Nadinspektor Wexford. Wilk na rzeź - Ruth Rendell - ebook

Nadinspektor Wexford. Wilk na rzeź ebook

Ruth Rendell

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

– Musi się pan jeszcze wiele nauczyć – powiedział nadinspektor Wexford. – Nie jesteśmy tu po to, żeby rozwiązywać „sprawy”, lecz aby sprawiedliwości stało się zadość.

Anita Margolis przepadła. Mroczna i elegancka, o charakterze równie tajemniczym, jak jej niespodziewane zniknięcie. Jednak skoro nie ma ciała, ani też najwyraźniej przestępstwa, pozornie nie ma nad czym pracować. Dopóki do Wexforda nie trafia anonimowy list informujący, że w noc zniknięcia Anity została zabita „dziewczyna o imieniu Ann”.

Wexford i inspektor Burden zmuszeni są podjąć śledztwo na podstawie tej jednej, wątpliwej wskazówki. Wkrótce odkrywają, że Anita to zamożna, lekkomyślna i całkowicie pozbawiona moralności kobieta. Burden ma bardzo konkretną teorię na temat tego, co się jej przytrafiło.

Wexford natomiast ma własne podejrzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 263

Oceny
4,0 (18 ocen)
6
7
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

Wolf to the Slaughter

Copyright © Ruth Rendell, 1967

First published as Wolf to the Slaughter by Hutchinson, an imprint of Cornerstone. Cornerstone is part of the Penguin Random House group of companies

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja

Joanna Pawłowska

Korekta

Magdalena Kawka

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2019

eISBN 978-83-66217-13-3

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

tel./faks 061 868 25 37

[email protected]

www.replika.eu

Dla Dona

Wszystko to szachownica jest nocy i dni

Gdzie Przeznaczenie gra z Człowiekiem

Ruchy niezborne, aż bracia, zabójcy,

Jeden po drugim spoczną na wieki.

Rubajjaty Omara Chajjama, Omar Chajjam

Naczyniem jest ciało, co w nim życie było

Zbiega, którego kochałem, a który już zginął,

Co radość przynosił, kiedym tak całował

Te zimne wargi, zawarte na wieki bez słowa.

Rubajjaty Omara Chajjama, Omar Chajjam

1

Może jadą kogoś zabić.

Tak mogłaby pomyśleć policja, gdyby zatrzymali samochód jadący zbyt szybko po ciemniejącej drodze. Mężczyzna i dziewczyna musieliby wysiąść i wytłumaczyć, dlaczego mają ze sobą niebezpieczną broń. Wyjaśnienia składałby mężczyzna, bo dziewczyna nie byłaby w stanie im odpowiadać. W zapadającym zmierzchu, patrząc na krople deszczu spływające po szybie, pomyślała, że noszone przez nich płaszcze przeciwdeszczowe wyglądają jak gangsterskie przebrania, a obnażony nóż jak gotów do działania.

– Po co ci on? – zapytała, odzywając się po raz pierwszy, odkąd wyjechali z Kingsmarkham, a uliczne latarnie miasteczka zatonęły w mżawce. – Nosząc taki nóż, możesz sobie narobić kłopotów. – Głos miała nerwowy, choć to nie z powodu tego noża się denerwowała.

Włączył wycieraczki.

– Co, dziewczyna zaczęła się wygłupiać? – powiedział. – Zmieniła zdanie? Może powinienem zasiać w niej bojaźń bożą. – Przesunął paznokciem po ostrzu.

– Nie bardzo mi się to podoba – odparła dziewczyna i znowu nie miała na myśli wyłącznie noża.

– Może wolałabyś siedzieć w domu, do którego on powinien wrócić lada chwila? Jak dla mnie to cud, że w ogóle się przełamałaś, żeby skorzystać z jego samochodu.

Zamiast mu odpowiedzieć, powiedziała ostrożnie:

– Nie mogę spotkać się z tą kobietą, z tą Ruby. Posiedzę w samochodzie, a ty pójdziesz do drzwi.

– Tak jest, a ona wyjdzie od tyłu. W sobotę wszystko ustaliłem.

Stowerton początkowo wyglądało jak pomarańczowa mgła, skupisko świateł płynących przez opar. Wjechali do centrum miasteczka, gdzie wszystkie sklepy były pozamykane. Działała tylko pralnia samoobsługowa. Żony, które za dnia pracowały, siedziały przed maszynami, patrząc, jak pranie wiruje w ich czeluściach. W ostrym, białym świetle ich twarze wyglądały na zielonkawe, zmęczone. Znajdująca się przy skrzyżowaniu stacja benzynowa Cawthorne’a była ciemna, ale wiktoriański dom z tyłu jasno oświetlony, a z otwartych drzwi frontowych dobiegały dźwięki muzyki tanecznej. Słuchając tej muzyki, dziewczyna zaśmiała się miękko. Szepnęła coś do swojego towarzysza, ale ponieważ powiedziała coś tylko o Cawthorne’ach wydających przyjęcie, a nie o ich własnym przeznaczeniu i celu, jedynie obojętnie skinął głową.

– Która godzina? – zapytał.

Gdy skręcali w boczną uliczkę, zerknęła na kościelny zegar.

– Dochodzi ósma.

– Doskonale – stwierdził. Skrzywił się w stronę świateł i muzyki i uniósł palec w obelżywym geście. – To dla starego Cawthorne’a – powiedział. – Pewnie chciałby być teraz na moim miejscu.

Uliczki były szare i spłukane deszczem, i wszystkie wyglądały tak samo. Z chodników co cztery jardy wyrastały karłowate drzewka, a ich niezmordowane korzenie powodowały pękanie asfaltu. Przysadziste domy, ciągnące się całymi rzędami, były pozbawione garaży i prawie przed każdym stał samochód, do połowy na chodniku.

– Jesteśmy, Charteris Road. Osiemdziesiąt dwa jest na rogu. Dobrze, we frontowym pokoju pali się światło. Myślałem, że wywinie nam jakiś numer, zacznie się denerwować czy coś i wyjdzie. – Wsunął nóż do kieszeni, a dziewczyna patrzyła, jak ostrze ponownie chowa się w rękojeści. – Nie powinno mi się to podobać – powiedział.

– Mnie również nie – odpowiedziała dziewczyna cicho, ale z nutą podniecenia w głosie.

Przez deszcz wcześnie zapadł mrok i w samochodzie było ciemno, zbyt ciemno, żeby widzieć twarze. Ich dłonie się spotkały, gdy oboje sięgnęli po małą, złotą zapalniczkę. W świetle jej płomyka ujrzała, że jego mroczne rysy lśnią. Wstrzymała oddech.

– Jesteś cudna – powiedział. – Boże, jesteś piękna.

Dotknął jej gardła, przesuwając palcami ku zagłębieniu między kośćmi obojczyków. Przez chwilę siedzieli, patrząc na siebie, ogień z zapalniczki rzucał na ich twarze miękkie cienie. Potem on zgasił płomyk i otworzył drzwi. Obróciła w dłoniach złotą kostkę, mrużąc oczy, by przeczytać inskrypcję: „Dla Ann, która rozświetla moje życie”.

Latarnia na rogu rzucała jasną plamę światła od krawężnika do furtki. Wkroczył w nią, a jego cień stał się czarny i ostry w tym wieczorze rozmytych konturów. Dom, do którego podszedł, był biedny i surowy, a ogródek od frontu za mały na trawnik. Była to po prostu ziemia obramowana kamieniami, jak nagrobek.

Stał na stopniu odrobinę na lewo od drzwi frontowych, tak by kobieta, która otworzy drzwi na jego pukanie, nie zobaczyła więcej, niż powinna, na przykład tyłu zielonego auta połyskującego w świetle latarni. Czekał niecierpliwie, postukując obcasem. Z parapetów okiennych, jak szklane koraliki, zwieszały się krople deszczu.

Gdy w środku usłyszał ruch, stanął sztywno i odchrząknął. Pojedyncza, szlifowana szybka w drzwiach nagle się rozjarzyła. Potem, gdy kliknęła zasuwa, w tym okienku pojawiła się pomarszczona, wymalowana twarz, poważna, lecz wylękniona, z szopą rudych włosów. Wsadził ręce do kieszeni, w prawej wyczuł gładką, wypolerowaną rękojeść i miał nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.

***

Gdy sprawy potoczyły się źle, okropnie źle, miał upiorne poczucie fatum albo nieuchronności. W końcu by do tego doszło, prędzej czy później, w taki czy inny sposób. Coś nie wyszło i teraz próbował zahamować krwawienie własnym szalikiem.

– Lekarza… – jęczała ciągle. – Lekarza albo do szpitala.

Tego nie chciał, nie, jeśli mógłby tego uniknąć. Nóż miał z powrotem w kieszeni i chciał tylko wrócić na powietrze, poczuć deszcz na twarzy i wsiąść do samochodu.

Oboje mieli na twarzach strach przed śmiercią i nie mógł się zmusić, żeby spojrzeć jej w oczy, wytrzeszczone i czerwone, jakby krew odbijała się w źrenicach. W dół ścieżki, podtrzymywali się wzajemnie, wlokąc przez podobny do grobu kawałek ziemi, pijani paniką. Otworzył drzwi auta i osunęła się na siedzenie.

– Podnieś się – powiedział. – Zbierz się do kupy. Musimy się stąd wynosić. – Jego głos nie przypominał już głosu śmierci. Samochód szarpnął i potoczył się po jezdni. Jej ręce dygotały, a oddech się rwał.

– Nic ci nie będzie. To był drobiazg, takie maleńkie ostrze…

– Jak to się stało? Dlaczego? Dlaczego?

– Ta baba, ta Ruby… Teraz już za późno.

Za późno. Odbitka ostatnich słów. Gdy mijali dom Cawthorne’ów, dobiegła ich muzyka, nie pieśń żałobna, ale do tańca. Otworzyły się frontowe drzwi i na kałuże padł snop żółtego światła. Samochód minął sklepy. Wraz z końcem zabudowań skończyły się też lampy uliczne. Przestało padać, ale okolica była spowita oparami. Droga biegła w tunelu drzew, z których cicho kapała woda; wielkie, mokre usta, które wciągnęły samochód na swój śliski język.

W strumieniu światła, omijając kałuże, pojawili się wchodzący goście. Przywitała ich muzyka, gorąca, sucha muzyka, w ostrym kontraście do nocy. Na zewnątrz wyszedł młody mężczyzna z kieliszkiem w dłoni. Był radosny i pełen joie de vivre, jednak już wyczerpany możliwościami tego przyjęcia. Odezwał się do pijaka w zaparkowanym samochodzie, ale ten go zignorował. Dokończył drinka i postawił kieliszek na dystrybutorze ropy. Nie było z kim pogadać, poza starszą babką o ostrych rysach twarzy, idącą do domu, jak zgadywał, bo puby właśnie się zamykały. Pozdrowił ją, deklamując głośno:

– „Ach, korzystaj z tego, co jeszcze masz, / Zanim jak wszyscy trafisz w piach!”

Uśmiechnęła się do niego.

– Zgadza się, skarbeńku – powiedziała. – Baw się dobrze.

Ledwie był w stanie prowadzić. Nie w tej chwili. Poza tym, żeby mógł wyjechać swoim samochodem, trzeba by przestawić sześć innych, których właściciele byli w środku i świetnie się bawili. Zatem ruszył piechotą, zadowolony i z nikłą nadzieją, że spotka kogoś szczególnego.

Znowu zaczęło padać. Podobało mu się uczucie chłodu na rozgrzanej twarzy. Otworzyła się przed nim droga na Kingsmarkham. Ruszył nią radośnie, ani trochę niezmęczony. Daleko przed sobą, jakby w gardzieli tej mokrej paszczy, widział światła stojącego samochodu.

– „Cóż to za lampa wreszcie poprowadzi – powiedział na głos – swe drobne dziatki, błądzące w ciemności?”

2

Mocny, wschodni wiatr, wiejący przez dzień i noc, osuszył ulice. Wkrótce znowu miało zacząć padać, teraz jednak niebo było jaskrawo błękitne. Potok Kingsbrook, przepływający przez centrum, bulgotał na okrągłych kamieniach, a jego wody układały się w małe, ostre fale.

Wiatr był dostatecznie mocny, by było go słychać, nie tylko czuć. Przemykał po alejkach, które oddzielały stare sklepiki od nowych budynków, i z dźwiękiem przypominającym krzyk sowy sprawiał, że pozbawione liści gałęzie szurały o cegłę i łupek. Ludzie czekający na autobus do Stowerton z jednej strony i do Pomfret z drugiej stawiali kołnierzyki, żeby osłonić twarze. W każdym przejeżdżającym samochodzie okna były zamknięte, a gdy na szczyt mostka nad tym pędzącym strumieniem docierali rowerzyści, wiatr ich dopadał i wstrzymywał na chwilę, zanim udało im się go pokonać i potoczyć w dół, obok „Gałązki Oliwnej i Gołębicy”.

Tylko narcyzy w oknie kwiaciarni wskazywały, że to kwiecień, a nie grudzień. Za chroniącą je szybą wydawały się smukłe i zadowolone z siebie, jak ludzie, którzy w ten wietrzny poranek mieli dość szczęścia, by przebywać w zamkniętych pomieszczeniach. Jednym z nich, przynajmniej w tej chwili, był inspektor Michael Burden, ze swojego dobrze uszczelnionego obserwatorium spoglądający na High Street.

Komenda policji w Kingsmarkham, budynek ostentacyjnie nowoczesny, zapewniała widok na miasto, pomimo że od najbliższej okolicy oddzielał ją pas zielonych łąk. Tego ranka był na nich uwiązany koń. Wyglądał na równie zmarzniętego i zniechęconego jak Burden po swoim przyjściu do pracy dziesięć minut wcześniej. Nadal tajał pod jednym z otworów centralnego ogrzewania, z którego na nogi dmuchał strumień ciepłego powietrza. W przeciwieństwie do swojego zwierzchnika, nadinspektora Wexforda, nie miał na tę okazję żadnego cytatu, w ten paskudny, wtorkowy poranek zgodziłby się jednak, że kwiecień jest najokrutniejszym miesiącem, wywodzi z nieżywej ziemi może nie łodygi bzu, ale liliowe hiacynty[1]. Tłoczyły się poniżej w kamiennych donicach na podjeździe do komendy, ich kwiaty dusiły się w masie podniszczonych liści. Ktokolwiek je posadził, chciał, by kwitły tak niebiesko, jak świeciła lampa nad wejściem, ale długa zima je pokonała. Burden czuł, że patrzy raczej na tundrę, a nie na owoce angielskiej wiosny.

Przełknął ostatni łyk gorącej, gorzkiej herbaty, którą przyniósł mu sierżant Camb. Pił herbatę bez cukru, bo taką lubił, a nie dlatego, że się umartwiał. Sylwetkę miał naturalnie szczupłą, nieważne, co jadł, a twarz charta pociągłą i ascetyczną. Konserwatywny w ubiorze, dziś rano miał na sobie nowy garnitur i pochlebiał sobie, że wygląda jak makler na wakacjach. Z pewnością nikt, kto zobaczyłby go w tym biurze ze ścianami pokrytymi tapetą, z zasłonami w geometryczny wzór i szklaną rzeźbą, nie wziąłby go za detektywa w jego naturalnym środowisku.

Odłożył filiżankę na spodek z czarnej ceramiki Prinknash i popatrzył na postać na chodniku. Dziś bardzo zaprzątała go własna poprawność w ubiorze, więc pokręcił głową, zniesmaczony leserem z długimi włosami i w niekonwencjonalnym stroju. Szyba w oknie zaczynała pokrywać się parą. Burden starannie wytarł kawałek szkła i przybliżył oko do okna. Czasami się zastanawiał, co w dzisiejszych czasach dzieje się z męskimi ubraniami – jednym z przykładów chwilowego niechlujstwa był detektyw konstabl Drayton – ale to?! Cudaczna kurtka ze zjeżonego futra, która bardziej pasowałaby Eskimosowi, długi, fioletowo-żółty szalik, którego Burden nie mógł usprawiedliwić związkiem z jakąkolwiek uczelnią, jasnoniebieskie jeansy i zamszowe buty. Właśnie przechodził przez jezdnię w niedozwolonym miejscu – można się było tego spodziewać – i zbliżał się do komendy. Gdy się pochylił i uszczknął fioletowego hiacynta, po czym wsunął kwiat w butonierkę, Burden prawie otworzył okno, żeby na niego krzyknąć, ale przypomniał sobie, że w ten sposób wypuściłby tylko ciepłe powietrze, i powstrzymał się na czas. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, był szalik, którego frędzle zafurkotały, gdy jego właściciel zniknął w budynku.

Pasowałby na Carnaby Street, pomyślał Burden, wspominając ostatnią wyprawę do Londynu na zakupy wraz z żoną. Bardziej była zainteresowana dziwacznie wyglądającymi ludźmi niż sklepami. Gdy wróci do domu, powie jej, że nie trzeba jechać pięćdziesiąt mil zatłoczonym pociągiem, skoro na własnym progu można zobaczyć zabawniejsze rzeczy. Wkrótce rozplenią się nawet w tym małym zakątku Sussex, dumał, gdy sadowił się za biurkiem, by przeczytać raport Draytona z kradzieży kryształów Waterford.

Nieźle, całkiem nieźle. Biorąc pod uwagę jego młodość i brak doświadczenia, Drayton poradził sobie wcale dobrze. Były tam jednak luki, pominięte ważne fakty. Jeśli człowiek chce coś osiągnąć na tym świecie, pomyślał z niezadowoleniem, zwykle musi to zrobić sam. Wziął z wieszaka płaszcz przeciwdeszczowy – jego zwykły płaszcz był w pralni. W kwietniu, czemużby nie? – i poszedł na dół.

Po tygodniach, gdy podłogi w holu nie było widać spod błotnistych śladów stóp, dziś rano czarno-białe płytki były starannie wymyte. Burden widział w nich odbicie swoich własnych, porządnie wypastowanych butów. Długi owal kontuaru i niewygodne krzesła z czerwonego plastiku miały ten ostry i wyrazisty wygląd, który wiatr i suche powietrze nadają nawet wnętrzom.

Na krześle, z kościstymi dłońmi zwisającymi po bokach, siedział ten człowiek, którego Burden widział na ulicy, również kontemplując swoje odbicie w lustrzanych płytkach. Na dźwięk kroków nieprzytomnie uniósł wzrok na sierżanta Camba przy telefonie. Najwyraźniej potrzebował uwagi. Nie przyszedł, jak wcześniej przypuszczał Burden, żeby pozbierać śmieci, wymienić bezpieczniki czy choćby sprzedać jakieś niejasne pogłoski detektywowi sierżantowi Martinowi. Wyglądało na to, że jest autentycznym, niewinnym członkiem społeczeństwa w jakichś pomniejszych kłopotach. Burden zastanawiał się, czy zgubił psa, czy znalazł portfel. Twarz miał bladą i chudą, czoło wydatne, a spojrzenie dalekie od spokoju. Gdy Camb odłożył słuchawkę, podszedł do kontuaru z jakąś dziwną, ospałą nerwowością.

– Słucham pana? – powitał go sierżant. – Co mogę dla pana zrobić?

– Nazywam się Margolis, Rupert Margolis. – To był zaskakujący głos. Burden spodziewał się jakiejś odmiany wiejskiego cockneya, czegoś, co pasowałoby do tego ubrania, wszystkiego, tylko nie tego światowego wyczerpania. Margolis zrobił pauzę po tym, jak podał swoje nazwisko, jakby spodziewał się jakiegoś wstrząsającego efektu. Przechylił głowę na bok, jakby czekając na zachwycone westchnienia czy wyciągnięte ręce. Camb tylko ociężale skinął głową. Gość zakaszlał lekko i przesunął językiem po suchych wargach.

– Zastanawiam się – powiedział – czy mógłby mi pan powiedzieć, jak zabrać się za szukanie sprzątaczki.

Czyli nie psy, portfele, bezpieczniki czy szemrane informacje. Ten człowiek po prostu chciał mieć posprzątany dom. Pożyteczna lekcja, żeby nie wyciągać pochopnych wniosków. Burden uśmiechnął się do siebie. Co on sobie wyobrażał, że gdzie jest? W urzędzie pracy? Biurze doradztwa?

Camb, którego niełatwo było zbić z tropu, uśmiechnął się do Margolisa uprzejmie. Ten mógł to uznać za zachętę, Burden jednak wiedział, że ten uśmiech był przykrywką dla filozoficznej rezygnacji wobec maksymy, że świat składa się z wielu elementów.

– Cóż, proszę pana, biura Ministerstwa Pracy są tylko pięć minut drogi stąd. Proszę iść w dół York Street i minąć jubilera. To tuż obok stacji benzynowej Red Star. Proszę spróbować tam. A może da pan ogłoszenie do lokalnej gazety albo zostawi kartkę w witrynie sklepu spożywczego?

Margolis zmarszczył brwi. Oczy miał bardzo jasne, zielonkawoniebieskie, w kolorze skorupki ptasiego jajka i przypominające jajko, poznaczone brązowymi cętkami.

– Jestem bardzo kiepski w tych praktycznych sprawach – powiedział nieprzytomnie i popatrzył na krzykliwe dekoracje holu. – Widzi pan, normalnie zajęłaby się tym moja siostra, ale wyjechała we wtorek, a przynajmniej sądzę, że wyjechała. – Westchnął, całym ciężarem opierając się o ladę. – A to kolejne moje zmartwienie. Chyba trochę utknąłem.

– Ministerstwo Pracy, sir – stanowczo powtórzył Camb. Odsunął się, łapiąc trzepoczące papiery, gdy do środka wszedł detektyw konstabl Drayton. – Będę się musiał zająć tymi drzwiami. Okropne straty ciepła.

Margolis się nie ruszył. Obserwował, jak sierżant przekręca chromowane klamki i przykuca, żeby ocenić zapadkę.

– Zastanawiam się, co by zrobiła Ann – powiedział bezradnie. – To bardzo do niej niepodobne, żeby tak sobie wyjechać i zostawić mnie z bałaganem.

Cierpliwość Burdena gwałtownie się wyczerpała.

– Sierżancie, jeśli nie ma dla mnie żadnych wiadomości, to jadę do Sewingbury. Drayton, może pan pojechać ze mną.

– Wiadomości nie ma – odparł Camb. – Ale słyszałem, że Monkey Matthews wyszedł.

– Tak mi się wydawało, że to już – powiedział Burden.

Ogrzewanie w samochodzie było porządne i Burden złapał się na niejasnej myśli, że wolałby, żeby do Sewingbury było pięćdziesiąt mil, a nie pięć. Ich oddechy zaczęły się już skraplać na szybach, gdy Drayton skręcił w Kingsbrook Road.

– Sir, kto to jest Monkey Matthews? – zapytał, przyspieszając, gdy minęli znak ograniczenia prędkości.

– Krótko pan z nami jest, prawda? Monkey to drobny przestępca, złodziejaszek, mały oszust. W zeszłym roku trafił do kicia za próbę wysadzenia kogoś w powietrze. Na bardzo małą skalę, bombą domowej roboty. Ma koło pięćdziesiątki, jest paskudny i cierpi na szereg ludzkich przypadłości, w tym uganianie się za babami.

– Nie wydaje się zbyt ludzki – powiedział Drayton, przestając się uśmiechać.

– Wygląda jak małpa – krótko odrzekł Burden – jeśli to ma pan na myśli. – Nie było powodu, żeby zwykła prośba o informacje zawodowe zmieniła się w rozmowę. To wina Wexforda, pomyślał, który lubił Draytona i okazywał to. Gdy zaczniesz sobie żartować z podległymi ci pracownikami i się z nimi kumplować, to się rozzuchwalają. Odwrócił głowę od młodszego detektywa i popatrzył na mijane, zmrożone pola. – Pali jak komin i kaszle jak gruźlik – powiedział chłodno. – Kręci się wokół „Srokatego Kuca” w Stowerton. Trzeba go mieć na oku i z całą pewnością pan się na niego natknie.

Lepiej, żeby usłyszał wersję realną od niego niż mocno podkolorowaną od Wexforda. Nadinspektor cieszył się specyficznym koleżeństwem,jakie utrzymywał z typami pokroju Monkey’ego, i przy jego pozycji było to w porządku. Jednak jeśli pozwolić Draytonowi zobaczyć tę zabawną stronę, Bóg jeden wie, gdzie skończy. Zerknął na mocny profil tego młodego, śniadego mężczyzny. Ci skryci wszyscy byli tacy sami, pomyślał, mnóstwo nerwów i kompleksów.

– Najpierw do Knobby’ego Clarka, sir?

Burden skinął głową. Jak długo jeszcze Drayton zamierza zapuszczać włosy? Całe tygodnie, aż będzie wyglądał jak perkusista z któregoś z tych zespołów pop? Wexford oczywiście miał rację, gdy powiedział, że wszyscy bez problemu rozpoznawali gliniarza po płaszczu przeciwdeszczowym i butach, ale ta budrysówka to była przesada. Ustawić Draytona w szeregu z bandą rzezimieszków, a wtopi się w nich bez trudu.

Samochód stanął przed małym, zapuszczonym zakładem jubilerskim.

– Drayton, proszę uważać na żółtą linię – ostro powiedział Burden, zanim sierżant zaciągnął hamulec ręczny.

Weszli do środka. Za przeszkloną ladą stał przysadzisty, niewysoki mężczyzna z fioletowym znamieniem obejmującym czoło i większą część łysej czaszki, palcami przesuwając po bransoletce i pierścionku. Był zbyt niski, żeby wyjrzeć ponad ramieniem kobiety, której błyskotki właśnie wyceniał. Na widoku pojawiła się cała jego masywna głowa, przypominająca jakieś wielkie warzywo korzeniowe, może brukiew albo kalarepę, które to wrażenie było wzmocnione przez nieregularną plamę znamienia.

– Niech się pan nie spieszy – powiedział Burden. – Mam cały dzień.

Przeniósł uwagę na tarcze zegarów podróżnych. Kobieta, z którą Knobby się targował, była, przysiągłby, bardzo szacowna. Miała na sobie gruby tweedowy płaszcz sięgający poniżej kolan, chociaż była dość młoda, a torebka, z której wyjęła biżuterię owiniętą w cienką, gładką chusteczkę, wyglądała, jakby niegdyś była bardzo kosztowna. Jej dłonie odrobinę drżały i Burden zauważył, że miała obrączkę ślubną na palcu. Drżenie mogło wynikać z faktu, że w sklepie Knobby’ego panowało przejmujące zimno, ale za drżenie w jej głosie mogło odpowiadać tylko zdenerwowanie. Zdenerwowanie i naturalna niechęć do przebywania w takim miejscu.

Już drugi raz tego dnia zaskoczył go ton i akcent.

– Zawsze dawano mi do zrozumienia, że ta bransoletka jest cenna – powiedziała i wydawała się zawstydzona. – Wszystkie prezenty od mojego męża były bardzo wytworne.

– To zależy, co rozumie pani przez pojęcie „cenna” – odparł Knobby i Burden wiedział, że ta przypochlebna nuta, ta służalczość ukrywająca kamienną głuchotę na błagania, wychodziła mu na dobre. – Dam pani dziesiątaka za komplet.

W lodowatym powietrzu jej pospiesznie wypuszczony oddech zawisł jak dym.

– Och nie, to niemożliwe.

Wyciągnęła ręce, teraz już pewne, ale nadal nie dawała sobie rady z chusteczką i bransoletka stuknęła lekko o szkło.

– Jak pani uważa – powiedział Knobby Clark. Patrzył obojętnie, jak zamykała torebkę. – No dobra, panie Burden, co mogę dla pana zrobić?

Przez chwilę Burden się nie odzywał. Czuł upokorzenie tej kobiety, rozczarowanie, które wyglądało bardziej jak zraniona miłość niż zraniona duma. Kobieta prześlizgnęła się obok niego z delikatnym „przepraszam”, zakładając rękawiczki, z tą osobliwą ostrożnością w oczach, która kojarzy się z wychowaniem przez zakonnice. Zbliża się do czterdziestki, pomyślał, nie jest już ładna, nastały dla niej złe czasy. Przytrzymał jej drzwi.

– Bardzo dziękuję – powiedziała, nie wylewnie, ale z lekkim zaskoczeniem, jakby kiedyś, dawno temu, była przyzwyczajona do takich gestów i sądziła, że tak będzie zawsze.

– Czyli nie widziałeś żadnej z tych rzeczy? – szorstko zapytał Burden, rzucając listę skradzionych kryształów przed bulwiastym nosem Knobby’ego.

– Już mówiłem temu pańskiemu młodemu, panie Burden.

Drayton nieco zesztywniał i napięły mu się mięśnie twarzy.

– Chyba się rozejrzę. – Knobby otworzył usta, żeby zaprotestować, pokazując zęby równie złote jak zegary. – Nie zaczynaj mi tu krzyczeć o nakaz. Jest za zimno.

Przeszukanie niczego nie wykazało. Gdy wyszli z wewnętrznego pomieszczenia, ręce Burdena były czerwone i sztywne.

– Istna lodowa jaskinia Aladyna – burknął. – Dobra, to tyle na ten moment. – Knobby okazjonalnie dostarczał im informacji, tak jak okazjonalnie parał się paserstwem. Burden wsadził rękę do kieszeni na piersi, gdzie portfel lekko zakłócał linię nowego garnituru. – Masz nam coś do powiedzenia?

Knobby przechylił na bok swoją warzywopodobną głowę.

– Monkey Matthews wyszedł – powiedział z nadzieją.

– Powiedz mi coś, o czym nie wiem – warknął Burden.

Gdy wrócili, wahadłowe drzwi były naprawione. Teraz trudno było je w ogóle otworzyć. Sierżant Camb siedział przy maszynie do pisania, tyłem do kontuaru, z jednym palcem uniesionym i ogłupiałą miną. Gdy zobaczył Burdena, powiedział tak gniewnie, jak tylko pozwalała mu jego ospała natura:

– Dopiero co się go pozbyłem.

– Kogo się pan pozbył?

– Tego błazna, który przyszedł, gdy pan wychodził.

Burden się roześmiał.

– Nie powinien pan być taki życzliwy.

– On chyba sądził, że jeśli będzie tu sterczał dostatecznie długo, to poślę posterunkowego Peacha, żeby mu posprzątał w domu. Mieszka w Quince Cottage, w dole Pump Lane, razem z siostrą, tyle że ona wyjechała i zostawiła go samemu sobie. We wtorek wieczorem wyszła na przyjęcie i nie wróciła.

– A on przyszedł tutaj, ponieważ potrzebował sprzątaczki? – Burden był nieco zaintrygowany, tym niemniej nie chcieli dodawać nikogo do listy osób zaginionych, jeśli mogli tego uniknąć.

– „Nie wiem, co robić”, powtarzał. „Ann nigdy wcześniej nie wychodziła bez zostawienia mi liściku”. Ann to i Ann tamto. Czyż jest stróżką brata swego?

Sierżant był gadatliwym człowiekiem. Burden zastanawiał się, na ile rozgadanie Camba było reakcją na długie wystąpienie Ruperta Margolisa.

– Nadinspektor jest?

– Właśnie idzie, sir.

Wexford miał na sobie swój płaszcz, ten paskudny, szary płaszcz, który nigdy nie widział pralni. Jego kolor i prążkowana, skórzasta tekstura wzmacniały słoniowe wrażenie, które robił inspektor, schodząc ciężko ze schodów, z rękami wepchniętymi w kieszenie, które trzymały kształt tych pięści nawet, gdy były puste.

– Lunch w „Carousel”, sir? – zaproponował Burden.

– Może być.

Wexford pchnął drzwi wahadłowe i naparł na nie ponownie, gdy się zacięły. Zadowolony Camb z półuśmiechem wrócił do swojej maszyny.

– Coś nowego? – zapytał Burden, gdy uderzył w nich wiatr.

– Niespecjalnie – odparł Wexford, mocniej nasadzając kapelusz na głowę. – Monkey Matthews wyszedł.

– Naprawdę? – powiedział Burden i wyciągnął rękę, by poczuć pierwsze krople marznącego deszczu.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

[1] Nawiązanie do poematu T.S. Eliota Jałowa ziemia.