Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Zanurz się w świat spisku i zdrady, starych wrogów i nowych przyjaciół, zasypanej śniegiem dziczy i korporacyjnej chciwości.
Lisbeth Salander POWRACA!
Na dalekiej północy Szwecji szykują się zmiany. Chęć przejęcia naturalnych terenów wzbudza pożądanie nie tylko globalnych korporacji, ale także organizacji przestępczych.
Jednak nie to sprowadza Lisbeth Salander do miasteczka Gasskas. Zostaje ona opiekunką swojej siostrzenicy Svali, której matka niedawno zniknęła. Wkrótce dwie rzeczy stają się jasne: dziewczyna jest niezwykle utalentowaną nastolatką i... jest obserwowana.
Mikael Blomkvist również zmierza na północ. Magazyn „Millennium”, w którym pracuje, nie będzie już drukowany. Co gorsza, na temat mężczyzny, którego ma poślubić jego córka, krążą niepokojące plotki.
Kiedy skrywana przez wielu prawda zaczyna niepostrzeżenie wychodzić na światło dzienne, Salander staje się ostatnią nadzieją Blomkvista.
Krzyk orła to siódma część przygód Lisbeth Salander i Mikaela Blomkvista. Trzy pierwsze książki autorstwa Stiega Larssona opublikowano w latach 2005–2007, a kolejne napisane przez Davida Lagercrantza ukazały się w latach 2015–2019.
Karin Smirnoff (ur. 1964 r.) szwedzka pisarka i dziennikarka. Debiutowała w 2018 roku powieścią Pojechałam do brata na południe. To pierwszy tom sagi, który podobnie jak dwa kolejne, zyskał status bestsellera w Szwecji. Pod koniec 2021 powierzono jej napisanie trzech kolejnych tomów serii Millennium. Krzyk orła to siódma część przygód Lisbet Salander i Mikaela Blomkvista.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
sprzątacz patrzyna zegarek. Od wyłożenia kawałeczków mięsa do pojawienia się pierwszego orła, samicy, upływa czterdzieści jeden sekund.
Nigdy nie wiadomo dokładnie, skąd przyleci. Mogła siedzieć na którymś z pobliskich drzew. Albo też szybować na wysokości paru tysięcy metrów. Z takim wzrokiem, dwieście razy ostrzejszym niż u człowieka, potrafi dostrzec zdobycz z odległości wielu kilometrów. Tymczasem on, dobrze schowany około pięćdziesięciu metrów od przynęty, obserwuje jej posiłek przez lornetkę.
Padlina na siedem liter. Ścierwo. Czułość, jaką mężczyzna żywi dla tych ptaków, nie jest – o ile wie – miłością ojcowską. A jednak nie potrafi postrzegać ich inaczej jak swoje dzieci.
Myśli o nich przed zaśnięciem. I zaraz po przebudzeniu. Podczas wszelkich niezbędnych czynności, jak rąbanie drew, gotowanie albo palenie pod kuchnią, ciągle o nich myśli. Czy dobrały się w pary? Czy młode przeżyją? Czy znajdą dość pożywienia? Czy przetrwają zimę? Owszem. Przy jego pomocy i odpowiedniej obfitości karczowników przeżyją.
Przeciera oczy pięścią. Słońce stoi teraz wyżej i grzeje go w plecy. Pewnie ostatni raz tej jesieni. Nieważne. On ma swój dom w miejscu na ziemi zapomnianym przez ludzi. No, dom to może przesada. To raczej sklecona z desek buda, która stała pusta od czasu, jak ostatni robotnicy leśni zniknęli na początku lat sześćdziesiątych i cały obszar został zaklasyfikowany jako rezerwat.
Obszar jest trudno dostępny, to pierwotny las o nieregularnej strukturze, z jeziorkami, mokradłami i skałami. Nie prowadzi tu również żadna prawdziwa droga. Poza ścieżkami, po których poruszają się zwierzęta, został jedynie ledwo widoczny ślad po starej przesiece, którą teraz odzyskuje przyroda. Można się tam dostać tylko piechotą albo quadem, ale też trzeba wiedzieć, jak trafić.
Od najbliższej szosy jest przeszło dziesięć kilometrów. Mężczyzna porusza się w promieniu maksymalnie kilku kilometrów od chaty. Z początku oznaczał kierunki gałązkami, żeby nie zabłądzić. Teraz ma potok, w którym łowi ryby, wiatrołomy, z których bierze drewno, i odpowiednie polanki, gdzie czatuje na ptaki i drobną zwierzynę.
Chata jest jego azylem. Z jedynym udogodnieniem w postaci generatora prądotwórczego, z którego korzysta do ładowania swojej komórki. Tutaj jest nikim. Człowiekiem bez imienia, bez przeszłości i przyszłości. Po prostu jest. Żyje z dnia na dzień. Chodzi wcześnie spać. Budzi się o świcie. Robi, co musi, i nie zastanawia się, czy to słuszne, czy nie.
Na ścianach chaty są wyryte daty. I nazwiska. Wiadomości dla przyszłych pokoleń od innych samotnych mężczyzn. Olof Persson 1881. Lars Persson 1890. Sven-Erik Eskola 1910. I tak dalej. Jednak samotność to rzecz względna. Mogą mijać całe miesiące, gdy mężczyzna mówi tylko do siebie, ptaków, drzew czy nawet kamieni. A mimo to czuje się mniej samotny niż kiedykolwiek przedtem. Jakby dogoniło go dzieciństwo. Jest z każdym dniem coraz bliżej tego chłopca szukającego schronienia w lesie. Znieruchomiały, uczy się świata, obserwując wiosną toki cietrzewi. Albo lisicę troszczącą się o swoje coraz większe szczenięta, ruchy mrówek w mrowisku albo drogę kornika drążącego świerk.
Chłopiec ma ojca. Rosłego drania o ramionach, które sięgają wszędzie. Chłopiec ma matkę. Nikt się z nią nie liczy. Chłopiec ma brata. Leć, mówi brat, kiedy ojciec wraca do domu, i chłopiec wtedy biegnie do lasu.
Łapie padalca. Gdy ten gubi ogon, łapie go jeszcze raz. Wyciąga nóż z pochwy, odcina łeb od tułowia i robi się cisza. To on jest ciszą.
Chłopiec kładzie jaszczurkę na kamieniu. Opiera się o pień świerka i wyciera ostrze noża o nogawkę. Przesuwa nim po paznokciu. Wzdłuż ostrza jest wolność. Tej wolności nikt mu nie odbierze.
Nadlatuje jeszcze jeden orzeł. To młody samiec. Nie ma białych piór na brzuchu ani żółtego dzioba, przynależnych osobnikowi dojrzałemu płciowo. Zapewne roczniak, najwyżej dwulatek, notuje mężczyzna w zeszycie. Jest to niezwykłe, ale czasem się zdarza. Pisze również, że młode zostają w miejscu urodzenia, zamiast odlecieć na południe. Ewentualny defekt albo choroba. Znak zapytania. Trzeba obserwować. Wykrzyknik.
Samica jest tak zajęta, że nie przejmuje się młodym, który najpierw krąży nad mięsem, a wreszcie odważa się usiąść. W tym momencie zostały już głównie kosteczki. Samica mu nie przeszkadza. Oboje szarpią aż do puszczenia powięzi i wtedy ścięgna znikają im w gardzielach jak spaghetti.
Mija kilka minut i już jest po głównej atrakcji dnia. Mężczyzna chowa do plecaka zeszyt i termos. Przewiesza strzelbę przez ramię i wypełza ze swego ukrycia. Prawa noga jak zwykle nie nadąża. Musi ją odwrócić w stronę drogi do domu, biegnącej szlakiem tutejszej zwierzyny. Brzozy, olchy i iwy już zgubiły liście. Mężczyzna sięga po garść borówek i krzywi się od ich kwaśnej goryczy. Słodko-gorzki jest również zapach resztek przynęty w plastikowej beczce z pokrywą. Dobrze ukrytej pod świerkiem, ale jednak. Powinien rzucić naraz całą przynętę, ale nie może się na to zdobyć. Chwila z orłami jest dla niego wszystkim. Dla niej oddycha, je, śpi, sra. Jutro znów tam przyjdzie. Kiedy zadzwoni komórka. Tylko jedna osoba ma jego numer. Sam również dzwoni tylko do jednej.
– Tak – mówi. – Dobrze. Jutro przed południem. Okej.
Rankiem jest zimniej niż zwykle. Mężczyzna dorzuca kilka dodatkowych drew i grzeje dłonie, obejmując nimi kubek. Jeśli ma zdążyć na szosę, powinien wkrótce wyruszyć. Po drodze może się wiele zdarzyć. Quad może się zepsuć. Ziemia może okazać się za bardzo rozmokła.
Pierwsze kilometry pokonuje, idąc do kryjówki, w której trzyma quada. Ze względów bezpieczeństwa. Gdyby wbrew przypuszczeniom ktoś znalazł pojazd, nie da się go przypisać ani do niego, ani do chaty.
Idąc, ciągle wypatruje orłów. W tej stronie jest jedno gniazdo, ale nie widać żadnego ptaka. Szkoda. Byłoby fajnie. Nie żeby się denerwował, ale jednak. Orzeł bielik to znak. Dobry.
Dotarłszy do maszyny, strąca z niej gałązki i igły, do pudła z przodu wrzuca plecak i jedzie na miejsce spotkania.
Ziemia trzyma, wszystko przebiega zgodnie z planem. Mając dziesięciominutowy zapas, mężczyzna najpierw czeka w ukryciu, zanim podjedzie do szlabanu i zawróci quada.
Samochód już tam stoi. Z dostawą przyjeżdża zawsze ten sam człowiek. Dla sprzątacza jest po prostu dostawcą. Tamten jego zna jako sprzątacza. Poza tym nic o sobie nie wiedzą. Zamieniają ze sobą tylko kilka słów.
– Od kogo przyjmujesz rozkazy? – pyta.
Odpowiedź go uspokaja. Im krótszy łańcuch, tym mniej ogniw.
Tym razem prosił tylko o kilka artykułów pierwszej potrzeby. Spożywczych i o butelkę whisky. I jak zwykle o gazety. Pakuje je do pudła i wraca do samochodu.
Dostawca wyciąga ciało z tylnego siedzenia.
Kobieta, to niezwykłe. Ręce związane z tyłu, na głowie kaptur. Wydawane dźwięki bez słów każą sądzić, że ma zaklejone usta. Bardzo dobrze. Przynajmniej go nie zagada na śmierć.
– Możesz z nią zrobić, co chcesz – mówi dostawca – masz wolną rękę.
Co chce, dopóki robi swoje.
Ludzie, którzy wejdą mu w drogę, zasługują na swój los. W tym sensie jego sumienie pozostaje czyste. Nie jest mordercą seksualnym ani psychopatą, chociaż przez świat byłby zapewne postrzegany jako osoba mordująca dla przyjemności.
Mają deal. Dopóki oni dotrzymują swoich zobowiązań, dopóty on dotrzymuje swoich.
– A co ona zrobiła? – pyta w drodze wyjątku. Może dlatego, że to kobieta. A może dlatego, że dostawca jest pierwszym od dłuższego czasu człowiekiem, z którym rozmawia.
– To co zwykle – odpowiada dostawca. – Nie wiem nic więcej. – Sprzątacz mu wierzy.
Wsiada na quada, tamten pomaga mu umieścić przed sobą ciało. Ciało brzmi lepiej niż kobieta.
– Przytrocz ją pasem – mówi. – Prawda, moja śliczna? Nie chcemy, żebyś spadła.
Podnosi dłoń na pożegnanie i odjeżdża w stronę chaty.
Podczas maskowania maszyny ciało stoi przywiązane do drzewa. Nie jest tak do końca milczące. Jakby miauczało lekko niczym chory kot. Chore koty należy likwidować. Nadal nie widać żadnego orła.
– Idziemy – mówi, popychając ją przed sobą. Kondycja ciała nie jest tak dobra jak u niego. Na ostatnim odcinku drogi kopie je po łydkach, żeby ruszało nogami.
Nigdy nie zabiera ciał do chaty. Tym razem robi wyjątek. Popycha je na łóżko i sam siada na krześle.
– Najpierw przyjemność, potem robota, tak będzie dobrze? – zwraca się do ciała. – I może jeszcze napalimy, co powiesz? Zimno?
Miauknięcie. Mężczyzna czuje, że mu stwardniał. Kobieta to kobieta.
Ściąga jej spodnie i majtki. Zawsze jest ciekawie, kiedy można zobaczyć, co się kryje pod spodem. To dość młode ciało. Ze dwadzieścia pięć lat. Najwyżej czterdzieści. Wiek nie gra roli.
Najpierw postanawia działać powoli, ciesząc się widokiem, by tak powiedzieć, ale pożądanie bierze górę nad cierpliwością. Odrywa kawałek plastikowej folii, bo cholera wie, co ona może mieć w środku, owija nią penisa i układa ciało tak, by leżało idealnie do penetracji.
– Mogłabyś tu zostać przez kilka dni, będzie fajnie – mówi, macając niezdarnie jak prawiczek na obozie harcerskim. I szczytuje, zanim jej jeszcze zdążył włożyć.
Kiedy już uspokoił oddech, a pożądanie opadło, widzi, że ciało się posikało.
W jego łóżku, co przesądza sprawę.
– Koniec tego dobrego – oznajmia, zapina spodnie i szykuje ciało do odjazdu.
Ciało ledwo idzie. Chce mu się mdleć, dlatego mężczyzna nie odchodzi tak daleko, jak zamierzał. Po raz drugi tego dnia przywiązuje ciało do drzewa i rozwiązuje sznurek woreczka, w którym przechowuje broń.
Spogląda na piękny przedmiot. Przykręca tłumik i bierze pistolet w obie ręce, jakby uświęcał swój czyn.
Miau. Kotek nie będzie już musiał cierpieć.
od godziny tkwią w wyziębionym aucie, czekając na oznakę, że dom jest pusty.
Auto stoi na bocznej drodze prowadzącej w dół do rzeki. Od strony domu osłania je stodoła. Jednocześnie widać stąd, kto wjeżdża albo wyjeżdża. Najpierw z domu wyjechała kobieta z dzieckiem na tylnym siedzeniu, a teraz jedzie również on.
Nie pierwszy raz tak siedzą.
Kiedy wracają do miasta, nie załatwiwszy sprawy, Svala oddycha z ulgą, mimo że musi wysiąść spory kawałek za Gasskas i do domu iść piechotą. Do Mamamärty. Do domu przy Tjädervägen, gdzie na miejsce zaginionej Mamamärty wprowadziła się babcia.
Nie ma w tym właściwie nic złego. Babcia robi takie rzeczy, których Mamamärta nie robi nigdy. Gotuje, sprząta i jeszcze wypełnia mieszkanie luźnymi rozmowami. Taki jest ustalony porządek dnia. Mamamärta co pewien czas znika i potem wraca, nie mówiąc, gdzie była, ale tym razem jest inaczej. Niedługo będzie miesiąc, jak przewiesiła torebkę przez ramię, pocałowała Svalę w głowę i powiedziała: „Zaraz wracam, idę tylko po papierosy”.
Svala poprosiła babcię, żeby niczego nie ruszała w jej pokoju. Nie sprzątała ani nie zbierała brudnych ciuchów, kiedy jest w szkole. Ten pokój jest jedynym nienaruszonym miejscem. Kiedy kładzie się na narzucie pasiastej jak zebra, ma wrażenie, że Mamamärta znów tu jest. Siedzi na jej krześle przed biurkiem i udaje, że poprawia jej lekcje. Głaszcze po głowie i mówi: „Jak dostanę pensję, to zrobimy razem coś fajnego”.
To fajne to może być wyprawa na jarmark w Jokkmokk i kupowanie tam kolorowych skarpet i słodyczy.
Jednak najczęściej coś fajnego oznacza pójście na pizzę do Buongiorno. Mają piekarza prosto z Neapolu. Mamamärta jest gotowa się założyć, że przyjechał z Syrii.
– Wszystko jedno – odpowiada Svala. – Ja poproszę vegetarianę.
Ser jest gorący. Parzy podniebienie. Svala dostaje dodatkową colę, a Mamamärta dodatkowy kieliszek wina. Mama jest najfajniejsza po pierwszym kieliszku i jeszcze paru łykach. Żartuje na temat ludzi siedzących obok. Opowiada o rzeczach, które się wydarzyły dawno temu. O Lapończyku, który przychodzi do restauracji i zamawia pardwę. Wtyka palec w jej kuper i twierdzi, że wie, gdzie ptak został zastrzelony. Może w Arvidsjaur. Nie pamięta. I gniewa się, gdy Svala się wtrąca. Oczy zwężają jej się bardziej niż zwykle, łapie dłoń Svali i ściska mocno:
– Ty też jesteś Saamką. Nie jakąś zasraną Laponką. Nie zapominaj o tym. Masz być dumna ze swojego pochodzenia.
To znaczy jakiego? Zaginiona mama, nieżyjący tata. Babcia z dławicą piersiową. Żadnego rodzeństwa ani bliskich krewnych. Przynajmniej takich, którzy by się do niej przyznawali.
– Poza Lisbeth – mówi babcia.
– A kto to jest Lisbeth?
– Lisbeth Salander. Przyrodnia siostra twojego ojca.
– Nikt mi nigdy o niej nie mówił.
– Twoja mama nie chciała mieć nic wspólnego z rodziną Niedermannów – mówi babcia. – To dość zrozumiałe.
– Dlaczego? – pyta Svala, ale nie dostaje odpowiedzi.
– Dawne dzieje, nie ma o czym mówić – stwierdza babcia, kończąc rozmowę. Zamiast tego przesuwa palcem po liniach na dłoni Svali. – Będziesz miała długie życie – mówi. – Co najmniej trójkę dzieci. W którymś momencie nastąpi przerwa. A potem wszystko będzie dobrze.
Co najmniej trójka dzieci. Miałaby sprowadzić na ten świat kolejne Jaskółki?1 Gdyby to od niej zależało, to jednak nie. A co do tej przerwy… Svala ma wrażenie, że przerwa już jest. Jesień się rozpłomieniła. Svala chciałaby namalować płomienie. Okiem można rozróżnić dziesięć milionów odcieni. Chciałaby ułożyć je jako maźnięcia pędzlem wokół liścia.
Nie wie, jak nazywają się te typki na przednim siedzeniu. Jednak domyśla się, kto za tym wszystkim stoi: Plastpeder. Jej nieklawy ojczym.
Chociaż od roku z nimi nie mieszka, przyczaja się jak wygłodzony szczupak w sitowiu. Zwłaszcza ostatnio, odkąd Mamamärta zaginęła.
Baba z opieki społecznej powiedziała Svali, żeby się przygotowała na to, że mama mogła umrzeć.
– Na co? – pyta Svala.
– No przecież mama miała różne problemy.
– Moja mama nie zaginęła z własnej woli.
– Czasami nie wiemy wszystkiego o swoich rodzicach.
– To może pani nie wie.
Trzaśnięcie przednich drzwi, otwierają się tylne. Dziewczynka ma towarzystwo.
– Boisz się? – pyta on.
– Nie.
– Boli? – pyta, wykręcając jej rękę.
– Nie – powtarza dziewczynka.
On się przysuwa bliżej, obejmuje ją ramieniem i przyciąga do siebie.
– Szkoda, że mamy za mało czasu, czuję, że jesteś dobra, i to w niejednym. Tylko trochę chuda – mówi, uciskając jej bark – ale całkiem ładniutka.
Drugą ręką łapie ją za podbródek i odwraca jej twarz ku sobie. Dziewczynka robi wszystko, żeby nie spojrzeć mu w oczy.
– Wiesz, co będzie, jeśli ci się nie uda – mówi on i robi ruch, jakby podrzynał jej gardło. Dziewczynka stara się nie nabierać powietrza, żeby nie czuć jego oddechu. Jak wszystkim obrzydliwym kumplom Pedera jedzie mu z gęby od niemytych zębów, cuchnie potem i papierosami.
Serce tyka. W ustach ma suchość, a wargi spierzchły od zimna. Może i jest bezsilna, ale ma dwie zalety. Druga jest taka, że nic jej nie boli. Mogą ją bić albo parzyć, jak chcą. Złamać rękę albo nogę, a ona się nawet nie skrzywi. Nawet gdyby ją dusili.
A pierwszej i najważniejszej zalety nie umie wyjaśnić, po prostu ją ma. Polega ona na tym, że Svala zna odpowiedź, zanim jeszcze padnie pytanie.
– Nie dostałaś oczu po to, żeby widzieć – mówi Mamamärta – ale dlatego, że widzisz.
Wizyty w Buongiorno nie zawsze sprowadzały się do podwójnej coli. Na te skrawki pizzy napracowała się równie mocno, co ta wysoka Laponka w wesołym miasteczku.
Patrzcie tylko, Christina już ma dwa metry osiemnaście i wciąż rośnie.
Patrzcie tylko, spróbujcie pobić Svalę w układaniu kostki Rubika, a wygracie tysiaka.
Buongiorno nie wygląda jak inne pizzerie z gipsowymi łukami i brzęczącymi chłodziarkami na napoje gazowane. W Buongiorno tematem przewodnim jest amerykański świat mafii. Na ścianach wiszą ramki, a w nich Al Capone, Johnny Torrio, Lucky Luciano, Joe Masseria i inni gangsterzy, zdjęcia z filmów, ciuchy i broń z zaczopowaną lufą.
W kącie stoi szafa pancerna, ale zamiast pieniędzy i brylantów trzyma się w niej talerze i sztućce.
To Plastpeder wpadł na ten pomysł. Jedyny prezent, jaki kiedykolwiek dał Svali, to właśnie kasa pancerna. Nieduża, ale ciężka. A przede wszystkim zamknięta.
– Nie wiem, co w niej jest – mówi – ale jeśli uda ci się rozgryźć szyfr, będziesz mogła to sobie zatrzymać.
Svala ma dziesięć lat i wie, że Plastpeder kłamie, ale nie może się oprzeć, żeby nie spróbować. Ma coś takiego w palcach i w mózgu. Cyfry przelatują w głowie jak kule w tomboli. Tak to widzi. Albo czuje. Potrzebuje kilku prób do uporządkowania sobie informacji. Plastpeder stoi obok i aż tupie ze zniecierpliwienia.
Kiedy Svala czuje, że już opanowała szyfr, odwraca się do Plastpedera i mówi, że nie, nie da się. Nie wie, jak to zrobić.
Teraz może zdarzyć się cokolwiek. On może się zezłościć i wydrzeć na nią, jak bywa najczęściej. Może ją uderzyć. Chociaż teraz robi to rzadko. Albo może tak trzasnąć drzwiami, że od ruchu powietrza zabuja lampą.
Svala siedzi przez chwilę i nasłuchuje. Kiedy już się upewniła, że Plastpeder rzeczywiście wyszedł z mieszkania, uchyla drzwi kasy pancernej.
W środku są pieniądze. Więcej, niż kiedykolwiek widziała. I kiedy siedzi sobie, przeliczając pięćsetki, nagle on staje obok.
Wie, że przemoc fizyczna jej nie dotyka. Nie boli wystarczająco mocno. Tym mocniej za to boli Mamamärtę.
– Chyba rozumiesz, że muszę cię ukarać – mówi. – I nic ci nie pomoże, że zatkasz uszy.
Na fajny pomysł z kasą pancerną z pizzerii Plastpeder wpada parę lat później.
Goście wybierają sobie szyfr, a Svala go łamie. Czasem dostaje jakiś pieniążek do kieszeni. Albo napiwek, który umknie chciwym oczom Plastpedera. Przechowuje te pieniądze w kudłatej małpce, która siedzi na jej łóżku. Pruje szew, wydłubuje z niej trochę gąbki i znów zaszywa.
a czego się, kurde, spodziewał. Po trzecim komunikacie, że pociąg do Sundsvall, Umeå, Luleå i Kiruny z godziny 18.11 jest opóźniony, a nowy termin odjazdu to 19.34, Mikael Blomkvist postanawia iść na piwo w restauracji Luzette.
W normalnych warunkach taka chwila na sztokholmskim Centralen byłaby dla niego momentem odprężenia. Siedzi się w swojej bańce i obserwuje przepływający obok tłum. Jednak nie dziś. Jest za bardzo zmęczony, żeby interesować się otoczeniem. Zmęczony z wielu powodów, z których większość jest dobrze znana. Za dużo pracy. Za dużo zawracania głowy w redakcji. Siedzenie po nocy, za mało snu i deadline, który rzeczywiście jest śmiertelny.
Ciągle ta gazeta. „Millennium”. Dama ponad innymi damami. Która ciągle wygrywa z rodziną, przyjaciółmi i partnerkami. Teraz, po jej śmierci, musi zapytać sam siebie, czy było warto? Tak. Bez wahania. „Millennium” jest powietrzem, którym oddycha. Krwią, która płynie w jego żyłach. Przecież nie wszyscy mogą być idealnymi mężami i ojcami rodzin. Ktoś, między innymi on, musi opowiadać tym idealnym mężom i ojcom rodzin, jak się rzeczy mają poza wygracowanymi ścieżkami do ich willi.
I właśnie dlatego to takie niepojęte, że już jest po wszystkim. Zło, niesprawiedliwości, całe to gówno, a jakoś nikt nie ma siły się tym przejmować. Ludzie wracają do domu po dniu spędzonym w biurze, nalewają sobie szklaneczkę whisky, sprawdzają maile, jedzą kolację, grają w padla i idą spać. W takiej cholernej bańce żyje większość znanych mu osób. Zestresowani życiem, przejmują się tylko swoimi najbliższymi, jeśli w ogóle. Służenie sprawiedliwości to przeżytek.
Skroluje listę połączeń. Wciąż ani słowa od Eriki Berger. Albo od kogoś innego z redakcji.
Mikael Blomkvist nie jest samotny. Jednak czuje się osamotniony. A to jest coś nowego.
Wypiwszy piwo, idzie do kiosku z gazetami, gdzie kupuje sobie kubek kawy i „Morning Star”. Jego uwagę przykuwa artykuł o brytyjskiej firmie wydobywczej, która próbuje się zainstalować w Norrbotten. Dopiero po chwili reaguje na głos.
– Mikael, halo, Mikael.
Podnosi wzrok. Siostra. Annika.
– A ty co tu robisz? Nie jesteś w Åre?
– Byłam, ale w pracy coś się stało i musiałam wracać. Właśnie przyjechałam. A ty? Czekasz na kogoś?
– Pociąg mi się spóźnia – odpowiada. – Chciałem pojechać trochę wcześniej. Chyba przyjedziecie na wesele?
– W każdym razie pozostała la famiglia – mówi Annika. – Ja przyjadę trochę później. Przecież nawet nie znam narzeczonego Pernilli.
– Chyba jak wszyscy. Stało się coś szczególnego?
– Nie – odpowiada Annika. – Chociaż tak. Jednak nie mogę o tym rozmawiać.
– No weź, coś tam byś mogła.
– E tam. Jeden polityk naknocił i tyle.
Mikael czeka na dalszy ciąg, który nie następuje. A ponieważ zna swoją siostrę, to wie, że nic jej nie skłoni do mówienia, skoro postanowiła milczeć.
– Nadawałabyś się na szpiega – odzywa się.
– Tak? – śmieje się Annika. – Dlaczego akurat na szpiega?
– Bo nawet na torturach nie puściłabyś pary.
W milczeniu obserwują przechodzącego mężczyznę pchającego wózek ze swoimi rzeczami. Coś mu się stało w plecy. Wózek to jednocześnie rolator.
– Wiedziałeś, że ochrona co noc wyrzuca na godzinę wszystkich śpiących na ławkach, kiedy odbywa się tutaj sprzątanie? – odzywa się Annika. – Wyobraź sobie, jak im się musi dłużyć ta godzina. Paskudna rzecz, że też państwo nie może załatwić mieszkań bezdomnym – ciągnie. – Niektórzy tkwią tu tylko dlatego, że zalegają z opłatami. Podczas gdy inni oczywiście…
– O którego polityka chodzi? – przerywa jej.
– Daj spokój – odpowiada, obejmując go. – Pewnie dowiesz się z gazet. Pozdrów Pernillę. – Nagle zaczyna jej się spieszyć.
Do odjazdu zostało zaledwie parę minut, gdy udaje mu się wtaszczyć walizkę do przedziału, i od razu żałuje, że szkoda mu było wydać na bilet w pierwszej klasie albo wagonie sypialnym. Kiedy w przedziale powstaje chaos, bo sześciu facetów jednocześnie rozściela prześcieradła, Mikael wrzuca walizkę na środkową pryczę, zabiera swoją torbę na ramię i przez kolebiące się wagony idzie do restauracyjnego. Kupuje piwo i kanapkę, po czym kieruje się do upatrzonego miejsca siedzącego, które ktoś mu właśnie zajmuje.
– Cholera jasna – mówi głośno i wtedy jakaś dłoń ciągnie go za rękaw.
– Zmieści się pan tutaj. Jedziemy w tym samym przedziale – odzywa się mężczyzna. Mikael go rozpoznaje. Wcześniej częstował wódką i Mikael mu odmówił. Niepotrzebnie szorstko, żeby trzymać dystans.
– IB – mówi tamten i podaje mu rękę.
– MB – odpowiada Mikael. Ściągając plastikowe opakowanie z kanapki, zastanawia się, jak daleko jedzie IB. Oby się okazało, że wysiądzie już w Gävle.
– Boden – mówi tamten i podnosi szklankę. – A ty?
Cholera, co za nazwa, nie sposób zapamiętać: Norrbyn, Sköbyn, Storbyn – Älvsbyn.
– Älvsbyn. Córka wychodzi za mąż. Za gościa z Gasskas. Mężczyznę z Gasskas – poprawia się. Określenie gość nie pasuje do Henry’ego Salo.
– Jeśli jedziesz do Gasskas, to też powinieneś wysiąść w Boden – mówi IB. – Tak jest najbliżej. Odchodzi stamtąd bezpośredni szynobus.
– Będę miał podwózkę z Älvsbyn – odpowiada Mikael, nagle bardzo zajęty swoją komórką.
Na temat jego przyszłego zięcia Henry’ego Salo sporo już napisano. Burmistrz gminy Gasskas. Od dość niedawna. Taki, co to na każdym zdjęciu jest uśmiechnięty i wydaje się lubiany. Cóż, takiego sobie wybrała. Na pewno jest w porządku. Przystojny. Może nawet za bardzo. Nie żeby z Pernillą było coś nie tak, przeciwnie, zresztą u Sala przeszkadza mu nie tyle twarz, ile jego mina albo raczej mowa ciała. Na zdjęciach lokuje się zawsze w centrum, niezależnie, czy gratuluje jakiejś młodej osobie otrzymania stypendium, czy uroczyście otwiera park.
„Jest dobry dla Lucasa”. Córka mówi to za każdym razem, kiedy rozmawiają ze sobą. A on zawsze odpowiada: „Wierzę ci”. Jednak po odłożeniu słuchawki ma zupełnie przeciwne odczucie. Chłopiec. Jego wnuk. Mikael go prawie nie widywał, odkąd się urodził. Aż do ostatniego lata.
Najpierw jej odmawia, nie ma czasu opiekować się dzieckiem, ale Pernilla się upiera.
– Prawie nigdy cię o nic nie prosiłam – mówi.
To prawda. Nigdy się specjalnie nie zajmował córką. Zawsze mu coś w tym przeszkodziło. Zwykle było to „Millennium”. A więc gdy Pernilla prosi go o zajęcie się chłopcem przez parę tygodni, bo ona musi pojechać na kurs w Skanii, podczas gdy Salo będzie na konferencji w Helsinkach, Mikael od razu odpowiada odmownie. Niemożliwe. Nie ma czasu. W następny czwartek ukazuje się kolejny numer pisma. Zresztą nie umie zajmować się dzieckiem.
Mimo to Lukas zostaje wysadzony na brzeg w Sandhamn, a Pernilla wraca do miasta tym samym statkiem.
Dwa tygodnie później Mikael ściska chłopczyka, który najchętniej by u niego został. A może to on chciałby dziecko zatrzymać. Będzie pusto bez niego. Lukas wypełnił jakieś miejsce, wypierając uporczywy smutek, który od wielu miesięcy tkwił w nim jak grypa. Wystarczyło, że było dziecko, które realizuje swoje natychmiastowe potrzeby, takie jak choćby wstać wcześnie, bo dzień oferuje całe mnóstwo możliwości. Radość życia, Blomkvist. Przydałoby ci się więcej tego towaru.
– Niedługo się zobaczymy – mówi do chłopca, a potem: – Czekaj! – Ściąga z szyi łańcuszek, który dawno temu sam dostał od dziadka i od tamtej pory zawsze nosił; jest na nim krzyżyk, kotwica i serduszko. Mikael zakłada go na szyję Lukasowi.
– Teraz jest twój – mówi. – Będzie cię osłaniał przed złem.
Wciąż brzmi mu w uszach odpowiedź chłopca:
– Ale nie przed całym złem.
Mikael skroluje wiadomości na stronie „Gaskassen”. Też mi nazwa gazety, myśli sobie i na widok tytułów na czołówce uśmiecha się. PRZEDSZKOLE ÄLGEN SPRZEDAJE KORALIKOWE PRASOWANKI. DOCHÓD PRZEKAZUJE UKRAINIE. PRZEGRANA Z BJÖRKLÖVEN. BRAMKARZ USUNIĘTY Z BOISKA. Salo patrzy ponuro, siedząc w loży dla VIP-ów razem z innymi facetami, którzy mają takie same miny. Gminne szychy. Czy tak się jeszcze mówi? O mężczyznach, którzy mają na względzie dobro gminy i własne.
A potem zatrzymuje się na tytule dopiero co przeczytanym. Chociaż nie w „Gaskassen”, tylko wcześniej: MIMER MINING BLISKI OTRZYMANIA KONCESJI NA WYDOBYCIE.
Na mniejszym zdjęciu widać wesołą buźkę Salo. Na większym demonstrantów z plakatami.
– Słyszałeś o tym? – pyta Mikael, podsuwając tamtemu zdjęcia.
– Oczywiście – odpowiada IB. – Mój stary pracował w kopalni, jak większość mężczyzn w Gasskas. Miała być nowa Kirunavaara, ale ruda skończyła się już w latach siedemdziesiątych i zalali kopalnię wodą. Nawet sobie nie zawracali głowy wyciągnięciem maszyn.
– To dlaczego znów chcą ją otwierać?
– Nie chodzi o otwieranie starej kopalni. Anglicy robią próbne odwierty w rejonie położonym kilka kilometrów dalej, gdzie zamierzają zrobić odkrywkę. Na razie zarząd prowincji się nie zgadza, co zupełnie zrozumiałe. Odkrywka doprowadziłaby do zagłady jezior, naraziłaby na niebezpieczeństwo zatrucia wody pitnej w pobliskiej Gasskasälven, a hodowcy renów zostaliby jak zwykle z niczym. Ale gdy w grę wchodzą duże pieniądze, nie przyjmuje się odmowy. Ponoć w zarządzie prowincji zrobili przemeblowanie i Mimer otrzymał wstępną zgodę.
– Tak po prostu – odzywa się Mikael.
– Gdybyś nie wiedział, to powiem ci, że Gasskas jest siedliskiem gangsterów – mówi IB. – A właściwie gmina Gasskas. – Wypija kilka łyków piwa, ściera pianę z brody i znów pije. – To szambo w sam raz dla oszustów – dodaje, beka parę razy, opróżnia do reszty butelkę i otwiera następną. – Gmina zgadza się na prawie wszystko, a kopalnia to niejedyna sprawa na tapecie. Następny projekt to największa farma wiatrowa w Europie, cholera wie, jak by to miało wyglądać. Powstałby teren przemysłowy o promieniu kilkudziesięciu kilometrów.
Mikael Blomkvist się uśmiecha. Malmö to szambo. Sztokholm też. W porównaniu z nimi licząca ze dwadzieścia tysięcy mieszkańców gmina Gasskas to raczej zagroda dla jagniątek.
– Dlaczego akurat Gasskas? – pyta Mikael.
– Dobre zaopatrzenie w energię – odpowiada IB. – Gdybyś nie wiedział, to gminy mające stabilną i tanią energię rządzą światowym rynkiem. Lista zagranicznych firm, które chciałyby działać w gminie, jest długa.
– No tak, ale dla Norrlandii to chyba dobrze, że ludzie będą mieli pracę.
– Od razu można poznać, że jesteś z południa. Wy wciąż żyjecie mitem, że ludzie z Norrlandii muszą się stamtąd wyprowadzać za pracą. Tymczasem pracy jest całkiem sporo. W niektórych miejscowościach więcej niż ludzi do pracy. W dodatku na otwarciu kopalni w Gasskas nie skorzystaliby miejscowi, tylko kiepsko opłacani robotnicy ze wschodu i dojeżdżający do pracy mieszkańcy Sztokholmu, którzy nigdy nie meldują się na miejscu – burczy IB i kieruje wzrok na mijany krajobraz.
Mikael korzysta z okazji i wyciąga maca, jego ekran stanowi wystarczającą barierę między nimi.
Właśnie ukazał się ostatni numer „Millennium”, nie tylko w sensie aktualny, ale naprawdę ostatni. Mikael otwiera PDF i patrzy na czarno-białą czołówkę pozbawioną zarówno zdjęć, jak i blurbów. Wygląda jak pierwsza strona gazety z trzydziestego dziewiątego roku i taki był zamiar. Tylko trochę tekstu i jeden jedyny tytuł: KONIEC EPOKI, ALE WOJNA TRWA.
Trzydzieści jeden lat w służbie dziennikarstwa śledczego, ale dłużej się już nie dało. Musiał to przyjąć do wiadomości nawet Mikael Blomkvist.
Papierowa gazeta idzie do ziemi i powstaje z niej w formie podcastu. Podcastu! Tego nie da się wypowiedzieć, nie sycząc. Słowo pisane jest przeżytkiem. Teraz wszyscy mają się nawzajem przekrzykiwać, on też. Męczące to mało powiedziane.
„Zestarzałeś się, Mikaelu”, tak się wyraziła Erika Berger. „Stary i uparty jak osioł. To będą nie tylko podcasty. Będziemy również prowadzić blogi i vlogi”.
I co jej odpowiedział? Że ona, stara klempa, powinna rozumieć, że media społecznościowe nigdy nie będą mogły zastąpić prawdziwego dziennikarstwa. „Co ty sobie, kurde, myślisz? Nie zdajesz sobie sprawy, jaka jesteś żałosna. Podcasty są dla dzieciaków. Egocentrycznych dwudziestolatków gadających o kosmetykach i zaburzeniach odżywiania”.
Od tamtej pory się nie kontaktowali. Na pewno nie odezwie się pierwszy, Erika może być tego pewna.
– Proszę – mówi IB. Przyniósł dwie butelki piwa, jedną podaje Mikaelowi. – Napij się, to będziesz lepiej spał.
– Cholera z tym zasięgiem – klnie Mikael, waląc palcem w klawisz.
– Wybacz, ale jesteś w pociągu jadącym do Norrlandii – podkreśla IB.
Mikael chowa laptopa i chce wstać, kiedy tamten znów otwiera usta.
– W Gasskas dzieją się dziwne rzeczy – mówi. – Ludzie znikają. Mężczyźni wychodzą po gazetę i już nie wracają do domu. Chłopcy idą do szkoły i… – Nie kończy zdania.
– To chyba nie jest takie niezwykłe. Dziewięćdziesiąt pięć procent wszystkich zaginięć następuje podobno z własnej woli.
– Może i tak – odpowiada IB – ale co z pozostałymi pięcioma procentami?
Patrzą na siebie znad piwa.
– Nie wiem – odzywa się w końcu Mikael. – A ty co o tym myślisz?
– Pieniądze. Cały czas chodzi o pieniądze. O to, jak je zdobyć. Wydać. Pomnożyć. Ukryć. Zadłużyć się. Zrobić z siebie durnia. Zadłużyć się jeszcze bardziej. Zniknąć.
– Mówisz teraz o dragach? – dopytuje Mikael.
– Nie tylko – odpowiada tamten – chociaż Gasskas zaczyna się upodabniać do Järfälla. Dzieciaki ćpają na śmierć, a policja jest bezradna.
– Smutne to – mówi Mikael, przełykając ostatnie ciepławe krople piwa.
– I będzie jeszcze gorzej, uwierz mi – ciągnie IB. – Kiedy kapitał przesuwa się na północ, suną za nim ciemne interesy. Już dojechał gang motocyklowy. Import prosto ze Sztokholmu.
– Hells Angels? – pyta Mikael.
– Nie, jakoś inaczej, ale też biblijna nazwa. Abbadon, Gehenna, Hades…
– Svavelsjö?2
– Właśnie, tak się nazywają.
Do Mikaela dociera, że gość może mieć rację co do Gasskas. Svavelsjö MC, a to dopiero. Powinni już dawno być starci z powierzchni ziemi. Szybko sprawdza rzecz w smartfonie. Ostatnia wiadomość na ich temat pochodzi z ubiegłego lata. NA MOTORACH NA RZECZ DZIECI CHORYCH NA RAKA.
– Sprytne łobuzy – zauważa IB. – Przejechali kawalkadą przez miasto i kazali sobie płacić za przejażdżki. Do każdej zarobionej przez nich korony gmina dopłaciła podwójnie. Zebrali sto czterdzieści tysięcy i wpłacili na dzieci chore na raka. Ślicznie, co?
– Faktycznie – mówi Mikael, starając się dojrzeć twarze ukryte pod kaskami i za okularami słonecznymi. Prawdopodobnie wszystkich wymienili. Możliwe, że została tylko marka. W każdym razie wolno mieć taką nadzieję.
– A ty czym się zajmujesz? – pyta.
– Niczym, jestem od paru lat emerytem.
– A przedtem?
– Byłem psychologiem. Ostatnie dwadzieścia lat w Säpo3.
– Co może tam robić psycholog?
– Różne rzeczy – odpowiada ogólnikowo IB. – Głównie profilowanie sprawców.
Mikael wie, jak rozmowni, a raczej nierozmowni bywają ludzie z Säpo. IB nie jest wyjątkiem.
– Po przejściu na emeryturę poznałem kobietę z Uppsali. Można powiedzieć, że jesteśmy parą na odległość.
Potem nie ma już nic do dodania poza życzeniem dobrej nocy, podziękowaniem za towarzystwo i piwo.
To był długi dzień. A następne będą jeszcze dłuższe. Mikael kładzie się w ubraniu. Od razu gasi światło i zamyka oczy. Wprawdzie nie zakłada, że uda mu się zasnąć. A jednak chyba przysnął, kiedy IB z Säpo zasuwa drzwi przedziału i gramoli się na pryczę nad nim.
– Nie śpisz? – pyta.
Mikael nie jest pewien, czy odpowiadać, a jednak mówi:
– Mhm, chyba nie.
– Mam córkę – mówi tamten. – Latem chodzimy razem na ryby, a zimą polujemy na pardwy. Zawsze była córeczką tatusia. Lubi pracować rękami. Miała ledwo piętnaście lat, jak latem zaczęła pracować w stolarni.
– A, to fajnie – odpowiada obojętnie Mikael w nadziei, że zaraz skończy się ten rodzinny narcyzm.
– Tak, syn też jest całkiem w porządku, ale Malin ma w sobie coś szczególnego. Ma, jak by to powiedzieć, dobre serce. Pewnie dała się nakłonić do jakiegoś świństwa tylko przez to, że chciała być miła. Zmieniła się z dnia na dzień. Rzuciła szkołę, chociaż do matury został jej tylko jeden semestr. Przestała spotykać się z przyjaciółmi. Nie chciała powiedzieć, o co chodzi, nawet bratu. Ciągle jeździła do Lule albo Kalix, czasem dzwoniła, żeby po nią przyjechać. Próbowałem być twardy, niech sama wraca, jak taka mądra. A kiedy nie wracała, nie spałem po nocach. Dzwoniłem do niej, zgłaszałem zaginięcie, sam jej szukałem. Odzyskiwałem ją na kilka dni, a potem znów znikła. Po paru tygodniach przyszła kartka ze Sztokholmu. Wszystko w porządku, pisała. Wrócę, jak będę gotowa. Potem dość długo nie mieliśmy kontaktu, aż tu nagle znów się pojawiła w Gasskas. Zapisała się do szkoły wieczorowej, żeby zrobić tę maturę. Wróciła do gry w hokeja i była taka jak dawniej.
Mężczyzna milknie. Nawet chrapanie pozostałych pasażerów cichnie. Strzała Laponii ryczy jak zwierzę, sunąc przez noc, a Mikael w końcu pyta:
– I co było dalej?
– Zniknęła. To było dwa lata temu. Od tamtej pory nikt nie miał z nią kontaktu. Ani śladu. Do wczoraj. Zadzwoniła policja. Myśliwy znalazł szczątki ludzkie. Sądzą, że to może być Malin. Jadę tam, żeby pobrali ode mnie próbkę DNA.
esemes przychodzi rankiem. O 15.30, cmentarz. Przyjdź. Bo inaczej.
Inaczej – co? Svala nie wie.
Zaczęło się zaraz po zniknięciu Mamamärty. Svala otwiera drzwi i do środka wciska się paru typów. Od jakiegoś roku na uniform wkładają skórzaną kamizelkę z logo Svavelsjö MC na plecach. Latem rozjeżdżają się na amerykańskich motorach, ale teraz jest zima. Na ulicy stoi dodge ram, pomrukując na jałowym biegu.
Nie rozumiesz, jaki to zaszczyt być w Svavelsjö. To jest klub z klasą. Zupełnie niezależny od klubów HD4. Mają własny wyścig, a motory są dla nich wszystkim.
I jeszcze pracują jako organizatorzy zajęć rekreacyjnych, dopowiada Svala.
Dokładnie, mówi Plastpeder. Zwyczajni przyzwoici robociarze.
Svala nazywa znajomków Plastpedera kolejnymi literami alfabetu. Nie ich prawdziwymi imionami, ale raczej chronologicznie, w takim porządku, w jakim się pojawili w jej życiu.
Z dokładnością sekretarki zapisuje ich w zeszycie. Te dwa egzemplarze siedzące z przodu to znajomi o literach E i F.
Zeszyt liczy sobie co najmniej siedem lat, ale z czasem podlegał zmianom. Z początku notowała w nim takie rzeczy jak „Byłam z E we Frasses” albo „F jest miły, kiedy jesteśmy sami”. Teraz ogranicza się do liter i znaków szczególnych. Na przykład F ma fioletowe znamię na lewej skroni. E nie ma owłosienia i jest okropnie gruby.
E wciska ją w tylną kanapę, siada obok i obejmuje ramieniem, w tym spoconą pachą.
– I jak się masz, mała? – pyta.
– Dobrze – odpowiada dziewczynka, wstrzymując oddech, aż się wyplącze z jego objęcia.
– Widzisz, mamy pewien wspólny problem – mówi E. – Chodzi o twoją matkę. Märtę. Jesteś sprytną dziewczynką, więc przypuszczamy, że wiesz, gdzie ona jest.
– Nie wiem – odpowiada Svala zgodnie z prawdą. Wieczorami chodzi z miejsca na miejsce, zaczynając od Buongiorno i kończąc na Statt5, ale nikt nie widział Mamamärty.
Od pewnego czasu rozszerzyła teren poszukiwań. Prosto po szkole rusza do miasta i krąży po sklepach, domu towarowym Åhlens, dalej idzie przez bibliotekę do monopolowego i jeszcze na stację benzynową OK.
Czasem wydaje jej się, że ją dostrzega. Poczucie ulgi rozchodzi się po całym ciele, podobnie jak potem uczucie zawodu, kiedy widzi, że się pomyliła.
– Märta jest nam winna kasę – ciągnie on. – Dużo kasy.
– No i? – mówi Svala. – Co to ma wspólnego ze mną?
E znów przyciąga ją do siebie.
– Pamiętasz, jak byliśmy na sankach w Kåbdalis?
Pozjeżdżaj sobie, muszę tylko załatwić parę rzeczy. Przyjdę po ciebie później.
– Lubię cię, mała, wiesz, że tak jest, ale dług to dług. Dziedziczy się nie tylko dochody. Skoro twoja mama zniknęła, to ty musisz zapłacić. Chyba to rozumiesz.
– Ja nie mam pieniędzy – odpowiada Svala. – I nie mam na imię Mała.
– Nie, no jasne. Jesteś już dużą dziewczyną – mówi E i szczypie ją w policzek. – A duże dziewczyny mają to do siebie, że mogą pracować. Musisz po prostu przejąć robotę twojej matki. Dopóki się nie pozbędzie długu.
– To niemożliwe – stwierdza Svala. – Chodzę do szkoły.
– Właśnie – punktuje E. – Podobno cholernie dobrze radzisz sobie z cyframi, a my mamy dla ciebie robotę. Wykonasz ją, a dług będzie spłacony.
No i teraz czekają w samochodzie. Według F w domu nie ma alarmu.
– Czego mam szukać? – pyta Svala.
– A co ludzie trzymają w kasach pancernych, jak myślisz, Mała? Może cenne przedmioty. Bierz wszystko. Przeszukamy cię milimetr po milimetrze, więc nie próbuj cwaniakować. Forsa, biżuteria, cokolwiek.
Svala zamyka tylne drzwi auta możliwie najciszej i sunie pod górę do domu. Za nią podążają z drzewa na drzewo dwa kruki. To dobrze. Ostrzegą ją, jeśli nagle pojawi się jakiś samochód albo człowiek.
Dziewczynka nie wie, kto tu mieszka, ale i dom, i to, co widzi wokół niego, wyglądają na kosztowne. Całkiem inaczej niż zwyczajne chałupy w Gasskas, chlapnięte na czerwono z białymi narożami, otoczone żywopłotem z jarzębiny.
Poniżej domu rzeka zakręca na czarnych skałkach i woda z nich spada. Ogród wygląda bardziej jak park. Wprawdzie to jesień, późny październik, ale tu i ówdzie kwitnie róża.
Svala gładzi zimną głowę lwa, wchodzi na szerokie schody i dzwoni do drzwi. Taki był plan. Zadzwonić. Upewnić się, że nikogo nie ma. Oferować losy na loterię hokejową, gdyby jednak okazało się, że ktoś jest. Włamać się i pójść za ręcznie narysowaną mapką, którą dostała od D.
Nikt nie otwiera. Svala naciska klamkę. Zamknięte. Obchodzi dom i sprawdza drzwi tarasowe. Też zamknięte. Idzie na zachodni szczyt domu, gdzie są drzwi do piwnicy. Również zamknięte. Przesuwa dłońmi po wszystkich szparach i możliwych kryjówkach przy schodach do piwnicy.
Robię to dla ciebie, Mamamärto. Pomóż mi się tam dostać.
Drzwi mają okienko podzielone na małe szybki, ale dostatecznie duże, żeby się zmieściła ręka dziewczynki. Svala chowa dłoń w rękawie i wybija szybkę. Odłamki szkła przebijają materiał, gdy zaczyna macać ręką w poszukiwaniu klamki. Krew lepi się na podszewce. Jest klucz, przekręca go i wchodzi do środka.
Wzrok przyzwyczaja się do ciemności. Dziewczynka wchodzi powoli po schodach. Zatrzymuje się na dłużej przed wewnętrznymi drzwiami, a w końcu wychodzi do mocno rozświetlonego przedpokoju. Po marmurowej podłodze hasają słoneczne zajączki. Svala zdejmuje buty i wyjmuje mapkę, którą jej dali, czyli kilka kresek na odwrocie nieotwartego listu od komornika.
Pokój znajduje się na piętrze. Wygląda jak wycięty z fotoreportażu o domu pisarza Jana Guillou. Rzędy zwierząt poumieszczanych starannie na ścianach, na podłodze albo na półkach. Spoglądają na nią pustymi oczami. Po raz drugi w tym dniu gładzi łeb lwa.
Kasa pancerna znajduje się w garderobie. Dziewczynka klęka przed nią po rozsunięciu garniturów.
Podobna do tej w pizzerii, jeśli nie liczyć koloru. Żadnych elektronicznych funkcji do złamania. Same cyfry i litery.
Svala przesuwa dłonią po przyciskach. Zamyka oczy i wyobraża sobie, że stoi w środku labiryntu. Patrząc z góry, można by interpretować labirynt jako fałdy kory mózgowej z pokojami i komorami. Większość przejść to ślepe uliczki, inne to kręgi. Tylko nieliczne prowadzą naprzód.
Sukcesywnie wyłączają się u niej wszystkie zmysły; węch, słuch, czucie i ta część wzroku, która patrzy na zewnątrz. Serce bije wolniej, tętno słabnie do minimum.
Gdyby ktoś pytał, powiedziałaby, że to logiczne. Zamiast rozpraszać się równomiernie na zmysły i organy ciała, energia koncentruje się w jednym jedynym miejscu: zdolności oka do spojrzenia wewnątrz.
Pytający zapewne zakwestionowałby jej teorię, odrzucając ją jako fantazję, jednak pozostaje fakt: to działa. Wzrok do wewnątrz nie potrzebuje kluczy. Żadnych dowodów empirycznych ani zespołów naukowych. Niezależny od wszystkiego, co przyziemne, kierowany jest jedynie przez gospodarza tego oka. W tym przypadku Svalę.
Następuje kliknięcie w drzwiach kasy pancernej.
Svala siedzi przez chwilę i nasłuchuje. W domu wciąż panuje cisza. Jeśli ktoś przyjdzie, no to przyjdzie. W końcu jest tylko trzynastolatką na włamaniowym objeździe. Najgorsze, co by się mogło zdarzyć, to to, że mogliby ją gdzieś wysłać. Co być może nie byłoby takie złe.
Minuta i już otworzyła drzwi kasy.
Która jest pusta.
Żadnych plików banknotów, brylantowych naszyjników, tiar królewskiego pochodzenia czy sztabek złota. Na wszelki wypadek przesuwa jeszcze dłonią po wnętrzu. Kasa jest pusta jak puszka po piwie.
Dziewczynka zamyka drzwi kasy, poprawia wiszące garnitury i przeszukuje kieszenie marynarek. Kilka monet, karteczka z zagranicznym numerem telefonu i pudełko na snus, to wszystko. Chowa je do kieszeni kurtki i przechodzi do biurka. To samo. Nic cennego.
Nie uwierzą jej. Przeciwnie, powiedzą, że schowała pieniądze w lesie, albo coś równie głupiego.
E i F należą do przyjaciół biznesowych Plastpedera, jak ich sam nazywa, chociaż to dość śmieszne. Razem z innymi podobnymi przegrywami tworzą płaskowyż w hierarchii, która zaczyna się od mężczyzn bez nazwisk, a kończy na… tego Svala tak do końca nie wie. Może na takich jak ona albo drobnych dilerach z ledwo wyrosłym wąsikiem.
Widuje ich, odkąd tylko sięga pamięcią. Starała się trzymać z daleka, kiedy na kanapach tłoczyli się pijacy i ćpuni albo nawet gdy był sam Plastpeder. Wyjściem z tego była zawsze ucieczka do wewnątrz. Umiejętność wyłączenia dźwięków i głosów. No i, rzecz jasna, Mamamärta. Jak mur między nimi a nią. Przynajmniej czasami.
Robię to dla ciebie. Kiedy to się skończy, wyjedziemy stąd. Ty zdecydujesz, gdzie zamieszkamy. Tylko nie zapomnij, Svala. Robię to dla ciebie.
Svala nie jest zaciekła, tylko sprawiedliwa. Dziecka nigdy nie wolno nie doceniać. Ono zbiera słowa. Zapisuje je. Tworzy kolumny dat, zdarzeń, nazwisk i miejsc, a potem zaszywa zeszyt w tyłku pluszowej małpki.
Pewnego dnia znajdzie sposób, żeby ich wsadzić. Wsadzić Pedera Sandberga. Nienawiść to słowo niepotrzebnie wartościujące, które człowieka osłabia.
Mówią, że najgorszy z nich wszystkich jest prawdziwy tata Svali. Wręcz legendarny, wspominany tylko dla określenia czegoś naprawdę okropnego. Z każdą opowieścią coraz wyższy i potężniejszy. Mimo to Svali trudno wyobrazić sobie kogoś gorszego od Plastpedera.
Jeszcze nie teraz. Ale wkrótce przyjdzie na ciebie kolej. Ta myśl ją uspokaja.
Wyjść z tego zoologu, przez przedpokój i na dół schodami. Przystaje, nasłuchując. Cholera. Kroki na schodach.
Zawraca szybko do zoologu. Zaciąga drzwi garderoby i wsuwa się między garnitury, gdzie sapie w jakiś rękaw, dopóki jej tętno się nie uspokoi.
Kroki są już wyraźne. Szybkie i zdecydowane, kierują się do garderoby. Dziewczynka kuca, robi się mała, jak coś zgniecionego i wciśniętego w głąb.
Mamusiu kochana, pomóż mi ostatni raz. Potem dam ci już spokój, gdziekolwiek jesteś.
Zza garniturów dostrzega kogoś, mężczyznę. W tym momencie pojawia się wspomnienie. Znała go kiedyś, chociaż tak dawno, że nie powinna tego pamiętać.
Svala siedzi mu na ramionach. Mamamärta jest taka wesoła. Idą na plażę. Dziewczynka dostaje loda. Ktoś woła. Poznaje ten głos. Głos jest gniewny. Ściąga Svalę na ziemię. Dziewczynka uderza głową o kamień. Czyjaś ręka chwyta ją, niesie tak jak wytrzepany dywan i idzie do samochodu. Dziewczynka krzyczy. Mamamärta biegnie. Samochód odjeżdża.
Svala ma zamknięte oczy, dopóki wspomnienie nie zniknie.
Palce wybierają szyfr, otwierają drzwi kasy pancernej, potem znów zamykają, kroki odchodzą.
Svala musi wydostać się z domu. Typy w samochodzie niech sobie robią, co chcą. Wyplątuje się z gęstwiny garniturów i krok po kroku zmierza ku schodom. Przystaje. Nasłuchuje. Dom jest pusty, prawie na pewno. Taki pusty i cichy, że…
Nie rób tego. Wracaj do auta. Zabiją cię.
Tak, a jeśli ją zabiją, to kto znajdzie jej Mamamärtę?
Svala wraca do kasy pancernej. Wybiera szyfr i modli się o zdobycz. Nadal żadnych plików banknotów. Jedna jedyna koperta. Zaklejona, w środku jest coś twardego, na kopercie jej własne imię i nazwisko: DLA SVALI HIRAK. Rozdziera kopertę. Klucz.
Nie może wrócić z pustymi rękami. Jednak zsuwa majtki i wciska klucz jak najgłębiej. Ryzykuje, bo nie ma gwarancji, że nie będą i tam szukać. Zgniecioną kopertę wsuwa do kieszeni.
Dopiero stojąc w przedpokoju, przypomina sobie: buty. Jej porządnie ustawione adidasy, które nie pasują do tego domu. Musiał je zauważyć. Mężczyźni nie dostrzegają szczegółów. Nigdy nie proś mężczyzny, żeby ci czegoś poszukał. Oni są beznadziejni.
W oczach Mamamärty są beznadziejni w większości spraw, a jednak wydaje się od nich uzależniona.
Jeśli wyrzucisz Plastpedera, nie będziesz musiała się na niego złościć.
Jesteś za mała, żeby to zrozumieć, odpowiada Mamamärta, i nie mów Plastpeder. Przynajmniej kiedy słyszy.
W dół schodami do piwnicy. Zbite szkło zgrzyta pod butami. Skręca za róg domu. Upewnia się, że na podwórku nikogo nie ma, i biegnie w stronę samochodu. Przy stodole zwalnia, by złapać oddech i zebrać myśli.
Nie ma dobrego wyjścia. Może tylko powiedzieć, jak jest – że kasa pancerna była pusta. Co będzie, to będzie, jest przygotowana.
samochód podjechał kawałek. Jeszcze jej nie dostrzegli. E opuszcza szybę i zapala papierosa.
– Zgadzam się. Dzieciak już za dużo wie.
Svala nie słyszy odpowiedzi F.
– Dobra, ale jednak – mówi znów E. – Zaszczyt przypadnie tobie – ciągnie – ale nie tutaj. Może podjedziemy do Vaukaliden.
Dla mieszkańców Gasskas Vaukaliden znaczy to samo, co dla kogoś ze Sztokholmu stójka w zatoce Nybroviken. Svala przyciska się do ściany stodoły, odsuwając się krok po kroku dalej od samochodu. I kiedy został jej może metr, by znaleźć się poza zasięgiem ich wzroku, nagle podjeżdżają bliżej i włączają długie światła.
Pierwszy odruch to osłonić oczy. Następny to biec. Zając ma niezasłużoną opinię tchórza. Za to dobrze mu idzie uciekanie.
Zając odwraca się, przeskakuje rów, potyka się o gałąź, znów się zrywa i pędzi do lasu, w górę na skałę.
Drzwi samochodu trzaskają. Szybkie kroki po szutrowej drodze. Dziewczynka się zatrzymuje. Jeśli się ruszy, odkryje ją. Jeśli się nie ruszy, on ją dogoni.
Zając biegnie. Jeden strzał przelatuje tuż nad barkiem. Kolejny chybia prawą nogę na długość zajęczego omyka.
Przez las jest skrót. Ścieżka. Łącznik między wsiami. Droga do szkoły dla bojącej się ciemności babci, zanim powstały prawdziwe drogi. Kozłek lekarski, dziurawiec, bagno zwyczajne, rumianki. Dawne dzieje. Może z innego życia.
Ciemność osłania, odgłosy zdradzają. Tamten się zbliża. Trzaskają gałązki. Sapanie w kark. Jej płuca też walczą o oddech. Dziewczynka maca na ziemi. Gałązka i kamień. To twoja ostatnia szansa, zajączku. Potem zginiesz. F zwalnia. Nasłuchuje. Dziewczynka czeka.
F robi kilka kroków. Znów nasłuchuje. Zaraz. Zaraz. Dziewczynka decyduje się na gałąź. Kamień kładzie przy stopie. Podnosi się powoli, chwyta gałąź w obie ręce. Jest ciężka. Cięższa, niż myślała.
– Giń, draniu! – krzyczy Svala. – Giń.
Wali go raz, drugi, potem wypuszcza gałąź.
A jeśli nie zginął? Zając rzuca się do ucieczki. Księżyc unosi się nad czubkami drzew. W oddali majaczy sylwetka Björkberget. Kieruje się w stronę góry, biegnie, przewraca się, zrywa. Gałęzie świerków plączą się wokół nóg. Niedługo powinna być ścieżka. Biegnij, zajączku, jeśli chcesz przeżyć. A chce? Dziewczynka biegnie. Mchy przechodzą w mokradła. Chlupie jej pod butami. Wpada. W bezdennych mokradłach mieszkają duchy. Skrzypy, skalnice, siano, woskownice. Woda sięga już kolan. Svala opada z sił. Chwyta się młodej brzózki i dzięki niej wydostaje się z wciągającego bagna. Przeskakuje ostatni rów i wychodzi na ścieżkę.
Chowa się za pniem sosny. Pozwala sobie przez kilka sekund nabrać tchu. Nasłuchuje kroków, ale w lesie panuje cisza. Krople deszczu padają na liście i zarośla. Księżyc wędruje po nieboskłonie.
Zajmij czymś głowę, żebyś nie zabłądziła. Zdrap trochę żywicy i zrób sobie gumę do żucia.
Jest za ciemno na szukanie żywicy. Dziewczynka zrywa witkę sosny, smak krwi zamienia na gorycz z igieł i idzie dalej.
Gdzieś tu powinien być dom.
Biedna Marianne, nie miała lekko, mówi babcia.
Dlaczego?, pyta Svala.
Straciła dzieci.
Na parterze się świeci.
– Kto tam?
– Svala. Chciałam wracać do domu skrótem.
– Przez las, wieczorem, w ulewnym deszczu, czyś ty oszalała? Wchodź zaraz.
Kobieta bierze jej kurtkę i wiesza na krześle przed kominkiem. Buty napycha papierem gazetowym i stawia obok.
– Rozbierz się – mówi. – Spodnie też zdejmij.
Kołyszącym krokiem idzie do izby obok i wraca z parą wytartych dżinsów w dziecięcym rozmiarze i wełnianym swetrem ze skórzanymi łatami na łokciach.
– Te będą na pewno dobre. Może nie najmodniejsze, ale za to będzie ci sucho i ciepło. – Dostrzega coś i pociąga za ramię Svali. – Krew ci leci – mówi, a wtedy Svala też widzi, że rękaw przemókł nie tylko od deszczu. Wraca w myślach do tamtego domu i rozbitej szybki w drzwiach do piwnicy. Pewnie zostawiła za sobą plamy krwi. Cholera. Powinna tam wrócić, zetrzeć je, ale ręce kobiety są suche i ciepłe. Pachnie chlebem, a ten dom jest miły.
– To nie boli? – pyta kobieta, przyglądając się skaleczeniu, które rozchyla się jak filet rozcięty nożem.
– Nie – odpowiada Svala. – Ma pani może plaster?
– Powinno się to zszyć – mówi tamta, grzebiąc w szafce kuchennej. Wraca, niosąc spirytus i bandaż. – Będzie szczypało – ciągnie i psika spirytusem na skaleczenie.
Svala nie mówi, że nie wie, co to znaczy. Pozwala zakleić się chirurgicznym przylepcem, na to bandaż, prawdopodobnie całkiem niepotrzebnie. Tu jest przytulnie. Dawno nie jadła. A najbardziej chce jej się spać.
– Mieszkasz tu w osiedlu? – pyta kobieta. – Może powinnaś zadzwonić do domu.
– Nie potrzeba – mówi Svala.
– Ach tak, w takim razie czyja ty jesteś?
– Märty Hirak.
– Märty – mówi kobieta, mieszając w jakimś garnku. – Często tu przychodziła, jak była mała. Potem nie wiem, co się z nią stało. Tak czy inaczej, dawne dzieje – zauważa i nie patrząc dziewczynce w oczy, stawia przed nią talerz zupy.
Potem nadziewają na widelec kawałki sera chlebowego i maczają w zupie tak długo, aż ser stanie się łagodny w smaku.
– Sama pani tutaj mieszka? – pyta Svala.
– Tak, nawet się tutaj urodziłam.
– Przytulna ta kuchnia – stwierdza Svala i ziewa.
– Połóż się na trochę na tej kanapie – mówi kobieta, a Svala nie odmawia. Nawet nie zauważa koca, którym zostaje okryta. Ani tego, że kobieta dzwoni do kogoś, a nieco później ktoś puka do drzwi.
Budzi się, kiedy słyszy głosy. Kobieta, Marianne, i druga kobieta siedzą na fotelach, są w okularach i trzymają przed sobą jakieś papiery.
– Ależ Marianne, nie mogą cię zmusić – mówi młodsza z nich, na imię jej chyba Anna-Maja.
– Tacy panowie mogą zrobić znacznie więcej, niż sobie wyobrażasz – odpowiada Marianne.
– Tak, ale jednak nie wszystko. Jak nie chcesz sprzedać, to nie i już.
– Będę tu mieszkać do śmierci – mówi Marianne. – Muszą mnie zastrzelić, jeśli chcą wcześniej przejąć moją ziemię.
Widzą, że Svala się obudziła, i wtedy milkną. Zbierają papiery i odnoszą filiżanki do zlewu.
– Rozmawiacie o farmie wiatraków? – pyta Svala, siadając.
– To córka Märty Hirak – wyjaśnia Marianne, wskazując głową w jej stronę.
– Proszę, proszę – mówi Anna-Maja. – Nie widziałam cię, odkąd byłaś niemowlęciem. Rzeczywiście, rozmawiamy o wiatrakach. Nie mamy nic przeciwko nim. W każdym razie w umiarkowanej liczbie. Jednak ludzi nie powinno się zmuszać, żeby oddali swoją ziemię. Prawda, Marianne?
– Ale jeśli wszyscy odmówią – odpowiada Svala – to co będzie? Jednak energia wiatrowa jest chyba lepsza od jądrowej, prawda?
– Ależ tak – zgadza się Marianne – tylko że las jest wielki. A oni budują w takim miejscu, żeby najwięcej na tym zarobić, a nie tam, gdzie byłoby najlepiej. Zostałam w tym domu dla panującej tu ciszy, no i dla lasu. Oni i tak będą budować, nie zważając na moje zdanie, ale o mojej ziemi decyduję tylko ja. Koniec i kropka.
– To pewne jak amen w pacierzu – stwierdza Anna-Maja. – Dziewczynka może zabrać się ze mną, jeśli chce.
Milczą prawie całą drogę do miasta, w końcu Svala zbiera się na odwagę.
– Pani zna moją mamę?
– Właściwie to nie. Jest parę lat starsza ode mnie, ale oczywiście wiem, kim jest. Słyszałam, że zaginęła, a może wróciła?
– Co nieskradzione, musi się odnaleźć – mówi Svala. Ta myśl prowadzi ją do klucza, który obciera ją między nogami. Klucza, który może być do wszystkiego, ale przecież nikt nie przechowuje klucza w kasie pancernej, jeśli nie jest ważny. Wkrótce zostanie zaszyty w małpie, jej osobistej kasie pancernej.
– Uważaj na siebie – mówi kobieta, gdy Svala wyskakuje z samochodu.
– Proszę pozdrowić panią Marianne – mówi Svala. – Chyba jej nie podziękowałam.
Jest po północy, gdy Svala wkłada klucz do zamka w mieszkaniu. Najpierw nie może otworzyć drzwi i musi się przepchnąć przez szparę.
Ciało leży na boku. Spódnica podwinęła się, odsłaniając żylaki. Babcia nie wygląda na ranną ani przerażoną. Svala odwraca ją na plecy i dzwoni na 112. Może tylko zemdlała.
Czy ma puls? Nie wie. Czy oddycha? Nie. Wargi są sinawe. Skóra szara.
– Babciu – mówi Svala, potrząsając ją lekko za ramię, ale babcia już zrywa margerytki wzdłuż wydeptanej ścieżki w lesie.
Kocha, nie kocha.
– Wydaje mi się, że nie żyje – ciągnie Svala. – To znaczy, właściwie jestem pewna. Mojej babci już nie ma w jej ciele. Może byście przyjechali, żeby ją zabrać?
– Za piętnaście minut – mówią w centrali 112.
Piętnaście minut, kwadrans.
Podnosi wzrok na lustro w przedpokoju. Na szafce pod telewizor, gdzie telewizora już nie ma, leży przewrócona monstera. Svala dba o nią i podlewa. Wiosną przesadza ją i użyźnia ziemię. Masz rękę do kwiatów, mówi babcia. Nietrudno o to, skoro mają tylko jedną roślinę doniczkową.
Ktoś tu był. Svala idzie po śladach z pokoju do pokoju. Ubrania wyrzucone na podłogę, drzwi od szafy otwarte na oścież. Większość rzeczy, które były gdzieś poupychane, leży teraz w stertach na podłodze.
Małpa siedzi bezpiecznie w swoim kącie. Dziewczynka się uspokaja. Ten cały chaos da się posprzątać. Szukali czegoś, a teraz babcia leży nieżywa na podłodze w przedpokoju.
Svala zmiata ziemię monstery. Filmy DVD i książki, które zostały rozrzucone na całej podłodze, wpycha pod kanapę. Zamyka drzwi do sypialni i sprawdza, co widać z przedpokoju.
Bałagan może ich skłonić do zawiadomienia policji, a to ostatnia rzecz, jakiej jej trzeba. Odwieźliby ją gdzieś, bo przecież jest jeszcze dzieckiem.
Jakim ja tam jestem dzieckiem, prawda, babciu? Głaszcze jej szpakowate kosmyki nad czołem, poprawia jej ubranie.
Tak niewiele wie o babci. A jeszcze mniej o reszcie rodziny.
– Nie zawracaj sobie nimi głowy – odpowiada Mamamärta, kiedy Svala pyta. – Oni to oni, a my to my.
– Powinnaś nauczyć ją języka – odzywa się babcia.
– A na co?
– Żeby sama mogła wybrać.
Ale Svala nie może rozgryźć, o co chodzi z tym wyborem. I przestaje pytać.
– Mamy zadzwonić po kogoś? – pyta człowiek z karetki pogotowia.
– Nie potrzeba – odpowiada Svala. – Moja ciotka już tu jedzie.
Samotność to szczególne słowo. Brzydkie, a jednocześnie piękne. Svala zamyka się w swoim pokoju i zaciąga komodę przed drzwi. Drugie piętro. W najgorszym razie będzie musiała wyskoczyć.
Noc mija bez żadnych zdarzeń. O świcie Svala ubiera się ciepło, zamyka drzwi na klucz i rusza w stronę Björkberget.
Chowając się między drzewami, mija dom Marianne Lekatt i idzie dalej aż do ścieżki.
Ze swojej kryjówki podrywa się cietrzew. Paprocie pochylają się od przymrozka. Po dojściu do rowu patrzy na mokradła. Skacze z kępki na kępki, gdzie brzózki czepiają się ziemi, i wchodzi w las.
Idzie na wyczucie, z tyłu ma górkę, a słońce na wschodzie. Najpierw widzi obcas buta.
Pamiętasz, jak poszliśmy na sanki w Kåbdalis?
F leży na wznak. Jego głowa to paćka z krwi i połamanych kości. W ręce wciąż trzyma broń. Najpierw zjawi się kruk. Potem lis, rosomak, szczury i ptaki drapieżne. A na końcu robaki. Svala delikatnie uwalnia broń z jego ręki i wraca do domu.
Nie ma śladów bytności kreatur w butach kowbojskich i skórzanych kamizelkach. Svala robi sobie herbatę i szykuje kanapki. Z tyłka małpy wyjmuje zeszyt i pod F tworzy nową kolumnę.
Zmarły.
pociąg ma spóźnienie, więc jest już prawie widno, gdy Mikael Blomkvist wysiada w Älvsbyn. Idąc w stronę budynku stacji, rozgląda się za Pernillą.
Córka ma jakiś czerwony samochód, ale żadnego czerwonego tu nie widać.
Na parking wjeżdża coś podobnego do dżipa i zatrzymuje się przed nim. Ma opuszczoną szybę.
– No cześć, teściu – woła kierowca. – Wskakuj.
Mikael wstawia walizkę na tylne siedzenie. Nie ma Lukasa. Jest tylko Henry Salo.
– I tak miałem coś do odebrania w Älvsbyn – mówi Salo. – A Pillan zapomniała, że chłopak ma iść do dentysty. Pozdrawia. Cholernie fajna pogoda jak na październik. Miałeś dobrą podróż? Jadłeś jakieś śniadanie?
– Mówisz na nią Pillan? – pyta Mikael.
– Tak jest, jak na tę narciarkę od slalomu. Podobne są, prawda?
– Nie bardzo – odpowiada Mikael. – Ona jest raczej… – Więcej nie zdąży powiedzieć, bo Salo rozpoczyna prelekcję krajoznawczą, która sięgnie aż do Gasskas, a obejmuje wszystko: od odmian sosny, przez tory testowe dla samochodów, byłe dziewczyny i tereny zjazdowe, aż po łowiska rybne i jagody z mokradeł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Imię Svala znaczy po szwedzku jaskółka (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
Svavelsjö – jezioro siarki (Apokalipsa św. Jana 20,10). [wróć]
Säpo – Säkerhetspolisen, Policja Bezpieczeństwa. [wróć]
HD – Harley-Davidson. [wróć]
Statt – Stadshotellet, czyli Hotel Miejski. [wróć]