34,90 zł
Apokaliptyczna wizja zagłady świata może się ziścić już teraz. Płonie Kopuła na Skale i meczet Al-Aksa - na ich zgliszczach żydowscy ekstremiści chcą zbudować Trzecią Świątynię Jerozolimską.
Przewrót w Egipcie zmienia układ sił w krajach islamu. Muzułmanie całego świata ruszają na świętą wojnę. Pod zieloną flagą Proroka jednoczą się pancerne zagony Egipcjan, Syryjczyków i Irańczyków.
Naprzeciw abramsów i zulfikarów stają merkavy. Nadciąga Armagedon...
Porucznik Wojska Polskiego Andrzej Wirski wraz ze swoim oddziałem komandosów znajduje się w Izraelu niejako przypadkiem. Podczas zamachu bombowego ratuje piękną Amerykankę. Na tym jednak jego rola na Bliskim Wschodzie się nie skończy...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 685
Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita. Gdy ręce Mojżesza zdrętwiały, wzięli kamień i położyli pod niego, i usiadł na nim. Aaron zaś i Chur podparli jego ręce, jeden z tej, a drugi z tamtej strony. W ten sposób aż do zachodu słońca były ręce jego stale wzniesione wysoko. Tak zdołał Jozue pokonać Amalekitów i ich lud ostrzem miecza.
KSIĘGA WYJŚCIA 17, 11–13 (za Biblią Tysiąclecia)
AMERYKANIE
Barack Obama – prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki
Gary Craig – doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego
Cyril Lomax – asystent Gary’ego Craiga
gen. James Wilson – przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów
adm. John Collins – dowódca Marynarki Wojennej
gen. Ralph Lovell – dowódca Sił Powietrznych
gen. Allan Preston – komendant Korpusu Piechoty Morskiej
kpt. Jared Hart – Korpus Piechoty Morskiej
Helen Thompson Lomax – żona Cyrila Lomaksa
Ashley Austin – pracownica Departamentu Handlu
IZRAELCZYCY
Ehud Loew – minister obrony Państwa Izrael
Avi Berman – szef Mossadu
gen. por. Omri Berkowitz – szef Sztabu Generalnego Sił Obronnych Izraela, głównodowodzący izraelskiej armii
płk Chaim Rokach – siły specjalne (Sajeret Canhanim)
płk Aaron Even – siły powietrzne
płk Saul Levi – wojska lądowe
mjr Salomon Kahn – wojska lądowe
kpt. Gil Waman – Szin Bet
por. Amos Betser – siły powietrzne
por. Uri Cohen – wojska lądowe
st. sierż. Gideon Yishai – siły specjalne (Sajeret Canhanim)
szer. Ivan Rabinowitsch – wojska lądowe
Sara Hertzl – agentka Mossadu
Saleh ibn Abdulaziz al-Filistini – agent Mossadu
Lowa Altschuler „Maximus” – przywódca grupy Dzieci Izraela
Samuel Goltz – pomocnik Altschulera
Pinkus Finkelstein – agent Szin Betu
POLACY
Krzysztof Mroziński – ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Państwie Izrael
płk Artur Bielski – attaché wojskowy ambasady
płk Jan Koźmiński – Służba Wywiadu Wojskowego
por. Andrzej Wirski – siły specjalne (1 Pułk Specjalny)
sierż. Piotr Piasecki – siły specjalne (1 Pułk Specjalny)
kpr. Jan Godlewski – siły specjalne (1 Pułk Specjalny)
szer. Sebastian Nowak – siły specjalne (1 Pułk Specjalny)
EGIPCJANIE
gen. Ahmad Abu Akrab – sztab wojsk lądowych
płk Muhammad Hakim – szef kontrwywiadu wojskowego
mjr Omar Fadila – adiutant gen. Abu Akraba
kpt. Hussejn ar-Rasul – kontrwywiad wojskowy
IRAŃCZYCY
Mahmud Ahmadineżad – prezydent Islamskiej Republiki Iranu
gen. Mohammad Ali Dżafari – komendant Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej (Pasdaran)
wiceadm. Ali Akbar Ahmadiani – zastępca gen. Dżafariego
płk Rahman Asgari – Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej (Pasdaran)
mjr Karim Hajizadeh – Irański Korpus Ekspedycyjny
kpt. Raszid Chorasani – siły lądowe
sierż. Hamid Kianouri – siły specjalne (Niruje Kuds)
prof. Sajed Agassi – fizyk atomista
Amir Farahani – asystent prof. Agassiego
INNI
Dżamal Hassan Tabet – szef jednej z palestyńskich komórek terrorystycznych
Mahdi – przywódca religijny
MEGGIDO – IZRAEL
Palące słońce stało w zenicie ponad rozpaloną równiną. Nagrzane powietrze utrudniało oddychanie, lecz jemu to wcale nie przeszkadzało. Stał wśród białych kamieni, w ruinach dawnego miasta, które mówiły o przeszłości. O jego przeszłości. Nigdy wcześniej nie słyszał tego tak wyraźnie jak teraz. Skupiony, nie widział otaczającej go teraźniejszości, czuł za to coś zupełnie innego. Duchy przodków przeniknęły do umysłu, wywołując kojące wizje.
Ruiny znikły, a on zobaczył chwałę Meggido sprzed trzech tysięcy lat.
Puste dotąd ulice, zbity labirynt domów, składów i zaułków, zapełniły się przechodniami. Wśród smrodu rozkładających się odpadków trudno byłoby wyczuć upajającą woń cyprysów. Ale dla niego otwarła się brama w czasie, więc bez lęku przekroczył jej próg. Zrobił krok, później drugi i trzeci. Wizja stała się tak realna jak nigdy wcześniej. Mijał kupców, kapłanów, żebraków, żołnierzy i pasterzy. I jego wszyscy mijali – bez słowa, nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem. Dopiero po chwili zrozumiał, że jest dla nich niewidzialny. To zabolało. Tak bardzo chciał zostać tutaj na zawsze! To jego miejsce. Zrobił jeszcze krok i przystanął przy straganie. Misy pełne oliwek, winogron, jęczmienia i daktyli przyciągały wzrok. Zwłaszcza te ostatnie kusiły wyglądem.
Wyciągnął dłoń i zagłębił ją pomiędzy ciemnobrązowymi podłużnymi owocami. Palce przeszły na wylot, nie napotykając oporu. Rozczarowany, cofnął rękę. Nie tego chciał. Był tu tylko intruzem. Łaskawe anioły zesłały wizję, lecz nic ponadto. A może to nie anioły, tylko sam Najwyższy dawał znak, którego on jeszcze nie potrafił odczytać? Właśnie tak. To o to musi chodzić!
Spojrzał wzdłuż ulicy ponad głowami tłumu, w kierunku świątyni. Zrazu nie mógł jej dojrzeć, pomyliwszy miejsce, w którym powinna stać. Wysoko nad płaskimi dachami dostrzegł za to co innego – oślepiająco białą jasność, podobną do nuklearnej eksplozji, rozlewającą się po niebie. Obraz zaczął falować, z początku daleko, gdzieś na horyzoncie, po chwili rozmywając się z prędkością światła. Upadł na plecy.
Trochę trwało, zanim doszedł do siebie. Zwłaszcza ból głowy, którą uderzył o kamienne płyty dawnej drogi, nie chciał minąć tak szybko, jakby tego pragnął. Odetchnął głęboko, starając się przezwyciężyć własną niemoc. I tak był szczęśliwy. Wyszeptał krótką modlitwę przez suche wargi. Zebrało mu się na mdłości. Skurcz żołądka zmusił go do przeturlania się na brzuch. Zwymiotował żółcią. Ciężko dysząc, dźwignął się na kolana. Tak lepiej.
Wiedział, co go spotkało. To nie był udar słoneczny. Ekstaza będąca jego udziałem płynęła z zupełnie innych źródeł. Słabość odpłynęła. W jej miejsce przyszła motywacja i duma. Wiedział, że został wybrany jak wielu przed nim. Wiedział o tym od zawsze. W długiej, liczącej kilka tysięcy lat tradycji tacy jak on pojawiali się co pewien czas, aby wskazywać innym kierunek. Nadawali sens i bieg historii, zmiatając na drodze, którą kroczyli, miasta, państwa i imperia.
Jak nigdy wcześniej, teraz zobaczył ścieżkę, którą przebył, i miejsce, do którego zdążał. Wiedział też, że nie ma siły, która mogłaby go zawrócić z raz obranego kierunku. Rozpoczęte dzieło musiało być kontynuowane. Trud trzeba podjąć na nowo. To nic, że przerwa trwała dwa tysiące lat. To nic nie znaczyło. Zupełnie nic. Należał do narodu określającego własną przeszłość w millenniach. Mogło się z nim równać tylko kilka innych narodów na świecie, ale już pod względem tradycji nie miał sobie podobnych, bez wątpienia był najstarszą społecznością, wierną tradycji, nieulegającą obcym wzorcom. Przeszedł długą drogę i nigdy nie zwątpił.
W Meggido nie znalazł się przypadkiem. Zjeździł Galileę i Samarię. Przebył szlak od rzeki Jordan do Morza Śródziemnego, ale zawsze droga wiodła przez to miejsce. Miasto stanowiło niejako wrota do centrum starożytnego Izraela. Obecnie ziemie te nazywano Zachodnim Brzegiem lub – czego nie przyjmował do wiadomości – Autonomią Palestyńską. W centrum tego świata rozciągała się Judea z Jerozolimą, a jeszcze dalej na południu pustynia Negew. O swoim kraju lubił myśleć: skrzyżowanie świata. Samo Meggido było tego najlepszym dowodem. W jego okolicach stoczono tak wiele bitew, że czasami nazywano je również Armagedonem. Ostateczna walka pomiędzy Mesjaszem a siłami ciemności miała rozegrać się właśnie tutaj.
Otarł czoło z potu rękawem białej koszuli, rozmazując lepką wilgoć na bawełnianym materiale. Miał świadomość, że przygotowanie powtórnego przyjścia Mesjasza będzie trudne. Brzemię odpowiedzialności mogło przytłoczyć słabszego duchem człowieka, ale nie jego. Zadał sobie pytanie, czy był gotów? Bez wątpienia był.
TEL AWIW – IZRAEL | 15 lipca
Uniósł głowę znad umywalki i przejrzał się w lustrze. Worki pod oczami nie wzbudziły jego zachwytu. Palcami zaczesał za ucho przydługie blond włosy. Ich jasny kolor skutecznie krył pojedyncze pasma siwych nitek, pozbawiając go dystyngowanego uroku szpakowatych mężczyzn. Smukła młodzieńcza sylwetka bezpowrotnie znikła wraz z upływającymi latami. W sumie nie wyglądał źle jak na pięćdziesiąt dwa lata, ale też nie mógł poszczycić się jakąś wyjątkową cechą zapadającą w pamięć – wzrostem, elokwencją czy koneksjami. W świecie dyplomacji stanowił ucieleśnienie przeciętności. Żadnych odchyleń, ekstrawagancji. Ot, urzędnik, obecnie ambasador.
Rozprowadził piankę do golenia po twarzy i sięgnął po ręczną maszynkę. Nieszczególnie lubił się golić, ale w jego fachu wszelkie niedoróbki działały na niekorzyść. Jak cię widzą, tak cię piszą, a przecież jako ambasador reprezentował swoją ojczyznę – Polskę. Do tego placówka, która się mu dostała, nie należała do najłatwiejszych. Delikatnie mówiąc. Przez ostatnie pół roku, to jest od kiedy objął stanowisko, codziennie czuł, że stąpa po kruchym lodzie.
Kariery wcale nie zaczynał w MSZ, tylko w dziennikarstwie, w latach dziewięćdziesiątych. Otrzaskał się tu i tam. Trochę Ameryki Łacińskiej, później Azja. Propozycja pracy w dyplomacji zaskoczyła go w Warszawie podczas krótkiej przerwy w wojażach. Najpierw wstępna rozmowa w redakcji dziennika, gdzie był zatrudniony, następnie już w biurach Ministerstwa Spraw Zagranicznych przy alei Szucha.
– Panie Krzysztofie... Mogę tak do pana mówić?
– Proszę.
Ministerialny urzędnik w ciemnoszarym garniturze popatrzył na niego zza rogowych okularów, jednocześnie zaznaczając coś długopisem w trzymanej na kolanach ankiecie.
– Otóż zgodnie z procedurami, jakie u nas obowiązują, zanim przyjmiemy pana do pracy, oczywiście, jeżeli wyrazi pan zgodę i nie zaistnieją żadne okoliczności mogące to utrudnić... Rozumie pan, o czym mówię? – urzędnik łypnął na niego wymownie.
– Rozumiem.
– Babranie się w czyjeś przeszłości nie jest przyjemne, jednak konieczne. Grzeszki młodości, niejasne sytuacje z przeszłości mogą tylko zaszkodzić. Taka osoba, eee...
– Staje się podatna na szantaż – dokończył za niego.
– Doskonale się rozumiemy, jak widzę – długopis zatańczył na kartkach papieru, kreśląc odpowiednią adnotację.
Ciekawe, jaką? – pomyślał. – Pewnie to, że mam poczucie humoru.
– Z tego, co wiemy, nigdy wcześniej nie był pan zrzeszony, w żadnej partii ani stowarzyszeniu – było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.
– Jedynie w Lidze Ochrony Przyrody w podstawówce.
– Eee, to się nie liczy.
– W takim razie nie przypominam sobie, żebym gdzieś działał.
– Panie Krzysztofie – tym razem urzędnik zawiesił na nim srogie spojrzenie – nie radzę zatajać żadnych informacji, ani w tej, ani w żadnej innej kwestii. To wypłynie wcześniej czy później, a weryfikacja jest konieczna. Bo im później, tym gorzej dla pana.
Wracając pamięcią do tamtego okresu nie mógł się nadziwić, ile rozmów musiał odbyć i ile razy jego parafka zwieńczała tony dokumentów podawanych do podpisu. W końcu jako sekretarz ambasady wyjechał na pierwszą placówkę do New Delhi w Indiach. Pięć długich lat mozołu zaowocowało szeregiem kontraktów, zwłaszcza dla rodzimej zbrojeniówki, a obroty handlowe między oboma krajami wzrosły prawie trzykrotnie. W nagrodę już jako ambasador trafił do Izraela.
Placówka okazała się o wiele trudniejsza, niż to sobie z początku wyobrażał. Uprzedzenia wobec jego osoby dało się odczuć na każdym kroku i nie chodziło tu tylko o korpus dyplomatyczny czy urzędników, z którymi miewał do czynienia. Ci byli starymi wyjadaczami, za miłymi uśmiechami kryjącymi prawdziwe intencje, jak wszędzie. O wiele bardziej bezpośrednia bywała ulica i dawna europejska emigracja niepozwalająca zapomnieć o bolesnej, a nie tak odległej historii. Obiegowe opinie mocno raniły i rozdrażniały ambasadora. Co jakiś czas bywał zmuszony do wygłaszania sprostowań oraz dementi, by dać odpór co bardziej zajadłym pismakom. Znając siłę mediów, zręcznie wykorzystywał je do własnych celów. Kilkakrotnie udało mu się nawet zablokować przygotowane przez dziennikarzy jednostronne materiały.
W sumie nie było tak źle. Należało mieć tylko oczy szeroko otwarte i nie dać się zaskoczyć. Izrael przeżywał własne kłopoty, co w zaskakujący sposób wpływało też na pracę ambasady. Liczba wniosków o podwójne polsko-izraelskie obywatelstwo wzrastała lawinowo. Dawni emigranci, zwłaszcza ci z końca lat sześćdziesiątych, oraz ich dzieci woleli się zabezpieczyć. Widocznie Izrael, regionalnie – mocarstwo, nie wydawał im się jednak na tyle bezpieczny, by myśleć o nim jak o trwałym i stabilnym kraju. Szereg wojen stoczonych od tamtej pory, nieprzewidywalne zachowanie Palestyńczyków i państw arabskich nie dawały żadnych gwarancji na przyszłość. Kiedy zrobi się naprawdę gorąco, zawsze można wyjechać, choćby i do takiej Polski. Zawsze to Europa i w miarę daleko od takich przywódców, jak prezydent Syrii Asad czy mułłowie przewodzący Iranowi.
Obmył twarz letnią wodą z resztek piany i sprawdził efekt. Może być. Dla lepszego samopoczucia przetarł policzki i podbródek płynem po goleniu i opuścił łazienkę.
Jasny garnitur z białą koszulą i beżowy krawat wisiały na drzwiach szafy. W ciemnym ubraniu nie wytrzymałby nawet minuty w środku upalnego lata. Słupek rtęci w termometrze wskazywał prawie czterdzieści stopni. To aż nadto dla kogoś, kto co prawda lubi tropiki, ale przywykł również do śnieżnych zim.
Do biura nie miał daleko. Mieszkał w ambasadzie, trzy kroki od plaży. Orzeźwiające podmuchy bryzy znad Morza Śródziemnego docierały nad przestronną willę nieskażone spalinami i wyziewami miasta będącego administracyjnym centrum państwa.
Zszedł po schodach na dół i skręcił w kierunku oficjalnych pomieszczeń ambasady. Wytężona praca nielicznych urzędników placówki nie uszła jego uwagi. Zerknął na zegarek. Było po ósmej. Lekko się spóźnił, ale jemu jako szefowi uchodziło to na sucho. Zresztą i tak miał nielimitowany czas pracy.
– O, już pan jest – nie dał się zwieść zaskoczeniu w głosie asystentki.
– Nie już, a dopiero, pani Ewo.
– Tych kilka minut nie ma znaczenia.
– Mam nadzieję, że przez moje niedbalstwo nie zaprzepaściliśmy jakiejś niezwykłej okazji.
– Ależ skąd. Korespondencja i terminarz wizyt do przejrzenia na początek. Gazety jak zwykle – papiery starannie ułożone na biurku podzielono, tak jak to było w zwyczaju. – Aha... nowe wizytówki są tutaj.
Białe kartoniki piętrzyły się tuż przy stosiku prasy.
– Nie wiem, co bym bez pani zrobił.
– Drobiazg. Zaraz przyniosę kawy.
– Dziękuję.
Usiadł na krześle i przyjrzał się wizytówkom:
Krzysztof Mroziński
ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Państwie Izrael
Poniżej numer telefonu służbowego, e-mail i adres placówki. Po polsku i hebrajsku. Prosto i bez zadęcia, tak jak chciał. Kilka schował do kieszeni, a resztę włożył do szuflady biurka. Co dalej? Listy i terminarz z prawej, prasa z lewej strony. Urzędowe pisma mogą poczekać. Sięgnął po „Jeruzalem Post” leżący na samej górze. Już tytuł czołówki tuż pod winietą niósł groźbę: „CZY CZEKA NAS KOLEJNA INTIFADA?” – krzyczały czarne litery. Pierwsze zdania nie podnosiły na duchu:
Brutalne ataki, jakich dopuszczono się w ciągu ostatnich tygodni, nie wyglądają na przypadkowe działanie niezwiązanych ze sobą osób, ale na ciąg posunięć mających wymusić na nas kolejne ustępstwa. O jakie ustępstwa chodzi, możemy się jedynie domyślać.
Nieprzejednana postawa skrajnych środowisk arabskich niegodzących się na istnienie suwerennego państwa Izrael nie pozwala żywić złudzeń co do celu, jaki sobie postawili. Z drugiej strony dziwi opieszała i niejednoznaczna postawa naszego rządu. Czy ci panowie nie zdają sobie sprawy, że nie można godzić się na wszystko, a jedyne skuteczne pertraktacje to te prowadzone z pozycji siły?
W zasadzie nic nowego. Zwolennicy ostrzejszej polityki wobec Arabów jak zwykle ścierali się z bardziej umiarkowanymi. Jedni i drudzy mieli na poparcie swoich tez mnóstwo przykładów z bogatej historii państwa ostatnich siedemdziesięciu lat. Trzy główne partie polityczne Izraela: prawicowy Likud, czyli ‘Konsolidacja’, centroprawicowa Kadima – ‘Naprzód’ – oraz lewicująca Avoda – Partia Pracy znana głównie z hasła „Ziemia za pokój”, ścierały się w 120-osobowym parlamencie. Niejednokrotnie główni rozgrywający dobierali sobie sojuszników z partii prawicowych czy religijnych reprezentowanych w Knesecie zaledwie paroma mandatami. Do pełnego kolorytu nie mogło zabraknąć Zielonych oraz Partii Emerytów. Nie zawsze zdobywali oni w wyborach odpowiednią liczbę głosów, za to dopełniali spektrum politycznych upodobań. Nikt nie mógł powiedzieć, że Izrael nie jest państwem demokratycznym, opartym na zasadzie równości wszystkich wobec prawa. Na dobrą sprawę było to jedyne demokratyczne państwo w regionie. Nie chodziło tu jedynie o wybory, bo przecież podobne odbywały się również w Egipcie, Iranie bądź Syrii. Tylko co z tego, skoro wygrywali w nich wciąż ci sami ludzie, przypadkiem już będący u władzy. O reszcie lokalnych satrapii, niedbających nawet o pozory, szkoda było mówić. Tam zmiana władzy odbywała się przeważnie poprzez zbrojny pucz lub sukcesję w ramach rodziny, jak w Syrii. Jordanią i Arabią Saudyjską rządzili królowie. Emirowie sprawowali kontrolę nad Zatoką Perską, a Iran z Ahmadineżadem przypominał beczkę prochu, z którego ktoś zapomniał wyciągnąć lont. Doprawdy zdumiewające, że Izrael nie został jeszcze zmieciony przez wojowniczych sąsiadów trzymających cały region w ryzach.
Delikatne pukanie przerwało rozmyślania ambasadora.
– Tak?
Przez lekko uchylone drzwi do gabinetu zajrzała asystentka.
– Jest tu pułkownik Bielski. Zdaje się, że ma do pana dwa słowa.
– Dobrze, niech wejdzie.
Rutyna codziennego dnia zaczynała się walić.
Z attaché wojskowym miewał jedynie doraźne kontakty. Pułkownik przeważnie był zajęty własnymi sprawami lub tymi zleconymi przez Ministerstwo Obrony Narodowej lub Ministerstwo Gospodarki. Zwłaszcza od czasu, kiedy polski resort obrony podjął współpracę z firmami zbrojeniowymi z Izraela, kontakty nabrały szczególnego znaczenia. Wizyty, rewizyty i spotkania ciągnęły się bez końca i Mroziński był szczęśliwy, że ma do tego odpowiedniego człowieka.
– Panie ambasadorze – Bielski, jak zawsze służbista, oficjalnie wyprężył się na baczność przed biurkiem przełożonego.
– Proszę siadać. Co pana do mnie sprowadza?
Pułkownik Artur Bielski usiadł w skórzanym fotelu wyprostowany jak na musztrze. Ciemne, głęboko osadzone oczy wbił w Mrozińskiego z wyrazem skupienia i zdecydowania. Znał swoją wartość. Znali ją zresztą obaj.
– Nie zawracałbym panu głowy bez powodu – rozpoczął cichym głosem.
– Wiem o tym doskonale – jakiś cień niepewności w słowach wojskowego zaniepokoił Mrozińskiego – proszę mówić.
– Otóż odbyłem wczoraj rozmowę z oficerami Amanu w tutejszym ministerstwie obrony. Przekazano mi szereg niepokojących informacji.
Aman – izraelski wywiad wojskowy. Nie Mossad ani Szin Bet, tylko tajne służby armii. Robiło się coraz ciekawiej.
– Nie chce pan chyba powiedzieć, że nasze ostatnie umowy z tutejszymi firmami nie dojdą do skutku?
– Zupełnie nie o to chodzi – Bielski pokręcił głową. – Problem jest w czy innym. Zostałem poinformowany, na razie jedynie ogólnikowo, o możliwym zagrożeniu bezpieczeństwa naszego kraju.
Mrozińskiego na chwilę zatkało. Co prawda co jakiś czas chodziły słuchy i plotki, jakoby niektóre organizacje terrorystyczne miały wziąć na cel osoby oraz instytucje w Polsce. Jak na razie do niczego takiego nie doszło, i całe szczęście, niemniej ryzyko zawsze istniało. Brali przecież udział w misjach zagranicznych i nie raz przychodziło się im potykać z talibami czy innymi radykałami.
– Podali jakieś szczegóły? Może wiedzą o konkretnych obiektach, którymi interesują się tutejsi terroryści – mówiąc „tutejsi”, miał na myśli cały Bliski Wschód.
– To właściwie nie tyle chodzi o Polskę, panie ambasadorze, co raczej o naszą ambasadę.
Jasna cholera, zupełnie o tym nie pomyślał.
– Jest aż tak źle? Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz? – zdenerwował się nie na żarty. Spokój prysł jak mydlana bańka. Niby wiedział doskonale, jakim państwem jest Izrael, ale tego, że może znaleźć się na celowniku Hamasu czy czegoś podobnego, zupełnie nie przewidział.
– Z tego, co zostało mi przekazane, wynika, że wszystko jest dopiero w sferze planowania – Bielski, wcześniej oswojony z niepokojącymi informacjami, zachowywał spokój. – Może skończy się na niczym.
– Oby miał pan rację – oślizgły strach wypełniający trzewia ambasadora powoli ustępował.
Nie znikł jednak zupełnie i prawdopodobnie nigdy nie zniknie. Przynajmniej nie tutaj i nie teraz. Sama myśl o czymś takim wydawała się nie do zniesienia. Służby bezpieczeństwa sprawowały co prawda nad nimi dyskretną opiekę, ale jego placówka nie mogła się równać z ambasadami takich sojuszników Izraela, jak Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania, pilnowanymi o wiele staranniej. Nawet nie chciał się pytać, na ile pewne są raporty wydziału operacyjnego Amanu. Oni po prostu nie mogli sobie pozwolić na fuszerki. Wszelkie zaniedbania kończyły się wybuchającymi samochodami-pułapkami bądź zamachowcami-samobójcami.
Ze stojącej obok karafki nalał do szklanki zimnej wody i wypił ją jednym haustem.
– Przepraszam, ale sam pan widzi, jak mną to szarpnęło.
Wzrok Bielskiego zachowywał wciąż taki sam spokój jak na początku.
– Rozumiem. Sam byłem bardzo zaskoczony, gdy mi o tym powiedziano.
– Ma pan jakiś pomysł? Co sami możemy zrobić w ramach naszych skromnych możliwości?
– Po pierwsze, zachować spokój – odpowiedział pułkownik. – Jeżeli jesteśmy obserwowani, wszelkie nasze nerwowe działania zostaną zauważone. Skutkiem tego niekoniecznie zniechęcimy przeciwnika. Mogą to odebrać jako dowód słabości, jednocześnie utrudni to akcję prewencyjną.
– Spisek najlepiej rozbija się od środka – stwierdził dyplomata.
– To akurat pan powiedział.
Ich spojrzenia skrzyżowały się.
– Rozumiem, że szczegóły będzie pan otrzymywał na bieżąco?
– Dla nich ta sytuacja również nie jest komfortowa. Jak do tej pory Tel Awiw był raczej bezpieczny. Co innego Jerozolima, to osobny temat, jednak wkroczenie na tak dobrze pilnowany teren to albo rozpoznanie bojem przed znacznie większą operacją, albo wysondowanie, jak zachowają się tutejsze struktury bezpieczeństwa.
– Obyśmy nie musieli przekonywać się o tym na własnej skórze.
Bielski kiwnął głową.
– Mam jeszcze jedną sprawę.
– Jeżeli to coś równie ekscytującego, to wolałbym wcześniej zażyć relanium.
– Nic tak dramatycznego – po raz pierwszy od początku rozmowy oficer zdobył się na lekki uśmiech.
– To dobrze. O co chodzi?
– Od kiedy w 2009 roku wycofaliśmy ostatni kontyngent pokojowy z Libanu, nie ma w okolicy żadnych polskich jednostek...
– Czyżby coś miało się zmienić? Nie zostałem o niczym poinformowany.
– Warszawa przekazała mi, że istnieje prawdopodobieństwo, niewielkie, ale jednak, że zostaniemy poproszeni – to znaczy nie my konkretnie, ale NATO – poprawił się pułkownik – o ponowne obsadzenie dawnych posterunków.
– Czy Tel Awiw i Bejrut nie mogą się w końcu porozumieć? Ostatnim razem trwało to siedemnaście lat, jednak wreszcie dobiegło końca. Teraz chcą to zaczynać od nowa?
– Zaszły nowe okoliczności.
– Hezbollah umacnia się na pograniczu? – Mroziński nawiązał do konfliktu, do którego doszło w 2006 roku, zwanego drugą wojną libańską.
– Ciągnie się to od lat, ostatnio wzmógł się ostrzał z terytorium Libanu. Może stąd ten pomysł.
– Od kogo to wyszło? – zapytał dyplomata.
– Od Libańczyków. To ich projekt. Może mają nadzieję, że oddziały NATO powstrzymają odwet Izraela w razie czego...
– O ile pamiętam, wtedy nasi żołnierze stacjonowali właśnie po stronie libańskiej, więc właściwie to sprawa ambasady w Bejrucie – bardzo nie lubił, gdy wrzucano kamyki do jego ogródka.
– Izraelscy politycy zaraz to podchwycili... To taka dodatkowa asekuracja.
– Niewiele im to pomoże, a wojska tylko będą drażnić samą obecnością – nie wiedział, do czego się przyczepić, jednak z jakiegoś powodu nie podobała mu się ta nowina.
– Na razie mają jedynie sprawdzić dawne umocnienia. Ewentualnie wyznaczyć nowe.
– Kto to ma zrobić?
– Kilka ekip. W tym i nasz pluton.
– W takim razie proszę działać – westchnął Mroziński, wciąż jeszcze poirytowany wcześniejszymi wieściami o nagłym zainteresowaniu terrorystów polską ambasadą.
– Widzi pan, oni będą tu już jutro. Pewnie Warszawa postanowiła się zawczasu przygotować do tej misji.
– Czy to jakiś problem?
– W zasadzie to nie – po chwili wahania odparł Bielski.
– Więc o co chodzi?
– Może chciałby się pan z nimi spotkać? – pułkownik nie za bardzo wiedział, jak ma ugryźć problem.
– Czy to konieczne?
– Będą się tutaj kręcić jakiś czas
– Niech pan w końcu powie, o co chodzi! – dyplomata miał dość tej gry w kotka i myszkę.
– A niby dlaczego ma o coś chodzić – Bielski od razu zajął pozycje obronne. – Od kiedy tu jesteśmy, taka okazja jeszcze się nie trafiła. No, niech pan pomyśli, jak to pięknie będzie wyglądać na zdjęciach: piasek, plaża, palmy i pluton polskiego wojska w pustynnych uniformach... Powiewające na wietrze flagi...
– I tylko o to chodzi?
– W obecnej sytuacji nie przysyłaliby nam niesprawdzonych ludzi.
– Możemy ich użyć do ochrony naszej ambasady – poddał myśl Mroziński.
– Nie widzę przeszkód – Bielski odetchnął, że ambasador w końcu na to wpadł.
– No, jak chcemy, to potrafimy! – myśl, że można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, wyraźnie poprawiła Mrozińskiemu nastrój.
– Wcześniej pogadam z ich dowódcą.
– Będzie chciał współpracować?
– Nie damy mu za dużego wyboru.
– A jeżeli powie „nie”?
– To musi być jakiś leszcz. Nigdy o nim nie słyszałem. Nazywa się... – pułkownik szukał nazwiska w zakamarkach pamięci – Wirski. Albo jakoś tak.
ORP „KONTRADMIRAŁ XAWERY CZERNICKI” – MORZE ŚRÓDZIEMNE | 16 lipca
Porucznik Andrzej Wirski stał oparty o reling i przyglądał się spienionym falom kłębiącym się tuż przy burcie okrętu. Nie sądził, że kiedyś przyjdzie mu wypełniać służbowe obowiązki w tak atrakcyjnych turystycznie okolicach. Kolejna zmiana w Afganistanie wydawała się bardziej realna niż rejs po Morzu Śródziemnym. Może nie wycieczkowy, ale zawsze. Pierwotnym zadaniem okrętu i jego dość szczególnych pasażerów było dołączyć do operującego na Oceanie Indyjskim zespołu jednostek różnych państw, by ukrócić działalność somalijskich piratów, dających się we znaki międzynarodowej żegludze. Jednak podczas postoju „Czernickiego” w bazie morskiej NATO Souda Bay na Krecie dotarły nowe rozkazy z Warszawy. Już nie Port Said i Kanał Sueski, a później Morze Czerwone stało się celem Polaków, ale Hajfa – największy port i baza marynarki wojennej Izraela.
Ostatnie lata nie rozpieszczały Wirskiego, co dawało się zauważyć w zmęczonym spojrzeniu dwudziestopięcioletniego porucznika. Sieć zmarszczek tuż przy oczach sprawiała, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Zresztą nie tylko to go postarzało – wspomnienia niejednokrotnie przyginały jego słusznego wzrostu sylwetkę ku ziemi, a małomówność i pewna powściągliwość dodatkowo wyróżniały go z grupy rówieśników w mundurach. Tak samo jak i barczysta postura, której nie mógł ukryć polowy uniform z podwiniętymi rękawami i zatkniętym za pagon bordowym desantowym beretem. Oprócz gwiazdek oznaczających stopień na samej górze rękawa można było dostrzec jeszcze jedną naszywkę zdobiącą mundur – RANGER.
Byli już niedaleko Hajfy. Jasnożółty pasek lądu wyłaniał się jak pustynny miraż zza falującego od gorąca powietrza.
Od dłuższego czasu zastanawiało go, co kryło się za równie enigmatyczną, jak lakoniczną depeszą, którą otrzymał przed dwoma dniami. Jej treść zawierała się w dwóch zdaniach:
Z dniem piętnastego (15) bieżącego miesiąca porucznik Andrzej Wirski wraz z przydzielonym zespołem zostaje oddelegowany do nowo utworzonej międzynarodowej grupy w sile batalionu. Szczegółowe zadania zostaną określone w ciągu kolejnych tygodni.
Już samo stwierdzenie, że grupa będzie międzynarodowa, budziło obawy. Przeważnie na misjach można było spotkać żołnierzy z Ghany, Nigerii i Pakistanu i tylko niewielu prawdziwych fachowców. Nie miał nic do Afrykańczyków czy Pakistańczyków, ale gdyby zaczęły świszczeć kule, to wolał mieć u boku kogoś bardziej doświadczonego i zorientowanego w sytuacji. Zresztą, kto wie, do czego ich to wszystko doprowadzi? Brak konkretnych poleceń nieco go irytował. Mają siedzieć na dupie na plaży i oglądać morze?
Zniechęcony, zacisnął dłonie na barierce tak mocno, że zbielały mu kłykcie. W swojej karierze wojskowej przyzwyczaił się już do kilku rzeczy. Brak jasnych wytycznych nie był tu wyjątkiem, raczej regułą, i chociaż nieraz przemyśliwał nad zmianą zajęcia, to już nie wyobrażał sobie innego życia, a rutyna służby garnizonowej raczej go nie dotyczyła. Ludzie, którymi dowodził, również nie należeli do przeciętnych. Starannie wybrani, podobnie jak i on należeli do 1 Pułku Specjalnego.
Na ostatniej odprawie w obecności szefa Służby Wywiadu Wojskowego, pułkownika Koźmińskiego, podczas półoficjalnej rozmowy usłyszał wyraźnie, żeby nie przyniósł wstydu armii. Co się kryło za tym stwierdzeniem, nie bardzo wiedział. Szybki atak ze śmigłowca na jednostkę opanowaną przez somalijskich piratów, podobnie jak to zrobili swego czasu rosyjscy komandosi uwalniający tankowiec „Uniwersytet Moskiewski”, wydawał się wtedy najbardziej prawdopodobnym zdarzeniem. Do tego się przygotowywali. To ćwiczyli. ORP „Kontradmirał Xawery Czernicki” jako okręt dowodzenia i baza dla jego zespołu miał działać w zespole jednostek NATO utworzonym specjalnie do tego zadania. Ale czy obecnie te dyrektywy jeszcze obowiązywały?
– Coś pan dzisiaj nie w humorze, panie poruczniku – obok Wirskiego przystanął starszy sierżant sztabowy Paweł Piasecki, jego zastępca. Nieznacznie wyższy od swojego dowódcy, zgodnie z modą panującą w siłach specjalnych miał włosy przycięte tuż przy skórze. Regularne rysy twarzy szpeciła blizna ciągnąca się od prawego ucha do skroni – pamiątka sprzed półtora roku po improwizowanym ładunku wybuchowym przy drodze z bazy w Bagram pod Kabulem.
– Daj spokój. Widzisz, co się dzieje. Zmieniają nam przydziały i w gruncie rzeczy nie wiemy, na czym stoimy.
– Ja wiem – Piasecki sięgnął po papierosy do lewej górnej kieszeni bluzy. Po chwili silne podmuchy wiatru rozwiewały obłoki dymu. – Zamiast siedzieć na tej kupie złomu – tu tupnął nogą w pokład – będziemy mogli urwać się na piwo i laski do najbliższego kurortu.
– Na pewno?
– Izrael to przecież nie kraj muzułmański? Sprzedają tu gorzałę, prawda?
– Sprzedają, ale na krajoznawcze wycieczki bym nie liczył – skrzywił się Andrzej.
– Nie wezmą nas od razu do galopu. Rozumiesz: aklimatyzacja i tak dalej...
– Nie bądź naiwny.
– Nie jestem naiwny. Jestem realistą – oświadczył Piasecki takim tonem, jakby chwalił się dyplomem z mechaniki kwantowej.
– Jak reszta? – zapytał Wirski.
– Śpi, je, sra. Wiesz, jak jest. Godlewski przerżnął już żołd za trzy miesiące...
– Kto jest taki dobry? – zainteresował się porucznik.
– Nowak i jeszcze jeden z bosmanów.
– Muszę spróbować.
– Nie dasz rady.
– Czy to powód, by nic nie robić?
– Nasza udręka niedługo się skończy. Patrz tam – dłoń z papierosem wskazała kierunek.
Szybko zbliżająca się motorówka cięła fale, odbijając na boki białe grzywacze.
– Pewnie pilot – stwierdził sierżant.
– Mamy wejść do bazy marynarki wojennej jeszcze dzisiaj.
– Jestem zaszczycony. Co później?
– Zobaczymy.
BIURO DORADCY DO SPRAW BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO, BIAŁY DOM – WASZYNGTON D.C. – USA | 16 lipca
– To prawdziwa przyjemność, mieć z panem do czynienia – oblicze prezydenckiego doradcy, emanujące na co dzień blaskiem byłego akademickiego wykładowcy, wybitnego specjalisty do spraw polityki zagranicznej, przyjaciela wielu osobistości z pierwszych stron gazet oraz znawcy win i kobiet, wyrażało w tej chwili autentyczne zadowolenie.
– Widzę, że znajdziemy płaszczyznę porozumienia – Donald Smith, lobbysta branży naftowej, zaczął szykować się do wyjścia.
– Między inteligentnymi ludźmi porozumienie jest zawsze możliwe.
– Z początku odniosłem wrażenie, że jest zupełnie inaczej – sapnął Smith, poprawiając poły marynarki. Craig żałował, że cena garnituru nie zależy od ilości materiału, jaką krawcy musieli nań zużyć. To jawna niesprawiedliwość, żeby on, skromny urzędnik państwowy, musiał wykładać na swój garnitur tyle samo co ten wieprz, który przecież owinął swoje sto pięćdziesiąt kilogramów w tkaniny Versacego z tej samej kolekcji. Taka waga przy 180 centymetrach wzrostu czyniła z lobbysty postać zdolną stawić czoło zapaśnikowi sumo, tyle tylko, że zwały tłuszczu nie kryły mięśni, lecz gąbczastą materię. Umysł Smitha był równie lotny jak ciało. Jednak to pieniądze i kontakty czyniły go wpływowym człowiekiem, a tych nie brakowało mu nigdy.
– Pozory, drogi przyjacielu, pozory. Co by powiedzieli nasi przeciwnicy, widząc nas od początku w dobrej komitywie – uśmiech nie znikał z ust Craiga.
– Widzimy się w środę?
– Jeżeli tylko nagły kryzys nie stanie nam na drodze.
Roześmieli się oboje. Uśmiech Gary’ego był mniej szczery.
Grubas wytoczył się z gabinetu i skierował do windy. Jeszcze przed zamknięciem przesuwanych automatycznych drzwi pomachał do Gary’ego. Ten odwzajemnił serdeczny gest.
– Żałosny palant – rzucił, gdy Smith nie mógł go już usłyszeć. Przymilny uśmiech natychmiast zastąpił złośliwy grymas urażonego w ambicji polityka.
W tym właśnie momencie w drzwiach stanął asystent prezydenckiego doradcy Cyril Lomax.
– Czego chciał?
– Jak zwykle. Firmy nie chcą płacić rachunków. Najlepiej, żebyśmy to zrobili za nich. Wchodź.
– A co, nie stać ich? – Lomax rozsiadł się w tym samym fotelu co Smith i założył nogę na nogę.
– Nie bądź idiotą. Wiesz, że stać, ale to zmniejsza zyski akcjonariuszy. Ci naciskają na prezesów. A ci z kolei na takich jak Smith.
– I kółko się zamyka.
– Pamiętasz ten wyciek z dna Zatoki Meksykańskiej parę lat temu?
– Straty dla gospodarki szły w miliardy. British Petroleum miało pokryć wszelkie koszty. Sprawy o odszkodowania ciągną się do tej pory – wymieniał Lomax.
– To już masz odpowiedź.
– Będziemy z nimi mieli kłopoty? – pytanie Lomaksa zawisło w powietrzu. W zasadzie nie było to pytanie, tylko stwierdzenie faktu.
– Tego akurat bym nie chciał.
Cyril splótł dłonie na brzuchu i zerknął na Gary’ego. Znali się i współpracowali od lat. Craig w poszukiwaniu odtrutki na absmak, jaki zostawił po sobie ostatni gość, z pewną ulgą przyjrzał się Cyrilowi. Na latynoskim obliczu czterdziestokilkuletniego Lomaksa upływ czasu nie wyrządził większych szkód. Tak samo przystojny jak w dniu, w którym wstąpił do korpusu marines, tylko nieznacznie przybrał na wadze. Wciąż jednak mógł być wzorem dla rówieśników. Karierę w armii zakończył z powodu kontuzji, rozpoczął za to studia. Tam poznał Gary’ego. Kiedy zrobił doktorat, Craig wziął go do pracy w administracji waszyngtońskiej. Od początku mieli raczej pod górkę, co tylko wzmocniło ich tandem.
– Nie sądzisz chyba? – kciuk Cyrila powędrował w kierunku, w którym przed chwilą udał się lobbysta.
– Z nim? – Gary wzruszył ramionami. – Raczej nie. Rzecz w zupełnie czym innym.
– Nic nie poradzimy, że na naszej planecie nie ma już więcej złóż ropy.
– No właśnie, a państwa będące jej głównym eksporterem niekoniecznie grają po naszej stronie.
– Tego nie zmienisz.
– Czyżby? – zadrwił Craig.
– Nie lubię, gdy tak mówisz – odparł Lomax.
– Znalazł się świętoszek.
– Teraz zaczynasz grać cynika.
– Myślałem, że nie muszę grać, bo nim jestem.
– Wyłącznie we własnych marzeniach. I to tych bardziej perwersyjnych. W rzeczywistości jesteś ucieleśnieniem zdrowego rozsądku i dobrego wychowania.
– To dlaczego te skurwysyny nazywają mnie jastrzębiem? – dłoń Gary’ego trzepnęła okładkę „New Yorkera” leżącego na biurku.
– Nie wiem. Mam to sprostować? Zaświadczenie od ornitologa?
– Nie żartuj. Nie będziemy zniżać się do ich poziomu.
– A moje pytanie brzmi: co ta gazeta robi u ciebie na biurku?
– Smith przyniósł.
– Mam wrażenie, że nasza rozmowa prowadzi donikąd.
– Słusznie. Bierzmy się do roboty. Co masz na początek?
– Może to – swobodna konwersacja stanowiła zaledwie wstęp do przeglądu najważniejszych kwestii. Cyril codziennie rano przygotowywał się do tego szczególnie starannie. – Wielka katastrofa górnicza w Chinach pochłonęła życie trzystu czterdziestu pięciu osób. Oficjalnie – Lomax przeczytał sporządzone wcześniej notatki. – A kopalnię szlag trafił.
– Najpierw ropa, teraz węgiel – zbył go Gary. – Dla nas to bez znaczenia.
– No, nie wiem. Kopalnia Xinxing w prowincji Heilongjiang jest jedną z największych, jakie posiadają. Obecnie mogą ją spisać na straty, a przecież wiesz, że siedemdziesiąt pięć procent energii w Chinach pochodzi właśnie z węgla. Nie ma kopalni, nie ma wydobycia. Co za tym idzie...
– Kiedy wznowią działalność?
– Trudno powiedzieć. Podobno trzeba zaczynać wszystko od zera.
– Może faktycznie Pekin ma pewien problem – Gary zmarszczył brwi. – Zleć raport jakiemuś analitykowi. Niech sprawdzi prognozy krótko- i długoterminowe. Mimo to dalej uważam, że to bez znaczenia. Najwyżej zwiększą import z Afryki Południowej czy Indii.
– Albo z Rosji...
Gary Craig podniósł wzrok.
– Co nowego u naszych starych znajomych?
– Wygląda, że się przyczaili – odparł Cyril. – Trochę inwestują we własny przemysł wydobywczy. Zresztą najwyższy czas po temu.
– Nie wierz we wszystko, co mówią
– Myślisz, że oni nigdy się nie zreformują?
– Naiwnością jest branie za dobrą monetę wszelkich życzliwych gestów niepopartych rzeczywistym działaniem. Przecież wiesz, jak się robi politykę. To nie poklepywanie się po plecach przy byle okazji i wznoszenie toastów w blasku kremlowskich kandelabrów. Pomimo faktycznej słabości Rosjanie w zasadzie odzyskali całą dawną strefę wpływów. Poza systemem znajduje się jeszcze Gruzja i trzy państwa bałtyckie. Siła militarna tych państw nie sprostałaby nawet niewielkiemu atakowi. Litwa, Łotwa i Estonia nie mają nawet własnego lotnictwa. Rotacyjnie pełnią tam służbę samoloty z innych państw NATO. Rosjanie zupełnie zwasalizowali Kirgistan i Ukrainę, a co najgorsze, zupełnie bez zahamowań układają się z poszczególnymi państwami Unii. Robią interesy z Niemcami, nie przejmując się w ogóle, co o tym powiedzą na przykład Polacy.
– Czy trochę nie przesadzasz? – Lomax wpadł w słowo Gary’emu.
– To w takim razie po co im ta cała Unia ze wspólną polityką, walutą, siłami zbrojnymi, skoro mocniejsze państwa robią, co chcą? Mają tych słabszych niby-partnerów zupełnie gdzieś. Mówiąc „Niemcy”, co masz na myśli?
– No, właśnie Niemcy – Lomax zamyślił się na chwilę. – Może jeszcze Austrię i Szwajcarię.
– Ja bym dodał Danię, pół Belgii, Włochy, Słowenię, Chorwację, Czechy. Po części również Litwę, Łotwę i Estonię. Może Finlandię. Wszędzie tam wpływy Berlina są olbrzymie i oddziałują na politykę. Jeżeli nie bezpośrednio, to na pewno pośrednio.
– Przesadzasz. Jest jeszcze Francja, drugie co do wielkości państwo w Europie.
Gary ponownie machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.
– Jej potencjał zupełnie nie równoważy siły Niemiec. Do spółki z Polską… Może. Ale żeby tak grać, trzeba mieć jaja.
– I niekoniecznie Warszawa musi tego chcieć.
– Warszawa będzie musiała w końcu wybrać, podduszana z jednej strony przez Berlin, a z drugiej przez Moskwę.
– Słuchaj, Gary, to co mówisz, nie brzmi najlepiej.
– Jeżeli chcesz kiedyś usiąść na moim miejscu, to lepiej zacznij myśleć.
Lomax nie wziął tych słów do siebie. Prezydencki doradca miał do niego stosunek ojca tyleż dumnego z syna, co z niego niezadowolonego.
– Nie jest tak źle.
– Tylko z pozoru – wzrok Craiga utkwiony w jakimś punkcie na ścianie przesunął się na Cyrila. – Czasami odnoszę wrażenie, jakby niektórzy stracili instynkt samozachowawczy. Taki Sarkozy sprzedający najnowocześniejsze desantowce Rosjanom. To samo Izraelczycy z bezpilotowcami czy Niemcy współpracujący przy budowie nowego czołgu dla rosyjskiej armii federalnej. Nie widzisz, że to kompletny idiotyzm?
– Jeżeli Rosja się nie zmodernizuje, to trafi ją szlag – żachnął się Lomax. – Podtrzymywanie jej przy życiu daje Niemcom czy Francuzom dwojakie korzyści, prócz pieniędzy oczywiście: po pierwsze zawsze to jakaś przeciwwaga dla nas, na czym zwłaszcza Francuzom zawsze przecież zależało. Po drugie albo właśnie po pierwsze, to ostatnia zapora przed Chińczykami, którzy chętnie zajęliby Syberię z całym bogactwem jej zasobów naturalnych. A tego nie chce chyba nikt na świecie.
– I to jest jedyna logiczna odpowiedź na moje stwierdzenie – znużony wywodem Gary opadł w głąb skórzanego fotela. – Tylko wcale bym się nie zdziwił, gdyby te nowe jednostki były skierowane do pilnowania najbardziej podskakujących w Unii Polaków. Baza w Królewcu już pewnie czeka. Dodaj do tego nowe czołgi, już nie T-80 i T-90, z którymi nasze abramsy potrafiły sobie poradzić, ale pojazdy z najnowszymi systemami kierowania ogniem, takimi jakie mają leopardy...
– Polskę będzie można wytrzeć z mapy chińską gumką do ołówków.
– Oby nie.
Myśli obu mężczyzn powędrowały ku europejskim równinom poprzecinanym przez toczące siwe wody rzeki: Wisłę, Dźwinę, Dniestr, Dniepr. Zawsze zbyt płytkie, by zatrzymać najeźdźców przemierzających przestrzenie pomiędzy Berlinem a Moskwą.
– O ile wiem, nasz szef już dawno odpuścił sobie temat pogranicza łacińsko--prawosławnego – zauważył Cyril.
– Problem w tym, że zbyt często jesteśmy zmuszani do reagowania, gdy jest już za późno – w ustach doradcy do spraw bezpieczeństwa zabrzmiało to jak samospełniająca się przepowiednia. – No dobra – zupełnie niespodziewanie otrząsnął się z podłego nastroju. – To chyba nie wszystko, co przygotowałeś?
Cyril kiwnął głową.
– Liban i Izrael chcą przywrócenia ONZ-owskich posterunków ma granicy.
– Po co im to potrzebne? Syryjczycy wyszli z Libanu już dawno, a Hezbollahu Żydzi ponoć się nie boją.
– Na razie tylko takie informacje do nas dotarły...
Gary Craig popędził współpracownika.
– Niech robią, co chcą. To drobiazg. Dalej!
– To wszystko.
– Nie wysiliłeś się za bardzo.
– Reszta informacji to zupełne błahostki. Za kilka dni coś się z tego sklei. Nie moja wina, że świat jest taki spokojny.
– Skoro tak mówisz – dłonie Gary’ego powędrowały za głowę, a nogi na biurko. Swobodna, zrelaksowana poza mogła zmylić jedynie postronnych, ale właśnie tak myślało się mu najlepiej. – Załóżmy...
– Kolejny scenariusz z cyklu: co by było, gdyby. Przerabialiśmy to już kilkanaście razy.
– Tak. Masz coś przeciw?
– Ostatnim razem prorokowałeś wojnę o Grenlandię – Cyril przymknął oczy. – Doprawdy nie wiem, skąd u ciebie takie krwiożercze inklinacje.
– Musimy być gotowi na każdą niespodziankę i zawczasu reagować. A jeżeli chodzi o Grenlandię, to jeszcze zobaczysz, że miałem rację.
– Trudno mi to sobie wyobrazić.
– Cofam to, co powiedziałem wcześniej. Nigdy nie usiądziesz na moim miejscu.
– Nie muszę. Dobrze mi tu, gdzie jestem.
Craig spod przymkniętych powiek spojrzał na młodszego kolegę.
– Krótko mówiąc, małżeństwo ci służy. Ile to już po ślubie, dwa, trzy lata?
– Prawie cztery.
– No proszę, jak ten czas szybko leci.
– Dobrze, że mi o tym przypomniałeś. Organizujemy z Helen małe przyjęcie z tej okazji, a Cyril junior dawno nie widział wujka.
Gary zdjął nogi z biurka, nie dając po sobie poznać, jak jest zaskoczony.
– Mam wrażenie, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj. Od kiedy się pobraliście, a Helen odeszła z pracy, jest tu jakoś inaczej – zabrzmiało to trochę sentymentalnie. – A tak między nami... – Craig zajrzał w oczy Cyrila – jak wam się układa?
– Nie najgorzej. Jeżeli w końcu zechcesz się przekonać do instytucji małżeństwa, to jestem najlepszym dowodem, że ma to sens.
– Jestem za stary.
– Sto lat temu może i tak. Obecnie sześćdziesiąt lat to zaledwie przygrywka – szczęśliwy małżonek wyszczerzył zęby.
– Ciekawe, do czego?
– Do pogodnej jesieni życia. Widziałem taką reklamę funduszu emerytalnego...
– Bardzo zabawne.
– W twoim przypadku to zapewne wstęp do kolejnej politycznej wolty. No, powiedz: wystartujesz w wyborach? Poparcie masz co prawda znikome, ale ten kraj widział większe cuda.
– Wyraźnie chcesz mnie zezłościć.
– Te podchody do stołka przewodniczącego Izby Reprezentantów to przecież nie na pokaz. Nagłe zainteresowanie problemami polityki krajowej. Wizyta na rodeo w Buffalo. Przecież tego nie znosisz – Lomax nacierał niczym byk.
– To co z tym przyjęciem?
– Mnie nie powiesz? Jestem twoim najlepszym kumplem. I prawdopodobnie jedynym.
– Nie kuś – Craig pokręcił głową. – To wszystko leży dopiero w sferze planów.
– Ale zacząłeś już ustawiać figury na planszy.
– Wiesz, jak jest. To na razie zupełnie nieoficjalne.
– I pomyśleć, że w tej sprawie muszę cię ciągnąć za język.
– Jeżeli coś postanowię, dowiesz się o tym pierwszy.
Mówiąc to, Gary spoważniał. Kiedyś miał wrażenie, że osiągnął już wszystko: stanowisko, prestiż, nawet sławę – wątpliwą, ale zawsze. Z upływem lat zauważał inne rzeczy. Liczba kompromisów, na które zmuszony był pójść, aby utrzymać się na powierzchni, zaczęła go mierzić. Stanął przed problemem: albo dać sobie z tym spokój, albo niech reszta zacznie grać według jego reguł. Najgorsze w tym wszystkim było to, że sam jeszcze nie wiedział, co zrobi. Już drugą kadencję doradzał prezydentowi Obamie, jak mógł najlepiej, i nigdy nie nadużył jego zaufania. To jemu zawdzięczał wejście do polityki oraz stanowisko i zawsze był wobec niego lojalny. Ale wraz z upływającymi latami widział coraz wyraźniej, że idee, o które walczył, zamieniają się w nic nieznaczące frazesy.
– To jak? Dasz radę w sobotę? – łagodnie naciskał Cyril.
– Zawsze. Zawsze możesz na mnie liczyć.
JEROZOLIMA – IZRAEL | 17 lipca
Lowa Altschuler szedł niespiesznym krokiem ulicami dzielnicy Mea Szearim w zachodniej części Jerozolimy. Czuł się jak u siebie w domu. Mea Szearim zajmowała część Nowego Miasta i w skali całego państwa była swoistym ewenementem, ponieważ grupowała w większości żydowskich ortodoksów i chasydów. Nigdzie indziej na świecie nie mieli oni przewagi tak jak tu, zamknięci w bezpiecznym kokonie. Na dobrą sprawę mogli stanowić kwintesencję państwa.
Mijając co kilka metrów śpieszących gdzieś ludzi, Lowa nie różnił się od nich aż tak bardzo. Czarne spodnie i biała koszula były dla niego codziennym strojem. Nie nosił pejsów, chałatu ani kapelusza. Nic z tych rzeczy. Średniego wzrostu, raczej szczupły, pięćdziesięcioczteroletni mężczyzna mógł z grubsza wpasować się wszędzie. Ciemne oczy patrzyły uważnie, trochę zniecierpliwione, ale zawsze bez gniewu. Potrafił tym zmylić niejednego, bez różnicy – Żyda czy Araba. Mimo iż sam był Żydem, doskonale wiedział, że izraelskie służby bezpieczeństwa zgromadziły sporą kartotekę na jego temat, gdyż traktowały go podobnie jak niebezpiecznych palestyńskich ekstremistów. Już sam ten fakt powodował u Lowy rozdrażnienie. Był przecież człowiekiem bożym. Niektórzy zresztą mówili do niego trochę na wyrost rabbi. Chciał tak niewiele, a przynajmniej nic ponad to, co się im należało.
Przeciął ulicę Malkei Israel i skręcił w prawo w wąski zaułek ze starymi domami biegnącymi tuż przy głównej arterii. Stąd nie miał już daleko. Otynkowany na biało trzykondygnacyjny dom, bez żadnej tabliczki od frontu. Nacisnął klamkę i po schodach wszedł na pierwsze piętro.
– Szalom! – pozdrowił zebranych.
– Szalom, Lowa – Samuel Goltz pierwszy dostrzegł gościa. – Dawno cię nie było – wstał zza stołu i uściskał przybyłego. – Nie wyglądasz najlepiej – krwiak na potylicy nie uszedł jego uwagi. – Kłopoty?
– Nic z tych rzeczy, przyjacielu – upewnił Samuela. – Naprawdę.
– Skoro tak twierdzisz.
Twarze trzech pozostałych mężczyzn wyrażały taką samą troskę i skupienie.
Wszyscy poza Altschulerem pochodzili z Izraela. Urodzeni w Ziemi Świętej, zawsze uważali się za tutejszych, a swoje przekonania traktowali nad wyraz poważnie. Trudno ich nawet było wziąć za okolicznych ortodoksów. Podobnie jak Lowa, na zewnątrz nie wyróżniali się niczym. Mocni byli wiarą w słuszność tego, co robią. Nie stanowili zbyt licznej grupy. W sumie jako organizacja Dzieci Izraela wraz z sympatykami mogli zmobilizować nie więcej niż czterdzieści osób. Zresztą, więcej nie potrzebowali. Wierzyli jednak, że w chwili próby przyłączą się do nich tysiące.
Na razie usiedli za stołem.
– Widziałem chwałę Pana – rozpoczął cicho Lowa, zaglądając każdemu z nich w oczy. – Widziałem ją wyraźnie, a dzień ten przyjdzie niebawem.
Wiedział, jak zacząć, by ich poruszyć. Rozszerzone źrenice wyrażały zdziwienie, niedowierzanie i zaskoczenie.
– Nie jesteśmy gotowi – Goltz mimo lat spędzonych u boku Altschulera zaoponował pierwszy. Wiedział, że ten czas kiedyś nadejdzie, ale...
– Nie bądź niedowiarkiem, Samuelu. Wszystko będzie dobrze – spokojny, równy tembr głosu Lowy potrafił zahipnotyzować. – Zwlekaliśmy już długo, a powinniśmy poddać się jego woli.
– Co widziałeś?
Ciepły uśmiech zagościł na ustach Altschulera. Do wizji, która go nawiedziła w ruinach Meggido, wracał często. Czekał na ten znak całe życie i kiedy w końcu otrzymał potwierdzenie, wiedział, co robić. Cały plan już od lat miał ułożony w głowie. Brakowało tylko kilku szczegółów. Celu, jaki sobie wyznaczył, nie mógł osiągnąć sam, stąd Samuel i reszta towarzyszy podzielających jego ideę. Właściwie zawsze tak było. Mistrz i jego uczniowie.
– A co mogłem widzieć? – pytaniem na pytanie odpowiedział Lowa. – Świątynię i naszych wrogów w pyle. Tyle tylko powiem.
HAJFA – IZRAEL | 17 lipca
– Poruczniku!
– Tak jest.
– Zgłosicie się w radiowym. Są dla was nowe wytyczne – pierwszy oficer ORP „Kontradmirał Xawery Czernicki” przekazał informację i wrócił do rutynowych zajęć.
Tkwili w Hajfie już trzeci dzień. Załadunek prowiantu i paliwa nie szedł tak sprawnie, jak się spodziewali. Wszystko ciągnęło się w nieskończoność za sprawą zapowiadanego od dawna strajku pracowników służb komunalnych miasta. Nawet port wojenny odczuł to boleśnie, bo marynarze przejęli na swoje barki część obowiązków wykonywanych do tej pory przez cywilnych pracowników.
Porucznik Andrzej Wirski zszedł po schodach na dół, gdzie znajdowała się kajuta radiowa.
– Podobno jest coś dla mnie? – zapytał podporucznika marynarki Janka Leszczyńskiego pełniącego funkcję oficera odpowiedzialnego za odbieranie i nadawanie zaszyfrowanych wiadomości.
– Nie wiem tylko, czy ci się to spodoba – odparł Leszczyński. Przez te kilka tygodni Wirski zdążył już zaprzyjaźnić się ze wszystkimi i tylko z kapitanem i „pierwszym” nie był po imieniu.
– Z kraju?
– Nie. Z Tel Awiwu.
Nagłówek nie wywołał żadnych skojarzeń – „Ambasada Polska – Tel Awiw, Izrael”. Czego mogą od niego chcieć? Szybko przebiegł wzrokiem treść depeszy:
Przed wyruszeniem do Kiryat Szmony porucznik Andrzej Wirski stawi się w polskiej placówce dyplomatycznej w Tel Awiwie. Odpowiednie dokumenty zostaną dostarczone poprzez izraelskie służby bezpieczeństwa w terminie dwudziestu czterech godzin. Podpisano pułkownik Artur Bielski.
O co im chodzi?
– Gdzie jest ta cała Kiryat Szmona? – zapytał Leszczyńskiego.
– Poczekaj, sprawdzimy – mapa w skali 1:50 000 okazała się wystarczająco dobra, a sama Kiryat Szmona jednym z najbardziej na północ wysuniętych miast w cyplu pomiędzy Libanem a Syrią. – Nie chcę krakać, ale jakby co, to będziecie w oku cyklonu.
– Zawsze wiedziałeś, jak podnieść na duchu.
– Robię, co mogę – rozbawiony Leszczyński zerknął na Andrzeja. – Cywilki oczywiście masz?
– Coś tam mam.
– Nie pojedziesz przecież do stolicy tego pięknego kraju w tym, co masz na sobie?
– Racja.
– Mogę ci pożyczyć spodnie. Chcesz?
– Dzięki za troskę. Na razie.
Wirski wyszedł z kajuty. Nic tu nie pasowało. Rutynowe zadanie zaczęło przypominać gabinet luster. Kto to powiedział? Szybko znalazł odpowiedź – to James Angleton, szef kontrwywiadu CIA w czasach zimnej wojny. Legendarny łowca szpiegów, głęboko wierzący, że Rosjanie mają w jego firmie „kreta”. Poczuł się podobnie. Brr... Może jednak przeczytał za dużo tych książek, które mu podsunął pułkownik Koźmiński.
W messie natknął się na Piaseckiego skupionego nad książką. Oby nie szpiegowską. Siadł obok.
– Palisz? – sierżant podsunął w stronę Wirskiego paczkę cameli.
– Polskie oryginały czy chińskie podróbki?
Andrzej sięgnął po jednego bardziej dla towarzystwa niż z konieczności.
– Obrażasz mnie.
– Jądro ciemności czytałeś?
– Nie, a powinienem?
– Właśnie się tam wybierasz.
Piasecki zamknął książkę. W końcu Wirski zobaczył tytuł – Dzieje wypraw krzyżowych. No, proszę, same niespodzianki.
– Planujesz krucjatę?
– Chciałbym chociaż zobaczyć Jerozolimę.
– Na początek zobaczysz Kiryat Szmonę.
Sierżant zdusił niedopałek w popielniczce.
– Przejmujesz dowodzenie – rzucił na odchodnym Wirski.
– A ty?
– Mam tu jeszcze coś do załatwienia.
BATHESDA – USA | 18 lipca
Doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych do spraw bezpieczeństwa narodowego zerknął na zegarek. Był nieprzyzwoicie spóźniony, ale powstrzymał irytację i nie popędzał kierowcy.
Czarny lincoln mknął na północny wschód. W końcu skręcili na zachód i wjechali na Bradley Bulvar już w samej Bathesdzie. Zablokował ich korek na głównym skrzyżowaniu. Gary wzniósł oczy do góry i zmiął w ustach przekleństwo. Wiedział, że spóźnienie to jego wina, ale wybór odpowiedniego prezentu dla Cyrila juniora nie był łatwy, a z pustymi rękoma nie chciał się pokazywać.
Sam nie miał dzieci, więc zagadka „co kupić trzyletniemu rezolutnemu malcowi” spędzała mu sen z powiek. Quad, zegarek, komputer? – bez sensu. Na quada za mały, poza tym nie umiał jeszcze czytać ani pisać, a większość gadżetów wymagała właśnie tych umiejętności. Zdesperowany kupił w końcu psa. Nie wiedział, jak na to zareagują rodzice, ale niech tam, byle tylko dzieciak miał frajdę.
Szczeniak nowofunlanda popiskiwał żałośnie w wiklinowym koszyku. Z początku pies siedział na kanapie obok, ale kiedy obsikał Craigowi spodnie, wylądował w zamknięciu. Piętnaście minut później skręcili z Bradley Bulvar w Fairfox Road. Stąd mieli już niedaleko.
Dom Lomaxów przywitał gościa dyskretnym oświetleniem. Kiedy podjechali przed wejście, Gary Craig wygramolił się z wozu wraz z koszykiem i rozejrzał niezdecydowany.
– Długo kazałeś na siebie czekać – w drzwiach ukazali się Cyril Lomax senior wraz z małżonką Helen Thompson Lomax i Cyrilem Lomaksem juniorem.
– Wiecie... korki...
– Wujku, masz coś dla mnie? – zza ojca wyrwał się syn.
– Cyril, tyle razy ci mówiłam... – zrzędliwego głosu Helen nie dało się z niczym pomylić. Kobiety niestety zawsze i wszędzie są takie same.
– Wujku, co to jest? Ojej!
– No nie... – żachnęła się pani domu.
– Pięknie wyglądasz, moja droga – wpadł jej w słowo Gary, i nie był to tylko czczy komplement. Czarna sukienka na ramiączkach i półdługie blond włosy dodawały uroku delikatnym rysom twarzy, a gustowna i skromna diamentowa kolia podkreślała blask oczu.
– Znów podlizujesz się mojej żonie.
– Taką mam słabość.
Komplement odniósł średni skutek. Jego dawna pracownica na ogół wyglądała olśniewająco. Niemniej dobroczynne skutki separacji od waszyngtońskiego zaduchu były widoczne i w jej przypadku. Brak konieczności użerania się z upierdliwymi szefami i/lub współpracownikami idiotami – i proszę!
– Mamo, zgódź się.
– Jeszcze o tym porozmawiamy.
Tak, to akurat Gary przerabiał wielokrotnie. Porozmawiamy w przyszłości, w domyśle „po moim trupie”. Szczeniak jakby nie wyczuł sytuacji, bo bez skrępowania wysikał się na wycieraczkę i pobiegł za chłopcem na tyły domu.
– Masz doskonały gust – zauważył pan domu. – Chodź, są już wszyscy.
– Jeżeli chodzi o psa, to można go jeszcze zwrócić.
– Jak na razie, ja tu jeszcze rządzę – oznajmił Cyril Lomax senior, spoglądając na nadąsaną żonę.
– Akurat – Gary nie był pewny, kto to powiedział. Może nikt?
Główne przyjęcie odbywało się w salonie i w rozległym ogrodzie. Dwupiętrowa posiadłość nie kłuła w oczy bogactwem, ale też i nie odstawała od pewnego minimum przynależnego waszyngtońskiej socjecie.
– Znasz chyba wszystkich?
– A powinienem?
– Ktoś z twoimi ambicjami… Z wodą czy bez? Szampana nie proponuję.
– Słusznie. Bez, ale z lodem.
W większości w przyjęciu uczestniczyli wspólni znajomi, więc obyło się bez przydługich prezentacji i serii grzecznościowych zwrotów. Wyjątek stanowili goście Helen, ale ci byli nieliczni i bez większego znaczenia.
– Jak skończyło się spotkanie w sprawie finansowania naszych instalacji wojskowych w Europie? – zagadnął Gary’ego Lomax, podsuwając mu szklankę z grzechoczącymi kostkami lodu.
– Część baz na pewno zostanie zamknięta – Gary podrapał się po czole. – Największe zostaną, ale powoli będziemy ograniczać także i to.
– Nie jest dobrze.
– Wiesz, że nie ma pieniędzy. Wszyscy bezradnie rozkładają ręce, ale nikt nie chce utracić tego, co już ma. Znasz ich rozumowanie: nie wybudujemy kolejnego lotniskowca czy łodzi podwodnej typu Virginia? Nie szkodzi, mamy tego tyle...
– …że na razie powinno wystarczyć – dokończył za niego Cyril. – A później się zobaczy...
– Ciągle o polityce?
– Pamiętasz Eda Gordona? – Lomax wskazał podchodzącego do nich mężczyznę.
– Jasne – Gary za cholerę nie przypominał sobie żadnego Eda Gordona, ale grzecznie podał rękę zażywnemu pięćdziesięciolatkowi robiącemu za imprezowego wesołka.
– Słyszeliście najnowszą plotkę?
– Nie.
– Podobno Marta Cossak awansowała na szefową działów udostępniania w Bibliotece Kongresowej. Wcześniej pracowała u McDonalds’a. Słyszeliście o tym?
– Niezła nobilitacja.
– Tyle, że umysłowo pozostała przy hamburgerach. To wypacza umysł na całe życie. Może powinna wrócić tam, skąd przyszła?
– I ja tak myślę.
Gordon stuknął się z nimi szklanką i pożeglował w swoją stronę.
– Kto to jest?
– Były pracownik wydziału kultury burmistrza. Ma z tą babą na pieńku – Lomax wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że z całą sytuacją ma niewiele wspólnego.
– Jeszcze jeden taki delikwent i wychodzę – zagroził Craig.
– Akurat w to uwierzę.
Goście w ogrodzie na tyłach domu jak zwykle w takich sytuacjach podzielili się na niewielkie grupki bez żadnego konkretnego schematu.
– Brakuje tylko kwartetu smyczkowego – zauważył prezydencki doradca.
– Helen chciała... – kwaśno zaczął Cyril.
– A ty nie. Brawo. Jestem pełen uznania. Wyciągnięto w stosunku do twojej osoby jakieś konsekwencje?
– Zobaczymy.
Stanęli tuż przy oszklonych szerokich drzwiach. Obserwując zebranych, wolno sączyli alkohol.
– Przynajmniej u ciebie nie muszę się na nic silić – swobodna atmosfera bardzo odpowiadała Gary’emu. – U Hillary Clinton mało mnie nie wypatroszyli.
– Sam się o to prosiłeś – zaśmiał się Cyril.
Dźwięczny śmiech stojącej nieopodal kobiety zwrócił uwagę Craiga. Co prawda stała do niego odwrócona tyłem, ale i z tej perspektywy wyglądała nad wyraz kusząco.
– Tylko nie zaczynaj, to przyjaciółka mojej żony.
– Wystarczy, że mnie przedstawisz – Gary przełknął ślinę.
– Sam tego chciałeś.
Helen, jej koleżanka i trzej mężczyźni stali niedaleko. Rzut oka upewnił Garey’go, że nie powinni stanowić dla niego konkurencji. Jeden niski i niepozorny, z czołem przesuniętym na potylicę, sprawiał wrażenie onieśmielonego. Dobrze mu tak. Już Agatha Christie powiedziała: „Największym problemem małych, zakompleksionych mężczyzn są piękne, rzucające się w oczy kobiety”. Drugi – młody i przystojny – miał wzrok nieskalany głębszą myślą, za to ciało godne Adonisa. W innych okolicznościach może, ale nie dziś. Trzeci szybko mrugał oczami, jakby uroda kobiety porażała jego receptory wzrokowe, a słowa uwięzły w gardle.
– Helen, Gary nie zna jeszcze Ashley – rozpoczął nieco znużony Cyril. Nieraz widział, jakie wrażenie na mężczyznach robiła przyjaciółka żony. To było zabawne, jak wielkim biznesmenom i wygadanym politykom zaczynają plątać się języki. Nie sądził, by akurat Craig był na to odporny. No, cóż. Zobaczymy...
– Austin. Ashley Austin.
Wzrok urzekającej brunetki spoczął w końcu na Garym.
– Czy pani też jest rozważna i romantyczna? – spytał, kiedy w końcu uścisnął smukłą dłoń, przez cały czas wpatrując się w szare oczy.
Miał do czynienia z wieloma kobietami, ale ta... Tak zdezorientowany nie czuł się od dawna.
– Raczej tylko rozważna – Helen pośpieszyła z pomocą koleżance, kiedy Craig zbyt długo przytrzymał wyciągniętą dłoń – Ashley twardo stoi na ziemi.
– O tak. Zdecydowanie – teraz z kolei zareagował Cyril, widząc zakłopotanie szefa. – Gary jest prezydenckim doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego.
– Słyszałam o tym.
– Naprawdę? – zainteresowany upił łyk ze szklanki.
– W końcu jest pan znaną osobą.
– Mam też wielu wrogów, ale pani do nich nie należy?
– Ależ skąd – rozbawiona Ashley przesunęła wzrok na Cyrila. Gary w końcu wyrwał się spod magnetycznego spojrzenia i mógł dokładnie zlustrować jej sylwetkę.
Wzrostem dorównywała Craigowi. Nawet go lekko przerastała. Mogła mieć jakieś 175 centymetrów. Ciemne, trochę kręcone włosy zdawały się połyskiwać. Szafirowa, prosta sukienka podobna do tej, jaką nosiła Helen, kryła idealną figurę. Strumień myśli przemknął przez jego świadomość w dzikim szale.
Perłowy naszyjnik na szyi nie pozwalał oderwać wzroku od... uff. Bliżej przyjrzał się palcom zaciśniętym na kieliszku z winem rubinowego koloru. Wśród prostych i raczej przeciętnie drogich pierścionków nie dostrzegł obrączki, a co najważniejsze, była młodsza o dobre trzydzieści lat.
– Pana praca musi być taka ekscytująca. Helen często wspominała o tych wszystkich kryzysach.
– Czasami bywa ciężko – lekkie skrzywienie ust uświadomiło Gary’emu, że Ashley z niego kpi. – Ładnie to tak, naigrywać się ze starszego pana?
– Nie miałam na myśli nic złego.
– Nie pozostaje mi nic innego, jak uwierzyć na słowo. W ramach przeprosin proszę przyjąć moje zaproszenie na kolację.
– Kto kogo ma przeprosić?
– Czy to takie istotne? – z każdą następną chwilą Ashley robiła na nim coraz większe wrażenie. – Podobno przy bliższym poznaniu bardzo zyskuję.
– No, nie wiem – dziewczyna delikatnie rozchyliła usta.
– Proszę – zabrzmiało to nad wyraz żałośnie jak na kogoś o jego pozycji.
– Po raz pierwszy, od kiedy się znamy, widzę, że na czymś ci bardzo zależy – Cyril dopił drinka i rozejrzał się za następnym.
– I mówi to mój doradca – w westchnieniu Craiga było tyle teatralnego patosu, że wszyscy się roześmieli. – Zresztą, musisz przyznać, że ktoś taki jak panna Austin jest jedyny w swoim rodzaju. Oczywiście, nie licząc pani domu – dodał pośpiesznie, łagodząc niezręczność.
– Masz rację, ale Ashley to nie Catherine Ashton, którą, jak pamiętam, owinąłeś sobie wokół palca.
– To była polityczna konieczność, nie pamiętasz? – na wspomnienie brzydkiej i niezbyt rozgarniętej szefowej unijnej dyplomacji aż się wzdrygnął. Jej wyszczerzone zęby, fryzura przypominająca miotłę i niemodne ubrania budziły w nim jedynie politowanie.
– A jakże, pamiętam. Zwłaszcza bal po wstępnych rozmowach.
– To nie był bal, tylko raut – Gary obrzucił Cyrila lodowatym spojrzeniem.
– Szanowna pani Ashton omdlewała w twoich ramionach podczas tanga, ale to zdaje się nie była ta impreza, tylko późniejsza. Tak dobrze nie bawiłem się nigdy.
– To przeciwnie niż ja – odparł Craig.
– Gdyby tam znalazł się choć jeden fotoreporter, wasza sesja zrobiłaby furorę.
– Będę musiała bliżej przyjrzeć się twoim wyjazdom – Helen spojrzała na męża z zaciekawieniem połączonym z irytacją.
– Tak, tak, moja droga, nie zawsze mogę mieć na niego oko – dodał prezydencki doradca, uszczęśliwiony, że rozmowa chociaż odrobinę zboczyła z niewygodnego dla niego tematu.
– Jednak się nie myliłam – spojrzenie Ashton znów spoczęło na Garym.
– Owszem. Nie ma co ukrywać, po każdym kryzysie jesteśmy nieco sfrustrowani i musimy odreagować stres – głębia jej oczu pociągała Craiga nad wyraz mocno.
– Nie wierz im ani trochę. Łżą jak z nut – Helen szturchnęła przyjaciółkę łokciem. – Siedzą godzinami nad dzbankiem kawy i deliberują o pierdołach.
– Hola, zaraz wyjawisz wszystkie nasz tajemnice!
– Nie będzie tego dużo.
Gary Craig przysunął się jak tylko mógł najbliżej Ashley. Prawie dotykał jej ramienia. Dyskretny zapach perfum owiał go jak tropikalny monsun. Ostatni raz czuł się tak w college’u na balu absolwentów przy... Jak jej było? Jacqueline, Eveline? Nieistotne.
– Co będzie z moją propozycją?
– Bardzo bym chciała, ale...
Cholera zawsze jest jakieś „ale”, a to zazdrosny kochanek, a to brak odpowiedniej kiecki.
– Budzę aż taką niechęć?
– Nie o to chodzi – Ashley się roześmiała. – Po prostu wyjeżdżam.
– Jeżeli to wakacje, możemy przełożyć kolację.
– Gary, nie wiesz jeszcze jednego – w słowach Helen czaiła się złośliwa satysfakcja. – Ashley pracuje w Departamencie Handlu i zna więcej tajemnic od was obu.
Coś takiego. Czyżby stary Locke miał taki długi język?
– Helen przesadza. Jestem skromnym urzędnikiem w sekcji planowania.
– Nie takim znowu skromnym, skoro zabierają cię do Izraela – zauważyła Helen.
Gary na moment osłupiał.
– Naprawdę? Skoro tak, to negocjacje nie powinny trwać długo.
Ashley uśmiechnęła się.
– Na kiedy zaplanowano wylot? – zapytał jeszcze.
– Pojutrze rano.
– Nie traćmy więc czasu – Craig podał Ashley ramię. – Jeżeli możesz – tu zwrócił się do Cyrila – puść coś bardziej tanecznego, bo od tego rzępolenia więdną uszy.
– Coś mi się zdaje, że będziecie jedyną parą.
– Nie szkodzi. Zrób to, o co prosiłem.
Jeżeli tylko chciał, potrafił być czarujący, a teraz bardzo chciał. Zależało mu jak nigdy dotąd. Przy pierwszych dźwiękach Moon River wziął Ashley w ramiona. Co prawda, taniec to zdecydowanie nie jego hobby, ale cóż, nie takim wyzwaniom musiał stawiać czoła.
– Nie sądziłem, że spotkam kogoś o tak wielu talentach.
– Dziękuję za komplement, ale chyba na niego nie zasłużyłam.
– Ależ tak, jak najbardziej – posłał dziewczynie jeden ze swoich zniewalających uśmiechów, który zwykł działać bez pudła. Przynajmniej do tej pory. – Chociaż muszę przyznać, że bardzo jest mi przykro.
Po raz pierwszy dostrzegł zaskoczenie w oczach Ashley.
– A jaki jest tego powód?
– Spotykamy się dopiero teraz! Czy to nie ironia losu?
– Może... – odpowiedziała ostrożnie, niepewna, do czego zmierza Craig.
– Jakoś do tej pory Helen i Cyril nie zdradzali się ze znajomością kogoś tak uroczego.
– Och... o to chodzi.
– Gdybym tylko wiedział wcześniej…
– To co?
– Zaproponowałbym pani pracę w moim biurze...
– To chyba nie byłoby zbyt rozsądne.
– A tak, to co najlepsze, dostało się Lockowi.
– Nie przesadzajmy.
– Tak właśnie myślę.
– Jeden doradca taki jak Cyril w prezydenckich biurach w zupełności wystarczy.
– No, nie wiem.
– Tak jest najlepiej.
– Jak długo potrwa ta wizyta w Izraelu?
– Co najmniej tydzień. Nie wykluczam, że trochę dłużej.
– Aż tyle! Ale po powrocie na pewno się zobaczymy?
– Przyszłość jest nieodgadniona.
Taka odpowiedź zupełnie nie pasowała do tego, co planował. Jego analityczny umysł na bieżąco tworzył scenariusze, dostosowując je do okoliczności. Tak długa nieobecność Ashley znacznie komplikowała całą sprawę. W dodatku i tak na nic nie miał tu wpływu, co drażniło go jeszcze bardziej. Niech diabli wezmą ten cały Izrael i jego zakichanych sąsiadów. Od prawie siedemdziesięciu lat są z nimi wyłącznie kłopoty.
JEROZOLIMA – IZRAEL | 19 lipca
Zaplecze piekarni przy ulicy Straussa nie różniło się niczym od tych, które spotykało się w niektórych krajach europejskich. Na ciasnym, wybrukowanym podwórku nie mieściło się wiele, więc stara, wysłużona ciężarówka Renault zajmowała większość miejsca.
Pięćdziesięciokilogramowe worki z mąką przenosiło z samochodu do piwnicy dwóch ludzi – sam szef całego interesu, barczysty Samuel Goltz oraz jego pomocnik, chuderlawy i przygarbiony Pinkus Finkelstein. O ile dla tego pierwszego ciężar worka nie stanowił większego problemu, o tyle dla Pinkusa była to niewysłowiona męka. Co chwila przystawał, by złapać oddech i wyprostować plecy. Biały pył przyklejał się do jego ubrania i przydługich czarnych włosów, osiadał na wystającym nosie jak puder, co upodabniało jego twarz do teatralnej maski.
Honor nie pozwalał na przerwę, więc z determinacją starał się dorównać swojemu pryncypałowi. Zacisnąwszy z wysiłku krzywe zęby, co chwila mamrotał ciche przekleństwa.
– Przestań. Myślisz, że nie słyszę? – Goltz, podobnie jak pomocnik przysypany mącznym pyłem, nie miał ochoty wysłuchiwać złorzeczeń Finkelsteina. – Odpocznij. Zresztą, i tak już kończymy.
Samuel Goltz, jak przystało na sumiennego szefa, lubił wszystkiego dopilnować sam, od starannie ułożonych worków w piwnicach piekarni po ostateczny produkt, jakim były koszerne wypieki. Biznes, chociaż niewielki, ze względu na postać właściciela cieszył się zasłużoną renomą. Jemu to wystarczało. Zatrudniał tylko trzy osoby, często osobiście zastępując sprzedawczynię czy drugiego piekarza. Właściwie do pomocy wystarczyłyby mu dwie: stary Jozjasz i Estera.
Bez Finkelsteina mógł obyć się doskonale, ale czego nie robi się dla rodziny. Dalekiego krewnego żony przyjął pięć lat temu i jakoś do tej pory nie potrafił się od niego uwolnić. Pinkus nie za bardzo nadawał się do fizycznej pracy, a za inną nawet się nie rozglądał. Miał dwadzieścia osiem lat, a żył jak nastolatek nie przyjmujący do wiadomości upływającego czasu. Nieco powolny, by nie rzec ślamazarny, związał się z Goltzem na dobre i złe. Na szczęście miał też lepsze strony. Lata wspólnego życia zaowocowały przemianą chłopaka – od zainteresowania własnym dziedzictwem do pełnego uczestnictwa w grupie Dzieci Izraela skupionej przy Lowie Altschulerze. Samuel z niezmąconym spokojem i pewnością siebie obserwował, jak młody Pinkus z aroganckiego Izraelczyka powoli stawał się żydowskim ortodoksem w pełni świadomym własnej wartości.
Kilka ostatnich tur zrobił już sam. Kierowca, do tej pory pomagający im zarzucać worki na plecy, przyjął zapłatę i odjechał, pozostawiając smród spalin po starym renault.
Dla pewności jeszcze raz przeliczył dostarczony towar. Sto pięćdziesiąt worków w pryzmach po dziesięć zajmowało sporą przestrzeń niewielkiego magazynu. Ostatni raz rzucił okiem na skończoną robotę i poszedł do umywalki na zapleczu. Z rozkoszą zanurzył głowę w strudze zimnej wody i opłukał twarz.
– Lowa pytał, czy już jesteś gotowy – rzekł do markotnego Pinkusa.
– Sam wielki Maximus. To coś nowego.
– Nie lubię, gdy tak o nim mówisz – w głosie Goltza zazgrzytał piach.
– Niesłusznie. Mnie przypomina Rusella Crowe’ a z tego filmu o Rzymianach.
– Powiedziałem Lowie, że nie ma problemu, ale zawsze mogę zmienić zdanie – Samuel pozostawał nieugięty.
– Zrozumiałem. Nie musisz powtarzać – Finkelstein podniósł obie dłonie do góry w geście poddania.
– Jeżeli coś takiego wyrwie ci się na spotkaniu, obiecuję, że zabiję cię osobiście.
W to akurat Pinkus mógł uwierzyć bez problemu. W złości Goltz bywał straszny. Nie zdarzało się to często. Przez ostatnie lata najwyżej kilkakrotnie zrobił użytek ze swojej siły. Raz spotkało to Palestyńczyka nieopatrznie wygłaszającego głośno własne poglądy podczas trwania drugiej intifady. Z kolei podczas obrony żydowskiego osiedla, które musieli opuścić, zadarł z Goltzem izraelski policjant, nie wiedząc, z kim ma do czynienia. Już sam widok funkcjonariusza izraelskiej policji pacyfikującego opór własnych współbraci, by zrobić miejsce dla Palestyńczyków, był dla Samuela obrazą. Dopiero gumowy pocisk powstrzymał rozjuszonego piekarza, przewróciwszy go na plecy. Czterej rośli przedstawiciele władz wynieśli bezwładne ciało ze środka kotłowaniny i cisnęli do przygotowanych na tę okazję więźniarek. Długo trwało, zanim Samuel wrócił do jakiej takiej formy. Rany na ciele nie bolały, ale te psychiczne pozostawiły trwały ślad.
– Na dziś jesteś wolny.
– Dzięki. I nie miej mi za złe tego, co powiedziałem.
– Do jutra.
Pinkus Finkelstein skinął głową. Po schodach wspiął się na zaplecze sklepu, skąd machnął do stojącej za ladą Estery i przez główne drzwi piekarni wyszedł na zacienioną ulicę. Resztki mącznego pyłu z wyblakłej czarnej koszulki starł dłonią. Na bardziej staranne ogarnięcie nie miał już czasu. Z kieszeni zielonych sportowych spodni wyciągnął telefon i kciukiem wystukał na nim numer. Rozmówca zgłosił się po pierwszym sygnale.
– Słucham – w słuchawce odezwał się nieco zmęczony męski głos.
– Będę za... – Pinkus zerknął na tani zegarek na przegubie – pół godziny.
– Przyjąłem.
Przeszedł przez jezdnię i wsiadł do autobusu linii numer 5 jadącego w kierunku centrum. Zerknął niespokojnie za siebie, lecz nie dostrzegł niczego niepokojącego. Mimo kilku miesięcy, w ciągu których pracował dla Szin Betu, izraelskiej służby bezpieczeństwa, wciąż nie potrafił przywyknąć do nowej dla niego sytuacji. Nigdy wcześniej nie sądził, że jest zdolny do czegoś takiego. Poza tym nie występował jako pełnowartościowy agent, już raczej jako szpicel. Wysiadł przy Centrum Konferencyjnym i ruszył wzdłuż Sarei Jisrael, by po chwili wejść do bramy starego bloku.
Mieszkanie na parterze przywitało Finkelsteina ciszą. Klucze do lokalu kontaktowego zawsze nosił przy sobie. To właśnie tutaj odbywał spotkania z oficerem prowadzącym, tutaj odbierał instrukcje i pieniądze za swoją służbę.
Agenci Szin Betu, fachowcy w policyjnej robocie, zwerbowali go bez trudu. Nawet nie musiał słuchać, jakie zagrożenie dla niepodległego państwa stanowią ludzie pokroju Lowy Altschulera. Ktoś taki jak on nawet wśród religijnych fanatyków wyróżniał się na niekorzyść. Pinkus, bezideowiec niemający w sobie ani krzty zainteresowania dla poczynań Altschulera ani tym bardziej działań służb bezpieczeństwa, jak każdy w jego wieku potrzebował akceptacji i pieniędzy. Trudno nawet powiedzieć, co przestawiało dlań większą wartość. Wieczny outsider, tyleż z wyboru, co z konieczności, łaknął i jednego, i drugiego. Na dodatek z początku wszystko wyglądało na dobrą zabawę. Nie wiedział niczego konkretnego, ale dzięki Samuelowi, członkowi wewnętrznego kręgu, nie był całkowicie izolowany. Do tak hermetycznej grupy jak Dzieci Izraela nie wchodziło się ot, tak. Każdego sprawdzano latami po wielokroć. Pinkus co do tego nie miał złudzeń. Został wyhaczony przez Szin Bet właśnie z tego powodu. Nawet pozostając w kręgu sympatyków, mógł trafić na coś interesującego. Uczestniczył bez entuzjazmu we wszystkich oficjalnych spotkaniach i dyskusjach. Spośród ponad sześćdziesięciu osób był chyba jedyną, która nie traktowała sprawy śmiertelnie poważnie. Rozmowy o historii, polityce i religii ciągnęły się dla niego bez końca. Dopiero kiedy zaczął otrzymywać za to odpowiednią gratyfikację, zwrócił większą uwagę na to, co mówi Altschuler i jego przyjaciele.
Niewiele starszy od Pinkusa oficer przyszedł chwilę później. O ile niechlujny wygląd Finkelsteina wynikał z jego światopoglądu, to prowadzący go funkcjonariusz służby bezpieczeństwa stanowił jego przeciwieństwo. Schludny, ogolony, zawodowiec w każdym calu.
Stosunek pomiędzy Pinkusem a jego prowadzącym ciężko byłoby nazwać przyjacielskim. Obaj zachowywali daleko posuniętą ostrożność.
– Maximus wrócił – rozpoczął Pinkus, wyłamując własne palce.
– To akurat wiemy.
Lowę Altschulera nazywano w slangu służb Maximusem chyba dla żartu. Trudno sobie wyobrazić tak bardzo różne od siebie osoby. Nieświadomie Finkelstein nieraz wyrwał się z tym określeniem w obecności Goltza. Rzymski generał, nawet fikcyjny, był dla Samuela tak samo wstrętny jak zupełnie realni współcześni przywódcy Hamasu czy Hezbollahu. Nie była to zresztą jedyna płaszczyzna, na której nie potrafili się zrozumieć.
Wzrok oficera Szin Betu spoczął na Pinkusie.
– Zaskocz mnie w końcu czymś oryginalnym.
– Mam wejść do wewnętrznego kręgu.
Zainteresowanie w spojrzeniu funkcjonariusza mile połechtało Finkelsteina.
– Kiedy?
– Nie wiem.
Uznanie zgasło jak płomień świecy…
– Wkrótce – dorzucił pośpiesznie.
... by już się nie pojawić.
– To dla nas szansa. Dla nas i dla ciebie.
– Nie zależy to wyłącznie ode mnie.
– Posłuchaj – oficer pochylił się do przodu. – To trwa zbyt długo. Wszelkie twoje informacje mają wartość... powiedzmy: taką sobie. Więcej w tym wodolejstwa niż faktów, a my – jak wiesz – potrzebujemy konkretów.
– Te zna tylko Lowa.
– I Samuel, i jeszcze paru.
– To co mam zrobić?
– Wykaż się. Pokaż, że ci zależy.
Naciski, nawet łagodne, były czymś nowym dla Finkelsteina. Wcześniej każdą informację, nawet jej strzęp, przyjmowali z zadowoleniem, nagradzając raz za razem.
Wzrok oficera stwardniał. Na dobrą sprawę taki robak budził w nim obrzydzenie. Typowy produkt naszych czasów. Bezideowy szczur mogący w końcu zrobić coś wartościowego i zmienić swoje bezsensowne życie. No, może nie zmienić, a raczej złożyć...