Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W opustoszałym nadmorskim kurorcie, tuż przed wybuchem I wojny światowej, w atmosferze tajemnicy i modnego wówczas okultyzmu przeplatają się losy matki – spirytystycznego medium i jej zbuntowanej córki. Bohaterki kontaktują się ze światem nadprzyrodzonym, który – być może – jest jedynie wytworem ich wyobraźni lub obłędu. Autorka opowiada o tłumionych kobiecych namiętnościach, niespełnionych pragnieniach, próbie życia na własny, niestandardowy sposób.
Autorka z wykształcenia jest historykiem sztuki i historykiem. Pracuje jako dziennikarka, publikowała m.in. w Gazecie Wyborczej, Art. & Bussiness i Ikonothece (naukowym piśmie Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego), „Gnosis”, „Encyklopedii Religii” oraz miesięcznikach wnętrzarskich, takich jak „Dobre wnętrze”. Interesuje się sztuką, szczególnie użytkową, średniowiecznymi heretykami, historią magii i okultyzmu, a także życiem społecznym i prasą kobiecą XIX wieku. Wiek XIX fascynuje ją z racji swej dynamiki, kontrastów oraz szybkich przemian – zarówno w sztuce jak i w obyczajach.
Joanna Dobkowska zadebiutowała w 2009 roku powieścią „Wygraj lepsze wcielenie”. Natomiast w maju 2016 roku w Wydawnictwie ARKADY ukazała się książki „W cieniu koronkowej parasolki. O modzie i obyczajach XIX wieku” napisana wspólnie z Joanną Wasilewską.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
SZCZECIN
Czerwiec 1911 roku
Córeczko – pisała. Adres musiała dostać od Helmuta, Ilza podała go mężowi, bo uzgodnili, że raz w miesiącu będzie wysyłał jej pieniądze. Jak obiecał, tak robił. Z pruską sumiennością, ani dnia spóźnienia co do ustalonej daty, wysyłał śmiesznie nędzną kwotę, za którą – w swoim mniemaniu – kupował milczenie. Ilza nie miała zamiaru go szantażować, ale to nie przyszło mu do głowy. Szantaż założył z góry i postarał się, by od razu wszystko było jasne.
– Tyle właśnie kosztuje twoja dyskrecja, Ilzydo Filomeno Bonusch z domu von Taffel vel Tąfel. Tyle i ani feniga więcej. Bo niewiele jesteś warta. Nikt ci nie uwierzy. Możesz mówić, co chcesz, zobaczysz, że ludzie wezmą to za rojenia zwariowanej dziwki. Zabrałem cię z bagna, kupowałem wszystko, a ty mi tak odpłaciłaś. Pogryzłaś rękę-karmicielkę, niewdzięcznico.
Pieniędzy od Helmuta wystarczało akurat na wynajęcie klitki na czwartym piętrze kamienicy. Pod łóżkiem Ilza trzymała nocnik i walizkę z ubraniami, które nie zmieściły się na gwoździu wbitym w drzwi. Obok posłania stała szafka, na niej rzadko używana maszynka do gotowania. Dalej krzesło i kiwający się stół, wciśnięty we wnękę pod krzywym oknem. Z okna roztaczał się piękny widok, widok wolności.
Kiedyś do Szczecina przyjechał Helmut, by po raz ostatni przemówić Ilzie do rozumu. Wspinał się po wyślizganych schodach, sapiąc i przeklinając. Wyżej? Co, jeszcze wyżej? Cały ciężar ciała opierał na poręczy, aż się biedna uginała. Sunął pulchną dłonią po szorstkim drewnie, z którego dawno złuszczyła się farba, nie napotkał jednak na żaden opór, nie spotkała go najmniejsza nieprzyjemność. Ani jedna drzazga nie śmiała wbić się w wypielęgnowaną skórę pana mecenasa. Ilza, odkąd tu zamieszkała, już ze dwadzieścia razy wydłubywała z dłoni drzazgi, igłą, przy kiepskim świetle lampy opalanej najtańszą naftą. Bo niektórym wszystko się wbija, a innym nigdy nic. Tak się właśnie sprawy mają. Rozejrzał się po pokoju i nie krył satysfakcji.
– Bieda, Ilse. Po prostu nędza. Mówiłem ci, ale nie chciałaś słuchać. Nie chciałaś mnie zrozumieć. Nie byłaś posłuszna, jak żona, dobra żona, powinna być. I co, lepiej ci teraz? Lepiej niż w domu, gdzie miałaś sukienki, kapelusze, światło elektryczne, wszystko? Lepiej?
– Lepiej – odpowiedziała szczerze. Na utrzymanie zarabiała jako dama klasowa i nauczycielka francuskiego w prywatnej pensji dla dziewcząt. Wiedziała, co tam o niej myślą (i niech sobie myślą) – mademoiselle Ilzyda: ponura belferka, nielicząca się stara panna. Kobieta bez mężczyzny, czyli istota niepotrzebna nikomu, chyba że jako smutny przykład i przestroga. Głowę nosi wysoko jak Bóg wie kto, a jest tylko wyleniałym, pożałowania godnym stworzeniem, cierpliwie składającym fenig do feniga. Nędzne oszczędności nigdy nie odmienią jej żałosnego życia. Być może przydadzą się na pogrzeb.
Po pierwszym liście, choć Ilza nie odpisała, przyszły następne. Matka donosiła, że osiadła na stałe w nadmorskim miasteczku, kameralnym, uroczym i... położonym tuż obok Szczecina! Jakiż szczęśliwy zbieg okoliczności, będą mogły się teraz często odwiedzać. Wynajęła apartament w pensjonacie o romantycznej nazwie Szczęście Adeliny, z którego okien ma boski wręcz widok na morze.
Monetowskie zachody słońca, à la Monet. Szum fal, zupełnie jak symfonia tego..., zapomniałam jak się nazywał. Miał długie, zakręcone włosy, pamiętasz? A jaka tu galerya prowincyonalnych typów! Ubawiłabyś się – jak zwykle nie zwracała uwagi na to, że Ilzę bawi co innego niż ją, o ile w ogóle cokolwiek. – Tak mi żal, że twoje małżeństwo nie wyszło, ale wszyscy mężczyźni są tacy sami, tylko patrzą, jak kobietę wykorzystać i wyrzucić. Mamy siebie. Przyjedź, odetchniesz morskim powietrzem. Wiem, że nie lubiłaś moich przyjaciół, ale tu żadnego z nich nie spotkasz. Jestem sama, nawet duchy mnie opuściły. Przyjedź, Ilzuniu, tęsknię za Tobą. Proszę.
Na ostatniej stronie zamiast podpisu rysowała cieknącym piórem serduszka. Ilza czytała te listy, następnie paliła w swoim pokoju na czwartym piętrze kamienicy. Popioły i niedopalone resztki papieru spadały na porcelanowy talerzyk, a potem fruwały, wyrzucane przez okno z pięknym widokiem.
SZCZECIN
2 października 1913 roku, czwartek
Telegram przyszedł chwilę po rozpoczęciu lekcji. Ilza nie zdążyła jeszcze sprawdzić, czy wszystkie panienki odrobiły zadania domowe, gdy woźny wywołał ją z klasy. Jedna z dziewczynek westchnęła z ulgą i szepnęła do koleżanki: „Bóg mnie wysłuchał! Mam nadzieję, że Kostucha poszła na dobre”. Zabawne, jak dzieci nie zdają sobie sprawy z tego, że nauczyciel wszystko słyszy. I zabawne, jak celne przezwiska udaje im się wymyślać.
Kategoryczny stukot obcasów na kamiennej posadzce niósł się po całym korytarzu, gdy szła do gabinetu dyrektorki. Telegram leżał na biurku. Przełożona niezręcznie złożyła kondolencje: „Rozumiem, co pani musi czuć”... Akurat! Tego samego dnia Ilza nadała telegram zwrotny: „Proszę nie czekać z pogrzebem. Cmentarz protestancki może być. Na nagrobku napisać: Anna Tąfel. Zmarła 1 października 1913 roku”. Tyle. Żadnych sentymentalnych niedorzeczności, bredni o rodzinie w nieutulonym żalu, żadnych hrabin, sam goły fakt. Córka przyjedzie za kilka dni i zapłaci, co się należy.
3 października 1913 roku, piątek
Córka nie uroniła ani jednej łzy, za to niebiosa rozpłakały się nad Anną obficie. Po południu deszcz już ustał, lecz na ulicach pozostały wielkie kałuże. Idąc do banku, Ilza przemoczyła buty. Szła zdecydowanym krokiem, tyczka w czarnej, niemodnej sukience, postukując rytmicznie parasolką. Pokryje koszty pogrzebu i wykupi długi, daj Boże, niewielkie. W przeciwieństwie do wyrodnych matek, zawsze wypełnia obowiązki. Tak się właśnie sprawy mają. Odpłaci prawdziwie po chrześcijańsku – dobrem za zło. Z chrześcijańskim odpuszczeniem win byłoby trudniej – gdyby Ilza spróbowała. Zaniedbania w rodzicielstwie mogłaby wprawdzie, choć z trudem, matce przebaczyć; czego żadną miarą nie mogła jej darować, to głupoty i wstydu, który przyniosła rodzonej córce.
7 października 1913 roku, wtorek
W pociągu usiadła przy oknie, naprzeciw starszej pani tłumaczącej równie wiekowej przyjaciółce, jak fatalnie wpływa kolej żelazna na kobiety przy nadziei – siostrzenica męża poroniła na sam widok lokomotywy. Obrzuciły towarzyszkę podróży ciekawskimi spojrzeniami, lecz Ilza nie wyglądała na osobę mającą jakąkolwiek nadzieję, poza tą, że nikt nie będzie próbował jej zagadywać. Czwarta współpasażerka, wciśnięta w kąt przedziału, też nie sprawiała wrażenia chętnej do pogawędki o lokomotywach. Przymknęła oczy i szemrzącym szeptem odmawiała różaniec, przesuwając chudą ręką paciorek za paciorkiem. Katoliczka. Ilza patrzyła na nią z politowaniem zmieszanym z zazdrością. Był czas, gdy próbowała utopić rozsadzające ją wrzenie w religii. Bezskutecznie – Ilzę ominęła łaska wiary, podobnie zresztą jak ominęło ją wiele innych rzeczy. „Wiara to dar od Boga”, śpiewnie powtarzały zakonnice z klasztornej pensji w Krakowie, w której dorastająca Ilzyda Filomena męczyła się przez dwa lata. Na brak tej łaski nie poradzą ni msze, ni kadzidła. Nie pomoże tysiąc razy odmawiany „Ojcze nasz” ani klepana od zmierzchu do świtu „Zdrowaś Maryjo”. Zanim to zrozumiała, Ilza spędziła wiele godzin na modlitwie. Widząc, jak gorliwie, ze łzami w oczach powtarza zdrowaśki, ludzie nabierali o Ilzydzie lepszego mniemania. Ostatecznie, cóż ona biedna winna, że ma taką matkę: matki się nie wybiera, przyszłość wcale nie musi pokazać, że jest do swojej zepsutej rodzicielki podobna. Owszem, nie musi, ale rysy, identyczne jasnoblond włosy, takie same okrągłe, niebieskie oczy, diabelsko długie rzęsy... „Na wszelki wypadek powiedziałam mojej Dziuni, żeby trzymała się od tej małej z daleka”. Niech Ilzyda Filomena zostanie zakonnicą. Będzie modliła się za zbawienie matki – a zaiste dużo pacierzy na to trzeba, samo nieskończone Boże miłosierdzie może nie wystarczyć – i wiodła cnotliwy żywot. Z taką rodziną, w dodatku bez pieniędzy, nie ma najmniejszych szans na zamążpójście. Brak doczesnego majątku okazał się jednak przeszkodą także do pozostania w klasztorze; matki nie było stać nie tylko na wniesienie zakonnego wiana, ale nawet na ostatni rok nauki na pensji, Ilza musiała więc przerwać edukację. Nauczona pacierzy, wdzięcznego dygania, spuszczania oczu na zawołanie i robótek ręcznych, wróciła do hrabiny von Taffel przebywającej aktualnie w Poznaniu. Dwa lata wcześniej Anna i Ilzyda rozstały się w gniewie, ponowne zejście się matki i córki nie przywróciło rodzinnej harmonii. Anna szybko pożałowała pochopnej decyzji – to był jednak głupi pomysł pozbywać się dziewczyny, oddając na przechowanie mniszkom. Zakonnice raz dwa przerobiły Ilzydę na świętoszkę, która modli się niemal bez przerwy, żegna nad każdą szklanką wody, nad talerzem, pustym czy pełnym, bez ustanku składa dzięki Opatrzności za opiekę. Jaką opiekę? Z całą pewnością to nie Opatrzność wyrywa sobie spod gardła, by mieć na utrzymanie knąbrnej pannicy. Opatrzność nie kiwnęła nawet palcem, by Ilza miała porządne buty. To Anna musiała zrezygnować z kupienia dla siebie nowej pary pantofli, a święty Piotr świadkiem, że naprawdę ich potrzebowała do szmaragdowej sukienki. Wkrótce hrabina von Taffel przekonała się, że córka celowo, z pełną premedytacją działa jej na nerwy. Modli się ostentacyjnie, odzywa nieproszona, a dzieci nie powinny odzywać się, gdy nikt ich o nic nie pyta, wszak to podstawa kindersztuby, nieprawdaż? I najgorsze: Ilzyda Filomena na każdym kroku okazuje matce pogardę. Proszę, jak ją te mniszki wychowały! Nawet nie nauczyły najważniejszego przykazania: czcij ojca swego i matkę swoją. Z ojcami to wprawdzie różnie bywa, za to matkę ma się tylko jedną.
Ulubionym tematem rozpraw Ilzydy przy stole był dzień Sądu Ostatecznego, bliższy niż się wielu wydaje. Świat się kończy; by to zauważyć, wystarczy się rozejrzeć. Już wkrótce bezwstydne grzesznice ciężko odpokutują upodobanie, z jakim nurzają się w śmierdzącym bagnie występku. Będzie płacz, zgrzytanie zębów i chmara ohydnie brzydkich szatanów ciągnąca dziwki za włosy do piekła. Uszy niewiernych porazi dźwięk trąby archanioła...
– Dość już Ilzydo, tylko nie przy śniadaniu o tych otwierających się grobach. Znowu. Zjedz lepiej jajko na miękko.
– Co tam jajka, gdy rozlegnie się trąba archanioła, wzywająca do powstania wszystkich sprawiedliwych, ziemia rozpęknie się na pół...
– Dziękuję, moja droga, wystarczy, bardzo ładnie to przedstawiłaś, jaka szkoda, że kobiety nie mogą być księżmi lub choć pastorami, nie miałabym kłopotu z twoją przyszłością. A tak Bóg jeden wie, co mam z tobą zrobić i wcale Go to nie obchodzi. Jak śmiesz przerywać rodzonej matce?!
Ciekawe, co powiedziałby aktualny adorator Anny, gdyby zobaczył, jak jego subtelna nimfa wali pięścią w stół, aż podskakują filiżanki, a z jajka na miękko wylewa się żółtko.
– Wszystko na mojej głowie! Siwieję przez ciebie, właśnie przez ciebie! Jedyna córka i żadnej z niej pociechy, żadnej pomocy! Postaraj się przynajmniej być dziś miła dla gości i nie opowiadaj im bajek o świętym Augustynie. Bądź też łaskawa nie wspominać nierządnicy babilońskiej. Ładnie się popisałaś w zeszły wtorek! Baronowa von Getz była wprost wstrzą–śnię–ta, jak młoda panienka, dziecko jeszcze, może interesować się takimi rzeczami.
– Takimi rzeczami powinien interesować się każdy chrześcijanin – odparła Ilza, ale matka nie przyjęła tego do wiadomości.
– Jak przyjdą goście, nie powinnaś zwracać na siebie uwagi. Jesteś, ale jakby cię nie było, rozumiesz, prawda? Włóż białą sukienkę, nie, nie jest za krótka, jest w sam raz, włosy zapleć w warkocz i nie mów nikomu ile masz lat. W ogóle nic nie mów, chyba że ktoś cię zapyta. A wtedy krótko i na temat. I bez Sądu Ostatecznego!
W Poznaniu mieszkały ponad rok. W tym okresie Ilza modliła się tak gorliwie, jak nigdy przedtem czy potem. I nie chodziło wyłącznie o doprowadzanie Anny do szału ani też o to, by uparta matka uświadomiła sobie w końcu własną zgniliznę moralną, szczególnie odrażającą w porównaniu z dziewiczą czystością ciała i ducha córki. Ilza dała sobie spokój z nawracaniem hrabiny von Taffel – zakonnice nie miały racji, niektórych ludzi nie da się zbawić, szatan musi mieć swój łup. Hołubiła za to nadzieję, że w nagrodę za godziny spędzane na klęczkach, kwadratowe kolana i ściskanie żołądka – bo postanowiła odprawiać nowenny na czczo, by było jeszcze trudniej – spłynie na nią pewnego dnia, w najbardziej zaskakującym i niespodziewanym momencie, łaska od Boga. Nie wiadomo, czy On istnieje, ale jeśli istnieje, zapewne jest bardzo zajęty, to tłumaczy brak responsu z Jego strony, przecież nie może być skąpy. Co Mu taka jedna łaska, musi mieć jej krocie, na podobieństwo worków ze złotem. Obejrzy się pewnego razu, popatrzy z niebiesiech na ziemski padół, powie: „A cóż to za milutka sarenka? Zasłużyła sobie na prezent” i sypnie w dół łaskawym złotem, a ją jakiś mistyczny dukat stuknie w głowę, oszołomi i w końcu zacznie wierzyć. Wszystko stanie się prostsze, zrozumiałe, celowe. Święte, a nie podejrzane, czyste, a nie śliskie i brzęczące brudną monetą – jak u matki...
Wspomnienie osoby Anny Eudory hrabiny von Taffel działało zawsze jak kubeł zimnej wody i nieubłaganie gasiło wszelki, z takim trudem rozpalany płomyczek nadziei. Myśląc o matce, Ilza była pewna, że nigdy nie uwierzy w duchy, nawet święte, choćby nie wiem co.
HOLE AM MEER
7 października 1913 roku, wtorek
Chmury wiszą nisko, zimna mżawka siąpi bez przerwy, postawiona buda dorożki nie chroni całkowicie przed podmuchami sztormowego wiatru. Co za paskudna pogoda, co za obrzydliwe miejsce, a w dodatku obskurna, zapuszczona landara, w której jakiś rozpuszczony bachor zostawił na siedzeniu ślady brudnych bucików. Ilza czuje, że zbiera jej się na katar – głowa już pęka. Prócz skroni bolą ją też pośladki, bo ławka twarda, a wynajęty powóz mocno trzęsie. Krajobraz płaski i nudny. Najpierw długo jechali przez porośnięte szuwarami moczary, teraz mijają usadowione karnie, w równym szeregu wzdłuż ulicy, domki, ani ciekawe, ani piękne, zresztą błoto, które tryska spod kół, skutecznie zniechęca do wychylania się z budy i podziwiania widoków. Dorożkarz, chyba wariat, pokrzykuje wciąż o wojnie. Ależ hrabinę von Taffel musiało bawić zadawanie szyku w tej iście kameralnej miejscowości! Nie do wiary, że osiadła w takiej dziurze, ona – miłośniczka wielkiego świata, gwiazda półświatka, dusza podejrzanej socjety. Jakim cudem wytrzymywała tyle czasu bez towarzystwa? Przecież nie znosiła samotności. Odkąd rozstała się z Ksawerym, dnie spędzała otoczona rojem obleśnych amantów, wyfiokowanych przyjaciółek – konkurentek i nie całkiem zdrowych na umyśle miłośników spirytyzmu. W nocy, gdy akurat nie towarzyszył jej żaden z „przyjaciół”, przychodziła do Ilzy. Przytulała się i zabierała sen. Z kradzionym snem zasypiała szybko i mocno. Chuchała Ilzie w twarz albo trącała ją w kark zimnym nosem. Kiedyś, dawno temu, Ilzunia lubiła spać razem z mamą. Wybudzona w środku nocy, wiła sobie nowy sen, od początku. Szesnastoletnia Ilzyda odsuwała się, jak to tylko było możliwe, a potem leżała sztywno, z otwartymi oczami, wyczekując niecierpliwie świtu. O pierwszym brzasku wyślizgiwała się zdrętwiała z łóżka i klękała do pacierzy, pewna, że widok modlącej się córki zepsuje matce nastrój od samego rana.
Ilza wyciąga z kieszonki płaszcza zegarek, który rok temu otrzymała za zasługi dla szkoły. Przełożona pensji bynajmniej nie kupiła go w celu uhonorowania nauczycielki – po prostu dostała od byłej uczennicy, a że miała już takie trzy, postanowiła przekazać dalej. Zegarek pokazuje, że w Hole właśnie minęło południe. Jak ta dorożka okropnie się wlecze! Do tego niemiłosiernie podskakuje na kocich łbach uliczki, w którą skręcili z głównej drogi. Rosną przy niej lipy, w większości już ogołocone z liści. Jesień w tym roku przyszła wcześnie; na prowincji jest jeszcze bardziej przygnębiająca niż w dużym mieście.
Wracając do Anny, jednej rzeczy Ilza wciąż nie rozumie: dlaczego hrabina von Taffel grzeszny żywot zakończyła akurat tu, w dziurze wciśniętej między bagno i morze? Po co w ogóle do Hole am Meer przyjechała? Z powodu długów? Zawsze je miała, odkąd Ilza pamięta, ale nie przejmowała się nimi zbytnio. Najczęściej usiłowała po prostu zostawić je za sobą, z reguły wyjeżdżała, nie regulując rachunków. „C’est la vie” – twierdziła. Dziś Paryż, jutro Londyn, Berlin lub Genewa, pojutrze – któż to wie? Utrata protektora? To też jej się zdarzało częściej niż często. Po przeżyciu kilku złamań serca i kilkunastu dotkliwych rozczarowań, następne traktowała mniej więcej tak jak nieuniknione zmiany pogodowe. Słońce świeci, a potem nie świeci. Po upalnym lecie z reguły przychodzi rozmazana jesień. Oto i cała jej – burdelowa – filozofia. „Tacy są mężczyźni, moja droga, nie ma bardziej zmiennego stworzenia na calutkim świecie. Nigdy im nie wierz, choćby pełzali przed tobą i całowali cię w stopy. A zwłaszcza wtedy im nie wierz” – tłumaczyła córce w ramach jednej z pogawędek mających przygotować dziewczynę do dorosłego życia. Ilzę mdliło od wysłuchiwania mądrości nierządnicy. Zwierzenia kurtyzany kalały jej dziewicze uszy. Dlaczegóż Anna Eudora nie była w stanie pojąć, że jest ostatnią osobą, od której Ilzyda przyjęłaby jakiekolwiek rady czy wskazówki? Mężczyźni nie są tacy, jak uważała matka, która wybrała ubłocone życie i dostała to, na co zasłużyła. A na koniec uciekła do Hole am Meer, skompromitowana i zawstydzona, bo zapewne ktoś odkrył kolejną fałszywą kartę z jej bogatej przeszłości i wyłożył publicznie na stół. Na przykład zabawiał berlińskie towarzystwo wieścią, że hrabina von Taffel tak naprawdę nazywa się Tąfel i przyszła na świat pod Częstochową, w małym miasteczku, które właściwie było tylko dużą wsią; że z arystokracją: polską, czeską czy niemiecką, wszystko jedno którą, miała tyle wspólnego co pokojówka na zamku Windsor z królową Wiktorią – grzebała mianowicie w jej majtkach. Ilza wiedziała o tym dzięki Helmutowi, który z kolei grzebał w archiwach, przeglądał księgi parafialne, a nawet wykorzystał swoje „wysoko postawione” znajomości w celu przeprowadzenia małego dochodzenia. Odkrycia podarował Ilzie z okazji pierwszej rocznicy ślubu. Dowiedziała się wtedy, że Anna Tąfel, córka dzierżawcy Ignacego Tąfla i Marianny ze Strzelowskich, urodzona w 1858 roku, rozpoczynając spirytystyczne występy przybrała tytuł hrabiny. Nadała też sobie drugie imię – Eudora, zapewne uważając, że samo „Anna” jest zbyt zwyczajne. Bękarta z nieznanego ojca nazwała jeszcze cudaczniej – Ilzydą Filomeną, co stanowiło pierwszy z szeregu ciężarów, które dziecko dostało od zdeprawowanej rodzicielki do dźwigania na całe życie.
– Ależ z ciebie podły człowiek – powiedziała Ilza do męża.
– Dlaczego, Ilse? – zdziwił się Helmut. – Popatrz tylko na siebie: jesteś żoną, a nie konkubiną, to prezent o wiele większy niż mogłaś oczekiwać od losu. Nosisz jedwabne suknie, kolczyki z prawdziwymi perłami, a nie imitacje, w których bezwstydnie paraduje twoja matka, wieczorem idziemy do teatru. Nie masz długów, o ile wiem. Twoja babka karmiła świnie. Powiedziałem ci wszystko, byś wiedziała, ile miałaś szczęścia i jak daleko zaszłaś. Możesz być z siebie dumna.
Nie pierwszy raz Helmutowi udało się ją upokorzyć, ale tego dnia zrobił to w szczególnie udany sposób. Jak Ilza, znając przecież swoją matkę na wylot i od najgorszej strony, mogła dotąd wierzyć bez zastrzeżeń w te arystokratyczne wymysły? O święta naiwności! Niczego się nie domyślała, gdy Anna Eudora z lubością opowiadała o wspaniałościach rodzinnego pałacu, z którego wygnał sierotkę niegodziwy stryj. Nie żywiła najmniejszych podejrzeń, gdy „hrabina” z upodobaniem wyliczała wieżyczki, klatki schodowe i pasaże. Nie miała żadnych wątpliwości nawet wtedy, gdy matce myliły się zatarte w pamięci szczegóły – rodowa siedziba nabierała bowiem wyrazistości w miarę jak hrabina von Taffel poznawała kolejnych mężczyzn i widywała więcej zamków. Ilza miała już ze dwanaście lat, gdy pałac Anny ostatecznie zyskał regularny kształt z basztami na narożach, styl zdecydowanie gotycki i wypełnił się pamiątkami po przodkach, takimi jak starożytna zbroja przy wejściu, skóra lwa upolowanego przez pradziadka w Afryce czy japońskie wazony zdobiące kominek, wniesione w posagu przez praprababkę. Samych salonów było w zamku ze dwadzieścia, a najpiękniejszy z nich nazywano Pokojem Karmazynowym.