Złocieniec nie całkiem odzyskany - Jarosław Leszczełowski - ebook

Złocieniec nie całkiem odzyskany ebook

Jarosław Leszczełowski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Cykl: Złocieniec, przygoda z historią, część III. 1945-1956

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Wałcz w Lubnie


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

W przygotowaniu

znajduje się czwarta

i ostatnia część

opowieści o historii

Złocieńca.

Czytelnicy znajdą

w niej opis

dziejów miasteczka

w okresie

1956-1985.

W latach

sześćdziesiątych

i siedemdziesiątych XX w.

władzom miejskim

udało się przyciągnąć

do miasta wiele

inwestycji.

W czwartej części

opisałem fascynujące

i niekiedy zabawne

okoliczności związane

z ich pozyskiwaniem.

Czytelnicy odnajdą

w niej również

zupełnie nieznany

epizod związany

ze strajkiem robotników

Zakładów Przemysłu

Wełnianego

w lutym 1971 r.

Wiele miejsca

poświęciłem

wydarzeniom związanym

z sierpniem 1980 r.

i działalności

złocienieckiego

NSZZ „Solidarność”.

Szczególnie

interesujące są losy

złocienieckich

działaczy związkowych

w czasie stanu wojennego.

Jarosław Leszczełowski

 

Pamięci złocienieckich pionierów:

mojego ojca Ryszarda Leszczełowskiego

moich dziadków Nadziei i Zygmunta Leszczełowskich oraz mojego dziadka: Józefa Stefańskiego

poświęcam

Jarosław Leszczełowski

ZŁOCIENIECNIE CAŁKIEMODZYSKANY1945-1956Złocieniec,przygoda z historią

CZĘŚĆ III

WARSZAWA

2009

REDAKCJA

Jarosław Leszczełowski

 

PROJEKT OKŁADKI

Maciej Leszczełowski

 

Korekta

Anna Lis, Ilona Pasiok

 

Opracowanie Edytorskie:

Kazimierz Mardoń

 

© Copyright Jarosław Leszczełowski, 2009

© Copyright Agencja Wydawniczo-Usługowa

„Aljar”, Warszawa 2009

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Usługowa „Aljar”

Alicja Leszczełowska

03-133 Warszawa, ul. M.R. Stefanika 8c/13

email: [email protected], tel. 600 972371

www.aljar.abc24.pl

 

ISBN 978-83-925612-6-2

 

DRUK

Zakład Poligraficzny PRIMUM s. c.

05-825 Grodzisk Mazowiecki, Kozerki ul. Marsa 20

tel. (022) 724 18 76, e-mail: [email protected]

 

Spis treści

Od burmistrza Złocieńca

Wstęp

KRESOWI ŻOŁNIERZE ZDOBYWAJĄ FALKENBURG

Pommernstellung, czyli Wał Pomorski

Niepowodzenia na pozycji ryglowej

Operacja Pomorska

Ostatnia szarża

Reduta „Góry Smolne”

Wierzchowo

Falkenburg w polskich rękach

Kocioł

W hołdzie polskim żołnierzom

1945 - CZAS PRZEŁOMU

Z raportów Wacława Grzybowicza

Złociniec 1945

Rolnicza dywizja

Zmierzch niemieckiego Falkenburga

SYBIRACY, REPATRIANCI, PRZESIEDLEŃCY

Repatrianci

Przesiedleńcy

Sybiracy

Podróż do Workuty

1946-1948 - CZAS ODBUDOWY, CZAS ZŁUDZEŃ

Odbudowa

Narodziny złocienieckiej parafii

Złudzenia o wolności, złudzenia o demokracji

Aresztowania w Złocieńcu

Życie codzienne w świetle archiwów

WYZWOLEŃCZA ARMIA PODZIEMNA

Organizacja

Aresztowania i śledztwo

Pokazowy proces

Więzienie

Polski „archipelag gułag”

„Będziesz służył w WOPie, gdzie się węgiel kopie”

Trudne powroty do normalnego życia

STALINIZM W ZŁOCIEŃCU 1949-1956

Złocieniec lat pięćdziesiątych

„Bitwa o handel”

Kolektywizacja

Stalinowskie porządki

ZAKOŃCZENIE - PAŹDZIERNIKOWE NADZIEJE

KALENDARIUM POLSKIEGO ZŁOCIEŃCA

Bibliografia

Złocienieckie ciekawostki

Zaproszenie do Złocieńca

 

Szanowni Państwo!

Już po raz trzeci przypada mi prawdziwa przyjemność zaprezentowania Państwu książki Jarosława Leszczełowskiego opisującej dzieje naszego miasta. Tym razem robię to ze szczególną przyjemnością, gdyż publikacja Złocieniec nie całkiem odzyskany dotyczy polskich dziejów naszego miasteczka, które są nam przecież najbliższe. Autor poświęcił dużo uwagi ludzkim losom i perypetiom. Czytając tę książkę, spotkamy wiele znajomych nam postaci, które odsłonią przed nami swoje dramatyczne przeżycia. Książka jest pierwszą próbą zmierzenia się z powojenną historią miasta dokonaną po 1989 r. Wszyscy wiemy, że we wcześniejszym okresie autorzy publikacji historycznych byli zmuszani do zawierania licznych kompromisów, przemilczając pewne niewygodne dla ówczesnej władzy fakty. Mam nadzieję, że po raz kolejny uda się przekonać mieszkańców Złocieńca i odwiedzających nasze okolice turystów, że nasze miasto posiada nie tylko wyjątkowe walory przyrodnicze i krajobrazowe, ale także fascynującą historię, którą współtworzyli żyjący tu ludzie.

Serdecznie zapraszam

Złocieniec, 01.10. 2009 r.

WSTĘP

W ostatnich akapitach drugiej części historii Złocieńca opisywałem dramatyczną sytuację w niemieckim Falkenburgu w pierwszych miesiącach 1945 r. Przez miasto przetaczała się wtedy fala uciekinierów z terenów zajętych przez Armię Czerwoną. W oczach tysięcy Niemców widoczne były strach, rozpacz i rezygnacja. W lutym 1945 r. panowała tak sroga zima, że z pociągów wypełnionych uciekinierami codziennie wyładowywano wiele zamarzniętych zwłok. Mieszkańcy Falkenburga mogli oglądać los swoich rodaków z sąsiednich regionów, który stanie się wkrótce i ich własnym losem. Tymczasem sprawcy tej katastrofy wciąż chcieli wierzyć, że sytuacja na froncie może się odwrócić. Wydawali więc rozkazy, na mocy których formowano żałosne oddziały Volkssturmu, złożone ze starców i młodych chłopców. Walec sowieckiej armii przetaczał się bez większych problemów przez regularne oddziały doświadczonych niemieckich weteranów. Jakiż więc opór mogły stawić słabo uzbrojone grupki amatorów? „Żołnierze” Volkssturmu mieli przed sobą jedynie dwie drogi: uciekać lub zostać zmasakrowanymi.

Huk dział na południe od miasta, który było słychać już od dawna, w pierwszych dniach marca zamienił się w nieustający grzmot. Ruszała Operacja Pomorska, a I Armia Wojska Polskiego rozpoczęła krwawe walki na tzw. pozycji ryglowej. Działo się to zaledwie kilka kilometrów na południe od miasta. W drugim dniu tych działań ludność cywilna opuściła swój gród, zostawiając puste domy i zastygłe w bezruchu warsztaty pracy. Wielu mieszkańców powróci jeszcze do swego rodzinnego miasta, ale tylko po to, żeby je po kilku miesiącach znów opuścić, tym razem ostatecznie. Niemiecki Falkenburg stanie się polskim Złocieńcem, którego historię opowiem w tej książce.

Niemieckich mieszkańców Falkenburga paraliżował strach, ale było w mieście wiele osób, które wsłuchiwały się w dudnienie artylerii z nadzieją. Byli to robotnicy przymusowi i jeńcy wojenni, wśród których zdecydowaną większość stanowili Polacy. Huk armat niósł ze sobą powiew upragnionej wolności. Właśnie ci ludzie, porwani z rodzinnych domów i zmuszeni do niewolniczej pracy, tworzyć będą pierwsze polskie władze we wsiach i miasteczkach na Pomorzu Zachodnim, przyznanym decyzją mocarstw powojennej Polsce.

Niniejsza książka zaczyna się od opisu walk polskich żołnierzy w okolicach miasta, a kończy w październiku 1956 r., kiedy po mrocznym okresie stalinizmu w sercach milionów Polaków zrodziła się wielka nadzieja na lepsze jutro. Czy ten optymizm był uzasadniony okaże się w czwartej części historii Złocieńca, choć pewnie i tam nie znajdziemy łatwych odpowiedzi na to pytanie.

Podobnie jak poprzednie moje książki, tak i ta nie powstałaby bez pomocy dziesiątek osób. Opowieść o polskim Złocieńcu została zilustrowana między innymi dzięki wspaniałym zdjęciom udostępnionym mi przez Zbigniewa Czepego, któremu winny jestem serdeczne podziękowania. Bardzo wiele osób udostępniło mi swoje prywatne fotografie i dokumenty. Nieocenione okazały się też wielogodzinne relacje świadków, bez których książka ta nie mogłaby powstać. Moje podziękowania składam wszystkim, którzy udzielili mi jakiejkolwiek pomocy, w tym w szczególności: Halinie Beńko, Ryszardowi Beńce, Janowi Bandurowi, Tadeuszowi Bosiackiemu, Wandzie Bosiackiej, Tomaszowi Chmurze, Zofii Czarneckiej, Henrykowi Czarnocie, Tadeuszowi Czerwonce, Zbigniewowi Czepemu, Barbarze i Stanisławowi Baranom, Romualdzie i Józefowi Filinowiczom, Elżbiecie Frankowskiej, Tadeuszowi Gryglewiczowi, Franciszkowi Jakubiakowi, Mirosławowi Kacianowskiemu, Michałowi Kalniakowi, Katarzynie Kononowicz, Piotrowi Klapendzie, Henrykowi Leszczyńskiemu, Aleksandrowi Lezlerowi, Wojciechowi Mantyce, Weronice i Mieczysławowi Mazurom, Leszkowi Modrzakowskiemu, Reginie Obuchowskiej, Bronisławowi i Mirosławowi Papużyńskim, Ilonie Pasiok, Kamilowi Połciowi, Urszuli Ptak, Eugeniuszowi Rosiakowi, Witoldowi Rusakiewiczowi, Zdzisławie Sorokin, Halinie Szmidt, Barbarze Szut, Krystynie Werner, Kazimierzowi Wojnarowiczowi, Stanisławie Zamkowskiej oraz Janinie i Antoniemu Zmysłowskim. Mam nadzieję, że wymieniłem wszystkie osoby, które udzieliły mi pomocy, jednakże z góry przepraszam wszystkich, których mogłem z powodu zawodnej pamięci pominąć.

Szczególne podziękowania pragnę wyrazić mojej żonie, która sprawnie zarządzała biznesową stroną przedsięwzięcia związanego z wydaniem trzeciej części historii Złocieńca i towarzyszyła mi podczas licznych wyjazdów w celu przeprowadzenia badań i zebrania materiałów.

Jak zwykle swoją doskonałą pamięcią wspierały mnie moja mama Teresa Leszczełowska i babcia Apolonia Stefańska.

Za profesjonalny wkład pracy w przedsięwzięcie, jakim było wydanie tej książki składam osobne podziękowania Lucynie Jabłońskiej, Ilonie Pasiok, Annie Lis, Wiesławie Mielniczuk i Kazimierzowi Mardoniowi.

Podczas pisania książki spotykałem się z dużą życzliwością i pomocą władz miejskich w Złocieńcu, za co serdecznie dziękuję Pani przewodniczącej Rady Miasta Urszuli Ptak i Panu burmistrzowi Waldemarowi Włodarczykowi.

KRESOWI ŻOŁNIERZE ZDOBYWAJĄ FALKENBURG

Plakat z 1944 r. autorstwa A. Radziewicza-Winnickiego

 

Być może tytuł tego rozdziału wybrałem nieco na wyrost? Pierwotnie chciałem napisać nawet: „Kresowa armia zdobywa Falkenburg”. Moim zamiarem było podkreślenie, że najwięcej żołnierzy I Armii Wojska Polskiego wywodziło się z odebranych Polsce Kresów, ale wówczas w takim tytule zawarłbym nieprawdziwą sugestię, jakoby armia ta reprezentowała polski interes lub interes polskich Kresów. Tak, niestety, nie było. Armia ta była narzędziem w ręku Stalina, zresztą niezwykle przydatnym w jego wyrafinowanej polskiej rozgrywce. Nie zmienia to faktu, że żołnierze polscy przelewali krew w walce o pomorskie wsie i miasteczka. Mimo że na wyższych stanowiskach dowódczych widzieli przeważnie rosyjskich oficerów, to byli chyba przekonani, że walczą po właściwej stronie z największym wrogiem Polski - hitlerowskimi Niemcami. Do krwawego wysiłku tych właśnie żołnierzy nawiązałem w tytule. Niezależnie od późniejszych zdarzeń, Kresowiacy i ich koledzy z innych regionów zdobyli dla swoich pobratymców-repatriantów Falkenburg, Dramburg, Schivelbein, Tempelburg, Kolberg i wiele innych miejscowości. Potrzebowaliśmy tych zdobyczy, bo bezpowrotnie odebrano nam Lwów, Wilno, Pińsk, Nowogródek, Lidę, Grodno, Stanisławów i tyle innych kresowych miast i miasteczek.

Czy po II wojnie światowej wynagrodzono napadniętej przez totalitarnych sąsiadów Polsce jej cierpienia? Nie sposób odpowiedzieć twierdząco na tak postawione pytanie. Trudno też zaliczyć państwo polskie do zwycięzców tej wielkiej wojny. O przyczynach takiego stanu rzeczy można by rozmawiać godzinami, ale nie należy to do przedmiotu tej książki.

Fakt, że jeden z agresorów z 1939 r. poniósł klęskę, miał kapitalne znaczenie dla kształtu powojennego państwa polskiego. Główny winowajca wojny - hitlerowskie Niemcy - płacił w 1945 r. krwawy rachunek za swoje zbrodnie. To właśnie hitlerowska agresja stworzyła doskonałą okazję do napaści Sowietów na wschodnie terytoria Rzeczypospolitej. Podpisując pakt Ribbentrop - Molotow, Niemcy stali się współwinowajcami również sowieckich represji w stosunku do ludności polskiej: mordów, masowych wywózek na Syberię i nieskończonego pasma upokorzeń. Kilka lat później pod niemieckim panowaniem doszło na Wołyniu do krwawej jatki i wymordowania kilkudziesięciu tysięcy Polaków przez ukraińskich nacjonalistów. Część tej winy również spada na państwo niemieckie. Jeśli uporczywie szukać będziemy jakiegoś zadośćuczynienia za cierpienia polskich Kresowiaków, to znajdziemy je właśnie w 1945 r. na Pomorzu Zachodnim, więc i w Złocieńcu, który nazywał się wtedy Falkenburgiem. Właśnie tutaj przyszło Niemcom choć w części zapłacić rachunki za kresową, polską krzywdę. W 1945 r. ginął na zawsze świat niemieckiego Pomorza, tak jak w 1939 r. śmiertelne ciosy otrzymał świat polskich Kresów. Niestety, rachunki płacą nie zawsze ci, którzy je zaciągali... Cóż, tak to już jest w dziejach ludzkości. Tak naprawdę prawie nigdy nie ma sprawiedliwego zadośćuczynienia. Są tylko cierpienia i okropności, które dotykają przede wszystkim niewinnych ludzi.

W 1945 r. na Pomorzu Zachodnim zapłatę niemieckich rachunków egzekwować miała m. in. I Armia Wojska Polskiego, która pozbawiona była polskiej wyższej kadry dowódczej.

Dowódca I Armii Wojska Polskiego gen. Stanisław Popławski, który był sowieckim oficerem „pełniącym obowiązki Polaka”

 

Większość tej kadry stanowili tak zwani POP czyli „pełniący obowiązki Polaków” oficerowie Armii Czerwonej, którzy zostali oddelegowani do naszego wojska ze względu na swoje polskie korzenie lub polsko brzmiące nazwiska. Polacy przeważali natomiast na niższych stanowiskach dowódczych, w kompaniach i plutonach. Jak już wspomniałem, jeśli weźmiemy pod uwagę pochodzenie większości żołnierzy, to możemy zaryzykować stwierdzenie, że I Armia WP była w swojej zasadniczej masie armią polskich Kresów. Złożona była między innymi z żołnierzy niedawno zwolnionych z syberyjskich łagrów, z wołyńskich partyzantów i członków polskiej samoobrony, z licznych weteranów, którzy doświadczyli wrześniowego dramatu w 1939 r., a także ze zwykłych chłopów i mieszkańców kresowych miasteczek. Większość żołnierzy I Armii widziała na własne oczy klęskę polskich Kresów i likwidację ich małej ojczyzny. W 1945 r. walczyli o nową ojczyznę dla swych rodzin i sąsiadów, którzy już od maja napływali do pomorskich miast, w tym do Złocieńca. Polscy żołnierze puszczą w niepamięć inną, obcą im ojczyznę: niemieckie Pomorze Zachodnie, które odejdzie w niebyt, tak jak wcześniej odeszły polskie Kresy. Taki rachunek wystawiła historia niemieckim mieszkańcom Pomorza za ich bezkrytyczne poparcie Hitlera w latach trzydziestych XX w.

Jeden z oficerów 6. Dywizji Piechoty, pochodzący z Warszawy Stanisław Komornicki, napisał w swoich wspomnieniach o pochodzeniu kolegów z tej dywizji:

Poza tym byłem nowy, z obcej Warszawy i nikt mnie tu nie znał, podczas gdy oni byli przeważnie gospodarzami, łączyły ich rodzinne wioski zza Buga, spod Trembowli, Lwowa i Stanisławowa, skąd przybyli całymi grupami, lub małe miasteczka, gdzie wszyscy znali się doskonale. Łączyły ich przeżycia na Wschodzie, gehenna przesiedleń, zsyłek, śpiewny język i specyficzna mentalność obywateli z rubieży dawnej Rzeczypospolitej J...]1.

Kresowe pochodzenie żołnierzy 2. Dywizji Piechoty podkreślał również Zbigniew Flisowski w swojej interesującej książce-reportażu, opisującej walki na Pomorzu:

W załamaniach rowów czuwali, pokonując sen, żołnierze przy cekaemach i rusznicach, ale w sumie wojska nie było wiele. Uderzał jego wiek: w nocy czuwali starzy zahartowani żołnierze, wąsaci zabużanie, którzy czuli wojnę, teren, przeciwnika. Wielu przeszło okrutną szkołę wołyńskiej wojny, owych Przebraźy, przy których krwawych losach odzywały się echa bojów nadgranicznych stanic - gdy obrona stawała się kwestią życia wszystkich mieszkańców2. Kilka tysięcy tych Kresowiaków złoży w ofierze swoje życie i spocznie na zawsze na pomorskich cmentarzach wojskowych. Jedno z takich miejsc wiecznego spoczynku znajduje się również w naszym mieście. Ten rozdział poświęciłem opisowi walk I Armii Wojska Polskiego w pobliżu Złocieńca, a w szczególności zmaganiom na pozycji ryglowej, których intensywność była porównywalna z bardziej znanymi walkami o Wał Pomorski i o Kołobrzeg. Mam nadzieję, że w ten sposób złożę hołd poległym, którzy wywalczyli moją małą pomorską ojczyznę.

 

Pommernstellung, czyli Wał Pomorski

 

Zanim przejdziemy do opisu zdarzeń w marcu 1945 r. na Ziemi Złocienieckiej przyjrzyjmy się nieco ogólnej sytuacji na szerszym teatrze wojennym. Dzięki czemu łatwiej nam będzie zrozumieć, jaki cel miały walki prowadzone w pobliżu miasta, gdyż były one jedynie małym fragmentem szeroko zakrojonych operacji wojennych.

Styczniowa ofensywa Armii Czerwonej w Polsce przynosiła szybkie efekty. Niemiecka obrona prysła jak bańka mydlana pod naciskiem radzieckich zagonów pancernych. Rozpędzone armie 1. Frontu Białoruskiego marszałka Żukowa niepowstrzymanie gnały na zachód w kierunku Odry. Zagrożenie Berlina, stolicy III Rzeszy, było z każdym dniem coraz bardziej realne. Prawy sąsiad Żukowa, 2. Front Białoruski natrafił jednak w Prusach Wschodnich na twardy opór i zostawał wyraźnie w tyle. Jego dowódca, Konstanty Rokossowski, uwikłał się w przeciągłe walki, zbliżając się powoli do Elbląga. Obydwa fronty działały więc na rozbieżnych kierunkach, co powodowało, że armie Żukowa nie były osłonięte od północy. Silne niemieckie uderzenie z Pomorza Zachodniego w kierunku południowym mogłoby znacznie opóźnić sowiecki marsz na Berlin. O całkowitym rozbiciu Żukowa nie mogło być oczywiście mowy, gdyż dysproporcja sił była zbyt wielka, jednak zagrożenie niemiecką lokalną kontrakcją było bardzo realne. Widząc tę szansę, hitlerowskie dowództwo sformowało na Pomorzu Zachodnim Grupę Armii Wisła (GA Wisła), której zadaniem było wykonanie uderzenia w kierunku południowym, w celu zatrzymania 1. Frontu Białoruskiego zbliżającego się do serca III Rzeszy. Formowanie GA Wisła prowadzono pod osłoną potężnych umocnień nazywanych „Pommernstellung” (Wał Pomorski), które biegły z północy na południe. Ufając w siłę tej osłony, Niemcy rozpoczęli organizację sił uderzeniowych, przerzucając w rejon Stargardu Szczecińskiego wojska z Prus Wschodnich i Norwegii. Rosjanie zauważyli jednak zagrożenie i w lukę między 1. a 2. Frontem Białoruskim rzucili kilka armii, wśród nich I Armię Wojska Polskiego. To ona miała odegrać ważną rolę podczas kruszenia Wału Pomorskiego. Walka o te umocnienia była bardzo ważna dla obydwu walczących stron. Ich rozbicie oznaczało nieuchronną klęską niemieckiej GA Wisła, natomiast skuteczna obrona Wału umożliwiłaby atak na prawe skrzydło frontu Żukowa.

Stanowisko dowodzenia GA Wisła znajdowało się przez kilka dni w naszym miasteczku. Dokładnie w Ordensburgu nad Krosinem, czyli w Budowie koło Złocieńca. Gościł tam nawet nieudolny dowódca tej formacji - nazistowski zbrodniarz Heinrich Himmler.

Na zbliżające się do niemieckiej linii obronnej wojsko polskie czekał twardy orzech do zgryzienia. Wał Pomorski zbudowano w terenie doskonale nadającym się do obrony, wokół ciągnęły się liczne rzeki, lasy, wzgórza i południkowe położone jeziora. W 1944 r. w obliczu zagrożenia dokonano poważnych modernizacji umocnień. Również niemieccy mieszkańcy Falkenburga uczestniczyli w tych pracach, kopiąc okopy w pobliżu Gross Born (Borne Sulinowo). Była to przeważnie młodzież zrzeszona w nazistowskich organizacjach Hitlerjugend i BDM. Bunkry i transzeje nad rzeką Piławą są dobrze widoczne do dnia dzisiejszego.

Główna pozycja Wału biegła od Szczecinka na południowy zachód poprzez jezioro Wilczkowo, miejscowość Jelenino, jeziora Ciemino, Pile i Dołgie, dalej wzdłuż rzeki Piława do Nadarzyć i poprzez jeziora Dobre, Zdbiczno, Smolne i Łubianka do Wałcza. Przed tą linią przygotowano tak zwany pas przesłaniania, w ramach którego do obrony okrężnej przygotowano miejscowości Podgaje i Jastrowie. Odcinka atakowanego przez Polaków bronił X Korpus SS, który był przeciwnikiem naszych wojsk również w bezpośredniej walce o Złocieniec, ale o tym później. Dowódcą Korpusu był generał Guenter von Krappe, który będąc właścicielem majątku ziemskiego na Pomorzu Zachodnim, bronił tym samym swojej „małej ojczyzny”.

Walki o Wał Pomorski rozpoczęły się od ciężkich zmagań w rejonie Jastrowia i Podgajów, które ostatecznie zostały zdobyte. Zanim to się stało, w Podgajach do niemieckiej niewoli dostało się 32 polskich żołnierzy z 1. Dywizji Piechoty, którzy zostali bestialsko zamordowani. Spalono ich żywcem w drewnianej stodole. Ich zwłoki spoczywają dzisiaj na cmentarzu wojennym w Drawsku Pomorskim.

 

Czołg T-34 ustawiony przed muzeum w Mirosławcu. Fot. M. Leszczełowski

 

Próba uderzenia z marszu na główną pozycję Wału Pomorskiego zakończyła się niepowodzeniem. I Armia WP została zaskoczona zakresem rozbudowy niemieckiej pozycji obronnej. Szczególnie we znaki polskim żołnierzom dały się betonowe bunkry w Nadarzycach. Dlatego w kolejnej fazie walk wykonano bardziej przemyślane uderzenia. Zaatakowano zabagniony i słabo broniony odcinek na północ od jeziora Dobre. Szturmująca w tym miejscu 4. Dywizja Piechoty nieoczekiwanie szybko przełamała okryty legendą Wał Pomorski, jednak zaskoczenie trwało krótko. Niemcy wyprowadzili kilkanaście zaciekłych kontrataków. Przejściowo udało się im nawet odciąć dokonujące wyłomu oddziały od reszty-polskich sił. Dowódca armii, generał Popławski, popchnął jednak w wyłom dokonany przez 4. Dywizję kolejne pułki i Polacy nie dali już sobie odebrać zwycięstwa. Przełamanie Wału Pomorskiego było spektakularnym sukcesem polskiego żołnierza, który nie miał wystarczającego wsparcia artylerii i czołgów; sukces osiągnięty został dzięki krwawemu wysiłkowi kresowej piechoty. Tak będzie też podczas walk na przedpolach Złocieńca i Drawska Pomorskiego.

Okazało się, że dywizje I Armii Wojska Polskiego po przełamaniu Wału Pomorskiego zapędziły się na zachód w stronę Mirosławca, zostawiając na północy rozciągniętą i nieosłoniętą flankę. W każdej chwili groził tu niemiecki kontratak od północy, który mógłby mieć bardzo poważne konsekwencje dla polskich jednostek. Dywizje zrobiły więc zwrot ku północy i zaczęły powoli nacierać w tym kierunku. Teren jednak był niezwykle trudny. Znamy go wszyscy: jeziora, pagórki, rzeki, strumienie i lasy. To doskonałe warunki, żeby zorganizować skuteczną obronę. Nasi żołnierze musieli jednak nacierać, co powodowało coraz poważniejsze straty. Przez trzy tygodnie toczyły się walki, a rozstrzygnięcie nie następowało. Po polskich atakach następowały niemieckie kontrnatarcia, a po nich polskie przeciwuderzenia. Wsie przechodziły z rąk do rąk.

Nie były to przelewki, ale zacięte i krwawe walki. Najlepiej o tym świadczy fakt, że 2. Dywizja w dniach 10-14 lutego 1945 r. poniosła bardzo ciężkie straty, jej 5. Pułk Piechoty stracił 249 — 19 zabitych i 600 rannych, co stanowiło blisko połowę jego stanu3. Dla porównania w ciągu 11 dni walk o Kołobrzeg, które uchodzą za niezwykle zaciekłe, trzy polskie dywizje, czyli dziewięć pułków piechoty, naliczyły 1013 poległych. Te liczby pokazują, jak intensywne zmagania toczyła I Armia Wojska Polskiego, walcząc m. in. o Sośnicę, Świerczynę, Nowe Laski, Otrzep i Wielboki, a przecież apogeum tych walk miało dopiero nadejść na pozycji ryglowej.

 

Niepowodzenia na pozycji ryglowej

 

I Armia Wojska Polskiego zbliżała się do linii obronnej, znajdującej się około 10 kilometrów na południe od Złocieńca. Była to tak zwana pozycja ryglowa Wału Pomorskiego, która ciągnęła się od Nadarzyć poprzez Wielboki, Świerczynę i Sośnicę do umocnień w rejonie Wierzchowa, Żabina, Żabinka, Gór Smolnych i Borujska. Ta ostatnia pozycja nazywana też była „rejonem umocnionym pozycji ryglowej” i zamykała pasmo terenu ciągnące się między jeziorami Lubieszewo i Wąsosze. Była to więc swoista brama prowadząca do Złocieńca, Drawska Pomorskiego i dalej na północ. Nie były to umocnienia równe tym na właściwym Wale Pomorskim, nie użyto tutaj betonu, lecz naprędce rozbudowano drewniano-ziemne fortyfikacje połowę. Dlatego używanie nazwy „pozycja ryglowa Wału Pomorskiego” nie jest do końca prawidłowe, gdyż składający się z licznych betonowych fortyfikacji Wał Pomorski był budowany już w latach trzydziestych XX w., natomiast pozycja ryglowa powstała, najprawdopodobniej, dopiero po przebiciu Wału Pomorskiego poniżej Nadarzyć. Niemcy wykorzystali pewien zastój w działaniach bojowych, żeby dobrze się okopać na pozycji ryglowej. W rejonie Wierzchowa, Żabina i Borujska rozmieścili doborowe oddziały bawarskiej 5. Dywizji Lekkiej, którą w nocy 23 lutego 1945 r. zastąpiła zaprawiona w walkach 163. Dywizja Piechoty. Wsie Borujsko, Żabin, Żabinek, Wierzchowo oraz Góry Smolne zamieniono w małe reduty, o które przyjdzie walczyć, zdobywając dom po domu i niemal każdy metr ziemi. Walory obronne rejonu umocnionego znacząco poprawiały dwa długie jeziora: Busko i Dramienko, a przede wszystkim Góry Smolne, które dominowały nad całą okolicą i najeżone były trzema liniami niemieckich fortyfikacji polowych. Do obrony wykorzystano wszelkie okoliczne wzgórza, umieszczając tam stanowiska karabinów maszynowych. W zagłębieniach terenowych kryli się liczni strzelcy pancerfaustów, a na drzewach, kominach i wieżach kościelnych swoje stanowiska urządzali znakomici strzelcy wyborowi 163. Dywizji Piechoty. W Borujsku i Żabinie znajdowały się też doskonale ukryte słynne 88-milimetrowe działa przeciwlotnicze, które skutecznie powstrzymywały polskie czołgi i działa samobieżne.

W lutym 1945 r. Polacy podejmowali lokalne ataki, żeby zająć choćby skraj którejś miejscowości rejonu umocnionego, ale za każdym razem skuteczne niemieckie kontrnatarcia wyrzucały polskich żołnierzy z powrotem na otwarte pole. I Armia WP utknęła więc na tej pozycji, czekając na rozpoczęcie nowej poważniejszej operacji wojennej. Uczestnik walk w tym rejonie, Franciszek Jakubiak, wspomina:

W Wałczu późnym popołudniem nasz batalion załadował się na samochody. Był dżdżysty, pochmurny dzień, siąpił drobny kapuśniaczek. Około godziny 18.00 zajechaliśmy na pozycję pod Żabinem, Żabinkiem i Wierzchowem. Samochody zatrzymały się w odległości około dwóch kilometrów od pierwszej linii. Wyładowaliśmy swój sprzęt i marszem, szosą wysadzaną drzewami, udaliśmy się w kierunku pozycji, mając za zadanie zmienić 6. Pułk Piechoty i zająć pozycję obronną, gdyż to tym miejscu sztab I Armii Wojska Polskiego spodziewał się ataku niemieckich czołgów4.

 

Pomnik, który postawiono w miejscu, gdzie znajdował się punkt obserwacyjny dowódcy I Armii WP w czasie walk na pozycji ryglowej. Fot. J. Leszczełowski

 

Franciszek Jakubiak był żołnierzem 2. Samodzielnego Zmotoryzowanego Przeciwpancernego Batalionu Miotaczy Ognia (2. SZPBMO). Ta specjalna jednostka nie wchodziła w skład żadnej z dywizji piechoty, lecz pozostawała w dyspozycji dowództwa armii. Batalion składał się z dwóch kompanii miotaczy ognia i jednej kompanii ciężkich karabinów maszynowych (cekaem). W tej ostatniej służył Franciszek Jakubiak, który opowiada o warunkach bytowania żołnierzy pod Żabinem:

Linia okopów leżała około 10 metrów za torem kolejowym, w odległości około 0,5 km od wsi Żabin, która była obsadzona przez Niemców. Zrobione przez żołnierzy 6. Pułku Piechoty okopy były mizerne, wykonywano je w trudnych warunkach podczas mrozu i opadów śniegu. Były płytkie i sięgały zaledwie do kolan. Kiedy my je zajmowaliśmy, była dodatnia temperatura i mżył drobny deszczyk. Nic dziwnego, że grzęźliśmy po kostki w wodzie. Pierwszym zadaniem naszej drużyny było wykopanie odpowiedniego stanowiska dla cekaemu, a później ziemianki dla sześciu osób z rowem łącznikowym do stanowiska cekaemu. Robotę tę wykonaliśmy całą drużyną, pracując od 18.00 wieczorem do 6.00 rano. Było nam łatwiej solidnie wykonać te prace, gdyż nasi poprzednicy z piechoty przywieźli dużą ilość pni sosnowych, które leżały przy drodze w pobliżu okopu. Wykorzystaliśmy je do budowy ziemianki-schronu, kładąc ich podwójną warstwę na strop. Schron sprawdził się znakomicie i chronił nas przed ogniem niemieckich moździerzy. Codziennie rano systematycznie przez 10 minut trwał ostrzał niemieckich moździerzy. Pytaliśmy żołnierzy z 6. Pułku Piechoty, dlaczego linia okopów biegnie w otwartym polu, a nie we wsi. Okazało się, że kilkakrotnie bezskutecznie atakowali wieś, ale każde natarcie w otwartym polu załamywało się pod silnym ogniem niemieckiej broni maszynowej5.

Tymczasem Niemcy postanowili wykonać zadanie, dla którego utworzono GA Wisła. W okolicach Stargardu Szczecińskiego sformowali silne ugrupowanie uderzeniowe, które zaatakowało w kierunku południowym, prąc na Choszczno i Ręcz. Dzięki początkowym powodzeniom 17 lutego 1945 r. Niemcy dotarli nawet do wcześniej obleganego przez Rosjan Choszczna. Sytuacja Armii Czerwonej w tym rejonie była trudna, trzeba było reagować. Uderzenie niemieckie było oddalone o 50 kilometrów od pozycji I Armii Wojska Polskiego (IAWP). Dowództwo 1. Frontu Białoruskiego nakazało polskiej armii nacierać na jej odcinku dla związania sił niemieckich w rejonie Wierzchowa i uniemożliwić Niemcom przesyłanie posiłków do Choszczna i Recza. Na mocy tego rozkazu 19 lutego 1945 r. I AWP wyprowadziła trzy słabo skoordynowane natarcia na Wierzchowo, Żabin i Borujsko. Wszystkie okazały się krwawym fiaskiem i przebiegały według jednakowego schematu: gęstym ogniem karabinów maszynowych Niemcy zmuszali polską piechotę do zalegnięcia, przez co polskie czołgi i działa samobieżne pozbawiane były osłony, następnie niemieckie działa przeciwpancerne i pancerfausty niszczyły polskie maszyny. Tego dnia polska armia straciła aż 700 ludzi, 20 czołgów i dział pancernych6. Wydaje mi się, że właśnie to natarcie zapamiętał Franciszek Jakubiak, który w tym czasie nadal pełnił służbę na stanowisku cekaemu w okopie pod Żabinem:

Niemcy byli bardzo dobrze wstrzelani w teren, o czym świadczy najlepiej pewne nasze niepowodzenie, które widziałem na własne oczy. Pewnego dnia pod wieczór piechota nasza miała jeszcze raz zaatakować Żabin. Jako wsparcie natarcia miały służyć trzy działa samobieżne i czołg. W ostatniej chwili jednak atak został odwołany, a trzy działa szturmowe i czołg ustawiły się w linii za kopcem z kartoflami, w odległości 2 km od Żabina. Kiedy nadszedł świt, niemiecka artyleria przeciwpancerna otworzyła ogień. Wszystkie trzy działa i czołg zostały rozbite7.

Następnego dnia po nieudanych natarciach wydano żołnierzom rozkazy do okopywania się. Przez dziesięć dni Polacy poważnie rozbudowali swoje pozycje obronne. Obawiano się, że Niemcy i tutaj mogą spróbować przeciwuderzenia, jak to miało miejsce w rejonie Recza i Choszczna. Budując transzeje, rowy łącznikowe i schrony, polscy żołnierze doczekali 1 marca 1945 r., kiedy to 1. Front Białoruski włączył się do wielkiej operacji ofensywnej: Operacji Pomorskiej.

 

Operacja Pomorska

 

Pod koniec lutego 1945 r. front na Pomorzu Zachodnim ciągnął się od Chojnic poprzez Człuchów, Lędyczek, Borne-Sulinowo, Nadarzyce, Świerczynę, Żabin, Kalisz Pomorski do Recza. I AWP zajmowała 36-kilometrowy odcinek od Nadarzyć po okolice Mirosławca. Przed jej frontem broniło się około 20 batalionów piechoty wspartych 40 bateriami dział i 19 grupami moździerzy. Niemcy mieli też do swojej dyspozycji około 40 wozów pancernych8. Jak już wspomniałem, w nocy z 22 na 23 marca 1945 r. niemiecka 5. Dywizja Lekka została zluzowana przez 163. Dywizję Piechoty, jednostkę bardzo doświadczoną i zaprawioną w walkach na Półwyspie Karelskim. Na skrzydłach polskiej armii Rosjanie zgromadzili potężne siły pancerne, których zadaniem było głębokie przełamanie obrony wojsk niemieckich. Polska armia, dysponująca skromną liczbą dział pancernych i czołgów, odgrywała w tej operacji pomocniczą rolę. Już 24 lutego 1945 r. na wschód od polskich pozycji uderzył 2. Front Białoruski, rozbijając linie niemieckie. Cztery dni później Rosjanie opanowali Szczecinek. 1 marca 1945 r. ruszył do natarcia lewy sąsiad polskiej armii, rosyjska 3. Armia Uderzeniowa, która z powodzeniem nacierała z rejonu Recza i Drawna.

Mająca słabe wsparcie wojsk pancernych i artylerii I AWP, nacierając w kierunku północno-zachodnim, natrafiła natomiast na silny opór X Korpusu SS, w tym 163. Dywizji Piechoty, broniącej pozycji ryglowej. Rozpoczęły się trzy dni krwawych walk.

Tymczasem dobrze wyposażone w czołgi i artylerię sowieckie jednostki walczące na lewo i prawo od I AWP osiągnęły poważny postęp, powoli zamykając na północy kocioł, który później stanie się grobowcem dla niemieckiego X Korpusu SS. Wojska polskie stanowiły ruchome dno tego kotła, które nieubłaganie miało posuwać się na północ, zmniejszając przestrzeń pozostającą w rękach niemieckich.

Aby jednak wprawić w ruch dno tego kotła, należało przełamać Wierzchowski rejon umocniony pozycji ryglowej. I AWP ugrupowana była w dwóch rzutach. W pierwszym rzucie nacierały: 1. Dywizja Piechoty na południe od Borujska, 2. Dywizja Piechoty wraz z 1. Brygadą Pancerną na Borujsko i Żabin, 6. Dywizja Piechoty na szerokim froncie od Wierzchowa po Świerczynę, przy czym jej 14. Pułk nacierać miał na pozycję Góry Smolne przed Wierzchowem, a 3. Dywizja Piechoty od Wielboków po Nadarzyce.

Główny wysiłek natarcia armii skoncentrował się na pozycji Borujsko, Żabin, Żabinek, Góry Smolne i Wierzchowo, gdzie ciężkie walki prowadziły 1. i 2. Dywizje Piechoty, 14. Pułk Piechoty z 6. Dywizji, 1. Brygada Pancerna i 1. Brygada Kawalerii. 2 marca 1945 r. na ten odcinek rzucona zostanie również 4. Dywizja Piechoty. Tymczasem na prawym skrzydle atakowała mocno rozciągnięta 3. Dywizja Piechoty. Jak się okaże później, ta właśnie dywizja nie natrafi na poważniejszy opór przeciwnika i przejdzie niemal natychmiast do pościgu za uchodzącym w kierunku Czaplinka nieprzyjacielem. Dzisiaj, gdy wiemy, jak potoczyły się działania wojenne, narzuca się pytanie, czy uporczywe popychanie do natarcia polskiej piechoty na Góry Smolne, Borujsko, Żabin, Żabinek i Wierzchowo miało rzeczywiście sens, skoro i tak powodzenie zgrupowań pancernych wojsk sowieckich zmusiłoby Niemców do opuszczenia pozycji ryglowej, co zresztą nastąpiło 3 marca 1945 r. Może warto byłoby jedynie aktywnie wiązać walką nieprzyjaciela w Wierzchowskim rejonie umocnionym, co przyniosłoby znacznie mniejsze straty, a wynik operacji i tak byłby przesądzony ze względu na pancerne zagony Rosjan? Wydaje się również, że można było lepiej wykorzystać powodzenie 3. Dywizji Piechoty w celu zagrożenia tyłom Niemców broniących się w rejonie umocnionym. Tymczasem dowództwo I AWP rzucało batalion za batalionem do krwawych ataków na dobrze okopanych i znających teren Niemców. Oczywiście dziś, kiedy znamy przebieg późniejszych wydarzeń, łatwiej wskazywać alternatywne rozwiązania.

Ruiny kościoła w Borujsku (dziś Ziemsko), stan obecny. Fot. J. Leszczełowski

 

Ostatnia szarża

 

Borujsko, Góry Smolne, Żabin, Żabinek - najeżone bronią przeciwpancerną i rażące seriami broni maszynowej, były jak ostre kły w paszczy tygrysa. Trzeba było się zabrać do ich kolejnego wybijania. Tymczasem I AWP miała stanowczo za mało czołgów i dział pancernych. Przygotowania artyleryjskie i uderzenia lotnictwa także nie były zbyt imponujące. Rankiem 1 marca 1945 r. dwie armijne brygady artyleryjskie, artyleria dywizyjna oraz baterie moździerzy z dwustu luf plunęły ogniem na niemieckie pozycje9. Po 30-minutowym przygotowaniu artyleryjskim ruszyło natarcie piechoty. 1. Dywizja Piechoty wraz z 5. Pułkiem 2. Dywizji Piechoty uderzały w rejonie Borujska, 6. Pułk Piechoty kierował się na Żabin a 14. Pułk 6. Dywizji Piechoty zaatakował Góry Smolne.

Historia znana z lutowych ataków powtórzyła się: nacierająca piechota została zatrzymana ogniem broni maszynowej i gradem moździerzowych odłamków. Obydwa pułki 2. Dywizji straciły ponad 100 zabitych.

Po południu atak 5. Pułku Piechoty na Borujsko został wzmocniony czołgami 1. batalionu 1. Brygady Pancernej, co nie przyniosło jednak oczekiwanych rezultatów, gdyż przed wsią, w okopach i zagłębieniach terenowych, skryło się bardzo wielu strzelców karabinów maszynowych i pancerfaustów. Taka kombinacja od wielu dni uniemożliwiała skuteczny atak piechoty wzmocnionej czołgami. Piechurzy zalegali pod ogniem broni maszynowej, a czołgi 1. batalionu jeden po drugim padały ofiarą wystrzeliwanych z bliskiej odległości pancerfaustów. Znowu pojawiło się widmo porażki „zaprogramowanej” według schematu znanego z poprzednich tygodni. Żołnierze atakujący Borujsko musieli pokonać kilkaset metrów otwartego pola, dopiero przed samą wsią wiły się porośnięte bujną roślinnością parowy, które mogłyby dać nacierającym upragnione schronienie. Natarcie polskiej piechoty zaległo na otwartym polu, a czołgi wysforowały się do przodu i manewrując próbowały uniknąć trafień pancerfaustów. Wydawało się, że po raz kolejny atak skończy się fiaskiem.

Wtedy stała się rzecz nieoczekiwana! Otwarte pole przed Borujskiem wypełniło się masą jeźdźców, którzy pędzili cwałem w kierunku wsi, wymachując obnażonymi szablami. Minęli najpierw piechurów 5. Pułku Piechoty, ktoś krzyczał za nimi: „Ludzie, gdzie wy na tych koniach? Tam biją z kaemów!”. Tymczasem grupa uderzeniowa 1. Brygady Kawalerii minęła polskie czołgi i runęła na pozycje niemieckich strzelców pancerfaustów i karabinów maszynowych. Niemcy wpadli w panikę i rzucili się do ucieczki. Gdy któryś tylko wychylił się z okopu, obrywał szablą po głowie. Przyduszenie do ziemi niemieckich strzelców pancerfaustów wykorzystały teraz czołgi, które natychmiast ruszyły za kawalerią i wtargnęły do wsi. Tutaj wsparli ich fizylierzy, którzy przyjechali do Borujska jako desant czołgowy. Tymczasem kawalerzyści byli już w parowach przed Borujskiem, gdzie zakończyli klasyczną szarżę. Koniowodni odprowadzili konie w ukrycie, a reszta ułanów już pieszo szturmowała budynki w Borujsku, wspierając czołgi 1. batalionu.

Do południa 1 marca 1945 r. wszystkie ataki polskiej piechoty kończą się niepowodzeniem. Mapka ilustruje zatrzymanie ataków 1., 2. Dywizji Piechoty w rejonie Borujska i Żabina oraz 14. Pułku Piechoty na Góry Smolne

 

Niemcy nie dawali za wygraną: na kominach wyższych budynków i gorzelni rozlokowali się strzelcy wyborowi, którzy szczególnie chętnie prowadzili ogień do polskich oficerów, podoficerów i obsług rusznic przeciwpancernych10. Walka była zacięta, ale zdobycie miejscowości było już tylko kwestią czasu, zwłaszcza że do wsi wpadli piechurzy z wykrwawionego 5. Pułku i świeże bataliony 4. Pułku Piechoty. Pierwszy kieł został wybity z tygrysiej paszczy! Zbigniew Flisowski napisał, że jeden z wziętych do niewoli weteranów ze 163. Dywizji powiedział, że tak świetnego natarcia nie widział w ciągu całej wojny11. Myślę, że wiedział, co mówi.

To zwycięstwo było efektem niestandardowego pomysłu dowództwa armii, które w krytycznym momencie bitwy użyło grupy uderzeniowej kawalerii pod dowództwem majora Waleriana

Pomniczek upamiętniający ostatnią szarżę polskich ułanów 1 marca 1945 r. pod Borujskiem. Fot. J. Leszczełowski

 

Bogdanowicza. Były to dwa szwadrony z 1. Brygady Kawalerii liczące 180 szabel. Kiedy po raz kolejny analizuję przebieg bitwy, ciągle trudno mi zrozumieć osłupienie, w jakie wpadli niemieccy celowniczy karabinów maszynowych. Jeszcze kilka godzin wcześniej uniemożliwili atak piechurów, którzy stanowili przecież trudniejszy cel od wysokich sylwetek jeźdźców na koniach. Jak to wytłumaczyć? Niemieccy weterani z frontu fińskiego wpadli po prostu w panikę. Nie wytrzymali widoku szybko zbliżającej

Popołudnie 1 marca 1945 r. Zdobycie Borujska i południowej części Żabina. Na 14. Pułk atakujący Góry Smolne Niemcy wyprowadzili kontratak wsparty czołgami

 

się masy ułanów, bali się „barbarzyńskich” cięć polskich szabel. Nierealny, nieoczekiwany widok jazdy wzbudził nieracjonalny strach. Uczestnicy walki opowiadali później o porzuconych przez Niemców karabinach maszynowych. W tej sytuacji strzelcy pancerfaustów nie mieli żadnych szans w konfrontacji z szaleńczo szarżującymi ułanami, a to z kolei otworzyło drogę czołgom i piechocie.

Ułani walczący pod Borujskiem zamknęli ostatni rozdział heroicznej historii polskiej jazdy. Pod tą pomorską wioską polscy kawalerzyści szarżowali po raz ostatni w swoich chlubnych dziejach. Dziś Borujsko, nie wiedzieć czemu, nosi nazwę Żeńsko. Przed wjazdem do tej trochę zapomnianej wsi znajdziemy ładny, ale bardzo skromniutki pomniczek poświęcony ostatniemu akordowi w historii świetnej jazdy polskiej. Na głazie narzutowym umieszczono marmurową tablicę z napisem: „Ostatnia szarża ostatnich ułanów Rzeczpospolitej, 1 Samodzielnej Warszawskiej Brygady Kawalerii. 1 marca 1945 rok”.

 

Reduta „Góry Smolne”

 

Tego samego dnia 6. Pułk Piechoty wspierany dwiema kompaniami karnymi i 2. batalionem 4. Pułku Piechoty toczył ciężkie walki, usiłując zająć Żabin. I tutaj Niemcy bronili się znakomicie. Dopiero w późnych godzinach wieczornych pułk wdarł się na południowy skraj wsi i nie dał się już Niemcom stamtąd wyrzucić. Polacy opanowali południową część Żabina do wysokości kościoła.

Lewy sąsiad 2. Dywizji Piechoty - 2. Pułk 1. Dywizji, odnotował niewielki sukces, posuwając się 1,5 km do przodu. Koszt tych stosunkowo skromnych zwycięstw był ogromny, gdyż obie dywizje straciły aż 710 zabitych i rannych.

1 marca 1945 r. dowódca 14. Pułku 6. Dywizji Piechoty posyłał swoich żołnierzy do czołowych ataków na Góry Smolne, co będzie treścią tego podrozdziału, gdyż walki o te wzgórza bardzo wyraziście pokazują pewną metodę, którą zastosowało polskie dowództwo, złożone zresztą głównie z sowieckich oficerów.

 

Świt 2 marca 1945 r. Do walki wprowadzono 4. Dywizję Piechoty, która zajęła pozycje w Borujsku. 2. Dywizja Piechoty skoncentrowała swoje siły do ataku na północną część Żabina i przesmyk między jeziorami Dramienko i Busko

 

Dowódca armii, generał Popławski, zdecydował się rzucić na rejon umocniony jeszcze jedną, tym razem 4. Dywizję Piechoty, która miała wejść do natarcia na styku 1. i 2. Dywizji w rejonie zdobytego Borujska. Widać generał Popławski, zgodnie z suworowowską szkołą, postanowił dalej atakować najsilniejszy punkt oporu przeciwnika, nie szczędząc krwi piechoty. Tymczasem można chyba było zdobyć się na przemyślenie sytuacji i zaplanowanie bardziej ekonomicznego manewru. Otóż 2 marca 1945 r. okazało się, że na prawym skrzydle polskiej armii wróg nie stawiał już tak zaciętego oporu. Bardzo rozciągnięte siły 6. Dywizji Piechoty opanowały za jednym zamachem Będlino, Świerczynę i Sośnicę, które do niedawna były zaciekle bronione. Jeszcze poważniejsze sukcesy osiągnęła wysunięta najdalej na wschód 3. Dywizja Piechoty. Przed jej frontem Niemcy przeszli do odwrotu, co pozwoliło Polakom posunąć się aż o 20 km!

Czytając niemieckie relacje z walk, przekonałem się, jak bardzo obrońcy pozycji ryglowej obawiali się utraty przesmyków między jeziorami Wilczkowo i Drawskim w Siemczynie (pas działania 6. Dywizji Piechoty) oraz Żerdnem i Komorzem w Sikorach (pas działania 3. Dywizji Piechoty). Wiadomość o utracie tych punktów spowodowała później gwałtowny odwrót z Wierzchowa (3 marca 1945 r.), które wcześniej było zaciekle bronione. Myślę, że Polacy ponieśliby znacznie mniejsze straty, gdyby ich dowództwo nie ponawiało czołowych ataków na trzy pozostałe „tygrysie kły” pozycji ryglowej, lecz zamiast tego wzmocniło natarcie 3. i 6. Dywizji Piechoty. Wtedy możliwe stałoby się szybsze opanowanie Siemczyna i odcięcie drogi Niemcom walczącym w rejonie umocnionym pozycji ryglowej stałoby się realne. Niemcy siłą rzeczy musieliby przejść do odwrotu i łatwiej byłoby ich bić w czasie pobitych piechurów i czołgistów.

Znaleziska wykopane na Smolnych Górach. Łuski pocisków, hełm, zamek karabinowy, magazynek do pistoletu maszynowego, bagnet, klamra od pasa, kubek i tak zwane nieśmiertelniki, czyli numery identyfikacyjne niemieckich żołnierzy. Zdjęcie udostępnił M. Kalniak

 

Niestety, zamiast tego oskrzydlającego manewru wybrano drogę kolejnego wybijania „tygrysich kłów” kosztem setek zabitych piechurów i czołgistów

Góry Smolne stanowiły kluczowy element niemieckiej pozycji obronnej, gdyż dominowały nad całą okolicą i umożliwiały doskonały ostrzał polskich oddziałów nacierających z obu ich stron. To wybrzuszenie terenowe rozdwajało wszelkie natarcia skierowane na Wierzchowo. Zdobycie tej ostatniej miejscowości było niemożliwe bez wypędzenia Niemców z drewniano-ziemnych fortyfikacji na zalesionych szczytach Gór Smolnych. Jak się okazało, Niemcy przygotowali tam aż trzy linie okopów. Według uczestnika walk Stanisława Komornickiego, który był dowódcą kompanii moździerzy 2. batalionu 14. Pułku Piechoty, na ostatniej linii tych umocnień miały być nawet żelbetonowe schrony, ale badania dzisiejszych pasjonatów historii nie potwierdzają tego faktu. Góry Smolne kryły też liczne stanowiska moździerzy i artylerii, a z ich stoków do kontrnatarcia zjeżdżały nawet czołgi.

Kiedy 1 marca 1945 r. ułani z 1. Brygady Kawalerii szturmowali wraz z 2. Dywizją Borujsko, 14. Pułk Piechoty 6. Dywizji otrzymał zadanie zdobycia Gór Smolnych. Zadanie było w sposób oczywisty postawione na wyrost, tym bardziej, że atakujący bezpośrednio Góry Smolne 1. batalion tego pułku mógł liczyć jedynie na wsparcie skromnej artylerii pułkowej. Jej poranna kanonada nie wyrządziła Niemcom wielkiej krzywdy, podobnie jak bombardowanie przeprowadzone przez rosyjskie iły.

Dawne niemieckie okopy; Góry Smolne, stan obecny. Fot. M. Leszczełowski

 

Natarcie pułku ruszało z pozycji wyjściowej znajdującej się na podnóżach Góry Wysokiej. W pierwszym rzędzie trzeba było rozbić niemiecką kompanię, której stanowiska obronne leżały na brzegach niewielkiego jeziorka przylegającego do Góry Wysokiej. Wysuwając do przodu tę kompanię, Niemcy próbowali zamaskować swoją pierwszą linię okopów, która ciągnęła się na zboczach Gór Smolnych nieco powyżej ich podnóża. Poranny atak batalionów 14. Pułku Piechoty został zatrzymany ogniem niemieckich karabinów maszynowych, nie udało się nawet odepchnąć niemieckiej kompanii znad jeziorka. Jednak o godzinie 12.00 ponownie poderwano do ataku bataliony, które z bagnetami i okrzykiem „hura!” zepchnęły Niemców z pozycji nad jeziorem. Pierwszy batalion porucznika Eliasza Nikołajczuka dotarł nawet do podnóża Gór Smolnych, gdzie przeszedł do obrony. Żołnierze Nikołajczuka gorączkowo okopywali się pod morderczym ogniem niemieckiej linii obronnej na zboczach wzgórz. Do polskich piechurów Niemcy strzelali z góry. Co gorsza, z kierunku Żabina oraz ze szczytu Gór Smolnych ruszył niemiecki kontratak wsparty siedmioma czołgami i działami pancernymi. Sytuację uratowały baterie polskich moździerzy, bijące ze stanowisk w jarach przy Górze Wysokiej. Niezwykle celnym ogniem zaporowym pozbawiły niemieckie czołgi wsparcia piechoty. Czołgi dotarły wprawdzie do naszej linii obronnej, ale musiały zawrócić pod ogniem polskich rusznic przeciwpancernych. Teraz z kolei niemieckie niepowodzenie próbowali wykorzystać polscy żołnierze, ale ich natarcie zostało zatrzymane gwałtownym ogniem broni maszynowej. Tak dobiegł końca pierwszy dzień walk o Góry Smolne12.

Góry Smolne, 185,7 m n.p.m. Fot. M. Leszczełowski

 

2 marca 1945 r. na tych wzgórzach rozegrały się wyjątkowo dramatyczne wydarzenia. Stanisław Komornicki w swojej znakomitej książce13 pisze o panującym wśród kadry dowódczej batalionów piechoty 14. Pułku niezadowoleniu ze sposobu prowadzenia walki przez dowódcę pułku Konstantego Seliwestrowa. Jeden z dowódców batalionów nazwał go nawet ignorantem. Seliwestrow wydał bezwzględny rozkaz frontalnego atakowania doskonale umocnionych wzgórz, a przecież nie dysponował ani wystarczającym wsparciem artyleryjskim, ani czołgami czy działami pancernymi. Dowódca 1. batalionu 14. Pułku, porucznik Eliasz Nikołajczuk, dostał rozkaz, który brzmiał jak wyrok śmierci: „Zdobyć Góry Smolne za wszelką cenę!”. Wkrótce po tym Stanisław Komornicki usłyszał przez radiostację rozpaczliwą prośbę dowódcy 1. batalionu o pomoc: „Koledzy, żegnajcie. Otrzymałem rozkaz zdobycia Smolnej za wszelką cenę. Pomóżcie!”14. Wszystkie lufy skromnej artylerii pułkowej i batalionowe kompanie moździerzy rąbały po umocnieniach na wzgórzach. Wszystko na próżno. 1. batalion trzy razy zrywał się do ataku i trzy razy zalegał pod gęstym ogniem karabinów maszynowych. Bohaterski dowódca batalionu - Eliasz Nikołajczuk, zginął przecięty serią karabinu maszynowego. Na przedpolu pozostali ranni polscy żołnierze, którzy krzyczeli z bólu. Do próbujących im przyjść z pomocą sanitariuszy Niemcy otwierali ogień15. 2 marca 14. Pułk Piechoty zdobył dwie linie niemieckich okopów na Górach Smolnych, lecz wszystkie jego natarcia zostały zatrzymane na trzeciej, najsilniejszej pozycji.

 

Widok z podnóża Gór Smolnych na Górę Wysoką. Tę otwartą przestrzeń musieli pokonać piechurzy z 14. Pułku pod ogniem niemieckich kaemów i moździerzy. Fot. J. Leszczełowski

 

2 marca 1945 r. okazał się dniem niezwykle krwawych walk, jednak przełom wciąż nie następował. Tego dnia 4. Pułk Piechoty 2. DP, wsparty działami pancernymi, po długotrwałych walkach zdobył północną część Żabina. W ataku tym uczestniczył również 2. batalion czołgów 1. Brygady Pancernej, który był batalionem jedynie z nazwy, gdyż liczył zaledwie cztery czołgi. Dobrze zamaskowane niemieckie działo w Żabinie zniszczyło trzy z nich. 2. batalion przestał więc istnieć. 4. Pułk Piechoty nacierał dalej na północ i udało mu się nawet dotrzeć do zabudowań stacji kolejowej Wierzchowo, skąd odrzucił go silny niemiecki kontratak wsparty czołgami i działami pancernymi16.

Tego samego dnia 6. Pułk Piechoty otrzymał zadanie zdobycia przesmyku między jeziorami Busko i Dramienko. Wykonanie tego zadania umożliwiłoby atak na Zabinek. Najwęższy punkt przesmyku był zatarasowany wrakiem niemieckiego czołgu, na którym stanowisko ogniowe urządził sobie strzelec wyborowy. Po całonocnej walce przesmyk został zdobyty17.

Z przebiegu walk 2 marca 1945 r. bardzo niezadowolony był szef sztabu 2. Dywizji Piechoty, „pełniący obowiązki Polaka” Rosjanin, pułkownik Aleksander Uszpalewicz, który stwierdził, że piechota zachowała się źle i mało stanowczo18. Nakazał: „Każdego, kto przejawia niezdecydowanie i bezczynność na placu boju - rozstrzeliwać”. Na szczęście do takich przypadków nie doszło. Pewne jest, że to nie żołnierze źle walczyli, lecz dowództwo dywizji wyznaczyło zbyt ambitne zadania do osiągnięcia w trudnym terenie, w walce z bardzo doświadczonym przeciwnikiem.

Zdobycie pozycji „Smolna”, jak określali te wzgórza sztabowcy z 14. Pułku Piechoty, frontalnym atakiem okazało się po prostu niemożliwe. Dlatego, wykorzystując powodzenie lewoskrzydłowego sąsiada, 14. Pułk Piechoty podjął udaną próbę oskrzydlenia tej pozycji. Zagrożeni okrążeniem Niemcy właśnie rozpoczęli zwijanie swojej pozycji, gdy na wzgórze ruszył niespodziewany atak dwóch polskich kompanii, prowadzony bez przygotowania artyleryjskiego. 3 marca 1945 r. rano Góry Smolne były już w polskich rękach.

Stanisław Komornicki w swoich wspomnieniach pisze o ciekawym epizodzie. Otóż jeden z piechurów, którzy zdobywali ostatnią linię okopów na wzgórzach, stwierdził, że Niemcy zostawili w schronach tylko niewielkie siły osłonowe. Niekiedy ta osłona miała zadziwiającą formę. Polscy żołnierze, zbliżając się do jednego z bunkrów, zostali zaskoczeni serią z broni maszynowej.

2 marca 1945 r. Zdobycie Żabina i przesmyku między jeziorami przez 2. DP. 14. Pułk Piechoty zdobył dwie linie okopów na Górach Smolnych, ale natarcie na główną, trzecią pozycję nie udało się

 

Kilku Polaków zostało trafionych, pozostali obeszli schron od tyłu i obrzucili go granatami. W środku znaleziono przykutego łańcuchem do ciężkiego karabinu maszynowego martwego żołnierza Waffen SS, który do końca musiał prowadzić ogień19. Jeńcy opowiadali później, że Niemiec ten został wyznaczony do odegrania takiej roli poprzez losowanie. Jest to opowieść z drugiej ręki, więc jej wiarygodność trudno mi oszacować.

Napis na pomniku u wlotu do wsi Żabin brzmi: „1-2 III 1945 r. 2 DR, 1 Bryg. Panc. oraz 13 Sam. P. Art. Panc., uczestnicząc w Operacji Pomorskiej I Armii Wojska Polskiego stoczyły tu ciężkie walki zakończone opanowaniem Żabina”. Po prawej na drugim planie: Góry Smolne. Fot. J. Leszczełowski

 

Wierzchowo

 

3 marca 1945 r., między 8.00 a 9.00, po wielogodzinnym nocnym boju polskie wojsko zdobyło bardzo mocno ufortyfikowany Żabinek. Usunięte zostały więc wszystkie przeszkody uniemożliwiające dotychczas bezpośrednie natarcie na dużą wieś Wierzchowo. O tych chwilach barwnie opowiadał mi, cytowany już w tym rozdziale, Franciszek Jakubiak:

Zjedliśmy obiad i po krótkim odpoczynku wymaszerowaliśmy gęsiego w kierunku Żabinka. Szliśmy na przełaj przez pola. Artyleria niemiecka ostrzeliwała szosę z Wałcza do Żabina i Wierzchowa. Pociski rozrywały się w odległości 50-100 m od nas, nie wyrządzając nam jednak żadnych szkód. Przechodząc przez drogę, zobaczyliśmy nasz samochód ciężarowy, przy którym stało kilku żołnierzy. Jeden ubrany w zielony płaszcz i połową rogatywkę leżał wyprostowany jak struna na skarpie rowu. Był zabity. Zaczynało szarzeć, kiedy dotarliśmy do wsi Żabinek. Na przedpolu wsi leżało dużo zabitych żołnierzy. Zaorane na zimę pola po ostrzale niemieckich moździerzy wyglądały tak jakby rozgrzebywały je tysiące kur. W Żabinku przenocowaliśmy jedną noc. Ponieważ w pobliskim majątku ziemskim była gorzelnia, niektórzy koledzy poszli wieczorem i przynieśli w manierkach spirytus gorzelniany, który szybko wypili. Nigdy nie piłem ani wódki, ani spirytusu, chociaż otrzymywaliśmy po sto gram na głowę, kiedy siedzieliśmy w okopach na pierwszej Unii w Żabinie. Następnego dnia od rana rozpoczął się bój w Wierzchowie. Słychać było nieprzerwany terkot broni maszynowej. Około południa nasza kompania ruszyła w kierunku Wierzchowa. Przed wymarszem zobaczyłem coś zadziwiającego. Takiego widoku nie spotkałem powtórnie do końca wojny. Kompania naszej piechoty zaprawiła się kompletnie gorzelnianym spirytusem. Wszyscy byli pijani. Maszerowali czwórkami zataczając się z jednego skraju brukowanej drogi na drugi. Po ich bokach szli saperzy z wykrywaczami min, oczyszczając pobocza drogi20.

Po zdobyciu Borujska, gdzie również była gorzelnia, dowództwo zdecydowało się wystawić przy niej warty. Jak widać taka decyzja była ze wszech miar słuszna.

Grzechot karabinów maszynowych i intensywne odgłosy walki, które słyszał Franciszek Jakubiak, dochodziły prawdopodobnie ze stacji Wierzchowo, gdzie 2. Dywizja i 14. Pułk Piechoty 6. Dywizji, wzmocnione czołgami i działami pancernymi, wdały się w dramatyczną walkę z zaciekle broniącymi się Niemcami. Dworzec kolejowy przechodził z rąk do rąk, gdyż Niemcy wyprowadzali silne kontrataki wsparte czołgami. Polacy zdobyli w końcu dworzec i pobliską cegielnię zamienioną przez Niemców w redutę. Następnie natarcie ruszyło w stronę kościoła w Wierzchowie. Opór Niemców powoli słabł. Pozycja ryglowa była już stracona, a co ważniejsze: dowództwo 163. DP i całego X Korpusu SS uświadomiło sobie straszliwy fakt, że Rosjanie w pobliżu Połczyna i Świdwina zamykali pancerne kleszcze. Obrońcy pozycji ryglowej znaleźli się w pułapce.

Stara gorzelnia w dawnym majątku ziemskim w Borujsku. Fot. J. Leszczełowski

 

Nie mogę się oprzeć pokusie, żeby nie przytoczyć fragmentu wspomnień Stanisława Komornickiego, który osobiście brał udział w walce o dworzec w Wierzchowie:

Nagle tuż na torach strzelił w górę słup ziemi. Podmuch zmiótł nas z peronu. Trzymając się kurczowo w objęciach, znaleźliśmy się obaj na torach tuż przy stanowiskach moździerzy. Podnieśliśmy się w momencie, gdy zafurkotał drugi pocisk. „Psia krew!”, zaklął nerwowo Nowotarski, a kiedy uśmiechnąłem się zadowolony, że nic mu nie jest, przeszedł zaraz na rosyjski repertuar. Nagle tuż nad głowami usłyszeliśmy warkot i chrzęstliwe przewalanie się czołgowych gąsienic. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego znaleźliśmy się pod ogniem. Od strony budynku stacyjnego szły nasze trzy czołgi. To one były celem Niemców, to im zawdzięczaliśmy, że niemieckie pantery zatrzymały się przy rampie. Nad nami toczył się pojedynek czołgów. Po obu stronach zabudowań stacyjnych cofała się tyraliera piątej i szóstej kompanii. Nowotarski obmacał się. Stwierdziwszy, że nie jest ranny, klnąc ciągle, otrzepywał się z kurzu i wydał mi rozkaz cofnięcia moździerzy za budynek stacyjny. Tymczasem również i nasze czołgi zaczęły się cofać. Jeden z nich, strzelając z działa, wstecznym biegiem wszedł między perony. Chłopcy z pierwszego plutonu w ostatniej chwili zdjęli moździerze ze stanowisk, ratując je przed rozjechaniem przez własny czołg. Nowotarski porwał wyciągnięty z rumowiska metalowy pręt i zaczął nim okładać czołg, krzycząc do załogi: „Ani kroku w tył wy, wasza taka...”, ale wieża była zamknięta i tego nie słyszeli, a szkoda, bo tym razem wiązanka Nowotarskiego pod ich adresem była wyjątkowo soczysta21.

2. Samodzielny Zmotoryzowany Przeciwpancerny Batalion Miotaczy Ognia (2. SZPBMO) pozostawał w czasie walki w odwodzie, do dyspozycji dowódcy armii, dlatego Franciszek Jakubiak mógł obejrzeć tylko pobojowisko w Wierzchowie:

Kościół w Wierzchowie, stan obecny. Fot. J. Leszczelowski

 

Około południa nasza piechota wyparła Niemcóio z Wierzchowa. Weszliśmy wtedy do tej wsi. Po drodze mijaliśmy niewielki lasek, a w nim leżące trupy niemieckich żołnierzy.

W Wierzchowie zatrzymaliśmy się w zabudowaniach miejscowej mleczarni. Pod tym budynkiem, na drodze wyłożonej granitową kostką, leżały ciała czterech polskich żołnierzy. Ubrani byli w zielone płaszcze i byli ułożeni równo jeden przy drugim. Wszyscy mieli zmiażdżone nogi w taki sposób, że ich kości poprzebijały ubrania. Prawdopodobnie rozjechał ich wszystkich czołg. W takiej scenerii zjedliśmy nasz suchy prowiant22. Sprawa tych czterech żołnierzy jest dość zagadkowa. Byli to prawdopodobnie polscy zwiadowcy. Jak zginęli? Czyżby zostali ujęci i bestialsko zamordowani? Nie dowiemy się tego nigdy.

Zdobycie Wierzchowa i odwrót niemieckich pułków zakończyły walkę o pozycję ryglową. Polscy żołnierze przeszli do pościgu w kierunku Złocieńca i Drawska Pomorskiego. Niemcy opóźniali marsz polskich dywizji, pozostawiając niewielkie siły osłonowe. Dochodziło do potyczek, m. in. w Osieku Drawskim.

Na zakończenie pragnę się odnieść do niektórych niemieckich relacji dotyczących walk na pozycji ryglowej. Opracowania23 te podkreślają fakt odrzucania kolejnych polskich natarć i następnie opisują planowy odwrót z Wierzchowa ze względu na zagrożenie okrążeniem. Są to niewątpliwie półprawdy, gdyż niemal cała pozycja ryglowa została zdobyta przez polskich żołnierzy, zanim zapadła decyzja o odwrocie. Zajęte przez Polaków miejscowości były zaciekle bronione. Niemieccy autorzy pomijają milczeniem trud i poświęcenie polskich żołnierzy podczas zwycięskiego szturmowania Borujska, Żabina, Żabinka, Gór Smolnych i stacji kolejowej w Wierzchowie. Uczciwie trzeba przyznać, że polscy autorzy zapominają z kolei o regularnym odwrocie Niemców z Wierzchowa. Polacy chętniej piszą o zdobyciu tej wsi, pomijając fakt, że niemiecka 163. Dywizja Piechoty nie opuszczała tej wsi w bezładnej ucieczce, ale umiejętnie przechodziła na nowe pozycje, zostawiając za sobą siły osłonowe, opóźniające polski pościg.

Ponieważ walki na pozycji ryglowej prowadzone były jednak na pomocniczym kierunku Operacji Pomorskiej, nie stały się one częstym tematem ani polskich, ani też niemieckich książek. Autorzy opisów działań I AWP poświęcają dużo miejsca walkom o Wał Pomorski i Kołobrzeg, zapominając trochę o zmaganiach na pozycji ryglowej, które - jak się okazuje - nie były wcale mniej intensywne, od tych w Kołobrzegu.

 

3 marca 1945 r. Zdobycie Żabinka, Gór Smolnych i stacji kolejowej w Wierzchowie

 

W 1977 r. polscy mieszkańcy Żabinka ufundowali pomnik, który stanął przed wejściem głównym do kościoła w Wierzchowie. Na pomniku umieszczono napis: „1-3 marca 1945 roku 4 i 5 pułki piechoty 2 DP, 14 pułk piechoty 6 DP, 1 Brygada Pancerna

Świeże kwiaty na Wierzchowskim pomniku poświęconym zdobywcom pozycji ryglowej. Fot. J. Leszczełowski

 

oraz 15 Samodzielny Pułk Artylerii Pancernej, uczestnicząc w Operacji Pomorskiej I AWP, stoczyły tu ciężkie walki zakończone opanowaniem Wierzchowa i rozwinięciem natarcia na Złocieniec”.

 

Falkenburg w polskich rękach

 

W tym czasie, kiedy polscy żołnierze szturmowali pozycję ryglową na niemieckich tyłach, w Złocieńcu, albo mówiąc precyzyjniej: jeszcze w niemieckim Falkenburgu, od pierwszych dni marca 1945 r. trwał ożywiony ruch. Wydano rozkazy ewakuacji ludności cywilnej, tworząc w ten sposób „swobodę manewru” dla wojsk. Nie bez znaczenia były też wieści o sposobie traktowania ludności cywilnej przez wojska sowieckie. 2 marca 1945 r. Falkenburg niemal całkowicie opustoszał. Większość ewakuowanych nie wróci już do swojego rodzinnego miasteczka, które będzie się przekształcać w polski Złocieniec.

4 marca 1945 r. polscy żołnierze opanowali większość opuszczonego miasta Falkenburg. Wbrew opisom zawartym w niektórych opracowaniach, w mieście nie było poważniejszych walk. Jego los został rozstrzygnięty podczas zmagań na pozycji ryglowej. W Złocieńcu dochodziło jedynie do większych lub mniejszych potyczek z oddziałkami osłonowymi. 163. Dywizja Piechoty wycofała się z Wierzchowa dość daleko na północ, na pozycje położone za Darskowem. Niemiecka artyleria dość regularnie ostrzeliwała miasto, niszcząc niektóre budynki i zadając Polakom niewielkie tylko straty. Poważniejszą przeszkodą od znikomego przeciwdziałania nieprzyjaciela był korek na szosie prowadzącej z Osieka, utworzony przez zaprzęgi i samochody wjeżdżającej do Złocieńca I Armii Wojska Polskiego. Franciszek Jakubiak wspomina:

Po pewnym czasie przyjechały nasze samochody ciężarowe. Załadowaliśmy się na nie. Nasz pierwszy pluton kompanii cekaemów dostał zadanie zabezpieczenia kwater dla batalionu w Złocieńcu. Jechaliśmy więc jako pierwsi w kolumnie. Na drodze do miasta wjechaliśmy w wielki korek złożony z samochodów, wozów konnych i artylerii naszego wojska. Przez kilkanaście minut nie można było ruszyć z miejsca, a niemiecka artyleria ostrzeliwała drogę. Szybko zeskoczyliśmy z ciężarówki i położyliśmy się w rowie przydrożnym. Strat żadnych nie było, gdyż ogień artylerii nie był celny i pociski rozrywały się około 100 metrów od drogi. Korek rozładował się i mogliśmy wjechać do miasta. W Złocieńcu zajęliśmy na swoje kwatery niewielką uliczkę nad brzegiem Drawy. [...] Miasto było puste, cywilów prawie nie było24.

Żołnierze 2. Samodzielnego Zmotoryzowanego Przeciwpancernego Batalionu Miotaczy Ognia (2. SZPBMO). Skierniewice 1946 r. Zdjęcie udostępnił F. Jakubiak

 

Opuszczone przez ludność miasto wspomina w swojej książce Zbigniew Flisowski:

Właściwie całe miasto było taką jedną wielką zabawką z otwartym odsłoniętym mechanizmem, który w jednym momencie, może przed pół godziną, zatrzymał się niczym nienakręcony zegar. Było to takie małe Herkulanum, zamarłe teraz w określonej chwili, między wybuchem wulkanu a erupcją lawy - byliśmy my sami. Stałem przez moment, pojawił się na chwilę świat dzieciństwa - tak odległy, rodzina potrzaskana przez wojnę... i wszedłem w potok ludzi i stali, którego miniaturowym fragmentem byłem ja sam i moja kompania...25.

Brak regularnych walk na terenie miasta nie oznacza, że nie rozgrywały się tam dramatyczne wydarzenia. Prawa wojny dawały o sobie znać. Opuszczone domy stały się przedmiotem rabunku różnej maści maruderów. Wybuchały pożary, których nie było komu gasić. Przez miasto ciągnęli też powracający do Polski byli jeńcy wojenni i robotnicy przymusowi, którzy chętnie gawędzili z żołnierzami. Raz po raz dochodziło też do strzelaniny, gdyż w pobliżu przepraw przez Drawę Niemcy pozostawili grupy osłonowe.

O dramatycznym incydencie, który rozegrał się przy dzisiejszej ulicy Staszica, opowiedział mi Franciszek Jakubiak. 2. pluton kompanii cekaemów z 2. Samodzielnego Zmotoryzowanego Przeciwpancernego Batalionu Miotaczy Ognia (2. SZPBMO) dostał zadanie ubezpieczenia kwater zajętych w pobliżu Drawy. Dowódca plutonu wyznaczył posterunek w pobliżu skrzyżowania, gdzie ustawiono jeden z polskich maximów (ckm). Obsługa tego karabinu została zaskoczona niespodziewanym atakiem: z pięknego szachulcowego młyna bluzgnęła w kierunku Polaków seria z niemieckiego karabinu maszynowego. Polski cekaem odpowiedział i rozpoczął się pojedynek ogniowy, który trwał dłuższy czas. W czasie tej walki, a co bardziej prawdopodobne - w wyniku pierwszej niemieckiej serii, celowniczy polskiego karabinu maszynowego, kapral Józef Ślażyński, trzema kulami został ciężko raniony w brzuch. Na miejsce starcia szybko dotarł dowódca 2. plutonu, podporucznik Tadeusz Hałambiec. Był to bardzo doświadczony przedwojenny oficer, absolwent Korpusu Kadetów we Lwowie. Był bardzo łubiany przez podwładnych i co więcej - znakomicie strzelał26. Nie mógł spokojnie patrzeć, jak jego żołnierze walczą pod ciężkim ostrzałem z młyna. Znajdował się jednak po drugiej stronie ulicy Staszica, wzdłuż której pruł niemiecki kaem. Porucznik Hałambiec szykował się do skoku przez ulicę, nie zważając na próby powstrzymania go przez plutonowego Filipa Nowickiego. „Panie poruczniku, niech pan się nie odrywa od ściany!” - prosił plutonowy, stary żołnierz, który przed wojną wraz ze swoją kompanią wkraczał na Zaolzie. Porucznik Tadeusz Hałambiec był jednak bardzo odważny, a chęć przyjścia w sukurs kolegom była zbyt wielka. To przecież tylko wąska uliczka, ci we młynie nawet nie mrugną okiem, a on już będzie po drugiej stronie. Szybka decyzja. Porucznik odbija się od muru kamienicy i wielkimi susami pędzi na drugą stronę drogi... okno młyna plunęło serią pocisków... Porucznik Tadeusz Hałambiec żył 26 lat, zginął 4 marca 1945 r. na ulicach Falkenburga, trafiony w pierś serią karabinu maszynowego. Pochowano go na żołnierskim cmentarzu w Złocieńcu.

Szachulcowy młyn nad Drawą w Złocieńcu. Stąd 4 marca 1945 r. strzelał niemiecki karabin maszynowy

 

Nagrobek porucznika Tadeusza Hałambca na złocienieckim cmentarzu

 

Franciszek Jakubiak przebywał wtedy w jednym z domów w pobliżu Drawy:

Ciężko rannego kaprala Ślażyńskiego przyniesiono do naszej kwatery. Został prowizorycznie opatrzony i nawet rozmawiał z nami. Później został zabrany przez batalion sanitarny do szpitala. Tymczasem Niemcy uciekli z młyna, chroniąc się przed atakiem naszych żołnierzy. Na podwórzu właściciel młyna zostawił załadowane dobytkiem dwa wozy na gumowych kołach, nakryte plandekami. Z wozów tych chłopcy z naszej kompanii przynieśli sporo wina, czekolady, kilka par butów, odzież, zegarki i neseser pełny papierowych pieniędzy, ułożonych według nominałów, którez ciekawości przeliczyliśmy. Było tego 110 tysięcy marek. Później rozrzuciliśmy te pieniądze po podwórzu jak liście27.

Niemal każdy mieszkaniec Złocieńca zna pierwsze kadry polskiego filmu „Ostatnie dni” Jerzego Passendorfera, które były kręcone w 1969 r. na ulicach naszego miasteczka. W jednym z epizodów pokazano, jak polski żołnierz przypadkowo natrafił na esesmana, który ukrył się w opuszczonym mieszkaniu. Polak jest zaskoczony i próbuje sięgnąć po broń, ale tamten już strzela. Polak zostaje ciężko ranny, a uciekającego Niemca dopadają strzały kolegów rannego. Rzeczywiście w Złocieńcu miało miejsce podobne zdarzenie, którego finał był bardzo tragiczny. W 2. plutonie kompanii ckm 2. SZPBMO służył osiemnastolatek, starszy szeregowy Józef Pera, który pochodził z Lublina. Pierwszego dnia pobytu w mieście wszedł sam do jednego ze złocienieckich domów. Nie wiedział, że ukrywał się tam niemiecki żołnierz, który natychmiast strzelił w kierunku Polaka.. . Starszy strzelec Józef Pera żył 18 lat, zginął 4 marca 1945 r., trafiony kulą prosto w czoło. Pochowany jest na żołnierskim cmentarzu w Złocieńcu.

Ciężki karabin maszynowy systemu maxim, używany przez kompanię cekaem 2. SZPBMO. Muzeum w Mirosławcu. Fot. M. Leszczełowski

 

Nagrobek starszego Strzelca Józefa Pery na złocienieckim cmentarzu

 

Niemiecki świadek wydarzeń, Guenter Damaske28, poświęcił kilka słów miastu Falkenburg, do którego los zagnał go w momencie wkraczania polskich wojsk. Tytuł podrozdziału jego książki jest już wystarczająco wymowny: „Falkenburg, martwe miasto”. Autor był wśród ostatnich żołnierzy niemieckich, którzy przechodzili przez miasto:

Tego słonecznego niedzielnego popołudnia (4 marca 1945 r. - przypis J.L.) byłem wśród żołnierzy, którzy ciągnęli przez Falkenburg. Nic się nie poruszało, wszystko wydawało się być martwe. Za nami, jak bywało już częściej, nie było już ani jednego niemieckiego żołnierza. Szliśmy z południa na północ przez to miasto duchów, aż do osiedla na peryferiach. Weszliśmy do ostatniego domu po lewej, był to domek jednorodzinny. Pokój mieszkalny był jeszcze ciepły, a w kuchni na stole stały talerze z resztkami jedzenia. Mieszkańcy musieli niedawno opuścić swój dom w panice. Nad wszystkim panowała martwa cisza. Obok stały domki „osiedla partyjnego” (chodzi z pewnością o Osiedle Gronowskie, które w rzeczywistości nie było osiedlem partyjnym - przypis J.L.). Również tutaj wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy opuszczali niespodziewanie swoje domostwa29.

Kiedy zapadł wieczór, Damaske zapalił lampę naftową, za co został skrzyczany przez innego żołnierza. Ten drugi miał chyba rację, bo właśnie na Osiedle Gronowskie wtoczył się polski czołg T-34. Czołgiści musieli coś zauważyć, bo zatrzymali maszynę i oddali strzał z działa w kierunku domu, w którym ukrywali się niemieccy żołnierze. Pocisk uderzył w narożnik i nie eksplodował. Niemcy w panice uciekli z budynku, kierując się na szosę połczyńską.

Czołg buszujący w pobliżu Osiedla Gronowskiego oznaczał, że 4 marca polskie wojsko już penetrowało okolice miasta również po północnej stronie Drawy. Jest to ważne, gdyż czytając relacje dotyczące sytuacji w mieście w rzetelnej pozycji Józefa Margulesa Drugie dywizje w bojach o Polskę 1776-200030, można odnieść wrażenie, że Niemcy utworzyli linię obronną po północnej stronie Drawy. Na tej rubieży pułki 2. Dywizji Piechoty miały się zatrzymać na kilka godzin, a nawet okopać. Nie wydaje się to prawdopodobne, gdyż przeczą temu wszystkie relacje naocznych świadków polskich i niemieckich, do których udało mi się dotrzeć. Józef Margules, pisząc swoją książkę, opierał się na dokumentacji bojowej: rozkazach, decyzjach i meldunkach. Nasuwa się pytanie: czy obraz świata opisany w oficjalnej dokumentacji bojowej jest zawsze bliski rzeczywistości? Moim zdaniem taki obraz bywa rzetelny, ale może być też zbyt jednostronny, a nawet nieprawdziwy. Należy go zawsze konfrontować z relacjami naocznych świadków. I takiej weryfikacji nie wytrzymuje opis wydarzeń w mieście, zawarty we wspomnianej książce. Jestem przekonany, że Niemcy wystawiali tylko nieliczne oddziałki osłonowe po północnej stronie Drawy, lecz nie była to regularna obrona. Osłona zwykle strzela i stara się powstrzymać marsz przeciwnika, ale widząc podciąganie większych sił, wycofuje się. Właśnie z takim zachowaniem niemieckich oddziałków mieli do czynienia polscy żołnierze na linii Drawy w Złocieńcu.

Przypomnijmy sobie relację Franciszka Jakubiaka, dotyczącą potyczki w pobliżu młyna na Drawie. 4 marca 1945 r. żołnierze odwodowego batalionu wyszukali sobie kwatery w domkach nad Drawą. Czyż mogliby tak czynić, gdyby na drugim brzegu zorganizowana była linia obrony niemieckiej? Odpowiedź jest oczywista: nie. Niemcy byli tylko we młynie za rzeką, otworzyli nagle ogień do polskiej drużyny, a później uciekli przed nacierającymi żołnierzami kompanii cekaemów. Nie byli więc elementem pozycji obronnej, a klasycznym oddziałkiem osłonowym.

Pamiętając o tych faktach, zapoznajmy się teraz ze streszczeniem opisu ze wspomnianej książki Józefa Margulesa, gdzie znajdziemy wiele interesujących faktów, które wzbogacą naszą wiedzę o sytuacji w mieście 4 i 5 marca 1945 r.

Najbardziej wysunięty do przodu 6. Pułk Piechoty zajął zachodnią i centralną część Złocieńca w godzinach przedpołudniowych 4 marca i dotarł do Drawy, gdzie został zatrzymany ogniem z drugiego brzegu. Podobno pułk okopał się, co wydaje się jednak mało prawdopodobne. Miało się to dziać w zachodniej części miasta. Zakładam, że kolumna 6. Pułku chciała przekroczyć Drawę przez kolejowy most Połczyński. Możliwe, że Niemcy w tym miejscu zorganizowali skuteczniejszą obronę, gdyż pokonanie mostu oznaczało bezpośrednie zagrożenie niemieckiej artylerii w Darskowie.

W tym miejscu jednak pojawiają się sprzeczne informacje w dokumentacji bojowej, gdyż dowódca 6. Pułku Piechoty, podpułkownik Goranin, zameldował o godz. 10.00, że pokonał Drawę i kontynuuje działania pościgowe. Na tej podstawie dowódca 2. Dywizji Piechoty rozkazał 4. Pułkowi przemieszczanie się w kolumnie marszowej za 6. Pułkiem Piechoty. Kiedy jednak 4. Pułk zbliżył się do mostu, został gęsto ostrzelany i wycofał się. Na miejsce wydarzenia przybył wtedy dowódca dywizji, generał Rotkiewicz, który stwierdził, że podpułkownik Goranin „za kłamliwy meldunek zostanie surowo pociągnięty do odpowiedzialności”31.

Opis incydentu wydaje mi się bardzo dziwaczny i nielogiczny. Załóżmy, że podpułkownik Goranin skłamał w swoim meldunku. To znaczy, że nie pokonał Drawy i tkwił ze swoim pułkiem przed mostem. Dlaczego w takim razie idący jego śladem 4. Pułk Piechoty w tym samym miejscu zostaje zaskoczony niemieckim ogniem zza Drawy? Przecież mu-siał tu już być okopany 6. Pułk Piechoty, więc o jakim zaskoczeniu i natknięciu się na niespodziewany ogień jest tu mowa? Nie układa się to w żadną logiczną całość. Moim zdaniem, jest to raczej niedoskonały, „papierowy opis” sytuacji, oparty jedynie na oficjalnej dokumentacji, która nie zawsze dobrze przystaje do rzeczywistych wydarzeń.

Plakat wzywający polskich żołnierzy do walki o ziemie północno-zachodnie

 

Również 5. Pułk Piechoty miał w godzinach przedpołudniowych 4 marca dotrzeć do południowo-zachodniego brzegu Drawy „w centralnej i północno-zachodniej części miasta”, gdzie miał się okopać32. Brzmi to bardzo ogólnikowo i trudno na tej podstawie stwierdzić, gdzie miałby się okopywać ten pułk. Podobnie nieprecyzyjna jest informacja o działaniach 4. Pułku Piechoty, który rano miał się znajdować na prawym skrzydle dywizji, maszerując wzdłuż torów z Osieka. Pułk posuwał się dość wolno ze względu na liczne zapory i pola minowe. Potem żołnierze znaleźli się pod silnym ogniem artylerii nieprzyjaciela. Pułk przepędzał siły osłonowe i w godzinach popołudniowych dotarł do Drawy „w północno-wschodniej części miasta”. Drawy podobno nie mógł przekroczyć ze względu na silny ogień z drugiego brzegu33. To kolejna poważna niekonsekwenga w opisie działań zawartym w książce Józefa Margulesa. Przecież, jak czytaliśmy powyżej, 4. Pułk miał otrzymać rozkaz dowódcy dywizji posuwania się śladami 6. Pułku Piechoty i dostać się pod silny ogień zza Drawy w północno-zachodniej części miasta. W powyższym opisie działań 4. Pułku autor zupełnie pomija ten ważny incydent, co czyni informacje o działaniach poszczególnych pułków w Złocieńcu 4 marca 1945 r. mało wiarygodnymi.

Most kolejowy na Drawie w Złocieńcu

 

Analizując powyższe opisy i relacje świadków, uważam, że powodem zatrzymania pułków 2. Dywizji Piechoty w północnej części Złocieńca był fakt wysadzenia lub poważnego uszkodzenia mostów. Trzeba było dać czas saperom na przygotowanie przepraw. Zza Drawy ogień z broni maszynowej prowadziły niemieckie oddziałki osłonowe, które nie tworzyły jednak żadnych solidnych linii obronnych. Ogień miał z pewnością charakter nękający i nie powodował konieczności okopywania się przez pułki. Oddziały 2. Dywizji Piechoty zatrzymały się w mieście na kwaterach, wystawiając na południowym brzegu rzeki ubezpieczenia. Polscy zwiadowcy penetrowali z pewnością północną część miasta.

O regularnej obronie przez Niemców na północnym brzegu rzeki nie mogło być mowy. W nocy saperzy przystąpili do naprawy mostów na Drawie, a przecież nie mogliby tego czynić w bezpośrednim kontakcie z liniami obronnymi nieprzyjaciela. Niemców nie było już nad Drawą. Martwili się raczej tym, jak wydostać się z kotła świdwińskiego.

W książce Józefa Margulesa znajduje się interesujący opis prac wykonanych przez saperów. Most kolejowy był uszkodzony jedynie częściowo, dlatego 2 batalion saperów podciągnął w miejsce przeprawy kilka łodzi i na nich umocował kładki sznurkowe, po których przeszła piechota. Inna grupa saperów rozpoznała most przy ulicy Staszica, który był uszkodzony „w połowie długości”. Tutaj też zbudowano kładki dla piechoty. Przygotowano również materiał do budowy stałego mostu o nośności 60 ton. Zupełnie nowy most zbudował 9. batalion 1. Brygady Saperów przy ulicy Staszica. Został on oddany do użytku już 5 marca 1945 r. o godz. 14.00. Ponadto między mostem na Staszica i na Połczyńskiej 10. batalion saperów zbudował most pontonowy o nośności 8 ton.

O świcie 5 marca 1945 r. piechota sforsowała rzekę po kładkach i kontynuowała marsz w kierunku północnym, opuszczając miasto. Ciężki sprzęt ruszył za nią dopiero po zbudowaniu przez saperów dwóch mostów: stałego i pontonowego. Przeprawę poprzedziło 10-minutowe przygotowanie artyleryjskie wykonane przez 2. Pułk Artylerii Lekkiej. Na tę krótką nawałę ogniową musiała odpowiedzieć artyleria niemiecka, gdyż pułk artylerii poniósł pewne straty. Poległo dwóch żołnierzy: chor. Michał Chodor i technik 5. baterii, plut. Władysław Karpowicz; ten ostatni miał 37 lat i do dziś spoczywa na złocienieckim cmentarzu.

Po opuszczeniu miasta przez pierwszoliniowe pułki 2. Dywizji Piechoty zostały tu jedynie oddziały tyłowe i odwody, m. in. 2. Samodzielny Zmotoryzowany Przeciwpancerny Batalion Miotaczy Ognia.

2. Dywizja Piechoty zdobyła w Złocieńcu 4 składy żywnościowe i 6 magazynów ze sprzętem wojskowym. Niemieckie mundury były bardzo solidnie wykonane, co zachęciło wielu żołnierzy do przebierania się w nie po dokonaniu drobnych przeróbek i przyczepieniu polskich naszywek i dystynkcji.

Mimo masowej ewakuacji przeprowadzonej 2 marca 1945 r., w mieście ciągle ukrywało się kilka rodzin niemieckich. Jak bardzo był to dla nich niebezpieczny okres niech świadczy poniższa opowieść Franciszka Jakubiaka, który nie od razu podzielił się ze mną wiedzą o tym straszliwym incydencie:

Nie chciałem tego właściwie rozgłaszać. Dowódcą 1 kompanii miotaczy ognia był rosyjski kapitan, którego nazwiska nie pamiętam. Pewnego dnia podczas pobytu w Złocieńcu w jednym z budynków w piwnicy natrafił na niemiecką rodzinę. Wyjął wtedy pistolet i zastrzelił ich wszystkich, w tym troje dzieci34.

Czyn ten zrobił na polskich żołnierzach druzgocące wrażenie. Podobno rodzina mordercy ucierpiała w jakiś sposób z winy Niemców, ale tego pan Franciszek nie był pewien. Kilka tygodni później batalion brał udział w walkach w okolicach Kamienia Pomorskiego, gdzie Niemcy bronili się na umocnionej wyspie. Ten sam dowódca 1. kompanii miotaczy manipulował coś przy zaczepnym granacie ręcznym. Nagle powietrzem wstrząsnął wybuch i kapitan upadł ciężko ranny, z urwanymi dłońmi. Żołnierze szeptali, że to kara Boża za to, że zabił tę rodzinę w Złocieńcu.

Żołnierze 2 SZPBMO, pierwszy od prawej: Franciszek Jakubiak

 

Został prędko zawieziony do szpitala, a później do Moskwy. Podobno po wojnie pracował w Stalingradzie jako artysta malarz. Malował obrazy, mimo że nie miał obu dłoni35. Czy była to dalsza

Autor wielu relacji przytoczonych w niniejszej książce - Franciszek Jakubiak

 

część jakiegoś planu Bożego? Nie wiadomo... Chciałbym zobaczyć obrazy tego człowieka.