Millennium. Krzyk orła - Karin Smirnoff - ebook + audiobook

Millennium. Krzyk orła ebook

Smirnoff Karin

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Zanurz się w świat spisku i zdrady, starych wrogów i nowych przyjaciół, zasypanej śniegiem dziczy i korporacyjnej chciwości.

Lisbeth Salander POWRACA!

Na dalekiej północy Szwecji szykują się zmiany. Chęć przejęcia naturalnych terenów wzbudza pożądanie nie tylko globalnych korporacji, ale także organizacji przestępczych.

Jednak nie to sprowadza Lisbeth Salander do miasteczka Gasskas. Zostaje ona opiekunką swojej siostrzenicy Svali, której matka niedawno zniknęła. Wkrótce dwie rzeczy stają się jasne: dziewczyna jest niezwykle utalentowaną nastolatką i... jest obserwowana.

Mikael Blomkvist również zmierza na północ. Magazyn „Millennium”, w którym pracuje, nie będzie już drukowany. Co gorsza, na temat mężczyzny, którego ma poślubić jego córka, krążą niepokojące plotki.

Kiedy skrywana przez wielu prawda zaczyna niepostrzeżenie wychodzić na światło dzienne, Salander staje się ostatnią nadzieją Blomkvista.

Krzyk orła to siódma część przygód Lisbeth Salander i Mikaela Blomkvista. Trzy pierwsze książki autorstwa Stiega Larssona opublikowano w latach 2005–2007, a kolejne napisane przez Davida Lagercrantza ukazały się w latach 2015–2019.

Karin Smirnoff (ur. 1964 r.) szwedzka pisarka i dziennikarka. Debiutowała w 2018 roku powieścią Pojechałam do brata na południe. To pierwszy tom sagi, który podobnie jak dwa kolejne, zyskał status bestsellera w Szwecji. Pod koniec 2021 powierzono jej napisanie trzech kolejnych tomów serii Millennium. Krzyk orła to siódma część przygód Lisbet Salander i Mikaela Blomkvista.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 434

Oceny
4,0 (630 ocen)
269
188
84
64
25
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anyolki

Nie polecam

Momentami bez sensu, dziwne dialogi toczone w myślach, fabuła nie trzyma się kupy. Ale przede wszystkim to nie jest Lisbeth i to nie jest Mikael. Nazwanie tego Millennium jest nadużyciem. To zaledwie fanfick i to mierny.
70
babelanseven

Nie polecam

Pierwszą część Millennium dostałem od siostry w 2009 roku. No nie czytałem jeszcze wtedy z siłą odkurzacza samsung bespoke. Obruciłem w dłoniach i zważyłem. 634 stron wypełnionych małymi, czarnymi mrówkami zamkniętymi w twardej oprawie i niezrozumiałym tytułem. No bo jak można być mężczyzną, który nienawidzi kobiet? Dobra spróbuję, pomyślałem. Byłem jak ta tytułowa lokomotywa z wiersza Juliana. Najpierw powoli, jak żółw ociężale. Strona po stonie, trochę ospale. Zdanie, akapit, rozdziały całe. Czytać! Poznawać! Rwać włosy stale. Co? To już koniec? O wy, wandale! No i co? Lisbeth stała się moją fantazją literacką, która skruszyła skandynawski lód z mojego serca, a Mikaelem Blomkvistem stałem się ja. Powieść napisana przez Stiega Larssona pochłonęła mnie na tyle, że sama książka nie wystarczyła mi do zaspokojenia ciekawości. Autor rzucał okruszki, przynętę a ja byłem podatny na te jego zabiegi. Dzięki czemu nawet po ukończeniu trylogi nadal czułem się częścią tego projektu, a historia...
50
Rudarudsza

Nie polecam

Żałuję, że przeczytałam. Ta kobieta nie powinna pisać dalszych części. Strasznie źle się czytało. Nie polecam.
50
izuniaka

Nie polecam

Przeczytalam z ciekawosci, bo wszystkie poprzednie czesci zaliczylam...i zawiodlam sie...nieprawdopodobne zbiegi okolicznosci...wszyscy glowni bohaterowie spotykaja sie w malym miasteczku zabitym dechami, setki km od Sztokholmu, kazdy z innego powodu, ale w tym samym miejscu. Nawet dawny znajomy Lisbeth sprzed lat tez tam akurat jest 🤦...no co za traf! Poza tym malo tam Lisbeth hakerki (moja ulubiona jej domena), natomiast duzo umiejetnosci karate i jej sily fizycznej, az niewiarygodne. Nieprawdopodobna tez wladza i majatek tajemniczej korporacji inwalidy-kaleki, owianej tajemnica. 13-letnia dziewczynka dokonujaca takich rzeczy, ze wielu nie poradziloby sobie w takich sytuacjach...dziecko wodzace za nos wszyskich doroslych...Blomkvist juz po paru dniach obecnosci w obcym miejscu ma calkowicie rozeznanie w temacie skonplikowanej sytuacji gospodarczej i politycznej tego miasteczka...no i od razu udaje mu sie tez wziac udzial w spotkaniu niemalze utajnionej grupy nieformalnie rzadzacej...
40
maxlisa
(edytowany)

Całkiem niezła

Str.26 czyta sie bardzo ,bardzo źle,ta kobieta nie nadaje sie do kontynuacji Millennium. Edit : z 1* podnosze na 3* ,dalej sie rozkreca,ale to nie ci sami bohaterzy niestety,dziwny Mikael a jeszcze dziwniejsza Lisbeth.
30

Popularność




1

sprzą­tacz patrzyna zega­rek. Od wyło­że­nia kawa­łecz­ków mięsa do poja­wie­nia się pierw­szego orła, samicy, upływa czter­dzie­ści jeden sekund.

Ni­gdy nie wia­domo dokład­nie, skąd przy­leci. Mogła sie­dzieć na któ­rymś z pobli­skich drzew. Albo też szy­bo­wać na wyso­ko­ści paru tysięcy metrów. Z takim wzro­kiem, dwie­ście razy ostrzej­szym niż u czło­wieka, potrafi dostrzec zdo­bycz z odle­gło­ści wielu kilo­me­trów. Tym­cza­sem on, dobrze scho­wany około pięć­dzie­się­ciu metrów od przy­nęty, obser­wuje jej posi­łek przez lor­netkę.

Padlina na sie­dem liter. Ścierwo. Czu­łość, jaką męż­czy­zna żywi dla tych pta­ków, nie jest – o ile wie – miło­ścią ojcow­ską. A jed­nak nie potrafi postrze­gać ich ina­czej jak swoje dzieci.

Myśli o nich przed zaśnię­ciem. I zaraz po prze­bu­dze­niu. Pod­czas wszel­kich nie­zbęd­nych czyn­no­ści, jak rąba­nie drew, goto­wa­nie albo pale­nie pod kuch­nią, cią­gle o nich myśli. Czy dobrały się w pary? Czy młode prze­żyją? Czy znajdą dość poży­wie­nia? Czy prze­trwają zimę? Ow­szem. Przy jego pomocy i odpo­wied­niej obfi­to­ści kar­czow­ni­ków prze­żyją.

Prze­ciera oczy pię­ścią. Słońce stoi teraz wyżej i grzeje go w plecy. Pew­nie ostatni raz tej jesieni. Nie­ważne. On ma swój dom w miej­scu na ziemi zapo­mnia­nym przez ludzi. No, dom to może prze­sada. To raczej skle­cona z desek buda, która stała pusta od czasu, jak ostatni robot­nicy leśni znik­nęli na początku lat sześć­dzie­sią­tych i cały obszar został zakla­sy­fi­ko­wany jako rezer­wat.

Obszar jest trudno dostępny, to pier­wotny las o nie­re­gu­lar­nej struk­tu­rze, z jezior­kami, mokra­dłami i ska­łami. Nie pro­wa­dzi tu rów­nież żadna praw­dziwa droga. Poza ścież­kami, po któ­rych poru­szają się zwie­rzęta, został jedy­nie ledwo widoczny ślad po sta­rej prze­siece, którą teraz odzy­skuje przy­roda. Można się tam dostać tylko pie­chotą albo quadem, ale też trzeba wie­dzieć, jak tra­fić.

Od naj­bliż­szej szosy jest prze­szło dzie­sięć kilo­me­trów. Męż­czy­zna poru­sza się w pro­mie­niu mak­sy­mal­nie kilku kilo­me­trów od chaty. Z początku ozna­czał kie­runki gałąz­kami, żeby nie zabłą­dzić. Teraz ma potok, w któ­rym łowi ryby, wia­tro­łomy, z któ­rych bie­rze drewno, i odpo­wied­nie polanki, gdzie cza­tuje na ptaki i drobną zwie­rzynę.

Chata jest jego azy­lem. Z jedy­nym udo­god­nie­niem w postaci gene­ra­tora prą­do­twór­czego, z któ­rego korzy­sta do łado­wa­nia swo­jej komórki. Tutaj jest nikim. Czło­wie­kiem bez imie­nia, bez prze­szło­ści i przy­szło­ści. Po pro­stu jest. Żyje z dnia na dzień. Cho­dzi wcze­śnie spać. Budzi się o świ­cie. Robi, co musi, i nie zasta­na­wia się, czy to słuszne, czy nie.

Na ścia­nach chaty są wyryte daty. I nazwi­ska. Wia­do­mo­ści dla przy­szłych poko­leń od innych samot­nych męż­czyzn. Olof Per­s­son 1881. Lars Per­s­son 1890. Sven-Erik Eskola 1910. I tak dalej. Jed­nak samot­ność to rzecz względna. Mogą mijać całe mie­siące, gdy męż­czyzna mówi tylko do sie­bie, pta­ków, drzew czy nawet kamieni. A mimo to czuje się mniej samotny niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. Jakby dogo­niło go dzie­ciń­stwo. Jest z każ­dym dniem coraz bli­żej tego chłopca szu­ka­ją­cego schro­nie­nia w lesie. Znie­ru­cho­miały, uczy się świata, obser­wu­jąc wio­sną toki cie­trzewi. Albo lisicę trosz­czącą się o swoje coraz więk­sze szcze­nięta, ruchy mró­wek w mro­wi­sku albo drogę kor­nika drą­żą­cego świerk.

Chło­piec ma ojca. Rosłego dra­nia o ramio­nach, które się­gają wszę­dzie. Chło­piec ma matkę. Nikt się z nią nie liczy. Chło­piec ma brata. Leć, mówi brat, kiedy ojciec wraca do domu, i chło­piec wtedy bie­gnie do lasu.

Łapie padalca. Gdy ten gubi ogon, łapie go jesz­cze raz. Wyciąga nóż z pochwy, odcina łeb od tuło­wia i robi się cisza. To on jest ciszą.

Chło­piec kła­dzie jasz­czurkę na kamie­niu. Opiera się o pień świerka i wyciera ostrze noża o nogawkę. Prze­suwa nim po paznok­ciu. Wzdłuż ostrza jest wol­ność. Tej wol­no­ści nikt mu nie odbie­rze.

Nad­la­tuje jesz­cze jeden orzeł. To młody samiec. Nie ma bia­łych piór na brzu­chu ani żół­tego dzioba, przy­na­leż­nych osob­ni­kowi doj­rza­łemu płciowo. Zapewne rocz­niak, naj­wy­żej dwu­la­tek, notuje męż­czy­zna w zeszy­cie. Jest to nie­zwy­kłe, ale cza­sem się zda­rza. Pisze rów­nież, że młode zostają w miej­scu uro­dze­nia, zamiast odle­cieć na połu­dnie. Ewen­tu­alny defekt albo cho­roba. Znak zapy­ta­nia. Trzeba obser­wo­wać. Wykrzyk­nik.

Samica jest tak zajęta, że nie przej­muje się mło­dym, który naj­pierw krąży nad mię­sem, a wresz­cie odważa się usiąść. W tym momen­cie zostały już głów­nie kosteczki. Samica mu nie prze­szka­dza. Oboje szar­pią aż do pusz­cze­nia powięzi i wtedy ścię­gna zni­kają im w gar­dzie­lach jak spa­ghetti.

Mija kilka minut i już jest po głów­nej atrak­cji dnia. Męż­czy­zna chowa do ple­caka zeszyt i ter­mos. Prze­wie­sza strzelbę przez ramię i wypełza ze swego ukry­cia. Prawa noga jak zwy­kle nie nadąża. Musi ją odwró­cić w stronę drogi do domu, bie­gną­cej szla­kiem tutej­szej zwie­rzyny. Brzozy, olchy i iwy już zgu­biły liście. Męż­czy­zna sięga po garść boró­wek i krzywi się od ich kwa­śnej gory­czy. Słodko-gorzki jest rów­nież zapach resz­tek przy­nęty w pla­sti­ko­wej beczce z pokrywą. Dobrze ukry­tej pod świer­kiem, ale jed­nak. Powi­nien rzu­cić naraz całą przy­nętę, ale nie może się na to zdo­być. Chwila z orłami jest dla niego wszyst­kim. Dla niej oddy­cha, je, śpi, sra. Jutro znów tam przyj­dzie. Kiedy zadzwoni komórka. Tylko jedna osoba ma jego numer. Sam rów­nież dzwoni tylko do jed­nej.

– Tak – mówi. – Dobrze. Jutro przed połu­dniem. Okej.

Ran­kiem jest zim­niej niż zwy­kle. Męż­czy­zna dorzuca kilka dodat­ko­wych drew i grzeje dło­nie, obej­mu­jąc nimi kubek. Jeśli ma zdą­żyć na szosę, powi­nien wkrótce wyru­szyć. Po dro­dze może się wiele zda­rzyć. Quad może się zepsuć. Zie­mia może oka­zać się za bar­dzo roz­mo­kła.

Pierw­sze kilo­me­try poko­nuje, idąc do kry­jówki, w któ­rej trzyma quada. Ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Gdyby wbrew przy­pusz­cze­niom ktoś zna­lazł pojazd, nie da się go przy­pi­sać ani do niego, ani do chaty.

Idąc, cią­gle wypa­truje orłów. W tej stro­nie jest jedno gniazdo, ale nie widać żad­nego ptaka. Szkoda. Byłoby faj­nie. Nie żeby się dener­wo­wał, ale jed­nak. Orzeł bie­lik to znak. Dobry.

Dotarł­szy do maszyny, strąca z niej gałązki i igły, do pudła z przodu wrzuca ple­cak i jedzie na miej­sce spo­tka­nia.

Zie­mia trzyma, wszystko prze­biega zgod­nie z pla­nem. Mając dzie­się­cio­mi­nu­towy zapas, męż­czy­zna naj­pierw czeka w ukry­ciu, zanim pod­je­dzie do szla­banu i zawróci quada.

Samo­chód już tam stoi. Z dostawą przy­jeż­dża zawsze ten sam czło­wiek. Dla sprzą­ta­cza jest po pro­stu dostawcą. Tam­ten jego zna jako sprzą­ta­cza. Poza tym nic o sobie nie wie­dzą. Zamie­niają ze sobą tylko kilka słów.

– Od kogo przyj­mu­jesz roz­kazy? – pyta.

Odpo­wiedź go uspo­kaja. Im krót­szy łań­cuch, tym mniej ogniw.

Tym razem pro­sił tylko o kilka arty­ku­łów pierw­szej potrzeby. Spo­żyw­czych i o butelkę whi­sky. I jak zwy­kle o gazety. Pakuje je do pudła i wraca do samo­chodu.

Dostawca wyciąga ciało z tyl­nego sie­dze­nia.

Kobieta, to nie­zwy­kłe. Ręce zwią­zane z tyłu, na gło­wie kap­tur. Wyda­wane dźwięki bez słów każą sądzić, że ma zakle­jone usta. Bar­dzo dobrze. Przy­naj­mniej go nie zagada na śmierć.

– Możesz z nią zro­bić, co chcesz – mówi dostawca – masz wolną rękę.

Co chce, dopóki robi swoje.

Ludzie, któ­rzy wejdą mu w drogę, zasłu­gują na swój los. W tym sen­sie jego sumie­nie pozo­staje czy­ste. Nie jest mor­dercą sek­su­al­nym ani psy­cho­patą, cho­ciaż przez świat byłby zapewne postrze­gany jako osoba mor­du­jąca dla przy­jem­no­ści.

Mają deal. Dopóki oni dotrzy­mują swo­ich zobo­wią­zań, dopóty on dotrzy­muje swo­ich.

– A co ona zro­biła? – pyta w dro­dze wyjątku. Może dla­tego, że to kobieta. A może dla­tego, że dostawca jest pierw­szym od dłuż­szego czasu czło­wie­kiem, z któ­rym roz­ma­wia.

– To co zwy­kle – odpo­wiada dostawca. – Nie wiem nic wię­cej. – Sprzą­tacz mu wie­rzy.

Wsiada na quada, tam­ten pomaga mu umie­ścić przed sobą ciało. Ciało brzmi lepiej niż kobieta.

– Przy­trocz ją pasem – mówi. – Prawda, moja śliczna? Nie chcemy, żebyś spa­dła.

Pod­nosi dłoń na poże­gna­nie i odjeż­dża w stronę chaty.

Pod­czas masko­wa­nia maszyny ciało stoi przy­wią­zane do drzewa. Nie jest tak do końca mil­czące. Jakby miau­czało lekko niczym chory kot. Chore koty należy likwi­do­wać. Na­dal nie widać żad­nego orła.

– Idziemy – mówi, popy­cha­jąc ją przed sobą. Kon­dy­cja ciała nie jest tak dobra jak u niego. Na ostat­nim odcinku drogi kopie je po łyd­kach, żeby ruszało nogami.

Ni­gdy nie zabiera ciał do chaty. Tym razem robi wyją­tek. Popy­cha je na łóżko i sam siada na krze­śle.

– Naj­pierw przy­jem­ność, potem robota, tak będzie dobrze? – zwraca się do ciała. – I może jesz­cze napa­limy, co powiesz? Zimno?

Miauk­nię­cie. Męż­czy­zna czuje, że mu stward­niał. Kobieta to kobieta.

Ściąga jej spodnie i majtki. Zawsze jest cie­ka­wie, kiedy można zoba­czyć, co się kryje pod spodem. To dość młode ciało. Ze dwa­dzie­ścia pięć lat. Naj­wy­żej czter­dzie­ści. Wiek nie gra roli.

Naj­pierw posta­na­wia dzia­łać powoli, cie­sząc się wido­kiem, by tak powie­dzieć, ale pożą­da­nie bie­rze górę nad cier­pli­wo­ścią. Odrywa kawa­łek pla­sti­ko­wej folii, bo cho­lera wie, co ona może mieć w środku, owija nią penisa i układa ciało tak, by leżało ide­al­nie do pene­tra­cji.

– Mogła­byś tu zostać przez kilka dni, będzie faj­nie – mówi, maca­jąc nie­zdar­nie jak pra­wi­czek na obo­zie har­cer­skim. I szczy­tuje, zanim jej jesz­cze zdą­żył wło­żyć.

Kiedy już uspo­koił oddech, a pożą­da­nie opa­dło, widzi, że ciało się posi­kało.

W jego łóżku, co prze­są­dza sprawę.

– Koniec tego dobrego – oznaj­mia, zapina spodnie i szy­kuje ciało do odjazdu.

Ciało ledwo idzie. Chce mu się mdleć, dla­tego męż­czy­zna nie odcho­dzi tak daleko, jak zamie­rzał. Po raz drugi tego dnia przy­wią­zuje ciało do drzewa i roz­wią­zuje sznu­rek woreczka, w któ­rym prze­cho­wuje broń.

Spo­gląda na piękny przed­miot. Przy­kręca tłu­mik i bie­rze pisto­let w obie ręce, jakby uświę­cał swój czyn.

Miau. Kotek nie będzie już musiał cier­pieć.

2

od godziny tkwią w wyzię­bio­nym aucie, cze­ka­jąc na oznakę, że dom jest pusty.

Auto stoi na bocz­nej dro­dze pro­wa­dzą­cej w dół do rzeki. Od strony domu osła­nia je sto­doła. Jed­no­cze­śnie widać stąd, kto wjeż­dża albo wyjeż­dża. Naj­pierw z domu wyje­chała kobieta z dziec­kiem na tyl­nym sie­dze­niu, a teraz jedzie rów­nież on.

Nie pierw­szy raz tak sie­dzą.

Kiedy wra­cają do mia­sta, nie zała­twiw­szy sprawy, Svala oddy­cha z ulgą, mimo że musi wysiąść spory kawa­łek za Gas­skas i do domu iść pie­chotą. Do Mamamärty. Do domu przy Tjädervägen, gdzie na miej­sce zagi­nio­nej Mamamärty wpro­wa­dziła się bab­cia.

Nie ma w tym wła­ści­wie nic złego. Bab­cia robi takie rze­czy, któ­rych Mamamärta nie robi ni­gdy. Gotuje, sprząta i jesz­cze wypeł­nia miesz­ka­nie luź­nymi roz­mo­wami. Taki jest usta­lony porzą­dek dnia. Mamamärta co pewien czas znika i potem wraca, nie mówiąc, gdzie była, ale tym razem jest ina­czej. Nie­długo będzie mie­siąc, jak prze­wie­siła torebkę przez ramię, poca­ło­wała Svalę w głowę i powie­działa: „Zaraz wra­cam, idę tylko po papie­rosy”.

Svala popro­siła bab­cię, żeby niczego nie ruszała w jej pokoju. Nie sprzą­tała ani nie zbie­rała brud­nych ciu­chów, kiedy jest w szkole. Ten pokój jest jedy­nym nie­na­ru­szo­nym miej­scem. Kiedy kła­dzie się na narzu­cie pasia­stej jak zebra, ma wra­że­nie, że Mamamärta znów tu jest. Sie­dzi na jej krze­śle przed biur­kiem i udaje, że popra­wia jej lek­cje. Głasz­cze po gło­wie i mówi: „Jak dostanę pen­sję, to zro­bimy razem coś faj­nego”.

To fajne to może być wyprawa na jar­mark w Jok­k­mokk i kupo­wa­nie tam kolo­ro­wych skar­pet i sło­dy­czy.

Jed­nak naj­czę­ściej coś faj­nego ozna­cza pój­ście na pizzę do Buon­giorno. Mają pie­ka­rza pro­sto z Neapolu. Mamamärta jest gotowa się zało­żyć, że przy­je­chał z Syrii.

– Wszystko jedno – odpo­wiada Svala. – Ja popro­szę vege­ta­rianę.

Ser jest gorący. Parzy pod­nie­bie­nie. Svala dostaje dodat­kową colę, a Mamamärta dodat­kowy kie­li­szek wina. Mama jest naj­faj­niej­sza po pierw­szym kie­liszku i jesz­cze paru łykach. Żar­tuje na temat ludzi sie­dzą­cych obok. Opo­wiada o rze­czach, które się wyda­rzyły dawno temu. O Lapoń­czyku, który przy­cho­dzi do restau­ra­cji i zama­wia par­dwę. Wtyka palec w jej kuper i twier­dzi, że wie, gdzie ptak został zastrze­lony. Może w Arvid­sjaur. Nie pamięta. I gniewa się, gdy Svala się wtrąca. Oczy zwę­żają jej się bar­dziej niż zwy­kle, łapie dłoń Svali i ści­ska mocno:

– Ty też jesteś Saamką. Nie jakąś zasraną Laponką. Nie zapo­mi­naj o tym. Masz być dumna ze swo­jego pocho­dze­nia.

To zna­czy jakiego? Zagi­niona mama, nie­ży­jący tata. Bab­cia z dła­wicą pier­siową. Żad­nego rodzeń­stwa ani bli­skich krew­nych. Przy­naj­mniej takich, któ­rzy by się do niej przy­zna­wali.

– Poza Lis­beth – mówi bab­cia.

– A kto to jest Lis­beth?

– Lis­beth Salan­der. Przy­rod­nia sio­stra two­jego ojca.

– Nikt mi ni­gdy o niej nie mówił.

– Twoja mama nie chciała mieć nic wspól­nego z rodziną Nie­der­man­nów – mówi bab­cia. – To dość zro­zu­miałe.

– Dla­czego? – pyta Svala, ale nie dostaje odpo­wie­dzi.

– Dawne dzieje, nie ma o czym mówić – stwier­dza bab­cia, koń­cząc roz­mowę. Zamiast tego prze­suwa pal­cem po liniach na dłoni Svali. – Będziesz miała dłu­gie życie – mówi. – Co naj­mniej trójkę dzieci. W któ­rymś momen­cie nastąpi prze­rwa. A potem wszystko będzie dobrze.

Co naj­mniej trójka dzieci. Mia­łaby spro­wa­dzić na ten świat kolejne Jaskółki?1 Gdyby to od niej zale­żało, to jed­nak nie. A co do tej prze­rwy… Svala ma wra­że­nie, że prze­rwa już jest. Jesień się roz­pło­mie­niła. Svala chcia­łaby nama­lo­wać pło­mie­nie. Okiem można roz­róż­nić dzie­sięć milio­nów odcieni. Chcia­łaby uło­żyć je jako maź­nię­cia pędz­lem wokół liścia.

Nie wie, jak nazy­wają się te typki na przed­nim sie­dze­niu. Jed­nak domy­śla się, kto za tym wszyst­kim stoi: Pla­st­pe­der. Jej nie­klawy ojczym.

Cho­ciaż od roku z nimi nie mieszka, przy­czaja się jak wygło­dzony szczu­pak w sito­wiu. Zwłasz­cza ostat­nio, odkąd Mamamärta zagi­nęła.

Baba z opieki spo­łecz­nej powie­działa Svali, żeby się przy­go­to­wała na to, że mama mogła umrzeć.

– Na co? – pyta Svala.

– No prze­cież mama miała różne pro­blemy.

– Moja mama nie zagi­nęła z wła­snej woli.

– Cza­sami nie wiemy wszyst­kiego o swo­ich rodzi­cach.

– To może pani nie wie.

Trza­śnię­cie przed­nich drzwi, otwie­rają się tylne. Dziew­czynka ma towa­rzy­stwo.

– Boisz się? – pyta on.

– Nie.

– Boli? – pyta, wykrę­ca­jąc jej rękę.

– Nie – powta­rza dziew­czynka.

On się przy­suwa bli­żej, obej­muje ją ramie­niem i przy­ciąga do sie­bie.

– Szkoda, że mamy za mało czasu, czuję, że jesteś dobra, i to w nie­jed­nym. Tylko tro­chę chuda – mówi, uci­ska­jąc jej bark – ale cał­kiem ład­niutka.

Drugą ręką łapie ją za pod­bró­dek i odwraca jej twarz ku sobie. Dziew­czynka robi wszystko, żeby nie spoj­rzeć mu w oczy.

– Wiesz, co będzie, jeśli ci się nie uda – mówi on i robi ruch, jakby pod­rzy­nał jej gar­dło. Dziew­czynka stara się nie nabie­rać powie­trza, żeby nie czuć jego odde­chu. Jak wszyst­kim obrzy­dli­wym kum­plom Pedera jedzie mu z gęby od nie­my­tych zębów, cuch­nie potem i papie­ro­sami.

Serce tyka. W ustach ma suchość, a wargi spierz­chły od zimna. Może i jest bez­silna, ale ma dwie zalety. Druga jest taka, że nic jej nie boli. Mogą ją bić albo parzyć, jak chcą. Zła­mać rękę albo nogę, a ona się nawet nie skrzywi. Nawet gdyby ją dusili.

A pierw­szej i naj­waż­niej­szej zalety nie umie wyja­śnić, po pro­stu ją ma. Polega ona na tym, że Svala zna odpo­wiedź, zanim jesz­cze pad­nie pyta­nie.

– Nie dosta­łaś oczu po to, żeby widzieć – mówi Mamamärta – ale dla­tego, że widzisz.

Wizyty w Buon­giorno nie zawsze spro­wa­dzały się do podwój­nej coli. Na te skrawki pizzy napra­co­wała się rów­nie mocno, co ta wysoka Laponka w weso­łym mia­steczku.

Patrz­cie tylko, Chri­stina już ma dwa metry osiem­na­ście i wciąż rośnie.

Patrz­cie tylko, spró­buj­cie pobić Svalę w ukła­da­niu kostki Rubika, a wygra­cie tysiaka.

Buon­giorno nie wygląda jak inne piz­ze­rie z gip­so­wymi łukami i brzę­czą­cymi chło­dziar­kami na napoje gazo­wane. W Buon­giorno tema­tem prze­wod­nim jest ame­ry­kań­ski świat mafii. Na ścia­nach wiszą ramki, a w nich Al Capone, Johnny Tor­rio, Lucky Luciano, Joe Mas­se­ria i inni gang­ste­rzy, zdję­cia z fil­mów, ciu­chy i broń z zaczo­po­waną lufą.

W kącie stoi szafa pan­cerna, ale zamiast pie­nię­dzy i bry­lan­tów trzyma się w niej tale­rze i sztućce.

To Pla­st­pe­der wpadł na ten pomysł. Jedyny pre­zent, jaki kie­dy­kol­wiek dał Svali, to wła­śnie kasa pan­cerna. Nie­duża, ale ciężka. A przede wszyst­kim zamknięta.

– Nie wiem, co w niej jest – mówi – ale jeśli uda ci się roz­gryźć szyfr, będziesz mogła to sobie zatrzy­mać.

Svala ma dzie­sięć lat i wie, że Pla­st­pe­der kła­mie, ale nie może się oprzeć, żeby nie spró­bo­wać. Ma coś takiego w pal­cach i w mózgu. Cyfry prze­la­tują w gło­wie jak kule w tom­boli. Tak to widzi. Albo czuje. Potrze­buje kilku prób do upo­rząd­ko­wa­nia sobie infor­ma­cji. Pla­st­pe­der stoi obok i aż tupie ze znie­cier­pli­wie­nia.

Kiedy Svala czuje, że już opa­no­wała szyfr, odwraca się do Pla­st­pe­dera i mówi, że nie, nie da się. Nie wie, jak to zro­bić.

Teraz może zda­rzyć się cokol­wiek. On może się zezło­ścić i wydrzeć na nią, jak bywa naj­czę­ściej. Może ją ude­rzyć. Cho­ciaż teraz robi to rzadko. Albo może tak trza­snąć drzwiami, że od ruchu powie­trza zabuja lampą.

Svala sie­dzi przez chwilę i nasłu­chuje. Kiedy już się upew­niła, że Pla­st­pe­der rze­czy­wi­ście wyszedł z miesz­ka­nia, uchyla drzwi kasy pan­cer­nej.

W środku są pie­nią­dze. Wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek widziała. I kiedy sie­dzi sobie, prze­li­cza­jąc pięć­setki, nagle on staje obok.

Wie, że prze­moc fizyczna jej nie dotyka. Nie boli wystar­cza­jąco mocno. Tym moc­niej za to boli Mamamärtę.

– Chyba rozu­miesz, że muszę cię uka­rać – mówi. – I nic ci nie pomoże, że zatkasz uszy.

Na fajny pomysł z kasą pan­cerną z piz­ze­rii Pla­st­pe­der wpada parę lat póź­niej.

Goście wybie­rają sobie szyfr, a Svala go łamie. Cza­sem dostaje jakiś pie­nią­żek do kie­szeni. Albo napi­wek, który umknie chci­wym oczom Pla­st­pe­dera. Prze­cho­wuje te pie­nią­dze w kudła­tej małpce, która sie­dzi na jej łóżku. Pruje szew, wydłu­buje z niej tro­chę gąbki i znów zaszywa.

3

a czego się, kurde, spo­dzie­wał. Po trze­cim komu­ni­ka­cie, że pociąg do Sund­svall, Umeå, Luleå i Kiruny z godziny 18.11 jest opóź­niony, a nowy ter­min odjazdu to 19.34, Mikael Blom­kvist posta­na­wia iść na piwo w restau­ra­cji Luzette.

W nor­mal­nych warun­kach taka chwila na sztok­holm­skim Cen­tra­len byłaby dla niego momen­tem odprę­że­nia. Sie­dzi się w swo­jej bańce i obser­wuje prze­pły­wa­jący obok tłum. Jed­nak nie dziś. Jest za bar­dzo zmę­czony, żeby inte­re­so­wać się oto­cze­niem. Zmę­czony z wielu powo­dów, z któ­rych więk­szość jest dobrze znana. Za dużo pracy. Za dużo zawra­ca­nia głowy w redak­cji. Sie­dze­nie po nocy, za mało snu i deadline, który rze­czy­wi­ście jest śmier­telny.

Cią­gle ta gazeta. „Mil­len­nium”. Dama ponad innymi damami. Która cią­gle wygrywa z rodziną, przy­ja­ciółmi i part­ner­kami. Teraz, po jej śmierci, musi zapy­tać sam sie­bie, czy było warto? Tak. Bez waha­nia. „Mil­len­nium” jest powie­trzem, któ­rym oddy­cha. Krwią, która pły­nie w jego żyłach. Prze­cież nie wszy­scy mogą być ide­al­nymi mężami i ojcami rodzin. Ktoś, mię­dzy innymi on, musi opo­wia­dać tym ide­al­nym mężom i ojcom rodzin, jak się rze­czy mają poza wygra­co­wa­nymi ścież­kami do ich willi.

I wła­śnie dla­tego to takie nie­po­jęte, że już jest po wszyst­kim. Zło, nie­spra­wie­dli­wo­ści, całe to gówno, a jakoś nikt nie ma siły się tym przej­mo­wać. Ludzie wra­cają do domu po dniu spę­dzo­nym w biu­rze, nale­wają sobie szkla­neczkę whi­sky, spraw­dzają maile, jedzą kola­cję, grają w padla i idą spać. W takiej cho­ler­nej bańce żyje więk­szość zna­nych mu osób. Zestre­so­wani życiem, przej­mują się tylko swo­imi naj­bliż­szymi, jeśli w ogóle. Słu­że­nie spra­wie­dli­wo­ści to prze­ży­tek.

Skro­luje listę połą­czeń. Wciąż ani słowa od Eriki Ber­ger. Albo od kogoś innego z redak­cji.

Mikael Blom­kvist nie jest samotny. Jed­nak czuje się osa­mot­niony. A to jest coś nowego.

Wypiw­szy piwo, idzie do kio­sku z gaze­tami, gdzie kupuje sobie kubek kawy i „Mor­ning Star”. Jego uwagę przy­kuwa arty­kuł o bry­tyj­skiej fir­mie wydo­byw­czej, która pró­buje się zain­sta­lo­wać w Nor­r­bot­ten. Dopiero po chwili reaguje na głos.

– Mikael, halo, Mikael.

Pod­nosi wzrok. Sio­stra. Annika.

– A ty co tu robisz? Nie jesteś w Åre?

– Byłam, ale w pracy coś się stało i musia­łam wra­cać. Wła­śnie przy­je­cha­łam. A ty? Cze­kasz na kogoś?

– Pociąg mi się spóź­nia – odpo­wiada. – Chcia­łem poje­chać tro­chę wcze­śniej. Chyba przy­je­dzie­cie na wesele?

– W każ­dym razie pozo­stała la fami­glia – mówi Annika. – Ja przy­jadę tro­chę póź­niej. Prze­cież nawet nie znam narze­czo­nego Per­nilli.

– Chyba jak wszy­scy. Stało się coś szcze­gól­nego?

– Nie – odpo­wiada Annika. – Cho­ciaż tak. Jed­nak nie mogę o tym roz­ma­wiać.

– No weź, coś tam byś mogła.

– E tam. Jeden poli­tyk nakno­cił i tyle.

Mikael czeka na dal­szy ciąg, który nie nastę­puje. A ponie­waż zna swoją sio­strę, to wie, że nic jej nie skłoni do mówie­nia, skoro posta­no­wiła mil­czeć.

– Nada­wa­ła­byś się na szpiega – odzywa się.

– Tak? – śmieje się Annika. – Dla­czego aku­rat na szpiega?

– Bo nawet na tor­tu­rach nie puści­ła­byś pary.

W mil­cze­niu obser­wują prze­cho­dzą­cego męż­czy­znę pcha­ją­cego wózek ze swo­imi rze­czami. Coś mu się stało w plecy. Wózek to jed­no­cze­śnie rola­tor.

– Wie­dzia­łeś, że ochrona co noc wyrzuca na godzinę wszyst­kich śpią­cych na ław­kach, kiedy odbywa się tutaj sprzą­ta­nie? – odzywa się Annika. – Wyobraź sobie, jak im się musi dłu­żyć ta godzina. Paskudna rzecz, że też pań­stwo nie może zała­twić miesz­kań bez­dom­nym – cią­gnie. – Nie­któ­rzy tkwią tu tylko dla­tego, że zale­gają z opła­tami. Pod­czas gdy inni oczy­wi­ście…

– O któ­rego poli­tyka cho­dzi? – prze­rywa jej.

– Daj spo­kój – odpo­wiada, obej­mu­jąc go. – Pew­nie dowiesz się z gazet. Pozdrów Per­nillę. – Nagle zaczyna jej się spie­szyć.

Do odjazdu zostało zale­d­wie parę minut, gdy udaje mu się wtasz­czyć walizkę do prze­działu, i od razu żałuje, że szkoda mu było wydać na bilet w pierw­szej kla­sie albo wago­nie sypial­nym. Kiedy w prze­dziale powstaje chaos, bo sze­ściu face­tów jed­no­cze­śnie roz­ściela prze­ście­ra­dła, Mikael wrzuca walizkę na środ­kową pry­czę, zabiera swoją torbę na ramię i przez kole­biące się wagony idzie do restau­ra­cyj­nego. Kupuje piwo i kanapkę, po czym kie­ruje się do upa­trzo­nego miej­sca sie­dzą­cego, które ktoś mu wła­śnie zaj­muje.

– Cho­lera jasna – mówi gło­śno i wtedy jakaś dłoń cią­gnie go za rękaw.

– Zmie­ści się pan tutaj. Jedziemy w tym samym prze­dziale – odzywa się męż­czy­zna. Mikael go roz­po­znaje. Wcze­śniej czę­sto­wał wódką i Mikael mu odmó­wił. Nie­po­trzeb­nie szorstko, żeby trzy­mać dystans.

– IB – mówi tam­ten i podaje mu rękę.

– MB – odpo­wiada Mikael. Ścią­ga­jąc pla­sti­kowe opa­ko­wa­nie z kanapki, zasta­na­wia się, jak daleko jedzie IB. Oby się oka­zało, że wysią­dzie już w Gävle.

– Boden – mówi tam­ten i pod­nosi szklankę. – A ty?

Cho­lera, co za nazwa, nie spo­sób zapa­mię­tać: Nor­r­byn, Sköbyn, Stor­byn – Älvsbyn.

– Älvsbyn. Córka wycho­dzi za mąż. Za gościa z Gas­skas. Męż­czy­znę z Gas­skas – popra­wia się. Okre­śle­nie gość nie pasuje do Henry’ego Salo.

– Jeśli jedziesz do Gas­skas, to też powi­nie­neś wysiąść w Boden – mówi IB. – Tak jest naj­bli­żej. Odcho­dzi stam­tąd bez­po­średni szy­no­bus.

– Będę miał pod­wózkę z Älvsbyn – odpo­wiada Mikael, nagle bar­dzo zajęty swoją komórką.

Na temat jego przy­szłego zię­cia Henry’ego Salo sporo już napi­sano. Bur­mistrz gminy Gas­skas. Od dość nie­dawna. Taki, co to na każ­dym zdję­ciu jest uśmiech­nięty i wydaje się lubiany. Cóż, takiego sobie wybrała. Na pewno jest w porządku. Przy­stojny. Może nawet za bar­dzo. Nie żeby z Per­nillą było coś nie tak, prze­ciw­nie, zresztą u Sala prze­szka­dza mu nie tyle twarz, ile jego mina albo raczej mowa ciała. Na zdję­ciach lokuje się zawsze w cen­trum, nie­za­leż­nie, czy gra­tu­luje jakiejś mło­dej oso­bie otrzy­ma­nia sty­pen­dium, czy uro­czy­ście otwiera park.

„Jest dobry dla Lucasa”. Córka mówi to za każ­dym razem, kiedy roz­ma­wiają ze sobą. A on zawsze odpo­wiada: „Wie­rzę ci”. Jed­nak po odło­że­niu słu­chawki ma zupeł­nie prze­ciwne odczu­cie. Chło­piec. Jego wnuk. Mikael go pra­wie nie widy­wał, odkąd się uro­dził. Aż do ostat­niego lata.

Naj­pierw jej odma­wia, nie ma czasu opie­ko­wać się dziec­kiem, ale Per­nilla się upiera.

– Pra­wie ni­gdy cię o nic nie pro­si­łam – mówi.

To prawda. Ni­gdy się spe­cjal­nie nie zaj­mo­wał córką. Zawsze mu coś w tym prze­szko­dziło. Zwy­kle było to „Mil­len­nium”. A więc gdy Per­nilla prosi go o zaję­cie się chłop­cem przez parę tygo­dni, bo ona musi poje­chać na kurs w Ska­nii, pod­czas gdy Salo będzie na kon­fe­ren­cji w Hel­sin­kach, Mikael od razu odpo­wiada odmow­nie. Nie­moż­liwe. Nie ma czasu. W następny czwar­tek uka­zuje się kolejny numer pisma. Zresztą nie umie zaj­mo­wać się dziec­kiem.

Mimo to Lukas zostaje wysa­dzony na brzeg w San­dhamn, a Per­nilla wraca do mia­sta tym samym stat­kiem.

Dwa tygo­dnie póź­niej Mikael ści­ska chłop­czyka, który naj­chęt­niej by u niego został. A może to on chciałby dziecko zatrzy­mać. Będzie pusto bez niego. Lukas wypeł­nił jakieś miej­sce, wypie­ra­jąc upo­rczywy smu­tek, który od wielu mie­sięcy tkwił w nim jak grypa. Wystar­czyło, że było dziecko, które reali­zuje swoje natych­mia­stowe potrzeby, takie jak choćby wstać wcze­śnie, bo dzień ofe­ruje całe mnó­stwo moż­li­wo­ści. Radość życia, Blom­kvist. Przy­da­łoby ci się wię­cej tego towaru.

– Nie­długo się zoba­czymy – mówi do chłopca, a potem: – Cze­kaj! – Ściąga z szyi łań­cu­szek, który dawno temu sam dostał od dziadka i od tam­tej pory zawsze nosił; jest na nim krzy­żyk, kotwica i ser­duszko. Mikael zakłada go na szyję Luka­sowi.

– Teraz jest twój – mówi. – Będzie cię osła­niał przed złem.

Wciąż brzmi mu w uszach odpo­wiedź chłopca:

– Ale nie przed całym złem.

Mikael skro­luje wia­do­mo­ści na stro­nie „Gaskas­sen”. Też mi nazwa gazety, myśli sobie i na widok tytu­łów na czo­łówce uśmie­cha się. PRZED­SZKOLE ÄLGEN SPRZE­DAJE KORA­LI­KOWE PRA­SO­WANKI. DOCHÓD PRZE­KA­ZUJE UKRA­INIE. PRZE­GRANA Z BJÖRKLÖVEN. BRAM­KARZ USU­NIĘTY Z BOISKA. Salo patrzy ponuro, sie­dząc w loży dla VIP-ów razem z innymi face­tami, któ­rzy mają takie same miny. Gminne szy­chy. Czy tak się jesz­cze mówi? O męż­czy­znach, któ­rzy mają na wzglę­dzie dobro gminy i wła­sne.

A potem zatrzy­muje się na tytule dopiero co prze­czy­ta­nym. Cho­ciaż nie w „Gaskas­sen”, tylko wcze­śniej: MIMER MINING BLI­SKI OTRZY­MA­NIA KON­CE­SJI NA WYDO­BY­CIE.

Na mniej­szym zdję­ciu widać wesołą buźkę Salo. Na więk­szym demon­stran­tów z pla­ka­tami.

– Sły­sza­łeś o tym? – pyta Mikael, pod­su­wa­jąc tam­temu zdję­cia.

– Oczy­wi­ście – odpo­wiada IB. – Mój stary pra­co­wał w kopalni, jak więk­szość męż­czyzn w Gas­skas. Miała być nowa Kiru­na­va­ara, ale ruda skoń­czyła się już w latach sie­dem­dzie­sią­tych i zalali kopal­nię wodą. Nawet sobie nie zawra­cali głowy wycią­gnię­ciem maszyn.

– To dla­czego znów chcą ją otwie­rać?

– Nie cho­dzi o otwie­ra­nie sta­rej kopalni. Anglicy robią próbne odwierty w rejo­nie poło­żo­nym kilka kilo­me­trów dalej, gdzie zamie­rzają zro­bić odkrywkę. Na razie zarząd pro­win­cji się nie zga­dza, co zupeł­nie zro­zu­miałe. Odkrywka dopro­wa­dzi­łaby do zagłady jezior, nara­zi­łaby na nie­bez­pie­czeń­stwo zatru­cia wody pit­nej w pobli­skiej Gasskasälven, a hodowcy renów zosta­liby jak zwy­kle z niczym. Ale gdy w grę wcho­dzą duże pie­nią­dze, nie przyj­muje się odmowy. Ponoć w zarzą­dzie pro­win­cji zro­bili prze­me­blo­wa­nie i Mimer otrzy­mał wstępną zgodę.

– Tak po pro­stu – odzywa się Mikael.

– Gdy­byś nie wie­dział, to powiem ci, że Gas­skas jest sie­dli­skiem gang­ste­rów – mówi IB. – A wła­ści­wie gmina Gas­skas. – Wypija kilka łyków piwa, ściera pianę z brody i znów pije. – To szambo w sam raz dla oszu­stów – dodaje, beka parę razy, opróż­nia do reszty butelkę i otwiera następną. – Gmina zga­dza się na pra­wie wszystko, a kopal­nia to nie­je­dyna sprawa na tape­cie. Następny pro­jekt to naj­więk­sza farma wia­trowa w Euro­pie, cho­lera wie, jak by to miało wyglą­dać. Powstałby teren prze­my­słowy o pro­mie­niu kil­ku­dzie­się­ciu kilo­me­trów.

Mikael Blom­kvist się uśmie­cha. Malmö to szambo. Sztok­holm też. W porów­na­niu z nimi licząca ze dwa­dzie­ścia tysięcy miesz­kań­ców gmina Gas­skas to raczej zagroda dla jagnią­tek.

– Dla­czego aku­rat Gas­skas? – pyta Mikael.

– Dobre zaopa­trze­nie w ener­gię – odpo­wiada IB. – Gdy­byś nie wie­dział, to gminy mające sta­bilną i tanią ener­gię rzą­dzą świa­to­wym ryn­kiem. Lista zagra­nicz­nych firm, które chcia­łyby dzia­łać w gmi­nie, jest długa.

– No tak, ale dla Nor­r­lan­dii to chyba dobrze, że ludzie będą mieli pracę.

– Od razu można poznać, że jesteś z połu­dnia. Wy wciąż żyje­cie mitem, że ludzie z Nor­r­lan­dii muszą się stam­tąd wypro­wa­dzać za pracą. Tym­cza­sem pracy jest cał­kiem sporo. W nie­któ­rych miej­sco­wo­ściach wię­cej niż ludzi do pracy. W dodatku na otwar­ciu kopalni w Gas­skas nie sko­rzy­sta­liby miej­scowi, tylko kiep­sko opła­cani robot­nicy ze wschodu i dojeż­dża­jący do pracy miesz­kańcy Sztok­holmu, któ­rzy ni­gdy nie mel­dują się na miej­scu – bur­czy IB i kie­ruje wzrok na mijany kra­jo­braz.

Mikael korzy­sta z oka­zji i wyciąga maca, jego ekran sta­nowi wystar­cza­jącą barierę mię­dzy nimi.

Wła­śnie uka­zał się ostatni numer „Mil­len­nium”, nie tylko w sen­sie aktu­alny, ale naprawdę ostatni. Mikael otwiera PDF i patrzy na czarno-białą czo­łówkę pozba­wioną zarówno zdjęć, jak i blur­bów. Wygląda jak pierw­sza strona gazety z trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku i taki był zamiar. Tylko tro­chę tek­stu i jeden jedyny tytuł: KONIEC EPOKI, ALE WOJNA TRWA.

Trzy­dzie­ści jeden lat w służ­bie dzien­ni­kar­stwa śled­czego, ale dłu­żej się już nie dało. Musiał to przy­jąć do wia­do­mo­ści nawet Mikael Blom­kvist.

Papie­rowa gazeta idzie do ziemi i powstaje z niej w for­mie pod­ca­stu. Pod­ca­stu! Tego nie da się wypo­wie­dzieć, nie sycząc. Słowo pisane jest prze­żyt­kiem. Teraz wszy­scy mają się nawza­jem prze­krzy­ki­wać, on też. Męczące to mało powie­dziane.

„Zesta­rza­łeś się, Mika­elu”, tak się wyra­ziła Erika Ber­ger. „Stary i uparty jak osioł. To będą nie tylko pod­ca­sty. Będziemy rów­nież pro­wa­dzić blogi i vlogi”.

I co jej odpo­wie­dział? Że ona, stara klempa, powinna rozu­mieć, że media spo­łecz­no­ściowe ni­gdy nie będą mogły zastą­pić praw­dzi­wego dzien­ni­kar­stwa. „Co ty sobie, kurde, myślisz? Nie zda­jesz sobie sprawy, jaka jesteś żało­sna. Pod­ca­sty są dla dzie­cia­ków. Ego­cen­trycz­nych dwu­dzie­sto­lat­ków gada­ją­cych o kosme­ty­kach i zabu­rze­niach odży­wia­nia”.

Od tam­tej pory się nie kon­tak­to­wali. Na pewno nie ode­zwie się pierw­szy, Erika może być tego pewna.

– Pro­szę – mówi IB. Przy­niósł dwie butelki piwa, jedną podaje Mika­elowi. – Napij się, to będziesz lepiej spał.

– Cho­lera z tym zasię­giem – klnie Mikael, waląc pal­cem w kla­wisz.

– Wybacz, ale jesteś w pociągu jadą­cym do Nor­r­lan­dii – pod­kre­śla IB.

Mikael chowa lap­topa i chce wstać, kiedy tam­ten znów otwiera usta.

– W Gas­skas dzieją się dziwne rze­czy – mówi. – Ludzie zni­kają. Męż­czyźni wycho­dzą po gazetę i już nie wra­cają do domu. Chłopcy idą do szkoły i… – Nie koń­czy zda­nia.

– To chyba nie jest takie nie­zwy­kłe. Dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent wszyst­kich zagi­nięć nastę­puje podobno z wła­snej woli.

– Może i tak – odpo­wiada IB – ale co z pozo­sta­łymi pię­cioma pro­cen­tami?

Patrzą na sie­bie znad piwa.

– Nie wiem – odzywa się w końcu Mikael. – A ty co o tym myślisz?

– Pie­nią­dze. Cały czas cho­dzi o pie­nią­dze. O to, jak je zdo­być. Wydać. Pomno­żyć. Ukryć. Zadłu­żyć się. Zro­bić z sie­bie dur­nia. Zadłu­żyć się jesz­cze bar­dziej. Znik­nąć.

– Mówisz teraz o dra­gach? – dopy­tuje Mikael.

– Nie tylko – odpo­wiada tam­ten – cho­ciaż Gas­skas zaczyna się upo­dab­niać do Järfälla. Dzie­ciaki ćpają na śmierć, a poli­cja jest bez­radna.

– Smutne to – mówi Mikael, prze­ły­ka­jąc ostat­nie cie­pławe kro­ple piwa.

– I będzie jesz­cze gorzej, uwierz mi – cią­gnie IB. – Kiedy kapi­tał prze­suwa się na pół­noc, suną za nim ciemne inte­resy. Już doje­chał gang moto­cy­klowy. Import pro­sto ze Sztok­holmu.

– Hells Angels? – pyta Mikael.

– Nie, jakoś ina­czej, ale też biblijna nazwa. Abba­don, Gehenna, Hades…

– Svavelsjö?2

– Wła­śnie, tak się nazy­wają.

Do Mika­ela dociera, że gość może mieć rację co do Gas­skas. Svavelsjö MC, a to dopiero. Powinni już dawno być starci z powierzchni ziemi. Szybko spraw­dza rzecz w smart­fo­nie. Ostat­nia wia­do­mość na ich temat pocho­dzi z ubie­głego lata. NA MOTO­RACH NA RZECZ DZIECI CHO­RYCH NA RAKA.

– Sprytne łobuzy – zauważa IB. – Prze­je­chali kawal­kadą przez mia­sto i kazali sobie pła­cić za prze­jażdżki. Do każ­dej zaro­bio­nej przez nich korony gmina dopła­ciła podwój­nie. Zebrali sto czter­dzie­ści tysięcy i wpła­cili na dzieci chore na raka. Ślicz­nie, co?

– Fak­tycz­nie – mówi Mikael, sta­ra­jąc się doj­rzeć twa­rze ukryte pod kaskami i za oku­la­rami sło­necz­nymi. Praw­do­po­dob­nie wszyst­kich wymie­nili. Moż­liwe, że została tylko marka. W każ­dym razie wolno mieć taką nadzieję.

– A ty czym się zaj­mu­jesz? – pyta.

– Niczym, jestem od paru lat eme­ry­tem.

– A przed­tem?

– Byłem psy­cho­lo­giem. Ostat­nie dwa­dzie­ścia lat w Säpo3.

– Co może tam robić psy­cho­log?

– Różne rze­czy – odpo­wiada ogól­ni­kowo IB. – Głów­nie pro­fi­lo­wa­nie spraw­ców.

Mikael wie, jak roz­mowni, a raczej nieroz­mowni bywają ludzie z Säpo. IB nie jest wyjąt­kiem.

– Po przej­ściu na eme­ry­turę pozna­łem kobietę z Uppsali. Można powie­dzieć, że jeste­śmy parą na odle­głość.

Potem nie ma już nic do doda­nia poza życze­niem dobrej nocy, podzię­ko­wa­niem za towa­rzy­stwo i piwo.

To był długi dzień. A następne będą jesz­cze dłuż­sze. Mikael kła­dzie się w ubra­niu. Od razu gasi świa­tło i zamyka oczy. Wpraw­dzie nie zakłada, że uda mu się zasnąć. A jed­nak chyba przy­snął, kiedy IB z Säpo zasuwa drzwi prze­działu i gra­moli się na pry­czę nad nim.

– Nie śpisz? – pyta.

Mikael nie jest pewien, czy odpo­wia­dać, a jed­nak mówi:

– Mhm, chyba nie.

– Mam córkę – mówi tam­ten. – Latem cho­dzimy razem na ryby, a zimą polu­jemy na par­dwy. Zawsze była córeczką tatu­sia. Lubi pra­co­wać rękami. Miała ledwo pięt­na­ście lat, jak latem zaczęła pra­co­wać w sto­larni.

– A, to faj­nie – odpo­wiada obo­jęt­nie Mikael w nadziei, że zaraz skoń­czy się ten rodzinny nar­cyzm.

– Tak, syn też jest cał­kiem w porządku, ale Malin ma w sobie coś szcze­gól­nego. Ma, jak by to powie­dzieć, dobre serce. Pew­nie dała się nakło­nić do jakie­goś świń­stwa tylko przez to, że chciała być miła. Zmie­niła się z dnia na dzień. Rzu­ciła szkołę, cho­ciaż do matury został jej tylko jeden semestr. Prze­stała spo­ty­kać się z przy­ja­ciółmi. Nie chciała powie­dzieć, o co cho­dzi, nawet bratu. Cią­gle jeź­dziła do Lule albo Kalix, cza­sem dzwo­niła, żeby po nią przy­je­chać. Pró­bo­wa­łem być twardy, niech sama wraca, jak taka mądra. A kiedy nie wra­cała, nie spa­łem po nocach. Dzwo­ni­łem do niej, zgła­sza­łem zagi­nię­cie, sam jej szu­ka­łem. Odzy­ski­wa­łem ją na kilka dni, a potem znów zni­kła. Po paru tygo­dniach przy­szła kartka ze Sztok­holmu. Wszystko w porządku, pisała. Wrócę, jak będę gotowa. Potem dość długo nie mie­li­śmy kon­taktu, aż tu nagle znów się poja­wiła w Gas­skas. Zapi­sała się do szkoły wie­czo­ro­wej, żeby zro­bić tę maturę. Wró­ciła do gry w hokeja i była taka jak daw­niej.

Męż­czy­zna milk­nie. Nawet chra­pa­nie pozo­sta­łych pasa­że­rów cich­nie. Strzała Lapo­nii ryczy jak zwie­rzę, sunąc przez noc, a Mikael w końcu pyta:

– I co było dalej?

– Znik­nęła. To było dwa lata temu. Od tam­tej pory nikt nie miał z nią kon­taktu. Ani śladu. Do wczo­raj. Zadzwo­niła poli­cja. Myśliwy zna­lazł szczątki ludz­kie. Sądzą, że to może być Malin. Jadę tam, żeby pobrali ode mnie próbkę DNA.

4

ese­mes przy­cho­dzi ran­kiem. O 15.30, cmen­tarz. Przyjdź. Bo ina­czej.

Ina­czej – co? Svala nie wie.

Zaczęło się zaraz po znik­nię­ciu Mamamärty. Svala otwiera drzwi i do środka wci­ska się paru typów. Od jakie­goś roku na uni­form wkła­dają skó­rzaną kami­zelkę z logo Svavelsjö MC na ple­cach. Latem roz­jeż­dżają się na ame­ry­kań­skich moto­rach, ale teraz jest zima. Na ulicy stoi dodge ram, pomru­ku­jąc na jało­wym biegu.

Nie rozu­miesz, jaki to zaszczyt być w Svavelsjö. To jest klub z klasą. Zupeł­nie nie­za­leżny od klu­bów HD4. Mają wła­sny wyścig, a motory są dla nich wszyst­kim.

I jesz­cze pra­cują jako orga­ni­za­to­rzy zajęć rekre­acyj­nych, dopo­wiada Svala.

Dokład­nie, mówi Pla­st­pe­der. Zwy­czajni przy­zwo­ici robo­cia­rze.

Svala nazywa zna­jom­ków Pla­st­pe­dera kolej­nymi lite­rami alfa­betu. Nie ich praw­dzi­wymi imio­nami, ale raczej chro­no­lo­gicz­nie, w takim porządku, w jakim się poja­wili w jej życiu.

Z dokład­no­ścią sekre­tarki zapi­suje ich w zeszy­cie. Te dwa egzem­pla­rze sie­dzące z przodu to zna­jomi o lite­rach E i F.

Zeszyt liczy sobie co naj­mniej sie­dem lat, ale z cza­sem pod­le­gał zmia­nom. Z początku noto­wała w nim takie rze­czy jak „Byłam z E we Fras­ses” albo „F jest miły, kiedy jeste­śmy sami”. Teraz ogra­ni­cza się do liter i zna­ków szcze­gól­nych. Na przy­kład F ma fio­le­towe zna­mię na lewej skroni. E nie ma owło­sie­nia i jest okrop­nie gruby.

E wci­ska ją w tylną kanapę, siada obok i obej­muje ramie­niem, w tym spo­coną pachą.

– I jak się masz, mała? – pyta.

– Dobrze – odpo­wiada dziew­czynka, wstrzy­mu­jąc oddech, aż się wyplą­cze z jego obję­cia.

– Widzisz, mamy pewien wspólny pro­blem – mówi E. – Cho­dzi o twoją matkę. Märtę. Jesteś sprytną dziew­czynką, więc przy­pusz­czamy, że wiesz, gdzie ona jest.

– Nie wiem – odpo­wiada Svala zgod­nie z prawdą. Wie­czo­rami cho­dzi z miej­sca na miej­sce, zaczy­na­jąc od Buon­giorno i koń­cząc na Statt5, ale nikt nie widział Mamamärty.

Od pew­nego czasu roz­sze­rzyła teren poszu­ki­wań. Pro­sto po szkole rusza do mia­sta i krąży po skle­pach, domu towa­ro­wym Åhlens, dalej idzie przez biblio­tekę do mono­po­lo­wego i jesz­cze na sta­cję ben­zy­nową OK.

Cza­sem wydaje jej się, że ją dostrzega. Poczu­cie ulgi roz­cho­dzi się po całym ciele, podob­nie jak potem uczu­cie zawodu, kiedy widzi, że się pomy­liła.

– Märta jest nam winna kasę – cią­gnie on. – Dużo kasy.

– No i? – mówi Svala. – Co to ma wspól­nego ze mną?

E znów przy­ciąga ją do sie­bie.

– Pamię­tasz, jak byli­śmy na san­kach w Kåbdalis?

Pozjeż­dżaj sobie, muszę tylko zała­twić parę rze­czy. Przyjdę po cie­bie póź­niej.

– Lubię cię, mała, wiesz, że tak jest, ale dług to dług. Dzie­dzi­czy się nie tylko dochody. Skoro twoja mama znik­nęła, to ty musisz zapła­cić. Chyba to rozu­miesz.

– Ja nie mam pie­nię­dzy – odpo­wiada Svala. – I nie mam na imię Mała.

– Nie, no jasne. Jesteś już dużą dziew­czyną – mówi E i szczy­pie ją w poli­czek. – A duże dziew­czyny mają to do sie­bie, że mogą pra­co­wać. Musisz po pro­stu prze­jąć robotę two­jej matki. Dopóki się nie pozbę­dzie długu.

– To nie­moż­liwe – stwier­dza Svala. – Cho­dzę do szkoły.

– Wła­śnie – punk­tuje E. – Podobno cho­ler­nie dobrze radzisz sobie z cyframi, a my mamy dla cie­bie robotę. Wyko­nasz ją, a dług będzie spła­cony.

No i teraz cze­kają w samo­cho­dzie. Według F w domu nie ma alarmu.

– Czego mam szu­kać? – pyta Svala.

– A co ludzie trzy­mają w kasach pan­cer­nych, jak myślisz, Mała? Może cenne przed­mioty. Bierz wszystko. Prze­szu­kamy cię mili­metr po mili­metrze, więc nie pró­buj cwa­nia­ko­wać. Forsa, biżu­te­ria, cokol­wiek.

Svala zamyka tylne drzwi auta moż­li­wie naj­ci­szej i sunie pod górę do domu. Za nią podą­żają z drzewa na drzewo dwa kruki. To dobrze. Ostrzegą ją, jeśli nagle pojawi się jakiś samo­chód albo czło­wiek.

Dziew­czynka nie wie, kto tu mieszka, ale i dom, i to, co widzi wokół niego, wyglą­dają na kosz­towne. Cał­kiem ina­czej niż zwy­czajne cha­łupy w Gas­skas, chlap­nięte na czer­wono z bia­łymi naro­żami, oto­czone żywo­pło­tem z jarzę­biny.

Poni­żej domu rzeka zakręca na czar­nych skał­kach i woda z nich spada. Ogród wygląda bar­dziej jak park. Wpraw­dzie to jesień, późny paź­dzier­nik, ale tu i ówdzie kwit­nie róża.

Svala gła­dzi zimną głowę lwa, wcho­dzi na sze­ro­kie schody i dzwoni do drzwi. Taki był plan. Zadzwo­nić. Upew­nić się, że nikogo nie ma. Ofe­ro­wać losy na lote­rię hoke­jową, gdyby jed­nak oka­zało się, że ktoś jest. Wła­mać się i pójść za ręcz­nie nary­so­waną mapką, którą dostała od D.

Nikt nie otwiera. Svala naci­ska klamkę. Zamknięte. Obcho­dzi dom i spraw­dza drzwi tara­sowe. Też zamknięte. Idzie na zachodni szczyt domu, gdzie są drzwi do piw­nicy. Rów­nież zamknięte. Prze­suwa dłońmi po wszyst­kich szpa­rach i moż­li­wych kry­jów­kach przy scho­dach do piw­nicy.

Robię to dla cie­bie, Mamamärto. Pomóż mi się tam dostać.

Drzwi mają okienko podzie­lone na małe szybki, ale dosta­tecz­nie duże, żeby się zmie­ściła ręka dziew­czynki. Svala chowa dłoń w ręka­wie i wybija szybkę. Odłamki szkła prze­bi­jają mate­riał, gdy zaczyna macać ręką w poszu­ki­wa­niu klamki. Krew lepi się na pod­szewce. Jest klucz, prze­kręca go i wcho­dzi do środka.

Wzrok przy­zwy­czaja się do ciem­no­ści. Dziew­czynka wcho­dzi powoli po scho­dach. Zatrzy­muje się na dłu­żej przed wewnętrz­nymi drzwiami, a w końcu wycho­dzi do mocno roz­świe­tlo­nego przed­po­koju. Po mar­mu­ro­wej pod­ło­dze hasają sło­neczne zajączki. Svala zdej­muje buty i wyj­muje mapkę, którą jej dali, czyli kilka kre­sek na odwro­cie nie­otwar­tego listu od komor­nika.

Pokój znaj­duje się na pię­trze. Wygląda jak wycięty z foto­re­por­tażu o domu pisa­rza Jana Guil­lou. Rzędy zwie­rząt poumiesz­cza­nych sta­ran­nie na ścia­nach, na pod­ło­dze albo na pół­kach. Spo­glą­dają na nią pustymi oczami. Po raz drugi w tym dniu gła­dzi łeb lwa.

Kasa pan­cerna znaj­duje się w gar­de­ro­bie. Dziew­czynka klęka przed nią po roz­su­nię­ciu gar­ni­tu­rów.

Podobna do tej w piz­ze­rii, jeśli nie liczyć koloru. Żad­nych elek­tro­nicz­nych funk­cji do zła­ma­nia. Same cyfry i litery.

Svala prze­suwa dło­nią po przy­ci­skach. Zamyka oczy i wyobraża sobie, że stoi w środku labi­ryntu. Patrząc z góry, można by inter­pre­to­wać labi­rynt jako fałdy kory mózgo­wej z poko­jami i komo­rami. Więk­szość przejść to ślepe uliczki, inne to kręgi. Tylko nie­liczne pro­wa­dzą naprzód.

Suk­ce­syw­nie wyłą­czają się u niej wszyst­kie zmy­sły; węch, słuch, czu­cie i ta część wzroku, która patrzy na zewnątrz. Serce bije wol­niej, tętno słab­nie do mini­mum.

Gdyby ktoś pytał, powie­dzia­łaby, że to logiczne. Zamiast roz­pra­szać się rów­no­mier­nie na zmy­sły i organy ciała, ener­gia kon­cen­truje się w jed­nym jedy­nym miej­scu: zdol­no­ści oka do spoj­rze­nia wewnątrz.

Pyta­jący zapewne zakwe­stio­no­wałby jej teo­rię, odrzu­ca­jąc ją jako fan­ta­zję, jed­nak pozo­staje fakt: to działa. Wzrok do wewnątrz nie potrze­buje klu­czy. Żad­nych dowo­dów empi­rycz­nych ani zespo­łów nauko­wych. Nie­za­leżny od wszyst­kiego, co przy­ziemne, kie­ro­wany jest jedy­nie przez gospo­da­rza tego oka. W tym przy­padku Svalę.

Nastę­puje klik­nię­cie w drzwiach kasy pan­cer­nej.

Svala sie­dzi przez chwilę i nasłu­chuje. W domu wciąż panuje cisza. Jeśli ktoś przyj­dzie, no to przyj­dzie. W końcu jest tylko trzy­na­sto­latką na wła­ma­nio­wym objeź­dzie. Naj­gor­sze, co by się mogło zda­rzyć, to to, że mogliby ją gdzieś wysłać. Co być może nie byłoby takie złe.

Minuta i już otwo­rzyła drzwi kasy.

Która jest pusta.

Żad­nych pli­ków bank­no­tów, bry­lan­to­wych naszyj­ni­ków, tiar kró­lew­skiego pocho­dze­nia czy szta­bek złota. Na wszelki wypa­dek prze­suwa jesz­cze dło­nią po wnę­trzu. Kasa jest pusta jak puszka po piwie.

Dziew­czynka zamyka drzwi kasy, popra­wia wiszące gar­ni­tury i prze­szu­kuje kie­sze­nie mary­na­rek. Kilka monet, kar­teczka z zagra­nicz­nym nume­rem tele­fonu i pudełko na snus, to wszystko. Chowa je do kie­szeni kurtki i prze­cho­dzi do biurka. To samo. Nic cen­nego.

Nie uwie­rzą jej. Prze­ciw­nie, powie­dzą, że scho­wała pie­nią­dze w lesie, albo coś rów­nie głu­piego.

E i F należą do przy­ja­ciół biz­ne­so­wych Pla­st­pe­dera, jak ich sam nazywa, cho­ciaż to dość śmieszne. Razem z innymi podob­nymi prze­gry­wami two­rzą pła­sko­wyż w hie­rar­chii, która zaczyna się od męż­czyzn bez nazwisk, a koń­czy na… tego Svala tak do końca nie wie. Może na takich jak ona albo drob­nych dile­rach z ledwo wyro­słym wąsi­kiem.

Widuje ich, odkąd tylko sięga pamię­cią. Sta­rała się trzy­mać z daleka, kiedy na kana­pach tło­czyli się pijacy i ćpuni albo nawet gdy był sam Pla­st­pe­der. Wyj­ściem z tego była zawsze ucieczka do wewnątrz. Umie­jęt­ność wyłą­cze­nia dźwię­ków i gło­sów. No i, rzecz jasna, Mamamärta. Jak mur mię­dzy nimi a nią. Przy­naj­mniej cza­sami.

Robię to dla cie­bie. Kiedy to się skoń­czy, wyje­dziemy stąd. Ty zde­cy­du­jesz, gdzie zamiesz­kamy. Tylko nie zapo­mnij, Svala. Robię to dla cie­bie.

Svala nie jest zacie­kła, tylko spra­wie­dliwa. Dziecka ni­gdy nie wolno nie doce­niać. Ono zbiera słowa. Zapi­suje je. Two­rzy kolumny dat, zda­rzeń, nazwisk i miejsc, a potem zaszywa zeszyt w tyłku plu­szo­wej małpki.

Pew­nego dnia znaj­dzie spo­sób, żeby ich wsa­dzić. Wsa­dzić Pedera Sand­berga. Nie­na­wiść to słowo nie­po­trzeb­nie war­to­ściu­jące, które czło­wieka osła­bia.

Mówią, że naj­gor­szy z nich wszyst­kich jest praw­dziwy tata Svali. Wręcz legen­darny, wspo­mi­nany tylko dla okre­śle­nia cze­goś naprawdę okrop­nego. Z każdą opo­wie­ścią coraz wyż­szy i potęż­niej­szy. Mimo to Svali trudno wyobra­zić sobie kogoś gor­szego od Pla­st­pe­dera.

Jesz­cze nie teraz. Ale wkrótce przyj­dzie na cie­bie kolej. Ta myśl ją uspo­kaja.

Wyjść z tego zoo­logu, przez przed­po­kój i na dół scho­dami. Przy­staje, nasłu­chu­jąc. Cho­lera. Kroki na scho­dach.

Zawraca szybko do zoo­logu. Zaciąga drzwi gar­de­roby i wsuwa się mię­dzy gar­ni­tury, gdzie sapie w jakiś rękaw, dopóki jej tętno się nie uspo­koi.

Kroki są już wyraźne. Szyb­kie i zde­cy­do­wane, kie­rują się do gar­de­roby. Dziew­czynka kuca, robi się mała, jak coś zgnie­cio­nego i wci­śnię­tego w głąb.

Mamu­siu kochana, pomóż mi ostatni raz. Potem dam ci już spo­kój, gdzie­kol­wiek jesteś.

Zza gar­ni­tu­rów dostrzega kogoś, męż­czy­znę. W tym momen­cie poja­wia się wspo­mnie­nie. Znała go kie­dyś, cho­ciaż tak dawno, że nie powinna tego pamię­tać.

Svala sie­dzi mu na ramio­nach. Mamamärta jest taka wesoła. Idą na plażę. Dziew­czynka dostaje loda. Ktoś woła. Poznaje ten głos. Głos jest gniewny. Ściąga Svalę na zie­mię. Dziew­czynka ude­rza głową o kamień. Czy­jaś ręka chwyta ją, nie­sie tak jak wytrze­pany dywan i idzie do samo­chodu. Dziew­czynka krzy­czy. Mamamärta bie­gnie. Samo­chód odjeż­dża.

Svala ma zamknięte oczy, dopóki wspo­mnie­nie nie znik­nie.

Palce wybie­rają szyfr, otwie­rają drzwi kasy pan­cer­nej, potem znów zamy­kają, kroki odcho­dzą.

Svala musi wydo­stać się z domu. Typy w samo­cho­dzie niech sobie robią, co chcą. Wyplą­tuje się z gęstwiny gar­ni­tu­rów i krok po kroku zmie­rza ku scho­dom. Przy­staje. Nasłu­chuje. Dom jest pusty, pra­wie na pewno. Taki pusty i cichy, że…

Nie rób tego. Wra­caj do auta. Zabiją cię.

Tak, a jeśli ją zabiją, to kto znaj­dzie jej Mamamärtę?

Svala wraca do kasy pan­cer­nej. Wybiera szyfr i modli się o zdo­bycz. Na­dal żad­nych pli­ków bank­no­tów. Jedna jedyna koperta. Zakle­jona, w środku jest coś twar­dego, na koper­cie jej wła­sne imię i nazwi­sko: DLA SVALI HIRAK. Roz­dziera kopertę. Klucz.

Nie może wró­cić z pustymi rękami. Jed­nak zsuwa majtki i wci­ska klucz jak naj­głę­biej. Ryzy­kuje, bo nie ma gwa­ran­cji, że nie będą i tam szu­kać. Zgnie­cioną kopertę wsuwa do kie­szeni.

Dopiero sto­jąc w przed­po­koju, przy­po­mina sobie: buty. Jej porząd­nie usta­wione adi­dasy, które nie pasują do tego domu. Musiał je zauwa­żyć. Męż­czyźni nie dostrze­gają szcze­gó­łów. Ni­gdy nie proś męż­czy­zny, żeby ci cze­goś poszu­kał. Oni są bez­na­dziejni.

W oczach Mamamärty są bez­na­dziejni w więk­szo­ści spraw, a jed­nak wydaje się od nich uza­leż­niona.

Jeśli wyrzu­cisz Pla­st­pe­dera, nie będziesz musiała się na niego zło­ścić.

Jesteś za mała, żeby to zro­zu­mieć, odpo­wiada Mamamärta, i nie mów Pla­st­pe­der. Przy­naj­mniej kiedy sły­szy.

W dół scho­dami do piw­nicy. Zbite szkło zgrzyta pod butami. Skręca za róg domu. Upew­nia się, że na podwórku nikogo nie ma, i bie­gnie w stronę samo­chodu. Przy sto­dole zwal­nia, by zła­pać oddech i zebrać myśli.

Nie ma dobrego wyj­ścia. Może tylko powie­dzieć, jak jest – że kasa pan­cerna była pusta. Co będzie, to będzie, jest przy­go­to­wana.

5

samo­chód pod­je­chał kawa­łek. Jesz­cze jej nie dostrze­gli. E opusz­cza szybę i zapala papie­rosa.

– Zga­dzam się. Dzie­ciak już za dużo wie.

Svala nie sły­szy odpo­wie­dzi F.

– Dobra, ale jed­nak – mówi znów E. – Zaszczyt przy­pad­nie tobie – cią­gnie – ale nie tutaj. Może pod­je­dziemy do Vau­ka­li­den.

Dla miesz­kań­ców Gas­skas Vau­ka­li­den zna­czy to samo, co dla kogoś ze Sztok­holmu stójka w zatoce Nybro­vi­ken. Svala przy­ci­ska się do ściany sto­doły, odsu­wa­jąc się krok po kroku dalej od samo­chodu. I kiedy został jej może metr, by zna­leźć się poza zasię­giem ich wzroku, nagle pod­jeż­dżają bli­żej i włą­czają dłu­gie świa­tła.

Pierw­szy odruch to osło­nić oczy. Następny to biec. Zając ma nie­za­słu­żoną opi­nię tchó­rza. Za to dobrze mu idzie ucie­ka­nie.

Zając odwraca się, prze­ska­kuje rów, potyka się o gałąź, znów się zrywa i pędzi do lasu, w górę na skałę.

Drzwi samo­chodu trza­skają. Szyb­kie kroki po szu­tro­wej dro­dze. Dziew­czynka się zatrzy­muje. Jeśli się ruszy, odkryje ją. Jeśli się nie ruszy, on ją dogoni.

Zając bie­gnie. Jeden strzał prze­la­tuje tuż nad bar­kiem. Kolejny chy­bia prawą nogę na dłu­gość zaję­czego omyka.

Przez las jest skrót. Ścieżka. Łącz­nik mię­dzy wsiami. Droga do szkoły dla boją­cej się ciem­no­ści babci, zanim powstały praw­dziwe drogi. Kozłek lekar­ski, dziu­ra­wiec, bagno zwy­czajne, rumianki. Dawne dzieje. Może z innego życia.

Ciem­ność osła­nia, odgłosy zdra­dzają. Tam­ten się zbliża. Trza­skają gałązki. Sapa­nie w kark. Jej płuca też wal­czą o oddech. Dziew­czynka maca na ziemi. Gałązka i kamień. To twoja ostat­nia szansa, zajączku. Potem zgi­niesz. F zwal­nia. Nasłu­chuje. Dziew­czynka czeka.

F robi kilka kro­ków. Znów nasłu­chuje. Zaraz. Zaraz. Dziew­czynka decy­duje się na gałąź. Kamień kła­dzie przy sto­pie. Pod­nosi się powoli, chwyta gałąź w obie ręce. Jest ciężka. Cięż­sza, niż myślała.

– Giń, dra­niu! – krzy­czy Svala. – Giń.

Wali go raz, drugi, potem wypusz­cza gałąź.

A jeśli nie zgi­nął? Zając rzuca się do ucieczki. Księ­życ unosi się nad czub­kami drzew. W oddali maja­czy syl­wetka Björkberget. Kie­ruje się w stronę góry, bie­gnie, prze­wraca się, zrywa. Gałę­zie świer­ków plą­czą się wokół nóg. Nie­długo powinna być ścieżka. Bie­gnij, zajączku, jeśli chcesz prze­żyć. A chce? Dziew­czynka bie­gnie. Mchy prze­cho­dzą w mokra­dła. Chlu­pie jej pod butami. Wpada. W bez­den­nych mokra­dłach miesz­kają duchy. Skrzypy, skal­nice, siano, woskow­nice. Woda sięga już kolan. Svala opada z sił. Chwyta się mło­dej brzózki i dzięki niej wydo­staje się z wcią­ga­ją­cego bagna. Prze­ska­kuje ostatni rów i wycho­dzi na ścieżkę.

Chowa się za pniem sosny. Pozwala sobie przez kilka sekund nabrać tchu. Nasłu­chuje kro­ków, ale w lesie panuje cisza. Kro­ple desz­czu padają na liście i zaro­śla. Księ­życ wędruje po nie­bo­skło­nie.

Zaj­mij czymś głowę, żebyś nie zabłą­dziła. Zdrap tro­chę żywicy i zrób sobie gumę do żucia.

Jest za ciemno na szu­ka­nie żywicy. Dziew­czynka zrywa witkę sosny, smak krwi zamie­nia na gorycz z igieł i idzie dalej.

Gdzieś tu powi­nien być dom.

Biedna Marianne, nie miała lekko, mówi bab­cia.

Dla­czego?, pyta Svala.

Stra­ciła dzieci.

Na par­te­rze się świeci.

– Kto tam?

– Svala. Chcia­łam wra­cać do domu skró­tem.

– Przez las, wie­czo­rem, w ulew­nym desz­czu, czyś ty osza­lała? Wchodź zaraz.

Kobieta bie­rze jej kurtkę i wie­sza na krze­śle przed komin­kiem. Buty napy­cha papie­rem gaze­to­wym i sta­wia obok.

– Roz­bierz się – mówi. – Spodnie też zdej­mij.

Koły­szą­cym kro­kiem idzie do izby obok i wraca z parą wytar­tych dżin­sów w dzie­cię­cym roz­mia­rze i weł­nia­nym swe­trem ze skó­rza­nymi łatami na łok­ciach.

– Te będą na pewno dobre. Może nie naj­mod­niej­sze, ale za to będzie ci sucho i cie­pło. – Dostrzega coś i pociąga za ramię Svali. – Krew ci leci – mówi, a wtedy Svala też widzi, że rękaw prze­mókł nie tylko od desz­czu. Wraca w myślach do tam­tego domu i roz­bi­tej szybki w drzwiach do piw­nicy. Pew­nie zosta­wiła za sobą plamy krwi. Cho­lera. Powinna tam wró­cić, zetrzeć je, ale ręce kobiety są suche i cie­płe. Pach­nie chle­bem, a ten dom jest miły.

– To nie boli? – pyta kobieta, przy­glą­da­jąc się ska­le­cze­niu, które roz­chyla się jak filet roz­cięty nożem.

– Nie – odpo­wiada Svala. – Ma pani może pla­ster?

– Powinno się to zszyć – mówi tamta, grze­biąc w szafce kuchen­nej. Wraca, nio­sąc spi­ry­tus i ban­daż. – Będzie szczy­pało – cią­gnie i psika spi­ry­tusem na ska­le­cze­nie.

Svala nie mówi, że nie wie, co to zna­czy. Pozwala zakleić się chi­rur­gicz­nym przy­lep­cem, na to ban­daż, praw­do­po­dob­nie cał­kiem nie­po­trzeb­nie. Tu jest przy­tul­nie. Dawno nie jadła. A naj­bar­dziej chce jej się spać.

– Miesz­kasz tu w osie­dlu? – pyta kobieta. – Może powin­naś zadzwo­nić do domu.

– Nie potrzeba – mówi Svala.

– Ach tak, w takim razie czyja ty jesteś?

– Märty Hirak.

– Märty – mówi kobieta, mie­sza­jąc w jakimś garnku. – Czę­sto tu przy­cho­dziła, jak była mała. Potem nie wiem, co się z nią stało. Tak czy ina­czej, dawne dzieje – zauważa i nie patrząc dziew­czynce w oczy, sta­wia przed nią talerz zupy.

Potem nadzie­wają na wide­lec kawałki sera chle­bo­wego i maczają w zupie tak długo, aż ser sta­nie się łagodny w smaku.

– Sama pani tutaj mieszka? – pyta Svala.

– Tak, nawet się tutaj uro­dzi­łam.

– Przy­tulna ta kuch­nia – stwier­dza Svala i ziewa.

– Połóż się na tro­chę na tej kana­pie – mówi kobieta, a Svala nie odma­wia. Nawet nie zauważa koca, któ­rym zostaje okryta. Ani tego, że kobieta dzwoni do kogoś, a nieco póź­niej ktoś puka do drzwi.

Budzi się, kiedy sły­szy głosy. Kobieta, Marianne, i druga kobieta sie­dzą na fote­lach, są w oku­la­rach i trzy­mają przed sobą jakieś papiery.

– Ależ Marianne, nie mogą cię zmu­sić – mówi młod­sza z nich, na imię jej chyba Anna-Maja.

– Tacy pano­wie mogą zro­bić znacz­nie wię­cej, niż sobie wyobra­żasz – odpo­wiada Marianne.

– Tak, ale jed­nak nie wszystko. Jak nie chcesz sprze­dać, to nie i już.

– Będę tu miesz­kać do śmierci – mówi Marianne. – Muszą mnie zastrze­lić, jeśli chcą wcze­śniej prze­jąć moją zie­mię.

Widzą, że Svala się obu­dziła, i wtedy milkną. Zbie­rają papiery i odno­szą fili­żanki do zlewu.

– Roz­ma­wia­cie o far­mie wia­tra­ków? – pyta Svala, sia­da­jąc.

– To córka Märty Hirak – wyja­śnia Marianne, wska­zu­jąc głową w jej stronę.

– Pro­szę, pro­szę – mówi Anna-Maja. – Nie widzia­łam cię, odkąd byłaś nie­mow­lę­ciem. Rze­czy­wi­ście, roz­ma­wiamy o wia­tra­kach. Nie mamy nic prze­ciwko nim. W każ­dym razie w umiar­ko­wa­nej licz­bie. Jed­nak ludzi nie powinno się zmu­szać, żeby oddali swoją zie­mię. Prawda, Marianne?

– Ale jeśli wszy­scy odmó­wią – odpo­wiada Svala – to co będzie? Jed­nak ener­gia wia­trowa jest chyba lep­sza od jądro­wej, prawda?

– Ależ tak – zga­dza się Marianne – tylko że las jest wielki. A oni budują w takim miej­scu, żeby naj­wię­cej na tym zaro­bić, a nie tam, gdzie byłoby naj­le­piej. Zosta­łam w tym domu dla panu­ją­cej tu ciszy, no i dla lasu. Oni i tak będą budo­wać, nie zwa­ża­jąc na moje zda­nie, ale o mojej ziemi decy­duję tylko ja. Koniec i kropka.

– To pewne jak amen w pacie­rzu – stwier­dza Anna-Maja. – Dziew­czynka może zabrać się ze mną, jeśli chce.

Mil­czą pra­wie całą drogę do mia­sta, w końcu Svala zbiera się na odwagę.

– Pani zna moją mamę?

– Wła­ści­wie to nie. Jest parę lat star­sza ode mnie, ale oczy­wi­ście wiem, kim jest. Sły­sza­łam, że zagi­nęła, a może wró­ciła?

– Co nie­skra­dzione, musi się odna­leźć – mówi Svala. Ta myśl pro­wa­dzi ją do klu­cza, który obciera ją mię­dzy nogami. Klu­cza, który może być do wszyst­kiego, ale prze­cież nikt nie prze­cho­wuje klu­cza w kasie pan­cer­nej, jeśli nie jest ważny. Wkrótce zosta­nie zaszyty w mał­pie, jej oso­bi­stej kasie pan­cer­nej.

– Uwa­żaj na sie­bie – mówi kobieta, gdy Svala wyska­kuje z samo­chodu.

– Pro­szę pozdro­wić panią Marianne – mówi Svala. – Chyba jej nie podzię­ko­wa­łam.

Jest po pół­nocy, gdy Svala wkłada klucz do zamka w miesz­ka­niu. Naj­pierw nie może otwo­rzyć drzwi i musi się prze­pchnąć przez szparę.

Ciało leży na boku. Spód­nica pod­wi­nęła się, odsła­nia­jąc żylaki. Bab­cia nie wygląda na ranną ani prze­ra­żoną. Svala odwraca ją na plecy i dzwoni na 112. Może tylko zemdlała.

Czy ma puls? Nie wie. Czy oddy­cha? Nie. Wargi są sinawe. Skóra szara.

– Bab­ciu – mówi Svala, potrzą­sa­jąc ją lekko za ramię, ale bab­cia już zrywa mar­ge­rytki wzdłuż wydep­ta­nej ścieżki w lesie.

Kocha, nie kocha.

– Wydaje mi się, że nie żyje – cią­gnie Svala. – To zna­czy, wła­ści­wie jestem pewna. Mojej babci już nie ma w jej ciele. Może byście przy­je­chali, żeby ją zabrać?

– Za pięt­na­ście minut – mówią w cen­trali 112.

Pięt­na­ście minut, kwa­drans.

Pod­nosi wzrok na lustro w przed­po­koju. Na szafce pod tele­wi­zor, gdzie tele­wi­zora już nie ma, leży prze­wró­cona mon­stera. Svala dba o nią i pod­lewa. Wio­sną prze­sa­dza ją i użyź­nia zie­mię. Masz rękę do kwia­tów, mówi bab­cia. Nie­trudno o to, skoro mają tylko jedną roślinę donicz­kową.

Ktoś tu był. Svala idzie po śla­dach z pokoju do pokoju. Ubra­nia wyrzu­cone na pod­łogę, drzwi od szafy otwarte na oścież. Więk­szość rze­czy, które były gdzieś poupy­chane, leży teraz w ster­tach na pod­ło­dze.

Małpa sie­dzi bez­piecz­nie w swoim kącie. Dziew­czynka się uspo­kaja. Ten cały chaos da się posprzą­tać. Szu­kali cze­goś, a teraz bab­cia leży nie­żywa na pod­ło­dze w przed­po­koju.

Svala zmiata zie­mię mon­stery. Filmy DVD i książki, które zostały roz­rzu­cone na całej pod­ło­dze, wpy­cha pod kanapę. Zamyka drzwi do sypialni i spraw­dza, co widać z przed­po­koju.

Bała­gan może ich skło­nić do zawia­do­mie­nia poli­cji, a to ostat­nia rzecz, jakiej jej trzeba. Odwieź­liby ją gdzieś, bo prze­cież jest jesz­cze dziec­kiem.

Jakim ja tam jestem dziec­kiem, prawda, bab­ciu? Głasz­cze jej szpa­ko­wate kosmyki nad czo­łem, popra­wia jej ubra­nie.

Tak nie­wiele wie o babci. A jesz­cze mniej o resz­cie rodziny.

– Nie zawra­caj sobie nimi głowy – odpo­wiada Mamamärta, kiedy Svala pyta. – Oni to oni, a my to my.

– Powin­naś nauczyć ją języka – odzywa się bab­cia.

– A na co?

– Żeby sama mogła wybrać.

Ale Svala nie może roz­gryźć, o co cho­dzi z tym wybo­rem. I prze­staje pytać.

– Mamy zadzwo­nić po kogoś? – pyta czło­wiek z karetki pogo­to­wia.

– Nie potrzeba – odpo­wiada Svala. – Moja ciotka już tu jedzie.

Samot­ność to szcze­gólne słowo. Brzyd­kie, a jed­no­cze­śnie piękne. Svala zamyka się w swoim pokoju i zaciąga komodę przed drzwi. Dru­gie pię­tro. W naj­gor­szym razie będzie musiała wysko­czyć.

Noc mija bez żad­nych zda­rzeń. O świ­cie Svala ubiera się cie­pło, zamyka drzwi na klucz i rusza w stronę Björkberget.

Cho­wa­jąc się mię­dzy drze­wami, mija dom Marianne Lekatt i idzie dalej aż do ścieżki.

Ze swo­jej kry­jówki pod­rywa się cie­trzew. Papro­cie pochy­lają się od przy­mrozka. Po doj­ściu do rowu patrzy na mokra­dła. Ska­cze z kępki na kępki, gdzie brzózki cze­piają się ziemi, i wcho­dzi w las.

Idzie na wyczu­cie, z tyłu ma górkę, a słońce na wscho­dzie. Naj­pierw widzi obcas buta.

Pamię­tasz, jak poszli­śmy na sanki w Kåbdalis?

F leży na wznak. Jego głowa to paćka z krwi i poła­ma­nych kości. W ręce wciąż trzyma broń. Naj­pierw zjawi się kruk. Potem lis, roso­mak, szczury i ptaki dra­pieżne. A na końcu robaki. Svala deli­kat­nie uwal­nia broń z jego ręki i wraca do domu.

Nie ma śla­dów byt­no­ści kre­atur w butach kow­boj­skich i skó­rza­nych kami­zel­kach. Svala robi sobie her­batę i szy­kuje kanapki. Z tyłka małpy wyj­muje zeszyt i pod F two­rzy nową kolumnę.

Zmarły.

6

pociąg ma spóź­nie­nie, więc jest już pra­wie widno, gdy Mikael Blom­kvist wysiada w Älvsbyn. Idąc w stronę budynku sta­cji, roz­gląda się za Per­nillą.

Córka ma jakiś czer­wony samo­chód, ale żad­nego czer­wo­nego tu nie widać.

Na par­king wjeż­dża coś podob­nego do dżipa i zatrzy­muje się przed nim. Ma opusz­czoną szybę.

– No cześć, teściu – woła kie­rowca. – Wska­kuj.

Mikael wsta­wia walizkę na tylne sie­dze­nie. Nie ma Lukasa. Jest tylko Henry Salo.

– I tak mia­łem coś do ode­bra­nia w Älvsbyn – mówi Salo. – A Pil­lan zapo­mniała, że chło­pak ma iść do den­ty­sty. Pozdra­wia. Cho­ler­nie fajna pogoda jak na paź­dzier­nik. Mia­łeś dobrą podróż? Jadłeś jakieś śnia­da­nie?

– Mówisz na nią Pil­lan? – pyta Mikael.

– Tak jest, jak na tę nar­ciarkę od sla­lomu. Podobne są, prawda?

– Nie bar­dzo – odpo­wiada Mikael. – Ona jest raczej… – Wię­cej nie zdąży powie­dzieć, bo Salo roz­po­czyna pre­lek­cję kra­jo­znaw­czą, która się­gnie aż do Gas­skas, a obej­muje wszystko: od odmian sosny, przez tory testowe dla samo­cho­dów, byłe dziew­czyny i tereny zjaz­dowe, aż po łowi­ska rybne i jagody z mokra­deł.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Imię Svala zna­czy po szwedzku jaskółka (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Svavelsjö – jezioro siarki (Apo­ka­lipsa św. Jana 20,10). [wróć]

Säpo – Säkerhetspolisen, Poli­cja Bez­pie­czeń­stwa. [wróć]

HD – Har­ley-David­son. [wróć]

Statt – Stad­sho­tel­let, czyli Hotel Miej­ski. [wróć]