na dzwonie. Fot. M. Leszczełowski
kolejnej naziści również zorganizowali zbiórkę przedmiotów z metali kolorowych. Wtedy prawdopodobnie zabrano dzwon z Gronowa, któ-
Pięknie zdobiony gronowski dzwon z wizerunkiem Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Fot. M. Leszczełowski
ry jak wiele innych pomorskich dzwonów wylądował na tzw. cmentarzysku dzwonów w Hamburgu. Większość znajdujących się tam dzwonów została wprawdzie przetopiona, ale ocalałe zwrócono poszczególnym parafiom po wojnie. Wyjątek stanowiły dzwony określane jako „Patenglocken”, pochodzące z terenów utraconych przez Niemcy w wyniku wojny, np. z Pomorza Zachodniego. Przekazano je gminom ewangelickim w Niemczech Zachodnich. Lista „Patenglocken” znajduje się w jednym z berlińskich archiwów. Niedawno otrzymałem informację, że odlany 1566 r. drugi dzwon z Grono-2 wa także ocalał i wisi w jednej z ewangelickich gmin w Niemczech.
Nieopodal kościelnego dziedzińca płynie strumień Rakon (niem. Krebs Fliess, czyli Racza Rzeka). Idąc wiejską drogą, po kilkunastu metrach dotrzemy do mostku, w sąsiedztwie którego pracowała przed wojną mała
Staw Młyński lub Kuźniczy oraz nieistniejąca dziś kuźnia w Gronowie
elektrownia wodna, zasilająca dawny pałac właścicieli ziemskich w energię elektryczną. Wcześniej siedziba gronowskich ziemian oświetlana była lampami naftowymi. Dziś możemy zobaczyć jedynie spiętrzenie wody i staw po prawej stronie mostu. Elektrownia była trzecim obiektem w tym miejscu. Wcześniej obracały się tu koła młyna wodnego, który miał prawdopodobnie średniowieczny rodowód. Siła prądu wodnego Rakonu była w pewnym okresie wykorzystywana też do poruszania młota kuźniczego (niem. Ham-mermuehle), a do 1945 r. staw nosił nazwę Kuźniczego.
Siedziba wielkiej bobrowsko-growskiej posiadłości ziemskiej rodziny von Knebel-Doeberitz znajdowała się w pałacu w Bobrowie (niem. Dietersdorf), w którym na początku stulecia mieszkał Artur von Knebel--Doeberitz z małżonką. W początkowej części tej wędrówki opisywałem okoliczności, w których współgospodarzem bobrowsko-gronowskich włości został Hasso von Knebel-Doeberitz, który w latach 1923-24 wy-
budował nowy pałac w Gronowie, gdzie przeprowadził się wraz ze swą rodziną. Wzniesienie nowej siedziby nie było łatwe, gdyż do Gronowa wiodła wtedy jedynie ośmiokilometrowa piaszczysta droga ze Złocieńca. O transporcie cegieł z miasta nie mogło być więc mowy, poza tym panował kryzys i trudno było o węgiel niezbędny do ich wypalania. Siedziba Hassona została więc wzniesiona w sposób wielce nowatorski, gdyż materiałem budowlanym były gliniane płyty, które wytwarzano na miejscu. Efekt był, według Hassona von Knebel-Doeberitza, doskonały, gdyż bu-
Herb rodziny von Knebel-Doeberitz i ruiny pałacu. Fot. A. i B. V. Knebel-Doeberitz
dowla miała znakomite właściwości: latem oferowała miły chłód, a zimą - ciepło.
Córka Hassona - Waldtraut Treilles - pięknie opisała dawny wygląd i atmosferę w pałacu:
Dom mojego dzieciństwa był cały biały, zbudowano go z glinianych „kamieni”, co stanowiło wówczas absolutną nowość [...]. Dom miał dwadzieścia sześć pokoi, do tego kuchnie i spiżarnie. W jednej przechowywano wina, w drugiej warzywa, w trzeciej mięsa wędzone i peklowane, w tym całe dziki, które były wędzone dymem z płonącego drewna brzozowego lub jałowcowego. Następnie był tam jeszcze wielki strych ze starymi kuframi, gdzie bawiliśmy się w chowanego28.
Podobno dzieci bawiły się na strychu w chowanego aż do dnia, kiedy kucharka Hedwig opowiedziała im o pewnym zdarzeniu z przeszłości. Przypomnijmy teraz tę dość makabryczną pałacową legendę:
Zbudowany z płyt glinianych pałac w Gronowie. Budynek nie istnieje
Zaginiona panna młoda
Przed wielu laty w pałacu trwało wielkie wesele. Szczęśliwa panna młoda zaproponowała zabawę w chowanego. Ubrana w swoją piękną białą suknię ślubną pobiegła na strych, gdzie ukryła się w starym kufrze podróżnym. Niestety, wieko zatrzasnęło się i nieszczęsna dziewczyna nie mogła go otworzyć od środka. Nikt nie mógł jej odnaleźć i panna udusiła się w kufrze w dniu swojego ślubu. Rodzina i goście weselni byli zdumieni i zrozpaczeni nagłym jej zniknięciem, ale poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Dopiero po czterdziestu latach przypadkiem otworzono kufer, gdzie znajdował się szkielet dziewczyny ubrany w zniszczoną przez mole suknię ślubną.
Kiedy opowiadano tę legendę, pałac był całkiem nowy i miał zaledwie kilka lat, więc doczesne szczątki dziewczyny nie mogły w istocie spoczywać w kufrze na strychu przez lat czterdzieści, ale legendy rządzą się swoimi prawami, które nie są podobne do tych z realnego świata.
Z opowieści Waldtraut Treilles dowiadujemy się wiele o pałacowych wnętrzach. W salonie znajdował się wielki kominek, w którym grube bukowe polano paliło się przez blisko dwadzieścia cztery godziny. W pokoju muzycznym stał sekretarzyk w stylu któregoś z Ludwików, napędzany korbą patefon ze zbiorem płyt, rokokowy zegar z wahadłem, lustro w stylu empire oraz fortepian Bechsteina. Salon damski zdobiły mahoniowe kredensy na naczynia, w których znajdowały się rzadkie okazy miśnieńskiej porcelany, japońskie figurki i żołnierzyki cynowe. Na sofie leżała narzuta z lisich futer, przy czym wszystkie te biedne lisy upolował osobiście właściciel majątku Hasso von Knebel-Doeberitz. Obok był pokój męski i biuro, gdzie m.in. prowadzone były księgi majątkowe. Pomieszczenie to było wypełnione segregatorami i aktami. Znajdował się tam wielki piec z niebieskich pruskich kafli. W pałacowej jadalni stała obszerna czarna szafa, gdzie spoczywały srebrne sztućce. Każda sztuka ozdobiona była rodowym herbem. W tejże szafie znajdował się też komplet drogocennej miśnieńskiej porcelany, ozdobna srebrna maselnica i klosz na sery. Był tam także wspaniały rosyjski samowar, za pomocą którego serwowano popołudniową herbatę. Nowinką techniczną była winda, która łączyła jadalnię z kuchnią i za pomocą której przewożono gorące posiłki. W jednym z przedpokoi stała szafa, której wszystkie półki wypełnione były amforami, misami oraz najrozmaitszymi wazami. Klatka schodowa ozdobiona była miniaturami przedstawiającymi mundury wszystkich pruskich formacji wojskowych od czasów Fryderyka Wielkiego do I wojny światowej. Naszkicował je jeden z krewnych właścicieli. W garderobie wisiał natomiast sztych przedstawiający śmierć holenderskiego przodka rodziny, spalonego żywcem za to, że nie chciał odstąpić od swej protestanckiej wiary29. W pałacu mieściły się jeszcze sypialnie, pokoje dziecinny i szkolny z czarną tablicą oraz pokoje guwernantki i sekretarki. Zanim powstała elektrownia na strumieniu Rakon, zadaniem jednego ze służących było czyszczenie i zapalanie 25 lamp naftowych, które następnie roznosił do pokojów, gdzie znajdowali się ludzie. Waldtraut Treilles wspomina:
One były piękne i swojskie, te lampy z ich pękatymi brzuchami z błękitnego, morsko-zielonego lub mlecznobiałego szkła lub z porcelany. Ich delikatne szklane cylindry, migotające płomienie, których błękitnawe cienie jak eteryczne dusze tańcowały wokół ziemskich ciał30.
W jadalni wisiał naturalnej wielkości portret matki właściciela majątku, Heleny von Knebel-Doeberitz (ur. von Kramsta), która surowo spoglądała na spożywającą posiłek rodzinę swoich potomków. Helena pod koniec swojego życia przeprowadziła się z Suliszewa do Gronowa i tam zmarła w 1928 r. Pochowana została natomiast w rodzinnym grobowcu w pałacowym parku w Suliszewie. Z jej osobą związana jest pewna legenda:
legenda o czarnej damie
Pewnego dnia podczas posiłku obraz przedstawiający odzianą w czarne szaty Helenę von Knebel-Doeberitz runął z hukiem na ziemię. Rozpadły się ciężkie pozłacane ramy. Kiedy domownicy sprawdzali, co było przyczyną upadku, ze zdumieniem stwierdzili, że hak, na którym wisiał obraz, jest zupełnie nienaruszony. Obraz spadł ze ściany w sposób zupełnie niezrozumiały dła wszystkich obecnych. Po chwiłi zorientowano się, że stało się to dokładnie w rocznicę śmierci Heleny. Tego dnia po raz pierwszy od wielu lat właściciel pałacu zapomniał złożyć kwiaty na grobie swojej matki w Suliszewie32.
Po raz drugi dama w czerni przypomniała o sobie w 1945 r. W pałacu mieszkała przez wiele tygodni grupa sowieckich żołnierzy, którzy zachowywali się w sposób wyjątkowo dziki. Dla zabawy zamęczyli psa dawnych właścicieli, a pałac zamienili w chlew, strasznie dewastując całe jego wyposażenie. Podobno obrane ziemniaki myli w muszli klozetowej. Kiedy jednak pociągnęli za łańcuch dźwigni i ziemniaki zniknęły w rurze kanalizacyjnej, żołdacy rozbili muszlę uderzeniami karabinowych kolb, wołając, że diabelska maszyna pozbawiła ich jedzenia. Rosjanie, opuszczając Gronowo, z czystej chęci niszczenia podpalili pałac, który spłonął doszczętnie, do samych fundamentów. Gronowscy chłopi zaklinali się, że przez trzy dni po tragedii pogorzelisko przemierzała dostojna postać starej kobiety w czarnych szatach. Nosiła ona czarny welon na znak żałoby. Starsi mieszkańcy wsi byli przekonani, że była to zmarła w pałacu przed kilkunastu laty matka właściciela, Helena von Knebel-Doeberitz.
Powyższa legenda wymaga kilku słów komentarza, gdyż jest mieszaniną prawdziwych historii i mitów. Waldtraut usłyszała te opowieści od uciekinierów z Gronowa, którzy w latach czterdziestych XX w. przybywali do Zachodnich Niemiec. W pałacu i we wsi rzeczywiście buszowali sowieccy żołnierze, którzy dopuszczali się rzeczy strasznych, lecz do opowieści o tłuczeniu kolbami w muszlę klozetową podchodziłbym raczej ostrożnie. Do tego wątku powrócimy jeszcze podczas przystanku na starym gronowskim cmentarzu. Pałac nie spłonął w 1945 r., chociaż tak twierdzili niemieccy uchodźcy. Budowla dotrwała do lat sześćdziesiątych XX w.
Helena von Knebel-Doeberitz nosiła za życia czarny ubiór, gdyż owdowiała już w wieku 44 lat. Dzielna kobieta wychowała trzech synów, lecz życie
nadal jej nie oszczędzało. Najstarszy syn zginął tragicznie, zastrzelony przez kłusowników, a młodszy swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem doprowadził do upadku majątku ziemskiego w Suliszewie.
Opuszczamy Gronowo, idąc wąską szosą asfaltową w kierunku Ostrowic. Kilkadziesiąt metrów za ostatnimi zabudowaniami wsi skręcamy w lewo, w drogę gruntową, która doprowadzi nas do starego cmentarza ewangelickiego i niewielkiego bagienka, owianego niegdyś bardzo złą sławą. Na przedwojennych mapach miejsce to nosi nazwę Bagna Spotkań (niem. Triftmoese) Opowiadając legendy związane z Bagnem Spotkań, znowu sięgnę do wspomnień Waldtraut Treilles (z domu von Knebel-Doeberitz), która w interesujący sposób opowiedziała o legendach związanych z tym miejscem, przy czym autorka używała drugiej nazwy tego obiektu: Wierzbowe Bajoro31.
Wierzbowe Bajoro
W lasach otaczających Gronowo znajduje się niewielkie bajorko, na brzegami którego rosną rozłożyste wierzby. Dawni mieszkańcy wsi nazywali je Weidentuempel, czyli Wierzbowym Bajorem. Nikt nie ważył się zapuszczać w tę okolicę nocą, gdyż starsi mieszkańcy opowiadali o zdradzieckich błędnych ognikach (irrlisztach), które wciągały ludzi w bagna. Wierzbowe Bajoro miało być miejscem spotkań duchów i upiorów (stąd druga nazwa - Bagno Spotkań). Nad jego brzegami często słychać było głośne kumkanie żab i złowrogie pohukiwania puchaczy, co powodowało, że ludziom cierpła skóra ze strachu. Wielu dawnych gronowian wierzyło, że okrzyk tych ptaków zwiastuje śmierć jakiegoś człowieka mieszkającego we wsi.
Właśnie nad brzegami tego bajorka autorka wspomnień przeżyła pewną romantyczną, aczkolwiek i niebezpieczną przygodę. Córka właściciela majątku szlifowała swoją znajomość francuskiego, biorąc lekcje u młodego jeńca wojennego, Paula, który przed wojną był studentem. Pewnego dnia Paul postanowił uciec do swojej ojczyzny i zwierzył się z tego zamiaru swojej
niemieckiej przyjaciółce, w której podkochiwał się z wzajemnością. Dziewczyna, nie zważając na niebezpieczeństwa, zgromadziła zapasy żywności i zdobyła dla niego ubranie cywilne. Przyłapana na takiej pomocy mogłaby wylądować nawet w obozie koncentracyjnym. Był to czas, kiedy wszędzie kwitło donosicielstwo, więc młodzi umówili się na ostatnie spotkanie nocą przy Wierzbowym Bajorze. Znając mroczną legendę o tym miejscu, byli
Trasa z Gronowa do Wierzbowego Bajora
okazał się dobry i nikt nie dowiedział się o pomocy, jakiej udzieliła ucieki
pewni, że nikt z mieszkańców wsi nie zapuści się tam późną porą. Pomysł nierowi córka właściciela majątku. Paul został złapany dopiero na granicy niemiecko-francuskiej i nigdy już nie wrócił do Gronowa32.
Stary niemiecki cmentarz w Gronowie leży na uboczu i jest dość dobrze ukryty przed ludzkim okiem. To położenie uchroniło go przed działalnością wandali, którzy jak szarańcza rabują stare cmentarze dla zdobycia złomu.
Miejsce to wydaje się być opuszczone i nadal stanowi dyskretny ślad świata, który odszedł przed dziesiątkami lat. Powalone niegdyś krzyże i nagrobki porasta dziś mech. Wśród mogił odnaleźć można grób młodej kobiety, na którym czyjeś ręce układają świeże kwiaty i zapalają znicze. Kobieta ta miała zaledwie 24 lata i była młodą matką, kiedy spotkała ją brutalna śmierć. 12 marca 1945 roku, zaledwie siedem dni po jej 24. urodzinach, została zgwałcona i zamordowana przez demony w sowieckich mundurach, które od kilku dni terroryzowały zdobytą wieś, siejąc śmierć i spustoszenie.
Atmosfera zagubionego w lesie cmentarzyka, widok grobu ofiary bestialstwa oraz będące w mojej dyspozycji relacje dotyczące ostatnich dni niemieckiego Gross Gruenow (Gronowo) skłaniają mnie do wniosku, że jest to dobre miejsce, żeby opowiedzieć obszerniej o marcowych dniach 1945 r. Zanim jednak dokładniej opowiem o okropnościach, które spotkały niemieckich mieszkańców tej wsi, cofnę się jeszcze kilka lat wstecz, by nie pozbawiać marca 1945 r. właściwego kontekstu.
25 kwietnia 1936 r. do pobliskiego Złocieńca przyjechał Hitler. Miasto było ustrojone wyjątkowo świąteczne, a liczne flagi ze swastykami konkurowały o prymat z girlandami oraz wielkimi bukietami kwiatów. Ludność miasteczka i całej okolicy entuzjastycznie witała wodza, niemal wszyscy ochoczo wyciągali do przodu prawe ramię w nazistowskim pozdrowieniu. Podczas wyborów większość mieszkańców powiatu drawskiego oddała głosy na partię nazistowską. NSDAP osiągnęła w tym rejonie najlepszy wynik w całych Niemczech! Pomimo tego, że potomkowie niemieckich rodzin ziemiańskich pragną dziś usilnie przedstawiać to inaczej, urokowi zwycięskiego wodza nie oparła się również ta warstwa społeczna. Zdjęcie fuehrera wisiało na honorowym miejscu w gronowskim pałacu aż do 20 lipca 1944 r., kiedy naziści aresztowali na krótko Hassona von Knebel-Doeberitza i usunęli go z NSDAP.
W swej książce Waldtraut Treilles wspomina butną defiladę, którą zorganizowano latem 1939 r. w Falkenburgu (dziś Złocieniec). Przez ulice toczyły się czołgi, na których siedzieli roześmiani żołnierze w stalowych hełmach. Mieszkańcy tłumnie wylegli na ulice, a dziewczęta rzucały na pancerne pojazdy bukiety kwiatów. Wszędzie panował entuzjazm, radość i wojownicze podniecenie. „Wreszcie ktoś utrze nosa tym bezczelnym Polakom, którzy w 1918 r. ośmielili się wyciągnąć swoje łapy po odwiecznie niemieckie Pomorze, Wielkopolskę i Śląsk”.
Kiedy zbrojne szeregi Wehrmachtu uderzyły na Polskę, w Gronowie zjawiła się kilkuosobowa komisja, której zadaniem było zarekwirowanie na
1
„Złocieniec, przygoda z historią”, „Ostatnie stulecie Falkenburga”, „Złocieniec nie całkiem odzyskany” oraz „Od nazistowskiej twierdzy do polskich koszar”.
2
Dziejom Ordensburga nad Krosinem poświęcona jest książka „Od nazistowskiej twierdzy do polskich koszar” autorstwa R. Sawińskiego i J. Leszczełowskiego.
3
O. Knopp, A. Heller, Volkssagen. Erzaehlungen und Schwaenke aus dem Kreise Dramburg, Koszalin 1926.
4
Tamże, s. 24.
5
H. v. Knebel-Doeberitz, Manuskrypt 1945-1946, s. 22, niepublikowane wspomnienia udostępnione autorowi przez Waldtraut Helene Treilles (córkę autora manuskryptu).
6
A. Heller, Nixekloog, Dramburger Heimatkallender.
7
T. Nosel, Jest taki krzyż pod Złocieńcem, „Tygodnik Pojezierza Drawskiego”, 16.12. 2009 r.
8
T. Gasztołd, Dzieje Ziemi Drawskiej, Koszalin 1972, s. 146.
9
T. Gasztołd, J. Lindmajer, Złocieniec - zarys dziejów, Koszalin 1985, s. 113.
10
Tamże, s. 115.
11
W. H. Treilles, Das Leben ist ein Chamaeleon. Vom Schloss im Schnee zum Palmenstrand, Magdeburg 2009, s. 59.
12
R. Wołągiewicz, Gronowo 1973, badania na cmentarzysku kurhanowym z okresu wpływów rzymskich, Materiały Zachodniopomorskie, s. 129.
13
R. Wołągiewicz, Cmentarzysko kurhanowe kultury wielbarskiej w Granowie w świetle badań w latach 1973-1976, Materiały Zachodniopomorskie XXII, 1976, s. 76.
14
R. Wołągiewicz, Gronowo 1973, badania na cmentarzysku kurhanowym z okresu wpływów rzymskich, Materiały Zachodniopomorskie, s. 129.
15
Tamże, s. 133-136
16
Tamże, s. 131.
17
K. Ruprecht, Der Landkreis Dramburg. Chronik fuer Heimatfreunde, 1976, s. 30.
18
R. Wołągiewicz, Gronowo 1973, badania na cmentarzysku kurhanowym z okresu wpływów rzymskich, Materiały Zachodniopomorskie, s. 137.
19
W. H. Treilles, Das Leben ist ein Chamaeleon. Vom Schloss im Schnee zum Palmen-strand, Magdeburg 2009, s. 153.
20
R. Wołągiewicz, Cmentarzysko kurhanowe kultury wielbarskiej w Gronowie w świetle badań w latach 1973-1976, Materiały Zachodniopomorskie XXII, 1976, s. 71-95.
21
R. Wołągiewicz, Gronowo 1973, badania na cmentarzysku kurhanowym z okresu wpływów rzymskich, Materiały Zachodniopomorskie, s. 142.
22
P. v. Niessen, Geschichte der Stadt Dramburg, 1897 r., s. 83.
23
Tamże, s. 107.
24
P. Schwartz, Die Neumark. Jahrbuch des Vereins für Geschichte der Neumark. Neue Folgen der Schriften. Herausgegeben vom wissenschaftlichen Ausschuß. Heft 4. Die Klassifikation von 1718/19. Ein Beitrag zur Familien- und Wirtschaftsgeschichte der neumärkischen Landgemeinden, Landsberg, 1927 r. s. 125.
25
Tamże, s. 125.
26
H. Waetjen, Geschichte des Geschlechtes von Knebel Doeberitz, Braunschweig 1966, s. 60.
27
H. Waetjen, Geschichte des Geschlechtes von Knebel Doeberitz, Braunschweig 1966, s.49.
28
W. H. Treilles, Das Leben ist ein Chamaeleon. Vom Schloss im Schnee zum Palmenstrand, Magdeburg 2009, s. 18.
29
Tamże, s. 20-23.
30
Tamże, s. 26.
31
W. H. Treilles, Das Leben ist ein Chamaeleon. Vom Schloss im Schnee zum Palmenstrand, Magdeburg 2009, s. 77.
32
Tamże, s. 77-80.
potrzeby wojenne koni i psów wyższych niż 70 cm. Te ostatnie używane były podobno do torowania drogi przez przeciwpiechotne pola minowe. Biedne zwierzęta czekała straszliwa śmierć, zadawana przez polskie miny. Utrata koni była dla gronowskich chłopów poważnym utrudnieniem, ale narzekania ginęły w powszechnym entuzjazmie. Po zwycięstwie nad Polską we wsi pojawiły się polskie rodziny, których członkowie pracowali jako robotnicy przymusowi w majątku ziemskim i chłopskich zagrodach. Pracowali tam również polscy i francuscy jeńcy wojennymi. Sposób ich traktowania był zależny od cech charakteru gospodarza, ale spoufalanie się z Polakami podlegało surowym karom.
W sposób charakterystyczny dla sytuacji w państwach totalitarnych wśród ludności kwitło donosicielstwo i panował powszechny strach. Ludzie ukrywali swoje prawdziwe poglądy, a przyjaźnie nastawieni do polskich robotników Niemcy narażali się na poważne kłopoty. Donosy dotyczące rzekomego „faworyzowania” Polaków dotknęły nawet właściciela majątku majora Hassona von Knebel-Doeberitza.
Przed wojną każdego tygodnia do wsi wjeżdżał żydowski handlarz Cohen, oferując mieszkańcom sprzedaż garnków, materiałów, ołówków, zeszytów i różnokolorowych cukierków. Na święta Bożego Narodzenia przywoził kalendarze adwentowe, a na Wielkanoc sprzedawał pyszną czekoladę. Przyjazd Cohena był dla wiejskich dzieci nie lada atrakcją i zaburzał nudną monotonię. Handlarz był powszechnie łubiany, jednak w 1939 r. przestał się nagle pojawiać. Można łatwo zgadnąć, co się z nim stało. Czy wzbudziło to czyjąś refleksję1?
Ludzie podzielili się na fanatyków oddanych sprawie wodza i partii oraz na zastraszonych, milczących sceptyków. Czynnej walki z nazizmem nie podejmował właściwie nikt, zwłaszcza wtedy, kiedy Wehrmacht odnosił spektakularne zwycięstwa. Po ataku na sowiecką Rosję i zwycięskim marszu na wschód w majątku bobrowsko-gronowskim pojawili się rosyjscy jeńcy wojenni. Przy żniwach uwijała się też dość liczna grupa rosyjskich dzieci, które zostały siłą odebrane rodzicom i zmuszone do niewolniczej pracy. Ponieważ wszystkie one miały tzw. aryjski wygląd, ich losem miała być później germanizacja2.