Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zwykłe życie. Niezwykła śmierć.
Margaret Parsons – dbająca o męża i swój ukochany ogród gospodyni domowa ze spokojnego miasteczka Kingsmarkham – nie wyróżnia się absolutnie niczym szczególnym. Jednak z jakiegoś powodu zostaje ona brutalnie zamordowana, a jej zwłoki porzucone w pobliskim lesie.
Nie mając żadnych sensownych wskazówek i wiedząc o życiu ofiary tylko tyle, że było nudne, nadinspektor Wexford rozpoczyna śledztwo, w wyniku którego odkrywa mroczną tajemnicę Margaret – kolekcję rzadkich książek, z których każda ma dedykację napisaną przez kochanka podpisującego się jako „Doon”. W miarę rozwoju postępowania Wexford zagłębia się w przeszłość zarówno Margaret Parsons, jak i całej lokalnej społeczności.
Kim jest tajemniczy Doon? I czy w odpowiedzi na to pytanie kryje się rozwiązanie pierwszej sprawy kryminalnej Wexforda?
Ruth Rendell to prawdopodobnie najlepsza autorka kryminałów na świecie! – Ian Rankin
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 214
Tytuł oryginału
From Doon with Death
Copyright © Kingsmarkham Enterprises Ltd, 1978
First published as From Doon with Death by John Long,
an imprint of Cornerstone. Cornerstone is part of the Penguin Random House group of companies
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Joanna Pawłowska
Korekta
Maria Ignaszak
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Wydanie elektroniczne 2018
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
ISBN: 978-83-7674-779-8
Wydawnictwo Replika
ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo
tel./faks 061 868 25 37
www.replika.eu
Dla Dona
Złamałaś mi serce. Proszę, oto udało mi się to napisać. Nie po to, Minno, żebyś to przeczytała, bo ten list nigdy nie zostanie wysłany, nie skurczy się ani nie zniknie wśród śmiechu dobywającego się spomiędzy twych drobnych warg, delikatnych i wygiętych, śmiechu jak muzyka dzwonków…
Czy mam ci opowiedzieć o oczekującej mnie Muzie? Mym pragnieniem było, byś wraz ze mną wkroczyła do jej podziemnego domostwa. O, wiosny Helikonu! Dzięki mnie pełna byś była strawy dla duszy, chleba prozy i wina poezji. Ach, Minna, wino… Oto różanoczerwienna krew trubadura!
Minno, nigdy nie wyruszę w tę podróż, boś widząc owo przywiezione przeze mnie wino, odwzajemniła się wodą obojętności. Chleb owinięty był w złoto, lecz ty wrzuciłaś jego kromki do garnca pogardy.
Prawdziwie złamałaś mi serce, a kielich na wino roztrzaskałaś o ścianę…
1
Zawołaj raz jeszcze
Głosem, który zna:
„Margaret, Margaret!”
Matthew Arnold, The Forsaken Merman[1]
– Panie Parsons, wydaje mi się, że nieco pan wyolbrzymia – powiedział Burden. Był zmęczony i zamierzał zabrać żonę do kina. Poza tym pierwszą rzeczą, jaką zauważył, gdy Parsons wprowadził go do tego pomieszczenia, były książki na regale przy kominku. Same tytuły byłyby wystarczające, by najbardziej opanowany człowiek zaczął się denerwować, a już na pewno wystarczające, by człowiek zrobił się niespokojny, choć nie było po temu powodu: Palmer truciciel, Proces Madeleine Smith, Trzy utopione narzeczone, Słynne procesy, Znane procesy brytyjskie.
– Nie sądzi pan, że te lektury mają wpływ na stan pańskiego umysłu?
– Interesuję się zbrodnią – oświadczył Parsons. – Takie mam hobby.
– Widzę. – Burden nie miał zamiaru siadać, jeśli mógł tego uniknąć. – Proszę posłuchać, nie można powiedzieć, żeby pańska żona faktycznie zaginęła. Jest pan w domu od półtorej godziny, a jej tu nie ma. I tyle. Pewnie poszła do kina. A skoro już o tym mowa, to właśnie wybieram się tam z własną małżonką. Przypuszczam, że spotkamy ją, gdy będzie wychodziła.
– Panie Burden, Margaret nie robi takich rzeczy. Ja ją znam, a pan nie. Jesteśmy małżeństwem od prawie sześciu lat i przez ten czas nigdy się nie zdarzyło, żebym wrócił do pustego domu.
– Powiem panu, co zrobię. Wpadnę tu w drodze powrotnej. Ale może pan być pewien, że do tego czasu będzie w domu. – Ruszył w stronę drzwi. – Niech pan pojedzie na posterunek, jeśli pan chce. To w niczym nie zaszkodzi.
– Nie, nie zrobię tego. Tyle że pan mieszka na tej samej ulicy i jest policjantem…
I nie jestem na służbie, pomyślał Burden. To lekarz, nie policjant, przyjmuje na boku prywatnych pacjentów. Założę się, że gdyby musiał wnieść opłatę, to nie byłby taki zainteresowany moimi usługami.
Siedząc w pustawej sali kinowej, pomyślał: W sumie to zabawne. Normalne, zwyczajne żony, tak konwencjonalne jak pani Parsons, żony, które zawsze na szóstą mają dla mężów gotowy posiłek, nie wychodzą ni z tego, ni z owego, nie zostawiając żadnej kartki.
– Zdaje się, że mówiłaś, że to dobry film – szepnął do żony.
– Cóż, krytykom się podobał.
– Och, krytykom – mruknął.
Inny mężczyzna, to mogło być to. Ale pani Parsons? Albo mógł się wydarzyć wypadek. Był nieco niefrasobliwy, nie każąc Parsonsowi zaraz zadzwonić na posterunek.
– Kochanie, posłuchaj – powiedział. – Nie mogę usiedzieć. Zostań i obejrzyj film do końca. Ja muszę wrócić do Parsonsa.
– Szkoda, że nie wyszłam za tego reportera, który był dla mnie taki miły.
– Chyba żartujesz – powiedział Burden. – Siedziałby po nocach, zajmując się gazetą. Albo sekretarką wydawcy.
Ruszył w górę Tabard Road, a potem spacerkiem podszedł do wiktoriańskiego domu, w którym mieszkali Parsonsowie. Był zupełnie ciemny, zasłony w wielkim wykuszu na dole były zasunięte. Stopień był pobielony, a jego mosiężny karb wypolerowany. Pani Parsons była schludną kobietą. Była? A dlaczego nie nadal jest?
Parsons otworzył drzwi, zanim inspektor zdążył zapukać. Nadal wyglądał porządnie, schludnie ubrany w podniszczony garnitur i starannie zawiązany krawat. Twarz jednak miał zielonkawoszarą. Taki kolor Burden widział raz w kostnicy na twarzy topielca. Żeby pomóc dziewczynie, która przyszła go zidentyfikować, z powrotem nałożyli okulary na gąbczasty nos.
– Nie wróciła – powiedział. Głos miał taki, jakby kluła mu się grypa. Ale przypuszczalnie był to tylko lęk.
– Napijmy się herbaty – zarządził Burden. – Napijemy się herbaty i porozmawiamy o tym.
– Bez przerwy się zastanawiam, co się z nią stało. Tutaj jest tyle przestrzeni. Zresztą jak ma być na wsi.
– To przez te książki, której pan czytuje – stwierdził Burden. – To nie jest zdrowe. – Znowu przyjrzał się błyszczącym okładkom. Na grzbiecie jednej z nich była sterta pistoletów i noży na tle czerwonym jak krew. – To nie dla amatora – powiedział. – Mogę skorzystać z telefonu?
– Jest we frontowym pokoju.
– Zadzwonię na posterunek. Może są jakieś informacje ze szpitali.
Pokój frontowy wyglądał tak, jakby nikt nigdy w nim nie siadywał. Z lekką konsternacją zauważył jego wypolerowaną biedę. Jak dotąd nie wpadł mu w oko ani jeden mebel, który miałby mniej niż pięćdziesiąt lat. Burden bywał w najróżniejszych domach i potrafił poznać antyki, gdy je widział. Ale to antyki nie były i nikt nie wybrałby ich, bo były piękne albo rzadkie. Były po prostu stare. Dostatecznie stare, żeby były tanie, pomyślał Burden, a jednocześnie na tyle nowe, żeby nie były drogie. Zagwizdał czajnik, a on usłyszał, jak Parsons tłucze się w kuchni. Na podłodze roztrzaskał się kubek. Dźwięk był taki, jakby zachowali starą betonową podłogę. To by wystarczyło, żeby przyprawić o dreszcze każdego człowieka, pomyślał znowu, który by zasiadał w jednym z tych pokoi o wysokich sufitach, nasłuchiwał niewyjaśnionych poskrzypywań ze schodów i kredensu, czytał o truciznach, szubienicach i śmierci.
– Zgłosiłem zaginięcie pańskiej żony – poinformował Parsonsa. – Ze szpitali nie było żadnych doniesień.
Parsons włączył światło w pokoju z tyłu i Burden poszedł za nim. W lampie z pergaminowym abażurem, która wisiała u sufitu, żarówka musiała być słaba. Jakieś sześćdziesiąt watów, pomyślał Burden. Klosz kierował całe światło w dół, sufit ze sztukateriami w formie pękatych owoców pozostawiając w mroku i znacząc narożniki głębszymi cieniami. Parsons postawił kubki na szafce, wielkiej, mahoniowej, która ze swoimi kondygnacjami, galeryjkami i wystającymi, guzowatymi półkami wyglądała raczej jak jakiś fantastyczny drewniany dom niż jak mebel. Burden usiadł na krześle z drewnianymi poręczami i sztruksowym obiciem. Od linoleum ciągnęło mu chłodem po nogach.
– Ma pan w ogóle jakiś pomysł, dokąd mogła pójść pańska żona?
– Zastanawiałem się nad tym. Przekopuję mózg. Nic mi nie przychodzi do głowy.
– A jej przyjaciółki? Jej matka?
– Jej matka nie żyje. Nie mamy tu żadnych przyjaciół. Przeprowadziliśmy się tutaj dopiero sześć miesięcy temu.
Burden zamieszał herbatę. Na zewnątrz było duszno, wilgotno. Tutaj, w tym mrocznym domu o grubych ścianach, jak przypuszczał, zawsze musiało być jak zimą.
– Proszę mnie posłuchać – powiedział. – Nie chcę tego mówić, ale ktoś będzie musiał zadać panu to pytanie. Równie dobrze to mogę być ja. Czy to możliwe, żeby zniknęła z jakimś mężczyzną? Przepraszam, ale musiałem zapytać.
– Oczywiście, że pan musiał. Wiem, wszystko tam jest. – Poklepał szafkę na książki. – To tylko rutynowe pytania, prawda? Ale myli się pan. Nie Margaret. To śmiechu warte. – Zamilkł, nie śmiejąc się. – Margaret to dobra kobieta. Jest lektorką w kościele wesleyańskim[2] w dole ulicy.
Nie ma co drążyć, pomyślał Burden. Kto inny będzie go pytał, zagłębiał się w jego życie osobiste, czy mu się to będzie podobało, czy nie, jeśli jego żona nie wróci do domu ostatnim pociągiem lub ostatnim autobusem parkującym w zajezdni Kingsmarkham.
– Przypuszczam, że dom pan przeszukał? – zapytał.
Od roku przejeżdżał tą ulicą dwa razy dziennie, ale nie mógł sobie przypomnieć, czy dom, w którym przebywał, miał dwa piętra czy trzy. Jego policyjny mózg próbował pozbierać obrazy z policyjnego oka. Na dole okno wykuszowe, powyżej dwa odsuwane okna i – tak, dwa okienka pod nawisem krytego łupkiem dachu. Brzydki dom, pomyślał, brzydki i ponury.
– Sprawdziłem w sypialniach – powiedział Parsons. Przestał chodzić po pokoju, a nadzieja zabarwiła mu policzki. – Myśli pan, że może być na strychu? – zapytał, a strach na nowo powlókł je bielą. – Zemdlała czy coś takiego?
Mało prawdopodobne, żeby nadal tam siedziała, gdyby tylko zdarzyło jej się zemdleć, pomyślał Burden. Gdyby chodziło o wylew do mózgu czy jakiś wypadek, to owszem.
– Najwyraźniej musimy sprawdzić – stwierdził. – Uznałem za pewnik, że pan to zrobił.
– Wołałem. Rzadko tam w ogóle zaglądamy. Nie korzystamy z tamtych pomieszczeń.
– Chodźmy – powiedział Burden.
Światło w korytarzu było jeszcze słabsze niż to w jadalni. Mała żarówka słabo oświetlała pleciony, różowawy chodnik i brązowe linoleum we wzór klepki parkietowej. Parsons szedł przodem, a Burden wspiął się za nim po stromych schodach. Dom był spory, ale materiały użyte do budowy kiepskie, a jakość wykonania marna. Na piętrze było czworo drzwi, drewnianych, ale bez ozdób i licho wyglądających. Prostokąty sklejki w ich ramach przywodziły Burdenowi na myśl zabite otwory okienne w starych budynkach.
– W sypialniach sprawdziłem – odezwał się Parsons. – Wielkie nieba, a ona może leżeć bezradna tam, na górze!
Pokazał na wąski, pozbawiony chodnika ciąg schodów, a Burden zauważył, że powiedział „Wielkie nieba!”, a nie „Boże!” albo „Mój Boże!”, jak mogliby zrobić inni.
– Właśnie mi się przypomniało, że na strychu nie ma żadnych żarówek w lampach. – Parsons wszedł do frontowej sypialni i wykręcił jedną z głównej lampy. – Proszę uważać, jak pan stawia stopy.
Na klatce schodowej panowała smolista ciemność. Burden otworzył drzwi, które się przed nim pojawiły. Do tej pory był pewien, że znajdą ją rozciągniętą na podłodze i możliwie najszybciej chciał mieć to znalezisko za sobą. Przez całą drogę na górę wyobrażał sobie minę Wexforda, gdy mu powie, że cały czas tam była.
Ze strychu powiało stęchłym chłodem pomieszanym z wonią kamfory. Pokój był częściowo umeblowany. Burden widział zarys łóżka. Parsons wszedł na bawełnianą narzutę, żeby wkręcić żarówkę. Podobnie jak te na dole, świeciła słabo, a jej blask przebijał się anemicznie przez mrok podziurawiony drobnymi otworkami, znacząc sufit i koślawe ściany żółtawymi kropkami. W oknie nie było zasłony. W czarny kwadrat okna wpłynął jaskrawy, zimny księżyc i zniknął znowu pod wystrzępionym skrajem chmury.
– Tu jej nie ma – stwierdził Parsons. Jego buty pozostawiły ślady w białym kurzu, który pokrywał łóżko jak całun.
Burden uniósł narzutę, a potem zajrzał pod łóżko, jedyny mebel w tym pokoju.
– Chodźmy dalej – powiedział.
Parsons znużonymi, irytująco powolnymi ruchami ponownie wykręcił żarówkę. Teraz ich drogę oświetlał tylko zimny blask wpadający przez okno. Kolejne pomieszczenie było mniejsze i bardziej zabałaganione. Burden otworzył szafkę i podniósł wieka dwóch kufrów. Widział, że Parsons się w niego wpatruje, rozmyślając być może o tym, co nazywał swoim hobby, i o rzeczach, które mogły być w tych kufrach. Jednak wypełniały je książki, stare książki tego rodzaju, jakie czasem widuje się wystawione na zewnątrz sklepów ze starzyzną.
Szafka była pusta i z wewnętrznych ścianek zdarto papier, ale nie było tam żadnych pająków. Pani Parsons była schludną kobietą.
– Jest wpół do jedenastej – powiedział Burden, spoglądając na zegarek. – Ostatni pociąg będzie o pierwszej. Może nim przyjedzie.
– Nie pojechałaby nigdzie pociągiem – z uporem odpowiedział Parsons.
Wrócili na dół, zatrzymując się po drodze, żeby wkręcić żarówkę na miejsce we frontowej sypialni. Było coś złowieszczego i upiornego w klatce schodowej, którą tak łatwo można by rozjaśnić białą farbą i mocniejszym światłem, dumał Burden. Gdy zeszli, pomyślał przelotnie o tej kobiecie i życiu, jakie tu wiodła, pedantycznie wypełniając swoje obowiązki, próbując wprowadzić trochę elegancji do wnętrz wypełnionych drewnem o barwie błota i paskudnym, pofałdowanym linoleum.
– Nie wiem, co robić – przyznał się Parsons.
Burden nie chciał wracać do tej małej jadalni z przytłaczającymi meblami i zimnych resztek herbaty w dwóch kubkach. Do tej pory Jean wróciła już z kina.
– Może pan spróbować zadzwonić do jej przyjaciół z kościoła – powiedział, ruszając do drzwi frontowych. Gdyby tylko Parsons wiedział, ile dostawali zgłoszeń o zaginionych kobietach, i jak niewiele z nich znajdowali martwe gdzieś na polach czy pocięte na kawałki…
– O tej porze?
Parsons wyglądał niemal na zbulwersowanego, jakby nawyku wpajanego mu przez całe życie, zasady, zgodnie z którą po dwudziestej pierwszej nie dzwoni się do nikogo, nie wolno było złamać nawet w sytuacji kryzysowej.
– Niech pan weźmie dwie aspiryny i spróbuje się przespać – poradził mu Burden. – Jeśli coś się wydarzy, proszę do mnie zadzwonić. Na posterunku mają zgłoszenie. Nic więcej nie możemy zrobić. Gdy tylko się czegoś dowiedzą, poinformują pana.
– A co jutro rano?
Gdyby był kobietą, pomyślał Burden, błagałby mnie, żebym został. Przywarłby do mnie i powtarzał: „Niech pan nie wychodzi!”.
– Zajrzę do pana po drodze na posterunek – zdecydował.
Parsons zamknął drzwi dopiero, gdy inspektor był już w połowie ulicy. Obejrzał się raz i zobaczył białą, oszołomioną twarz i słabe światło sączące się z holu na mosiężny stopień. Potem, czując bezsilność, bo nie przyniósł temu człowiekowi żadnego pocieszenia, uniósł rękę na pożegnanie.
Ulice były puste, spokojne, panowała na nich niemal namacalna cisza wsi nocą. Może kobieta była akurat na stacji kolejowej, szybkim i nerwowym krokiem idąc wzdłuż peronu, w dół po drewnianych schodach, składając w głowie usprawiedliwienie, które sobie przygotowała. Lepiej, żeby było dobre, pomyślał Burden, wspominając mężczyznę, który balansował pomiędzy nadzieją i paniką.
Nie było mu to po drodze, ale poszedł do rogu Tabard Road i spojrzał w górę High Street. Z tego miejsca sięgał wzrokiem do samego początku Stowerton Road, gdzie z podjazdu „Gałązki Oliwnej i Gołębicy” ruszały ostatnie samochody. Plac targowy był pusty, jedynymi ludźmi była para zakochanych, stojących na KingsbrookBridge. Pomiędzy sosnami na horyzoncie pojawił się autobus ze Stowerton. Znowu zniknął w obniżeniu drogi za mostem. Zakochani, trzymając się za ręce, pobiegli na przystanek w centrum targowiska. Autobus zatrzymał się przy rozmontowanych zagrodach dla bydła. Nikt nie wysiadł. Burden westchnął i poszedł do domu.
– Nie znalazła się – powiedział żonie.
– Wiesz, Mike, to jest dziwne. Powiedziałabym, że była ostatnią osobą, która uciekłaby z jakimś mężczyzną.
– Nie było na czym oka zawiesić?
– Tak bym tego do końca nie określiła – odparła Jean. – Wyglądała tak bardzo, jakby to powiedzieć… no, szacownie. Buty na płaskim obcasie, żadnego makijażu, starannie upięta trwała ondulacja. Wiesz, co mam na myśli. Musiałeś ją widywać.
– Może i tak – mruknął Burden. – Nie zarejestrowałem.
– Ale nie nazwałabym jej pospolitą. Miała taką zabawną, staroświecką twarz, jakie się widuje w rodzinnych albumach. Może by ci się nie spodobała, Mike, ale nie zapomniałbyś jej twarzy.
– Cóż, a jednak zapomniałem – odparł Burden.
Przestał myśleć o pani Parsons i zajęli się rozmową o filmie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Cytaty na początku każdego rozdziału oraz wpisy w książce Minny pochodzą z Oksfordzkiej księgi wierszy wiktoriańskich.
[2] Kościół wesleyański – jeden z ruchów w ramach Ewangelicznego Kościoła Metodystycznego, założony przez Jana Wesleya.