Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kraków, maj 2019 roku. Dzieci z trzeciej klasy podstawówki przygotowują się do pierwszej komunii, kiedy nad zalewem zostają znalezione zwłoki jednego z nich. Ślady świadczą o brutalnym zabójstwie – duszeniu i gwałcie.
Wkrótce dochodzi do kolejnych zaginięć i morderstw chłopców w innych częściach miasta. W tym czasie odbywa się też premiera filmu braci Sekielskich Tylko nie mów nikomu i odżywa historia Gumisia, pierwszego terrorysty III RP.
Policja musi rozstrzygnąć, czy to przypadkowy zbieg okoliczności, czy elementy perfidnej intrygi. I czy papierowa dziecięca zabawka „piekło-niebo” może stanowić klucz do rozwiązania zagadki?
Funkcjonariusze wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej mają równie dużo problemów ze śledztwem, co ze sobą. Nikomu nie można ufać i każdy może się znaleźć w kręgu podejrzanych.
Kryminał Pawła Fleszara Piekło-niebo trzyma w napięciu do samego końca, a wiele zdarzeń, rzeczy i ludzi nie jest takich, jakimi się wydają.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Opracowanie graficzne okładki: [email protected]
Ilustracja na okładce: Adobestock
Redaktor prowadząca: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Magdalena Mendys
Korekta: Monika Ulatowska
© 2023 by Paweł Fleszar
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-276-9372-3
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Klaudia śni śmierć. Spazmy i konwulsje.
Absolutną koncentrację na niedużej postaci. Usta otwarte do bezgłośnego krzyku, wyszczerzone zęby, wybałuszone oczy. Kolana unieruchamiające drobne ciało. Piski, stęknięcia i rzężenie. Smukłe, ale twarde dłonie, które ściskają i ciągną coraz mocniej, mocniej, mocniej.
Rączkę uderzającą bezsilnie, coraz krótszymi ruchami, w plastikową powierzchnię. Szum w uszach i bicie serca z podniecenia i emocji. Skurcze gardła, przez które nie przejdzie już oddech, jakiego coraz bardziej rozpaczliwie domagają się płuca. Zapach pierwszej majowej nocy, którego on już nie poczuje. Nogi wierzgające w agonii. Podmuch wiatru na dwóch twarzach: tężejącej i rozpalonej w ekscytacji.
Osuwającą się bez czucia sylwetkę. Siebie – pochylającą się nad nią.
Zalew Nowohucki był dla Mariana Stasiaka punktem stycznym do osi życia. Oś stanowiła aleja Solidarności, dawna Lenina, łącząca osiedle Szkolne, gdzie mieszkał, z hutą, w której przez czterdzieści pięć lat pracował jako suwnicowy. Zawsze wstawał za piętnaście piąta; golenie, śniadanie, jeden przystanek tramwajem, o piątej czterdzieści przechodził przez bramę, szatnia, a za pięć szósta krzątał się już na stanowisku. Od późnej wiosny do wczesnej jesieni zaczynał dzień kwadrans wcześniej i szedł na nogach, a jeśli nie dospał, zwłaszcza w lecie, gdy ostre słońce przebijało przez zasłony w oknie – dokładał do tego kilkanaście minut i obchodził zalew z trzech stron.
Na emeryturze ciągle budził się wcześnie. Nie będzie przecież leżał w łóżku niby jakiś wałkoń, więc wstawał niedługo po szóstej, a po odprawieniu łazienkowych powinności nie jadł, tylko wychodził na spacer. Zatoczywszy pełną pętlę wokół zbiornika wodnego, wracał na aleję, gdzie w starym, dobrym Społem kupował masło, mleko i twaróg, a w kiosku przy skrzyżowaniu z Orkana brał świeże bułki. Budził Emilię, przygotowywał śniadanie i razem jedli. W dzień wolny, jak dzisiaj, zaopatrzenie czekało już w mieszkaniu, ale nie zaniedbywał rytuału. Zakładając zmechacony polar i wiążąc adidasy, wspominał leniwie bizantyjski rozmach pochodów pierwszomajowych i galowe stroje nawet takich szeregowych jak on uczestników. Nie wiedział, że wróci do domu roztrzęsiony, żona długo nie zje śniadania, bo będzie go uspokajać i pomagać w zawiadamianiu policji, a on sam nie odzyska apetytu do wieczora.
Ominął zawodówkę, liceum i boisko. Przez parę lat towarzyszył mu na tej trasie kundelek z uszami gończego polskiego (Emilia nazwała go Kłapouchem), ale okazało się, że ma guza, i został uśpiony. Na następnego psa się nie zdecydowali. I tak za dużo było śmierci dookoła – co tydzień nie mógł się powstrzymać, żeby nie zacząć lektury „Głosu” od Kroniki pamięci, by sprawdzić, kto ze znajomych odszedł drogą wszystkich ludzi, a kto z nieznajomych był w podobnym wieku do niego.
Alejka oplatająca zalew była puściutka. Jak zwykle, z żalu nad marnotrawstwem, odwrócił wzrok, mijając ogrodzone pozostałości po drewnianej tężni, sfajczonej rok temu przez jakiegoś debila. W tygodniku pisali, że niedługo ma się zacząć odbudowa i rewitalizacja nabrzeża.
Wczoraj było ciepło, na noc pochłodniało, zeszła mgła. Pośród unoszących się nad powierzchnią kłębków waty ujrzał niebieski rower wodny w kształcie samochodu, z literkami MO, dryfujący powoli w stronę Małpiego Gaju. Prychnął. Nigdy nie lubił milicji, a od czasu akcji pod Arką Pana w latach osiemdziesiątych – wręcz nie znosił. Gdy jednak znalazł się na brzegu położonym nieco wyżej, mógł zajrzeć do środka samochodziku zbliżającego się do wyspy. Zobaczył niedużą figurkę, bezwładną, dziwnie wykręconą, leżącą na brzuchu, w poprzek siedzeń. Dziecko miało dresowe albo piżamowe spodnie ściągnięte do kolan i wypiętą pupę.
Artur Sulima wyskoczył z opla przed zielonym toi toiem, niedaleko Domu Rybaka, odkopnął dwie plastikowe skrzynki, którymi jakiś cwaniaczek zajął sobie miejsce parkingowe. Innego wolnego nie było na całym odcinku Bulwarowej wzdłuż zalewu. Zanim ponownie wysiadł z samochodu, sprawdził w lusterku wstecznym, czy nie zburzył się przedziałek, który wczoraj układał mu Hansio w Chłopcach z ferajny przy Dietla, jego ulubionym barber shopie. Trzymał się idealnie, podobnie jak i trapezowato przycięta broda.
Gość w białym kitlu wrzeszczał do niego z ośmiokątnej, otwartej z pięciu stron na placyk ze stolikami, drewnianej budki. Pokazał mu więc z daleka blachę.
– Ej, no coś pan, panie!? Taką szmatą to każdy se może machać! – wściekał się tamten. – To miejsce zarezerwowane dla naszego grilla.
Nie zareagował, ale już czuł, że to będzie dzień użerania się z hołotą. W alejce kłębili się ludzie w różnym wieku, niemal wpychając się nawzajem do wody. Na przeciwległym brzegu technicy krzątali się przy rowerze wodnym udającym milicyjne auto. Zasłonili się z trzech stron granatowymi ekranami, ale nie mogli ustawić ich na wodzie, więc zgromadzeni obserwatorzy z ekscytacją komentowali ich poczynania. Paru filmowało smartfonami, zauważył nawet dwie lornetki. Co to, kurwa, jest, reality show!? Naprawdę nikt nad tym nie panuje?!
Biało-czerwoną taśmę rozciągnięto już w najbliższym rogu zalewu; stojącego przy niej chłopaka z ósmego komisariatu na osiedlu Zgody poznał podczas grudniowej sprawy nożownika spod Teatru Ludowego.
– Dzień dobry, panie podkomisarzu. – Tamten też najwyraźniej go pamiętał.
– Był dobry. Weź jeszcze kogoś i odsuńcie trochę tych gapiów – rozkazał Sulima.
– Tak jest, spróbuję. – Wyprostował się posterunkowy. Jakże on miał na imię? – Ale co my im poradzimy, takiej grupy nie usuniemy stąd we dwójkę.
– Nie szkodzi, poprzestawiajcie ich trochę, pohandryczcie się z nimi. To im przynajmniej utrudni obserwację. Skąd tu tylu ludzi i to jeszcze z dziećmi?
– Miał być piknik na powitanie maja. Dla dzieciaków właśnie – odpowiedział posterunkowy. Damian. Miał na imię Damian. – Organizator już przychodził się awanturować, ale nasz komendant go usadził. Powiadomił, że będą mogli zacząć dopiero, kiedy zakończymy czynności, może nawet po południu. Ale ludziom tego nie przetłumaczysz. Atrakcję mają.
– Dobra, Damian. To ją przynajmniej trochę popsuj. – Klepnął w ramię chłopaka, który wyraźnie się ucieszył, że oficer śledczy z wojewódzkiej pamięta jego imię. Takie nic nieznaczące gesty budują sympatię, która później może się przydać.
Ruszył wzdłuż placu zabaw z napisem na płocie „Park linowy NH” i przesłaniającą wszystko, olbrzymią, zielono-wiśniowo-żółtą konstrukcją nadmuchiwanej zjeżdżalni. Ustrojona balonikami scena potwierdziła informacje Damiana o pikniku.
– Cześć. Siema – przywitali się aspirant Tomasz Gomułka i starszy aspirant Andrzej Markowski. Jeśli dostanie od starego tę sprawę, będą stanowili jego tradycyjny zespół. Wśród idiotów i leni wypełniających komendę oni byli w miarę rozgarnięci i posłuszni. Warto było utrzymywać z nimi półoficjalne relacje.
– Mamy zamordowanego chłopca. – Andrzej, nazywany Lewym, bo był mańkutem, wskazał przykryty nieprzezroczystą folią kształt rozciągnięty w poprzek roweru wodnego.
– Pokażcie. – Podkomisarz ukucnął na brzegu, nad ciałem, które odsłonił dla niego jeden z techników. Od burej dresówki chłopca odcinały się jasno pośladki. – Patolog już był? Można go przewrócić?
– Tak, Obolewicz był, teraz czeka na ciało przy Grzegórzeckiej – odparł Lewy. – Spieszył się, bo miał tam coś do zrobienia. Technicy też już zdjęli z niego próbki.
Artur ostrożnie obrócił ciało. Obrzmiała twarz, wpółprzymknięte prawe oko, grymas wykrzywiający kąciki ust. Długawe, niestrzyżone włosy spadające na brwi i przyklejone do policzka. Na szyi wyraźne czerwone pręgi. Chłopiec był w wieku szkolnym, ale nie miał więcej niż dziesięć lat.
– Przykryjcie go i niech zabierają – zadysponował Sulima, omijając wzrokiem obnażone podbrzusze dzieciaka. – Co powiedział patolog?
– Że uduszony. A dalej to, co zawsze, że nie może dokładnie stwierdzić, ale plamy opadowe, stężenie pośmiertne wskazują, że od zgonu minęło sześć–dziewięć godzin. Czyli między północą a trzecią nad ranem. Więcej powie po dokładniejszych badaniach i tak dalej.
– Technicy? – Sulima pokazał ekipę, która akurat pakowała się do samochodu. Wcześniej ozięble skinęli mu na powitanie. Z tymi patafianami nie dało się żyć w zgodzie.
– Też mają przygotować raport, ale już wiadomo, że chuja z tego będzie – westchnął Gomułka. – W rowerze jest mnóstwo śladów, bo od świąt był w użyciu, a od weekendu nie padało, za to naciągnęło trochę wody przez nietrzymające uszczelki przy pedałach.
Rzeczywiście, na dnie stała kałuża brudnawej cieczy, na której unosiły się opakowania po słodyczach, jakaś kolorowa kartka, dwa wąskie paski, chyba bilety.
– Czy te rowery nie były wypożyczane? Po drodze minąłem przy brzegu jeszcze dwa, też samochodziki. A skoro tak, to powinny być przymocowane – zastanawiał się na głos Sulima.
– Ten też chyba był, cienkim łańcuchem zamkniętym na kłódkę. Ale łańcuch i kłódka leżą przy pomoście, kłódka otwarta – opowiadał Lewy. – Albo miał klucz, albo wytrych.
– Albo tuman, który opiekuje się rowerami, zapomniał zamknąć – uszczypliwie stwierdził podkomisarz. – Trzeba go znaleźć, przepytać. Może ktoś zwrócił jego uwagę. Morderca mógł być tu w przeszłości, zdjął odcisk klucza i sobie dorobił.
– No tak – pokiwał głową Lewy. – W rogu, gdzie jest stanowisko tych rowerów, akurat nie świeci latarnia, już sprawdziliśmy. Stłuczona. Może to sprawca ją zepsuł. Ten skurwiel miał wszystko zaplanowane i przygotowane. Wiedział, że nigdzie dookoła nie ma kamer.
– To akurat każdy wie. – Artur popatrzył na niego z politowaniem. – W mediach było o tym głośno, już kiedy zjarała się tężnia. I co pewien czas pokazują się nowe artykuły, że dzielnica boksuje się z magistratem o założenie monitoringu.
Podkomisarz Sulima stał na mostku nad Dłubnią; w zagajniku, który oddzielał zalew od osiedla domków i willi ulokowanych przy Wańkowicza, w pobliżu dworku Matejki w Krzesławicach i tego zabytkowego drewnianego kościoła. To był jeden z problemów – zalew ze wszystkich stron przesłaniały zarośla, więc z otaczających go mieszkań i skupisk ludzkich, w środku nocy, raczej nikt nie mógł niczego zauważyć. A jednocześnie istniało sporo miejsc, gdzie ten bydlak mógł oporządzić dzieciaka. Pod kątem prostym do tego minilasku i Dłubni ciągnęła się aleja Solidarności, a za nią ogródki działkowe. Dopiero dalej i po skosie zaczynały się stare bloki osiedla Stalowego. Podobnie za Bulwarową: dwie szkoły i boisko z szatniami – opustoszałe nocą, pełne zakamarków – odgradzały od zalewu bloki osiedla Szkolnego. Krótszy bok za parkiem linowym zamykały nieczynne jeszcze baseny Krakowianki czy tej, jak jej tam teraz, Wandzianki. Za nią był jeszcze hotel – najbliższy budynek z funkcjonującą kamerą monitoringu, jednak na nagraniach nie zobaczyli nic podejrzanego. W ogóle niemal niczego tam nie było, poza dwoma samochodami z imprezującymi nastolatkami i kilkoma hotelowymi gośćmi, którzy ściągnęli do Krakowa na majówkę. Jedna para wybrała się na noc do dwóch klubów przy Szewskiej, wrócili taksówką o piątej nad ranem. Artek właśnie niedawno obudził ich i przepytał, Lewy znalazł w śródmieściu widocznego na nagraniu złotówkarza, ale żadne z nich nie dostrzegło niczego niepokojącego.
Robiło się coraz cieplej, w nosie wierciły mu nierozpoznane zapachy albo i pyłki roślin. Wszędzie pełno drzew, na nich liści, co wszystko zasłaniają, krzaków. Zielona Nowa Huta, kurwa mać!
I jak na ironię, słyszał dźwięki muzyki i rosnący nad zalewem gwar rozpoczynanego z opóźnieniem pikniku. Od Wielkanocy, zwłaszcza w weekendy, przewijały się tu zawsze za dnia gromady ludzi zostawiających pierdyliard śladów, więc oni nie mieli czego szukać na alejkach, ławkach i trawnikach.
Czekał na retuszowane przez technika na komendzie zdjęcie tego dzieciaka, które po wydrukowaniu w paru egzemplarzach miał przywieźć Bartek. Przejdą się z Lewym po mieszkaniach najbliższych bloków, on weźmie na siebie domy za zagajnikiem. Lepiej nie zostawiać tego niepociumanym krawężnikom z ósmego komisariatu.
Szymański, który był prokuratorem dyżurującym, przyjechał z opóźnieniem, pokiwał zafrasowany głową, zlecił im śledztwo, stwierdził, że poprowadzi sprawę, zwołał zebranie na osiemnastą i się zwinął. Pewnie ma zaplanowaną wycieczkę z dziećmi albo co najmniej rodzinny obiad.
Przejrzał neta na smartfonie. Sprawa zamordowanego dzieciaka nad Zalewem Nowohuckim żyła już od paru godzin, serwisy opublikowały informacje z zastrzeżeniami rzecznika komendy, że morderstwo nie zostało jeszcze potwierdzone. W mediach społecznościowych musiały się pojawiać prywatne zdjęcia i filmiki, bo parę portali wrzuciło próbki.
To sprawa, na którą czekał, która może dać mu sławę. Chuj ze sławą. Najważniejsze, że dzięki niej pokaże, na co go stać. To dobrze, że jest taka trudna, jest do niej przygotowany lepiej niż matoły, z którymi ma styczność na komendzie. Nie ma możliwości, żeby jej nie rozwiązał.
Mucha przedtem brzęczała na szybie, ale teraz ośmieliła się ich bezruchem i łaziła po stole konferencyjnym. Ani naczelnikowi wydziału kryminalnego komendy wojewódzkiej, Sławomirowi Mani, ani prokuratorowi Łukaszowi Szymańskiemu nie wypadało się poderwać i zabić owada.
Nie ma zresztą odpowiedniego sprzętu, żadnej gazety w polu widzenia, pomyślał ten drugi. No, on mógłby ewentualnie zdjąć klapek z nogi, bo podinspektor nawet do tego nie jest przygotowany – ubrał się formalnie i do długich spodni założył półbuty. Czekali na Sulimę i jego współpracowników, którzy spóźniali się trochę, bo przytrzymał ich wciąż powstający wstępny raport z sekcji.
– Słuchaj, Sławek, to może być syfiasta sprawa. Sulima sobie poradzi? – zagadnął Manię.
– Uważam, że akurat do niej świetnie się nadaje, bo jest zdolny, bardzo skrupulatny, uparty – odparł podinspektor.
– Tutaj może być potrzebna współpraca różnych jednostek, a on nie jest zbyt lubiany, ludzie uważają go za buca.
– Bo on uważa ich za niedorozwiniętych umysłowo i to czują – westchnął Mania. – Nie mamy na tyle dużo kandydatów zdatnych do tej pracy, żeby dobierać ich charakterologicznie. W ogóle nie da się grymasić; masz przykład Witka Nawrockiego, którego trzeba było znowu wziąć do służby. Artek jest chorobliwie ambitny, ale ma wyniki, po trochu właśnie dzięki temu. Nikt nie odmówi mu pomocy w sytuacji, kiedy szukamy zabójcy dziecka. Zresztą po to tu przyszedłem, żeby wiedział, że będzie miał moje wsparcie.
– Byłbym jednak spokojniejszy, gdyby właśnie Nawrocki się tym zajął – obstawał przy swoim prokurator.
– Nie będę go ściągał z urlopu, nie wiem, gdzie się podziewa.
Szymański przypuszczał, że Wit siedzi w Krakowie i w komendzie wojewódzkiej są tego świadomi, ale nie chciał zarzucać policjantowi kłamstwa.
– Gdybym odsunął teraz Sulimę, być może straciłbym go – kontynuował podinspektor. – A Nawrocki wróci po niedzieli do roboty i w razie konieczności zawsze może dołączyć do śledztwa.
– Ślady na szyi i karku wskazują, że chłopiec został uduszony garotą, którą morderca zarzucił od tyłu. O duszeniu świadczy również krwotok punkcikowaty, powstający w naczyniach krwionośnych wokół oczu. – Podkomisarz Sulima referował wstępny protokół patologa. Prokurator przyglądał się jego wymuskanej fryzurze, brodzie, opaleniźnie widocznej na odsłoniętych częściach twarzy. Tamten musiał się przebrać w ciągu dnia, bo rano występował w skórzanej kurtce, a teraz miał luźną koszulę, zmienił też podkoszulek. Było tak ciepło, że wystarczyłby T-shirt, ale pod koszulą ukrywał kaburę z pistoletem. To typ człowieka, który zawsze musi mieć przy sobie broń, pomyślał Szymański.
– Siła była dość duża, stwierdzono naruszenie kości gnykowej, chroniącej grdykę. Moim zdaniem jednak morderca nie użył drutu, struny fortepianowej, nic w tym rodzaju, bo poderżnąłby gardło – kontynuował obiekt jego obserwacji. – Nie była to także lina, ślad na szyi jest zbyt cienki. Z krwawymi podbiegnięciami, ale skóra nie została przecięta. To musiał być jakiś kabel, może telefoniczny lub taki, jakiego używają do montażu internetu…
– Koncentryk – wtrącił Andrzej, którego nazywali chyba Lewym. Otworzył usta, ale nie powiedział nic więcej, bo zdał sobie sprawę z niezadowolenia przełożonego.
– Właśnie – uciął podkomisarz. – Ale nic grubszego, w rodzaju sznura od żelazka czy kabla do lodówki.
– Ofiara stawiała opór, są ślady szarpaniny? – spytał prokurator.
– Żadnych.
– Chłopiec bez najmniejszych zastrzeżeń poszedł za zabójcą i spokojnie czekał, aż ten od tyłu zarzuci mu garotę? Trudno też przypuszczać, że go zaskoczył w środku nocy nad zalewem. Może to ktoś mu bliski?
– Niewykluczone, ale niech pan pozwoli mi skończyć. – Sulima popatrzył na Szymańskiego niechętnie. – Dzieciak miał we krwi zero i dwa promila alkoholu. Obolewicz, jak to on, unika konkretnych twierdzeń, ale sądzi, że przyjęta ilość była większa.
– Przede wszystkim nie wiadomo, jak zareagował na tę dawkę tak młody organizm – poparł go naczelnik, po raz pierwszy zabierając głos. – Dzieciak mógł być na rauszu, zupełnie bezwolny.
– Dokładnie. – Sulima kiwnął energicznie głową. – To wszystko jednak mały pikuś. Mamy pierdolonego zboczeńca, pedofila albo i nekrofila.
Szymański odniósł wrażenie, że w głosie tamtego zabrzmiała nutka triumfu. Miał swoją wymarzoną głośną sprawę. Podkomisarz zrobił pauzę, by informacja głęboko wniknęła w świadomość słuchaczy, po czym podjął:
– Są ślady penetracji analnej dokonanej już po śmierci chłopca!
– Jesteś pewny?!
– Obolewicz tak to ocenia: w odbycie znalazł znikome podbiegnięcia krwawe, więc w ciele nie było już krążenia. Zabójca zrobił to w prezerwatywie, na co wskazują pozostałości lubrykantu i substancji powlekających. Prawdopodobnie po to, by nie zostawić swojego DNA. Choć nie można wykluczyć kolejnej aberracji seksualnej – współżyje w gumce z trupem.
– Może bał się, czy nie złapie czegoś od dziecka – wtrącił Lewy. Szymański i Mania popatrzyli na niego z uznaniem, a Sulima z irytacją.
– A czy to nie mógł być wypadek: podduszał go, zaczynając stosunek, i go udusił? Albo chciał go poddusić na tyle, by pozbawić przytomności, żeby chłopak był zupełnie bezbronny, i niechcący udusił? – ośmielił się milczący dotychczas aspirant Gomułka.
– Słuszna uwaga. – Szymański nieco teatralnie wskazał na niego palcem, żeby podrażnić Sulimę. – To nie musi być nekrofil, choć na pewno jest ciężko zaburzony seksualnie. Pewnie normalnie mu nie staje, nawet do dziecka.
– Są jakieś ślady w tym rowerze wodnym, na nabrzeżu, świadkowie, a przede wszystkim: czy wiadomo coś o ofierze? – Naczelnik wydziału kryminalnego przywrócił podkomisarza do rozmowy.
– Niestety, nie mamy prawie nic. – Sulima wypchnął językiem od wewnątrz skórę pod dolną wargą. – Badania luminolem i lampą Wooda wykazały brak krwi i spermy w rowerze wodnym i na nabrzeżu, do którego był pierwotnie przymocowany, zanim zdryfował. Spośród okolicznych mieszkańców, z którymi rozmawialiśmy, nikt nic nie widział. Będziemy kontynuować rozpytanie, bo przez majówkę wielu ludzi nie ma teraz w domach, a mogli być jeszcze minionej nocy. Najgorsze jednak, a zarazem najdziwniejsze, że nikt nie zgłosił zaginięcia dzieciaka. Nie ma sygnału z żadnego komisariatu w województwie, nikt nie pytał o chłopca w żadnym z krakowskich szpitali. Powiadomią nas natychmiast, gdyby taka sytuacja się zdarzyła.
– To musi być syn żuli. Łaszki na sobie miał bardzo nędzne – mruknął Lewy.
– Ale nawet margines społeczny powinien się zorientować do wieczora, że nie ma dziecka w domu. Już się ściemnia. – Prokurator wskazał okno. – Jeśli do jutra nikt się nie zgłosi, damy informację do mediów. Zdjęcie, zamordowane dziecko, bez wchodzenia w szczegóły obrażeń. Prosimy o kontakt wszystkich, którzy rozpoznają chłopca albo przynajmniej widzieli cokolwiek podejrzanego w okolicach Zalewu Nowohuckiego w nocy z wtorku na środę. Zacznijcie też przeglądać przypadki gwałtów pedofilskich, które miały podobne cechy. OK?
Wszyscy skinęli głowami.
– Zastanawiam się jeszcze nad jednym – podjął Szymański. – Czy zwłoki pozostawione w samochodziku milicyjnym to nie jakiś sygnał dla nas, dla was. Prowokacja?
– Panie prokuratorze, to nie thriller psychologiczny w sobotniej TV. – Sulima odmierzył w głosie równe porcje ironii, sceptycyzmu, wyższości i kpiny. – Ten rower wodny był jednym z czterech, stał pierwszy. Możliwe, że morderca zrobił swoje na brzegu i wrzucił dziecko do samochodziku, po czym odciął mocowanie i popchnął, a ten dryfował po wodzie. Raczej nie zabił go w dużej odległości od zalewu, bo musiałby transportować bezwładne ciało. Mógł to jednak zrobić gdzieś w pobliżu, w krzakach, przy szkole, w tym opuszczonym budynku nad Dłubnią.
Szymański miał zamiar mu odpalić, ale naczelnik zgasił w zarodku ewentualną awanturę.
– Na tym skończmy i bierzmy się do roboty. Profiler będzie po niedzieli. Mamy majówkę… Pamiętajcie o jednym: niczego nie zakładamy. Tak jeśli chodzi o miejsce, jak i sposób morderstwa, a przede wszystkim sprawców. W niedzielę wieczorem para siedemnastolatków, która zwiała z ośrodka wychowawczego nad morzem, bez powodu zarąbała faceta siekierą. Piętnaście ciosów, potem na taczkach przewieźli zwłoki do rowu. U nas nad zalew też mogły zabłądzić zjeby owładnięte chorym pomysłem zabicia kogoś albo zwyczajnie naćpane, a potem dla zabawy zbezcześciły zwłoki. Musimy być otwarci na wszelkie motywy.
Od strony kopca Kościuszki, po którego zboczu spływał biało-czerwony pas, wiał mocny wiatr, więc ustawione na łące na baczność flagi głośno łopotały. Podekscytowana Izka, urobiona przez Marka, relacjonowała jej wczoraj, że ma ich być aż dziesięć tysięcy, a po południu każdy będzie mógł wziąć sobie jedną do domu. Znając swoją sześcioletnią córeczkę, Klaudia zastanawiała się, czy skończy się na jednej i jak bardzo zmieni się przez to wystrój ich mieszkania. Ale może mała zyska pierwszą porcję wiedzy o własnej tożsamości i odrobinę uczuć patriotycznych. Pewnie spacerują gdzieś tutaj, trzymając się za ręce, a Marek opowiada jej o królach i królowych mieszkających na Wawelu. Jak to on, cenzuruje historię, pomijając morderstwa, zemsty i zdrady, ale nie zwiedzie tym nieodrodnej córki swojej matki. Słuchając kiedyś o Wandzie, co nie chciała Niemca, Iza spytała, czy na pewno sama się utopiła, czy ktoś ją wepchnął do wody.
Klaudia rozglądała się za nimi, ale jeszcze się nie pojawili w pobliżu jej radiowozu, stojącego w alejce przytykającej do wierzchołka Błoń. Prawdopodobnie kręcą się między namiotami, w których prezentowane są broń i rękodzieło ludowe.
– Zauważyłaś, Kladzia, że najczęściej na czerwonym świetle przechodzą emeryci, starsi ludzie generalnie, a także bezrobotni lub bezdomni, menele, pijaczkowie – odezwał się Imbir, dotychczas w milczeniu żujący gumę, patrząc w kierunku przejścia dla pieszych przy Focha. – Oni mają najmniej czasu.
– Życie im stygnie.
– A jeszcze te pijaczki zwykle mocno utykają, bo już ktoś ich pierdyknął, ale niczego to ich nie nauczyło. Paczaj, jaka raszpla – ożywił się. – Wygląda, jakby była winna pięć zeta Mojżeszowi.
Przechodząca przed maską samochodu kobieta była sporo po siedemdziesiątce, ale w wytwornym kostiumie, starannym makijażu i kapeluszu nie przypominała babci.
– Co ty, przeszkadzają ci już nawet eleganckie starsze panie dzielnie walczące ze swoim wiekiem? – spytała Klaudia. Swojego partnera poznawała od dwóch miesięcy wciąż z nowej strony. Nierzadko negatywnej.
– Właśnie przez taką hadrę posunęli mnie z kryminalnej. Wyglądała podobnie, miała jeszcze płaszcz i parasol, bo było zimno i padało.
– Ale ty nic z nią nie… tego… no wiesz…? – Przyzwyczaiła się, że większość jego spraw prywatnych miała przynajmniej podtekst erotyczny.
– Pogięło cię?! Spotkałem ją w spożywczaku, takim z samoobsługą. Odpicowana pańcia brała gołą ręką bułki, macała, czy miękkie, i odkładała z powrotem do pojemnika. Widziałaś fleję? Ludzie to potem kupują i jedzą. Powiedziałem do niej: „Mam nadzieję, że bułki, które pani wybierze, dotykał wcześniej luj; tą samą ręką, którą trzymał niemytego od dawna fiuta, szczając za pawilonem”.
– I co ona na to? – Klaudia wbijała paznokcie w wyściółkę kierownicy, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
– Kolnęła mnie parasolem w brzuch. Metalową końcówką, cholernie zabolało. Złapałem odruchowo za ten parasol i pociągnąłem, żeby jej wyrwać, ale trzymała niespodziewanie mocno, więc poleciała do przodu na regał ze słodyczami. Przewróciła się, a z góry sypały się na nią czekolady, batoniki i różne takie.
Klaudia pochyliła głowę, wycierając chusteczką znaczek KIA, który właśnie opluła. Ramiona jej drżały.
– Śmiej się, śmiej – burknął z urazą Imbir. – Okazało się, że to pani mecenasowa, pan mecenas czterdzieści lat gra w brydża z profesorem prawa, a profesor był na UJ-ocie promotorem pracy magisterskiej wiceministra spraw wewnętrznych. Złożyła skargę i udupili mnie.
– Za coś takiego cię przenieśli?! Nie wystarczyłaby nagana? – zdziwiła się.
– Miałem już wcześniej nagrabione…
Przerwało mu radio.
– Jednostka G219, zgłoś – rozległ się chrypliwy alt dyżurnej.
– G219 zgłaszam. – Imbir pierwszy chwycił za głośnik.
– Jedźcie na Grodzką, nie mam kogo tam wysłać. Mamy zgłoszenie awantury w kościele ewangelicko-augsburskim.
– W kościele?! Księżulowi ktoś lutnął? Czy wręcz przeciwnie? – zarechotał Imbir.
– Zgłoszenie jest od kobiety, była zdenerwowana i nie wiem, czy dobrze ją zrozumiałam – podjęła dyżurna. – Jakiś mężczyzna uderzył turystę albo kilku turystów i chyba zamknął się sam w kościele. Nie jest uzbrojony. Raportujcie, czy nie będziecie potrzebowali wsparcia.
– Przyjąłem. – Imbir klepnął Klaudię wierzchem dłoni w ramię. – Zadupcamy na bombach. Dobrze, że coś zaczęło się dziać, bo tu można się zestarzeć w oczekiwaniu na akcję.
Wyrazami o źródłosłowie „dupcyć” był w stanie opisać większość czynności życiowych, nie tylko seksualnych, włącznie z jedzeniem („wdupcam”) i mówieniem od rzeczy („co ty dupcys?”). Włączając syrenę, przebijając się przez ruch w Alejach i przyspieszając na Piłsudskiego, Klaudia zastanawiała się, czy dostała takiego partnera i przydzielają jej tyle służb świątecznych i absurdalnych zadań dlatego, że jest nowa czy że ciągnie się za nią smród z Płocka. Wszystkiego i tak chyba nie wiedzą. Nawet tam nie wiedzieli.
Jutro msza na Wawelu, a potem pochód na plac Matejki. Mają być Szydło, Gowin, a ona znowu zabezpiecza z daleka, pilnuje porządku. Ale to i tak lepsze niż pierwsze miesiące po przenosinach do Krakowa, kiedy kisiła ogóra w zespole organizacji służby oddziału prewencji. Do jej obowiązków należało zapewnienie prawidłowego obiegu dokumentów, pomoc w prowadzeniu Kancelarii Tajnej oraz Składnicy Akt – same pasjonujące i odpowiedzialne zadania.
Podkomisarz Artur Sulima siedział przy biurku i wklepywał w laptopa raport ze sprawy, przygotowując dokumenty dla prokuratury. Magda Iwańska z Wydziału Prezydialnego docinała mu, że jest jedynym śledczym w Małopolsce, który lubi zajmować się papierologią. Pokpiwała i śmiała się ze wszystkich jego żartów, póki byli razem, bo odkąd złożył jej wymówienie, nie słyszała nawet, gdy mówił „cześć”. Na szczęście, zawinęła się z komendy na menedżera do prywatnej przychodni medycyny estetycznej czy stomatologicznej. A może stomatologii estetycznej?
Dawniej odpowiadał, że jest jednym z niewielu śledczych w województwie, którym język polski nie sprawia kłopotów. Za to nie zwierzał się jej (z zasady nie zwierzał się kobietom), że praca biurowa go uspokaja.
Dzisiaj też udało mu się na chwilę zapomnieć o frustracji. Przepytali resztę mieszkańców okolicznych bloków, ale nic to nie dało. Zadzwonił do nich ten Stasiak, który znalazł ciało. Kiedy Artur rozmawiał z nim wczoraj, nie dowiedział się niczego przydatnego, ale dzisiaj facet otrząsnął się z szoku i skojarzył, że nad Zalewem Nowohuckim często spotykał dwóch wędkarzy, łowiących od świtu. Wczoraj przed siódmą rano ich nie było, ale może siedzieli choć chwilę wcześniej. Obu znał z nazwiska i z osiedla. Dość szybko udało się namierzyć Waldemara Przybyłę ze Słonecznego i Bogdana Kordyla z Centrum D. Pierwszy jednak zalał mordkę we wtorkowy wieczór i w ogóle nie poszedł na ryby, a siedzący samotnie w mieszkaniu ojciec drugiego wyjaśnił im, że syn z żoną w środę rano wyjechał na majówkę i łowi nad Jeziorem Rożnowskim.
Mieli jeszcze dostać pełny raport z sekcji. A przede wszystkim nie mogli się doczekać na jakiekolwiek informacje o personaliach dzieciaka. Przed południem wciąż nikt się nie zgłosił, więc przygotowali notatkę, powiesili ją na policyjnych stronach internetowych i rozesłali do mediów. Włączył przeglądarkę. „Kurier Krakowski” i lajkidlakraka.pl opublikowały ją parę minut temu.
– Chłopak ma zrośnięte stare złamanie, zrosty kostne świadczące o biciu, blizny. – Podkomisarz, patrząc w ekran laptopa, referował Markowskiemu i Gomułce rozszerzony raport Obolewicza, który niedawno dostał mailem.
– Jakaś patologia – pokręcił głową Lewy. – Może zamordowali go ci sami, którzy wcześniej go bili. Rodzina lub opiekun. Może nawet przez przypadek.
– Albo morderca ich uprzedził – dorzucił Bartek.
– Aspirancie, to nic nie wnosi. – Sulima spojrzał na niego ostro. Miał mu jeszcze za złe wczorajsze popisy na zebraniu. – Tych śladów nie jest tak dużo, co oczywiście nie usprawiedliwia winnych, ale wskazuje, że dzieciak nie był regularnie katowany. Jeszcze ciekawszy jest skład treści żołądkowej. A przypominam, że miał alkohol we krwi. Tutaj dochodzą cukier, karmel amoniakalno-siarczynowy, kwas fosforowy, kofeina.
Andrzej patrzył na niego nierozumiejącym wzrokiem, a Bartek uśmiechnął się pytająco.
– Coca-cola?
Sulima pokiwał głową.
– Walił driny z colą? – Lewy wytrzeszczył oczy.
– Nie rżnij głupa większego, niż jesteś! – Podkomisarz zacisnął pięści. – Przecież jeśli morderca chciał go odurzyć, to nie dał mu czystej wódy czy łychy, ale właśnie alkohol zamaskowany colą, którą wszystkie dzieci lubią.
Zadzwonił telefon Gomułki.
– Tak? Tak. Dziękuję! A nazwisko? Ma pani adres? Proszę, zapamiętam. – Aspirant aż się wyprężył podczas rozmowy.
– Dostałem sygnał z Żeromskiego, zostawiłem im wczoraj namiar, gdy obdzwaniałem szpitale – opowiadał ożywiony po odłożeniu aparatu. – Przylazła tam jakaś zadżumiona baba i pytała, czy nie przywieziono do nich jej syna. Gdy recepcjonistka ją przycisnęła, a nie było łatwo, bo od flądry ponoć zionie jak z gorzelni, ta zeznała, że nie widziała chłopca od wtorkowego wieczora. Nazywa się Manuel Byrda, ma dziewięć lat.
– Zatrzymali ją? – spytał Sulima.
– Nie, ale tamta dziewczyna jest ogarnięta i wzięła adres. Osiedle Willowe. – Gdy wypowiadał te słowa, jego koledzy już zrywali się na nogi.
Do placu Wszystkich Świętych poszło całkiem szybko, lecz później musiała przepuścić eskortowaną przez radiowóz z Pędzichowa kolumnę rolkarzy, która startowała z Krupniczej, ale po zatoczeniu pętli po mieście teraz nadciągnęła z dołu Grodzkiej i na Rynku miała kończyć świętowanie. Poirytowany Piotrek lekko uderzał potężną pięścią w podsufitkę. Klaudia zerknęła na niego kątem oka. Niewiele brakowało mu do dwóch metrów, zwały mięśni na piersi, ramionach i udach drżały pod mundurem, ale miał też pokaźny kopczyk tłuszczu na brzuchu. Pierwszego dnia oddał jej prowadzenie samochodu, tłumacząc, że woli poświęcić się obserwacji, lecz rozumiała, że trudno mu było wygramolić to cielsko zza kierownicy.
– Czemu właściwie nazywają cię Imbir? – zagadnęła, żeby obniżyć nieco napięcie w kabinie. – Imię dobre dla kota, a włosy masz klasyczny blond.
– Ale futro na klacie i niżej jest imbirowe. Mogę ci kiedyś pokazać. – Co dziwne, jego uśmiech nawet nie był obleśny.
– Aż taka ciekawa nie jestem. Mam dość koszmarów we śnie, choćby z poprzedniej nocy.
– Może to nie był sen?…
Rolkarze przejechali, tłum za nimi zamknął się jak woda po wyjęciu z niej dużego przedmiotu, więc musiała się skupić na przeciskaniu przez ciżbę. Po lewej duży kościół z rzeźbami na ogrodzeniu, za nim następny – stareńki, kamienny, biały z szarymi i brązowymi naciekami. Ale obydwa katolickie, a naprzeciwko nich otwierał się plac z facetem na kolumnie pośrodku.
– To tu. – Imbir zatrzymał ją na wysokości budynku wciśniętego pomiędzy mur a kamienicę, wyglądającego niby człowiek z ramionami przyklejonymi do tułowia.
W metalowej bramie przepuścili starszą parę szwargocącą w niezrozumiałym języku z wyraźną dezaprobatą. Akompaniowała im podniosła muzyka organowa, słyszalna wyraźnie przez czarne drewniane wrota. Na schodkach przed nimi stała szatynka w średnim wieku, o której można by powiedzieć, że ma spokojną urodę, gdyby nie była zdenerwowana tak bardzo, że drżały jej ręce.
– To pani dokonała zgłoszenia? – spytała ją Klaudia.
– Tak, jestem diakonem parafii. Magdalena Ciszewska. – Kobieta wyciągnęła rękę.
Klaudię tknęła obawa, że Imbir wyskoczy z typowym dla siebie burackim komentarzem, ale on przywitał się uprzejmie i przedstawił ich:
– Starsza aspirant Klaudia Bator i aspirant sztabowy Piotr Grzywacz. Proszę powiedzieć, co tu się stało? Dostaliśmy sygnał o zajściu, pobiciu, a słyszymy, że trwa koncert.
– No tak… koncert. To nawet lepiej, że państwo tak późno przyjechali… Nie robię państwu wymówek, w żadnym razie… Ale dzięki temu może nie będzie skandalu… – Kobieta załamywała ręce.
– Spokojnie, proszę pani, postaramy się załatwić sprawę delikatnie. – Klaudia próbowała mówić kojącym tonem. – Jeśli sytuacja nie wymaga od nas szybkiej reakcji, proszę po kolei opowiedzieć, co się wydarzyło.
– Mamy cykl koncertów organowych. Współpracujemy z Polskim Towarzystwem Bachowskim, muzyka wielkiego kantora z Lipska tak wiele znaczy dla naszej religii… Przepraszam, mówię nie na temat. Organizujemy najróżniejsze koncerty, między innymi w godzinach wczesnopopołudniowych grywają najzdolniejsi studenci Akademii Muzycznej. Na ich występy przychodzi niewiele osób, jednocześnie kościół jest otwarty dla turystów. I dzisiaj jeden ze słuchaczy zerwał się i zaczął chłostać pozostałych ludzi. Jeśli dobrze zrozumiałam, skórzanym paskiem, który wyciągnął ze spodni.
Policjanci spojrzeli po sobie, oboje w identyczny sposób zagryzali dolną wargę.
– To dlaczego koncert ciągle trwa? Sprawca jest w środku? Gdzie są poszkodowani? – Klaudia miała nadzieję, że wyjałowiła swój głos z wszelkiego rozbawienia.
– No tak, trwa… Może organista wcale nie zauważył? Wiedzą państwo, oni żyją muzyką i dla muzyki, grając, przebywają we własnym świecie. – Pokiwali ze zrozumieniem głowami, bo Magdalena Ciszewska spojrzała na nich, jakby tego oczekiwała.
Zniecierpliwiony Imbir nacisnął szeroką klamkę. Nie ustąpiła.
– Kościół jest zamknięty od wewnątrz. Niestety klucz był w zamku… Podobnie z drugim wyjściem, od strony ołtarza. – Kobieta wróciła do gestu załamywania rąk. – Żeby tylko z tego skandalu nie było…
– Kto jest w kościele? Czy sprawca zamknął się tam razem z poszkodowanymi? – spytała Klaudia.
– Nie, wygonił ich ze środka. Ale poszkodowanych nie ma. To znaczy rozeszli się, bo nie chciało im się czekać. Właściwie to zostali nieznacznie poszkodowani, chyba chłostał jedynie po nogach. Pewien pan odniósł materialną szkodę, bo w trakcie ucieczki spadły mu okulary i pękło szkiełko. Ale on poszedł pierwszy, zaraz po tym, kiedy się pojawiłam. Ostatni byli ci Szwedzi, z którymi państwo minęliście się w bramie. Taki skandal…
Gdy to mówiła, brzmienie organów urosło i ucichło, rozległy się pojedyncze, ale gorące oklaski, a po chwili – zgrzyt klucza w zamku. W drzwiach stanął szczupły mężczyzna w średnim wieku. Cały był jakiś szary – począwszy od szpakowatych włosów, przez bladawą twarz, koszulę, która kilka lat temu była pewnie popielata, po garnitur, od którego marynarkę trzymał przewieszoną przez ramię. Klaudia odruchowo spojrzała niżej – pasek był na swoim miejscu.
Mężczyzna popatrzył na nią, na Grzywacza, na Ciszewską, znowu na Grzywacza i bez słowa wyciągnął do przodu nadgarstki, jakby do skucia. Z piersi pani diakon wydarło się coś pomiędzy westchnieniem a szlochem.
– Powoli. Czy może pan nam wyjaśnić, co i dlaczego zrobił w kościele? – Uspokajający gest dłonią Imbira był bardziej skierowany do niej niż do niego. – Pani może sprawdzi, czy wszystko w porządku, jak miewa się muzyk.
– Chciałem nauczyć ich szacunku dla sztuki, bo wyobraźni i kultury nauczyć się nie da! – Mężczyzna gestykulował nerwowo, ale nie agresywnie, raz po raz zarzucając głową, od czego fruwały mu włosy. – Tak jest na każdym koncercie: łażą, gadają, zdjęcia robią, pokazują sobie palcami balkon, gdzie siedzi organista. Dzisiaj nie wytrzymałem. Suita Gotycka Léona Boëllmanna, muzyka narasta do potężnego crescendo, mury drżą, a tu szczękanie plastikowych kubeczków, bo stonka musi się napić darmowej wody z automatu przy drzwiach!
Gdy Imbir zabierał Władysława Kowalskiego (tak się nazywał) do radiowozu, sprawdzał, czy nie jest notowany (nie był), spisywał go (okazało się, że mieszka przy Koletek, kilkaset metrów dalej) i tłumaczył, że skończy się na pouczeniu wyłącznie ze względu na szacunek wobec pani diakon (facet stwierdził, że takiej awantury już nie wywoła, bo zrezygnuje z darmowych koncertów), Klaudia na wpół się wyłączyła, zastanawiając, dlaczego w Krakowie ciągle natyka się na dziwaków i absurdalne sytuacje. W niedzielę nad ranem napruty matoł spod Miechowa wjechał oplem na drogę techniczno-pożarową prowadzącą na perony Dworca Głównego. Przejechał przed pociągiem, który na szczęście dopiero ruszał, więc zdążył wyhamować. Potem wycofał i tyłem zaparkował na peronie. Kiedy przyjechali z Imbirem, błąkał się koło wind. Nie mógł trafić do galerii handlowej, gdzie wybrał się po flaszkę. Miał już zakaz prowadzenia samochodu, bo w przeszłości złapano go na jeździe po pijaku. Balonikiem zmierzyła mu dwa i pół promila w wydychanym powietrzu, w samochodzie walały się puste butelki. Od połowy maja miał odbywać trzymiesięczną karę więzienia, ale teraz pewnie położą go na dłużej.
Pomyśleć, że do matury Artur w ogóle nie był w Hucie. Mama uważała, że to siedlisko elementu i nie należy się z nim zadawać. Zresztą w liceum, a tym bardziej w podstawówce, nie miał kolegów stamtąd. Potem, nawet kiedy został policjantem, też z rzadka odwiedzał teren poza granicą Krakowa, za którą przyjął linię wytyczoną przez ulice Nowohucką, Stella-Sawickiego i Wiślicką. Zanosi się, że teraz będzie przekraczał ją codziennie.
Minęli pocztę i parę konstrukcji z nastroszonych metalowych płytek. Nowoczesne rzeźby? Za to bloki były staromodne: szarobure, z czerwonymi spadzistymi dachami, rzadziej jednopiętrowe, na planie kwadratu, częściej – dwupiętrowe, prostokątne. Sporo drzew, wszędzie żywopłoty. Po prawej zaczynały się ogródki działkowe, ciągnące się aż do alei Solidarności. Podkomisarz uświadomił sobie, że jeśli morderca wywabił Manuela z domu, to mógł z nim przejść ogródkami, niezauważony, aż do Zalewu Nowohuckiego. Albo przenieść ciało… Ale dlaczego chciałoby mu się wlec trupa aż nad zalew, zamiast porzucić go w zaroślach na którejś działce?
Willowe to jedno z najstarszych osiedli Nowej Huty. Jej pierwotny obszar, oddzielony Kocmyrzowską, Jana Pawła i Łąkami Nowohuckimi, stał się w znacznej mierze dzielnicą emerytów, a wbrew przesądom wyznawanym nie tylko przez jego mamę – przestępczości jest tu mniej niż w wielu innych częściach Krakowa.
Lokatorzy położonego na drugim piętrze mieszkania zaniżali średnią wieku, ale na przestępców nie za bardzo się nadawali. Jedyne drzwi w bloku, przed którymi nie było wycieraczki, otworzyła kobieta w granicach trzydziestki, z półdługimi włosami farbowanymi na blond i psującymi jej atrakcyjność grubymi rysami twarzy.
Nawet nieprzesadnie zniszczona jak na alkoholiczkę, uznał Sulima. A może po prostu nią nie jest? Zadżumiona w nomenklaturze Gomułki znaczyło pijana, bo takie wrażenie odniosła recepcjonistka w szpitalu, ale podkomisarzowi wydawało się, że pani Byrda jest raczej nieco obok rzeczywistości. Jak po zażyciu środków psychotropowych.
– Przywieźliście Manuela? Nie? Ale by się cieszył, gdyby mógł się z wami przejechać. Chodźcie – powiedziała beznamiętnie i poprowadziła ich w głąb mieszkania, nie czekając nawet, aż Artur przedstawi sprawę.
Sprzęty w pokoju – meblościanka z szafami, szafkami, oszklonymi półkami i barkiem, wersalka, fotele – nadałyby się do modelowego peerelowskiego wnętrza z reklamówki Communism Tour, wycieczek organizowanych w Hucie dla cudzoziemskich turystów. Pewnie służyły jeszcze poprzednim właścicielom. Na wersalce siedział przed telewizorem mężczyzna o parę lat starszy od swojej towarzyszki, z intensywnie czarnymi, ale rzedniejącymi włosami, parodniowym zarostem i wąsami w kształcie odwróconej podkowy, niby z hipisowskich czasów. Jedynie telewizor był nowy. Plazma.
W powietrzu unosił się aromat alkoholu. Sulima zrezygnował z prezentacji, wyciągnął z aktówki zdjęcie twarzy chłopca i podsunął kobiecie, która tymczasem opadła na wersalkę. Razem z Lewym usiedli na krzesłach przy okrągłym stole. Gomułkę z drugim zdjęciem wysłał na rozpytanie po sąsiadach.
– Czy to państwa syn, Manuel Byrda? – spytał. Z fascynacją obserwował, jak na otępiałej twarzy kobiety pojawia się rozpoznanie, po nim zrozumienie, dalej rozpacz, wreszcie wściekłość. Zerwała się i rzuciła na niego z rozcapierzonymi dłońmi. Złapał ją za ramiona powyżej łokci i ściągnął w dół, sadzając siłą na łóżku. Skuliła się i zaczęła wyć.
Facet skoczył, Sulimie błysnęło w głowie, że teraz on go zaatakuje, ale pohamował odruch obronny, bo tamten skierował się do szafek. Wrócił z listkiem tabletek i zanim Artur zdążył zareagować, wycisnął z niego dwie, trzy sztuki i włożył kobiecie do ręki. Ona nawykowym ruchem wrzuciła je do ust i dosyć gładko przełknęła bez popijania. Odtąd dużo ciszej, acz żałośnie, płakała.
– Zaraz jej przejdzie – zapewnił wąsaty.
– Pan jest ojcem chłopca? – spytał Lewy, bo podkomisarz był jeszcze oszołomiony i przez chwilę się nie odzywał.
– Tak jakby. Roman Byrda jestem. Ojciec odszedł, jak Baśka poroniła z drugim dzieckiem. Znaczy to ciąża pozamaciczna była. – Wskazał kobietę, kołyszącą się na wersalce. – Ja żem się z nią ohajtnął gdzieś rok później i dzieciaka uznałem. Co się z Mańkiem stało?
– Niestety, pański syn nie żyje. Najprawdopodobniej w efekcie morderstwa. – Kiedy Lewy wypowiadał te słowa, podkomisarz zastanawiał się, czy dojdzie do drugiego wybuchu. Tymczasem Barbara Byrda, wciąż się kołysząc, położyła się na wersalce. Oczy miała otwarte, ale popadła w stan podobny do katatonii.
– O kurwa! – Nie wiedzieli, czy okrzyk mężczyzny odnosi się do wiadomości, czy zachowania żony. – Chyba za dużo jej dałem, bo już coś brała przed południem. Lubi se łyknąć pigułkę, kobita.
Artur Sulima sprawdził jej puls. Był dość wyraźny, choć zwolniony.
– Wezwij karetkę – polecił Markowskiemu. – W tej sytuacji pan odpowie na kilka pytań. – Zwrócił się do mężczyzny. – Kiedy ostatnio widział pan chłopca?
– No tu, w mieszkaniu. We wtorek? – Byrda jakby liczył coś na palcach. – No tak, dzisiaj czwartek, to we wtorek wieczór, kiedy szedł spać. Wczoraj go nie było, ale żeśmy myśleli, że na wycieczkę pojechał. Bo miał jechać, na majówkę. Do takiego miasteczka z pałacem, który nazywają zamkiem? Pokazywał mi zdjęcie w komputrze. Do Łańcuta? Sam mu pieniądze dawałem.
– Chyba nie pojechał w ogóle na tę wycieczkę.
– No tak, dzisiaj Baśka se przypomniała, że wycieczkę odwołali, bo za tydzień komunia i na jutro ksiądz zarządził próbę generalną.
– Bił pan Manuela? – Podkomisarz liczył, że zaskoczy go pytaniem. Udawał, że całą uwagę poświęca notesowi, w którym zapisywał odpowiedzi przesłuchiwanego. Zwykle wolał sam notować, nie polegając na podwładnych. Przynajmniej miał pewność, że nic nie zostanie pominięte.
– No coś pan?! – obruszył się Byrda. – Ja nie swoich dzieci nie biję, taką mam zasadę. No i do Reichu na roboty jeżdżę, to nawet mnie tu nie ma.
– Chłopiec ma ślady urazów, złamania ręki.
– Jak był w pierwszej klasie, to zleciał z drabinek i złamał. Przez miesiąc do szkoły nie chodził. On co chwila gdzieś właził i spadał. W Indianina się bawił czy kowboja. Nikt go tu nie bił, panie. Baśka nie miała do tego zdrowia.
– Ale alkohol mu dawaliście? – Sulima aż zacisnął zęby na wspomnienie wyników sekcji.
– Eee, nie, panie, to żart był. – Ku ich zaskoczeniu, tamten uśmiechnął się wyluzowany. – Przyszedł tu i nam kolkę podpijał, co żeśmy se wódzie maili. No to żartem chlapnąłem mu kapkę czystej do szklanki. I tak wypił, strasznie był za słodkimi napojami przepadzisty. Ale nikt mu wódy normalnie nie dawał, za młody jeszcze był. Ja sam dopiero, kiedy podstawówkę kończyłem, to z moim starszym oficjalnie żeśmy przy stole z flaszką usiedli. Tak mnie wychowali i sam tak dziecko wychowuję.
Sulima ucieszył się, że nie jest krawężnikiem, noszącym tonfę u boku, bo resztę rozmowy z tym bucem przeprowadziłby za jej pomocą.
– Zostań tu z nimi, zwróć uwagę, czy jej stan się nie pogarsza – powiedział do Lewego. – Manuel miał swój pokój? – spytał Byrdę. – Chcę go obejrzeć.
– Pierwsze drzwi na prawo.
Pokój to była wąska kiszka, którą zagracała kolejna, tym razem rozłożona, wersalka. Pościel zmiętoszona i nie najświeższa. Nad łóżkiem plakat samochodu. Na pozostałych ścianach półki zastawione podręcznikami szkolnymi, zarówno z drugiej klasy, do której chłopiec pewnie chodził, jak i z pierwszej. Dużo komiksów. Pod oknem stolik z przykręcaną lampką, na nim komputer. Stary rzęch.
Pojawił się Gomułka z biuletynem.
– Z opowieści sąsiadów wynika, że to żule, ale takie umiarkowane – opowiadał. – Facet do Niemiec jeździ, ale jest leniem, więc nie za dużo zarabia. Na gościnnych występach chyba też pije. Ona niekiedy sprawia wrażenie niezrównoważonej, na lekach. Raz pracuje, raz nie, ostatnio sprzedawała w warzywniaku na osiedlu Stalowym, ale to w ubiegłym roku, póki był sezon. Zdarzały się awantury, dzieciak wyglądał na trochę zaniedbanego. Żaden z sąsiadów się nie przyznał, ale ktoś musiał zgłosić sprawę do MOPS-u, bo w lutym, marcu kobieta stamtąd była na kontroli. Ale chyba żadnych efektów to nie przyniosło.
– Musimy znaleźć tę kobietę i protokół z kontroli – zadysponował podkomisarz. – Zacznij przeszukiwać dokładnie pokój. Zaraz ci pomogę, tylko muszę jeszcze kochanemu tatusiowi zadać parę pytań. Ma zadatki na podejrzanego.
Wrócił do dużego pokoju, gdzie akurat starszy aspirant sprawdzał puls kobiecie, a jej mąż nalewał sobie, trzymając butelkę i szklaneczkę nisko, pomiędzy udami.
– Czy mają państwo alibi na noc z wtorku, trzydziestego kwietnia, na środę, pierwszego maja? – zadał pytanie oficjalnym, suchym tonem, licząc, że go przestraszy. Tamten jednak powoli odstawił szkło na podłogę, usiadł wygodniej na kanapie, potarł nos grzbietem dłoni.
– No nie… ale mogę mieć – powiedział z zastanowieniem. – Od Darka. Szwagra.
– To rodzina?
– Dzięki za taką rodzinę. Dyma moją żonę, to szwagier, no nie? Jak klienta kiedyś nakryję, to mu jaja urwę, a na razie go toleruję. Baśce pomaga, kiedy mnie nie ma, a kiedy jestem, to odwiedza mnie. Przyszedł we wtorek, wypilimy, co było. Potem poszedł przekimać do pokoju Mańka. Już dawniej u niego czasem nocował, bo tam szeroka leżanka jest.
– Kiedy opuścił wasze mieszkanie?
– Nie wiem. Jak my we środę wstali, to go nie było i do tej pory jużem go nie widział.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Fot.: Tomasz Markowski
Paweł Fleszar – pisarz, dziennikarz, absolwent studiów politologicznych, dziennikarskich i medioznawczych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po dwudziestu latach pracy dziennikarskiej postanowił spróbować dłuższych form. Debiutował w 2019 roku powieścią kryminalną Powódź. Za opowiadania był wyróżniany i nagradzany w konkursach literackich: „O Pióro Reymonta”, „Gniewińskie Pióro” i „Krajobrazy słowa”, a także w konkursie „Gazety Wyborczej” i platformy Netflix na alternatywne zakończenie serialu W głębi lasu i książki Harlana Cobena. W 2019 roku został jednym ze zwycięzców konkursu „Kryminał na 100-lecie AGH” – jego opowiadanie Dodatkowy rzut osobisty ukazało się w antologii Archiwum Groźnych Historii. Choć poznał blaski i cienie pisania, nigdy nie przestał lubić czytania książek.