Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To brzmi jak dobry początek powieści: w niejednoznacznych okolicznościach umiera autor kryminałów. Sęk w tym, że wkrótce ciało Daniela Kasprzaka ginie i trudno ustalić, czy był to wypadek, morderstwo, czy może… mistyfikacja? Tymczasem jego nowa książka sprzedaje się znakomicie.
Kluczowe wydaje się pytanie, jaką rolę w tych wydarzeniach odgrywa Laura, bliska znajoma zaginionego autora. Czy mówi wszystko, co wie? A może jest klasyczną femme fatale rodem z kryminałów noir?
Prowadzący śledztwo komisarz Wit Nawrocki musi odnaleźć się w na pozór niewzbudzającym podejrzeń środowisku pisarzy i wydawców, blogerów i czytelników odwiedzających targi książki oraz książkową giełdę na pchlim targu.
Tymczasem podczas sadzenia lasu Prawiek, upamiętniającego Nagrodę Nobla dla Olgi Tokarczuk, zostają znalezione zwłoki. Atmosfera gęstnieje jak jesienna krakowska mgła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Opracowanie graficzne okładki: [email protected]
Ilustracja na okładce: Adobe Stock; zdjęcie Mostu Kotlarskiego – Wojciech Kaczówka
Redaktor prowadząca: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Magdalena Mendys
Korekta: Monika Ulatowska
© 2023 by Paweł Fleszar
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-276-9374-7
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Pies miał ciemną sierść, od grzbietu do brzucha przechodzącą w szarą, z białymi łatami na piersiach i gardle. Kiedy podszedłem do kojca, przysunął pysk do siatki i patrzył na mnie z ciekawością. Żadnego szczekania, skakania, uderzania łapami o siatkę, merdania ogonem, wizgów i jazgotów. Parę tygodni później zachował się tak samo, gdy do ogrodzenia mijanego przez nas domu zbliżył się rasowy husky, z niebieskimi, magnetycznymi oczami. Wtedy jednak na co dzień nie był już taki opanowany; kilka razy omal mnie nie przewrócił, witając po powrocie z pracy, a pazurami porobił mi rany na łydkach, bo rzucał się również od tyłu.
– Wabi się Rico. Jest mieszańcem husky i owczarka niemieckiego. – Podeszła do mnie pracownica Czterech Łap, bardziej hoteliku dla zwierząt i domu tymczasowego niż schroniska, jak się reklamowali. Było mi to obojętne. W Mieście, gdzie pracowałem, miałem do nich najbliżej. – Na przełomie października i listopada skończy dwa lata. Od szczeniaczka miało go małżeństwo, które się rozwiodło. Mąż nie chciał psa, a żona nie mogła się nim opiekować.
Po rozwodzie, pasuje do mnie – pomyślałem. A głośno powiedziałem:
– Wezmę go.
– To praktycznie pierwszy pies, którego zobaczył pan, wchodząc do nas. – Dziewczyna uniosła brwi. Miała jasne włosy związane w luźny węzeł i czarny workowaty sweter. – Nie odradzam panu, ale może przejdzie pan wzdłuż kojców, obejrzy inne, utwierdzi się w swoim przekonaniu. Każdego do tego namawiam. Proszę potem przyjść do mnie do biura, podpiszemy umowę adopcyjną. Muszę pana zostawić, bo czeka tam na mnie facet, który chce adoptować kota. Jest jakiś dziwny…
Zastanawiałem się wcześniej nad kotem. Koty podobno są dobre na stres. Jednak po historii z Marzeną nie wytrzymałbym w tym samym mieszkaniu z kolejną wyrachowaną, egoistyczną istotą.
Nie miałem ochoty zwiedzać schroniska, oglądać nieszczęśliwych zwierząt, które tu zostaną. Postałem chwilę obok Ryśka (jak go przechrzciłem), przez siatkę pogłaskałem go dwoma palcami po nosie, rzuciłem: „zaraz wracam” i poszedłem do biura.
Tam napięcie było wyczuwalne już od progu.
– Proszę pana, karmimy dobrymi karmami, więc jeśli ktoś chcący zaadoptować jednego kota, nie jest w stanie zapewnić mu karmy lepszej jakości, to lepiej niech zrezygnuje – dziewczyna wpadała w ton oficjalny. – Nie wydajemy również kotów na wieś do łapania myszy. Bo owszem, kot może zamieszkać na wsi, ale w domu, a nie w stodole, i ma być normalnie karmiony, a nie łapać myszy i żywić się tylko nimi.
– Szanowna pani, takie pięknoduchy jak pani byłyby irytujące, gdyby nie były tak bardzo zabawne. – Mężczyzna około pięćdziesiątki wysławiał się starannie, wręcz elegancko, z czym kontrastowała jego sfatygowana marynarka i wystający, wystrzępiony kołnierzyk koszuli. – Kot nie jest zwierzęciem domowym, ale zaledwie udomowionym. Jest bardzo inteligentny, więc dla swojej wygody dostosował się do oczekiwań człowieka. Ale Bóg czy też natura, zależnie od tego, w co pani wierzy, dały mu instynkt łowiecki. Stworzyły go jednym z najbardziej okrutnych drapieżników. Zastanawiała się pani kiedyś, co znaczy to popularne powiedzonko: „bawić się jak kot z myszą”? Widziała pani, jak kot bawi się ze złapaną myszą? Straszy ją mianowicie, a śmiertelnie przerażona mysz produkuje więcej adrenaliny, która poprawia smak mięsa. To na pewno nie jest sucha karma, ale większość waszych podopiecznych przedłożyłaby ją nad tę, którą im serwujecie.
Pracownica schroniska coraz mocniej czerwieniała na twarzy, na zakończenie oracji wstała i już, już podnosiła rękę, aby pokazać mu drzwi, ale zmitygowała się i wycedziła tylko:
– Życzę panu powodzenia w poszukiwaniach rasowego drapieżnika, ale prowadzonych na łonie natury. Tutaj go pan nie znajdzie.
Mężczyzna nic nie odrzekł, odwrócił się na pięcie, a przechodząc obok mnie, mruknął: „pięknoduchy”.
– Przepraszam, ale właśnie osiągnęłam poziom szału sześć, sześć, sześć – prychnęła dziewczyna. – Zdecydował się pan na Rico? Może jeszcze weźmie go pan na spacer? Właściwie od razu powinnam to zaproponować.
– To chyba zbyteczne. Nie chcę zabierać pani zbyt wiele czasu.
– Przepraszam, zaraz ochłonę i dopełnimy formalności. Nie spodziewałam się, że nawet w tej pracy może być tak nerwowo. No cóż, tylko czekolada mnie rozumie i kocha. – Uśmiechnęła się znacząco.
Nie zastanawiałem się nawet, czy to zaproszenie do niezobowiązującego flirtu. Przez ciąg skojarzeń szybko przebyłem drogę od czekolady do Marzeny i kiedy pracownica schroniska tłumaczyła zasady przysposobienia zwierzaka, sformułowania umowy adopcyjnej oraz wymagania stawiane przez schronisko, wyłączyłem się, wspominając, jak w pierwszych miesiącach związku planowaliśmy wspólną przyszłość. Pół żartem, pół serio uznaliśmy, że w weekendy będziemy samowystarczalni, między innymi w sferze kulinarnej. Miałem gotować „na słono”, a ona „na słodko”. Wywiązywałem się z ustaleń, ale nie doczekałem się żadnego z obiecywanych przez nią ciast. Wyjątkiem były kobiece dni, przed których nadejściem jadła wszystko i to na ogół naraz. Na co dzień mania bycia fit przerodziła się u niej w obsesję. Jej wizyty na siłowni zabierały nam coraz więcej wieczorów, deserem zaś można było ją straszyć, a co dopiero namówić do upieczenia czegoś. Wreszcie przestała jeść również moje obiady, bo były zbyt tłuste, więc zacząłem gotować według wskazań apostołek zdrowego stylu życia. A odkąd Marzena odeszła, włączałem gaz tylko pod wodą na herbatę, a jedyne ciepłe posiłki jadałem w małym bistro obok firmy.
Słysząc przyspieszony, płytki oddech, dyspozytorka Krakowskiego Pogotowia Ratunkowego uznała, że będzie to jeden ze stalkerów seksualnych dyszących do słuchawki, a potem opowiadających sprośności. Sytuują się oni na przeciwnym biegunie do starszych, staroświeckich panów, którzy poetycko nazywają dolegliwości oraz części ciała, nie chcąc urazić uszu słuchającej kobiety, a może i swoich ust. „Zawodzi mnie hydraulika, szanowna pani”.
Na stalkera wskazywał również fakt, że dzwonił bezpośrednio na dziewięć, dziewięć, dziewięć – obsługa numeru sto dwanaście spuściłaby go wcześniej po brzytwie.
Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki przełknął ślinę, a kiedy wydobył z siebie chrapliwy głos, zrozumiała, że nie będzie to jeden z setek bezsensownych, absurdalnych telefonów, stanowiących niemal jedną trzecią zgłoszeń. Zamówień pizzy (albo tylko keczupu, który się skończył), skarg na zablokowany telefon (na numery alarmowe można dzwonić bez karty, PIN-u czy doładowania), pytań o najbliższą aptekę albo: „jak ja mam zażywać te białe tabletki?”. Spowszedniało jej też traktowanie jak zegarynkę.
– Proszę pani, chciałem zgłosić wypadek.
– Tak, z jakiego adresu pan dzwoni?
– Ale może opowiem, co się dzieje, bo ten gość to już chyba trup.
– Proszę podać adres zdarzenia. – Tego zawsze musieli dowiedzieć się najpierw, w razie gdyby zgłaszający nagle się rozłączył i trzeba było szukać ofiar.
– Smocze Apartamenty. Adres: Rakowicka 44D, ale na tyłach, za Karmelitami Bosymi i dalej.
To się zgadzało; na wypełniającej ekran mapie z lokalizacją dzwoniącego numeru widziała czerwoną kropkę mrugającą w centrum miasta, nieopodal cmentarza Rakowickiego i Uniwersytetu Ekonomicznego.
– Ile osób jest poszkodowanych?
– No, jeden facet, jak mówiłem. I jeszcze jest jego kobita, która mi tu trochę świruje – przy drugim zdaniu mężczyzna ściszył głos.
– Co się dzieje? – przeszła do właściwego wywiadu medycznego.
– No, facet dostał jakiegoś ataku i ta pani Laura przybiegła do mnie, że nie oddycha i nawet jak mu lusterko przystawia, to nie ma na nim pary.
Dyspozytorka odbierała zgłoszenie przez zestaw słuchawkowo-mikrofonowy, wolnymi rękami na bieżąco notowała na klawiaturze otrzymane informacje. Z każdej rozmowy musiała powstać notatka, ale nawet jeśli rozmówca twierdził, że poszkodowany być może nie żyje, byli zobowiązani wysłać karetkę.
– Czy poszkodowany jest przytomny?
– Yyy… no nie, wie pani, on leżał u siebie w mieszkaniu i… – Mężczyzna wypowiadał swoje kwestie ciężko, z przydechem, ale teraz na dodatek jego głos przybrał dwuznaczny ton. – No i ta pani Laura przyszła do mnie po pomoc, na recepcję. Bo ja jestem tu ochroniarzem.
– Czy poszkodowany oddycha?
– Nie, no mówiłem, że nie oddychał już, jak mu lusterko przystawiała.
– Czy wykonał pan masaż serca lub sztuczne oddychanie?
– Tak, masowałem go, ale to nic nie dało. Chyba kipnął. A usta-usta to ja się brzydzę z facetem, wie pani…
Przesłała elektroniczną Kartę zlecenia wyjazdu do dyspozytora wysyłającego.
– Proszę kontynuować masaż aż do przyjazdu karetki – powiedziała do dzwoniącego mężczyzny.
– Nno tak, ale ja nie jestem już tam w mieszkaniu. Musiałem wyjść, bo ta pani Laura zaczęła spazmować i latać po budynku. Dzwonię do pani z recepcji.
Według przepisów, nie powinna się rozłączać ze zgłaszającym zdarzenie aż do przyjazdu karetki, ale widziała, że mężczyzna dzwoni z numeru stacjonarnego.
– Proszę w takim razie wrócić do mieszkania i kontynuować masaż klatki piersiowej. Zgłoszenie przyjęte, proszę czekać na karetkę.
Jeśli nie zaplanowano akurat ustawki kibiców Wisły i Cracovii, nocny dyżur z niedzieli na poniedziałek jest zazwyczaj najspokojniejszy w tygodniu. Dyspozytor wysyłający rozporządzał kilkoma wolnymi załogami czekającymi w bazie przy Łazarza, ale na Karcie zlecenia widniała adnotacja „nagłe zatrzymanie krążenia”. Wprawdzie czas wyjazdu w Kodzie 1 wynosił sześćdziesiąt sekund, jednak karetka na SOR-ze przy Wrocławskiej właśnie włączyła status „gotowy”, więc zareaguje szybciej. Wysłał zlecenie do nich.
Akurat zdali pacjenta na sortowni i wsiedli do karocy, kiedy rozległ się elektroniczny gong, anonsujący pojawienie się Karty zlecenia na przyczepionym do deski rozdzielczej tablecie. Janusz klepnięciem potwierdził przyjęcie, otworzyło się okno dialogowe z danymi. Nagłe zatrzymanie krążenia, trzydziestokilkuletni mężczyzna, Rakowicka 44 – wyćwiczone oko przesuwało się po kluczowych informacjach.
– No to hajda, do pompki! – krzyknął Mariusz, włączając błyski i wyjeżdżając na Wrocławską z bramy Wojskowego Szpitala Klinicznego.
Druga w nocy, pusto, więc przynajmniej nie będzie się pchał „na żyletki”, w każdą minimalną choćby przerwę między samochodami, ale nie zdejmie nogi z gazu, wjeżdżając na czerwonym świetle na skrzyżowanie. Nigdy nie zdejmował, chyba że musiał depnąć na hamulec. Był nieformalnym rekordzistą krakowskiego pogotowia w liczbie dzwonów i stłuczek. Z litery prawa w sądzie orzeka się winę stangreta; trzeba wszystko brać na klatę, mimo że często to tamci kierowcy nie odsunęli się bądź zajechali drogę, ale Mario ma swoje za uszami. Sława niektórych jego wyczynów za kółkiem dotarła nawet do szefostwa i kilka razy zabrali mu premię.
– Po co się tędy pchasz? Przecież na ekranie masz trasę przez 29 Listopada i Prandoty – warknął na niego, widząc, że ze Słowackiego zjeżdża w dół, ku Pawiej. Król życia, cholera jasna; wszystko musi robić po swojemu, nawet pomarańczowy polar odwiesza zwykle na oparcie siedzenia i póki nie zrobi się zimno, wbrew przepisom o oznakowaniu systemu pogotowia, paraduje w czarnym T-shircie.
– Spoko, luz, nie bądź Januszem. Od tej strony będzie bliżej.
– GPS nie zna tej drogi?
– Nie jest chyba jeszcze oficjalnie otwarta. W zeszły weekend odprowadzałem Wiolkę na dworzec i jechałem tamtędy później, to wiem. Rakowicka dochodzi do nowego ronda.
Po wyjeździe z tunelu nawinął w lewo, dodał gazu na Wita Stwosza, przyhamował, skręcił w prawo, dodał gazu i zatrzymał się z piskiem hamulców tak gwałtownie, że tył furgonetki mercedesa nieomal się podniósł. W świetle reflektorów widać było blokujące rondo podłużne betonowe bloki, z żółtym pasem u wierzchu. Po lewej mieli parking, za nim w głębi Muzeum Armii Krajowej, do którego należał.
– Nie porucham w tym odcinku – fuknął Mariusz.
– A może chcesz wyjść i je poodsuwać? Nie powinny ważyć więcej niż po sto kilo.
– Nie wpieniaj mnie przynajmniej dzisiaj.
Mieli po kilkanaście lat stażu w pogotowiu, obaj na etacie, więc w miesięcznym grafiku dyspozytor dość często umieszczał ich razem. Byli jak Paweł i Gaweł, a gwarantowane przypływy antypatii następowały w takie soboty jak wczorajsza, kiedy wypadł im wspólny dzień gospodarczy. Pomiędzy wyjazdami musieli wypucować od A do Z cały samochód. Karetka jest sprzątana na bieżąco, codziennie, ale i tak mogą się w niej znaleźć wszelkie płyny ustrojowe, naturalne bądź nie, jakie pacjent jest w stanie wypuścić z siebie dowolnym otworem ciała, plus produkty otaczającego go życia. A Mario nie jest fanem czyszczenia wszystkich zakamarków, póki nie zajeżdża z nich zgnilizną albo bakterie nie szarżują na niego w szyku bojowym.
Obrażony Mariusz przeleciał Lubomirskiego, na zakazie skręcił w lewo w Rakowicką i od razu w lewo za kościołem Karmelitów. Na końcu wąskiej odnogi ostro zawrócił, zostawiając za plecami feralne rondo, z tej strony też zamknięte rzędem betonowych brył. Po lewej mieli budynek z szyldem Rakowicka 44D i czymś na kształt neonu – Smocze Apartamenty – u szczytu; po prawej – wykopki pod fundamenty, a dalej blok dociągnięty do dachu, ale ze ślepymi oczodołami okien. Perspektywę uliczki, za fragmentem zabytkowej siedziby Uniwersytetu Ekonomicznego, zamykał jaśniejący na tle granatowego nieba Szkieletor. A raczej – były Szkieletor, prawie zupełnie już wyszykowany.
Zaparkowali na placyku za wjazdem do parkingu podziemnego. Mariusz nałożył niebieskie nitrylowe rękawiczki. Janusz miał je już na rękach; zabrał tablet z deski rozdzielczej i zarzucił plecak z lekami, zestawem do intubacji, opatrunkami, płynami, strzykawkami, igłami, słuchawkami. Łącznie z piętnaście kilo.
– A może tym razem ty weźmiesz armatę? – wyszczerzył się do niego szyderczo Mariusz, wskazując kilkunastokilogramowy defibrylator, wyglądający jak przenośny telewizor.
Zignorował go. Kręgosłup sypał mu się od roku, kiedy skumulowały się efekty wieloletniego, codziennego dźwigania ciężarów, urozmaicanego nieczęstymi, ale dobijającymi występami w konkurencji olimpijskiej – znoszeniem otyłego pacjenta na krzesełku z czwartego piętra bez windy, wąską klatką schodową.
Budynek miał kształt odwróconej litery C, na podwórze wiodła zamknięta bramka, ale w rogu widać było oszkloną recepcję. Ruszył do niej, Mario podreptał za nim z armatą i siedmiokilową butlą z tlenem. Za kontuarem pusto, wjechali na piąte piętro, oznaczone olbrzymią cyfrą na popielatoszarym tle. Nie musieli szukać numeru mieszkania podanego na tablecie, z pewnością były to uchylone drzwi na końcu korytarza, tuż przy drugiej windzie.
Pomieszczenie rozjaśniały tylko przyćmione światełka wbudowane w ściany. Na skraju dużego, okrągłego łóżka siedział mężczyzna, który wyglądał, jakby opadł tam, bo nie mógł utrzymać się na nogach. Szczupły, szpakowaty, czerwony na twarzy, podniósł aparat telefoniczny do okularów bez oprawek, ale najwyraźniej nie mógł trafić w klawisze. Przy ścianie, odsunięta od niego najdalej, jak się dało, stała bardzo blada kobieta, z kontrastującymi intensywnie ciemnymi, zmierzwionymi włosami. Miała szybki oddech, dłońmi obejmowała gardło, jakby się dusiła. Typowa reakcja nerwowa. Była ubrana w nieporządnie zawiązany biały szlafrok, pod nim chyba nic nie miała albo tylko bieliznę, bo w rozchyleniu warstw materiału ukazywało górny fragment nagiego uda. Janusz odwrócił wzrok. W tej cholernej robocie już nawet pożądania się nie czuje.
– To pan jest pacjentem? – zwrócił się do siedzącego mężczyzny.
– Nnnie… nieee – odpowiedział tamten zdławionym głosem. – Ja… ja jestem ochroniarzem, przyszedłem tu, jak mi kazała ta pani z pogotowia, żeby kontynuować masaż. Przyniosłem nawet telefon, żeby się z nią połączyć. A człowieka nie ma. Nie ma.
– Jak to nie ma?! – Mariusz był dużo lepszy w socjotechnikach od niego, już na progu umiał rozładować napięcie, ale tym razem nie potrafił się znaleźć. Zadał to pytanie i nawet nie zamknął ust.
– Nie ma. Tu leżał. Tu. – Mężczyzna wskazał łóżko za sobą. – Nogi mu z brzegu zwisały. Ale poprawiłem. Wyłożyłem na wierzch. Nie mógł spaść. Zresztą wszędzie sprawdziłem, zaglądnąłem wszędzie.
Mówił krótkimi, urwanymi zdaniami, jakby brakowało mu tchu. Za chwilę okaże się, że przytargany sprzęt jednak się przyda…
– Kiedyś pojechałem w zespole z lekarzem, do słuchacza płyt chodnikowych, którego nie zastaliśmy, gdzieś zniknął. Za to kawałek dalej leżał inny poszkodowany. Lekarz uznał, że sztuka jest sztuka i zabraliśmy tego drugiego leżaka. – Mario najwyraźniej ochłonął, bo mówił tonem konwersacyjnym. – Ale pacjent widmo jeszcze nigdy mi się nie trafił.
Kobieta wydała zduszony okrzyk i wybiegła z pokoju. Gdzieś rozległ się trzask zamykanych drzwi.
– Trzeba dzwonić po pały – powiedział Mariusz, oglądając się za nią. Wyjął telefon, wybrał numer dyspozytora medycznego, który według regulaminu wzywa policję.
– Jesteśmy pod adresem, ale zniknęło ciało – zdążył powiedzieć, kiedy dobiegły ich stuki, szuranie, krótki ostry krzyk, jak przestrachu, i łomot przewracanego sprzętu. Janusz miał koncepcję, co tam się może dziać. Pobiegł do przedpokoju. W niedużym, matowym oknie drzwi jaśniało światło.
– Niech się pospieszą, jest następna awaria! – usłyszał z tyłu wołanie nadbiegającego Mariusza.
Szarpnął drzwi, niemal uderzając nimi kolegę, kiedy się otworzyły. Kobieta wisiała na pasku od szlafroka zaczepionym o wieszak na ubrania. Rozchylone poły wyjaśniały, że pod spód założyła króciutką, prześwitującą koszulkę na ramiączkach, podwiniętą aż po biodra. Nie ruszała się, stopami i łydkami zgiętych w kolanach nóg dotykała posadzki. Janusz podniósł ją, aby poluźnić zacisk. Owionął go zapach wanilii. Tymczasem Mario rozsupływał pasek na jej szyi. Położyli samobójczynię na łazienkowych płytkach i podjęli reanimację. Po kilkunastu minutach zaczęła odzyskiwać przytomność, wtedy też zjawili się niebiescy. Pierwsza weszła ta blondynka, z którą zetknęli się latem, podczas akcji w Galerii Krakowskiej.
Trudno było rozpoznać sytuację, a zastane w mieszkaniu osoby w tym nie pomagały. Jeden z ratowników klęczących nad ułożoną na podłodze kobietą skinął im tylko głową. Wokół walały się bambetle: wysoki plecak, sprzęt przypominający przenośny telewizor, butla.
– W samą porę – powiedział drugi ratownik, w czarnym T-shircie. – Sorry, dajcie nam chwilę, musimy dokończyć reanimację. W sypialni macie świadka.
Zajrzeli do obszernego salonu, otwartego na kuchnię. Duży, okrągły stół, niska ława, obicia foteli i krzeseł, stolik pod telewizor, tak jak i wystrój kuchni – były orzechowe. Nie było tam jednak nikogo. Kolejne drzwi prowadziły do sypialni, z białymi ścianami, białymi szafami i szafkami nocnymi. Na krawędzi białego łóżka siedział mężczyzna w białej koszuli, jaką zazwyczaj noszą ochroniarze. Popatrzył na nich tępo i nie odezwał się. Światło w pokoju było słabe, Klaudia znalazła na ścianie przełącznik i suwakiem zwiększyła jasność do trzech czwartych skali. Na stoliku przy głowach łóżka stała kanciasta butelka z czarną etykietą Jack Daniels, poniżej wyzierał bursztynowy płyn. Żadnych szklanek, za to pusty talerzyk z ciemnego, nietłukącego szkła.
Wacek Koziński postąpił w kierunku mężczyzny na łóżku, a ona wróciła do przedpokoju, skąd trafiła do ostatniego pomieszczenia – niedużego, pełniącego funkcję gabinetu bądź pracowni. Nie było tu łóżka, od białych jak wszędzie ścian odcinały się czarne meble: rozłożyste biurko pod oknem, ze srebrzystym laptopem na blacie, krzesło biurowe na kółkach, przeszklone szafy biblioteczki zajmujące dwie dłuższe ściany oraz dwa foteliki przy niskim stoliczku do kawy, usytuowane pod ścianą przeciwległą do okna.
Po bliższych oględzinach uznała, że to właściwie nie biurko, ale niski, masywny, wąski i długi stół z szafką z szufladami po lewej stronie oraz czarnym urządzeniem wielofunkcyjnym, jakie sami mieli w domu, z drukarką, skanerem, ksero, a może i faksem – po prawej. Nad stołem, jak zgrzyt w tych minimalistycznych, stylowych wnętrzach, wisiał na ścianie kolorowy wydruk formatu A4, z kotem buraskiem o śmiesznej minie i wytrzeszczonych oczach oraz nagłówkiem:
PISARZE SĄ JAK KOTY
A poniżej, od kreseczek:
– Powinni pracować, ale prawdopodobnie akurat mają drzemkę.
– Gapią się na ciebie i nikt nie wie, o czym myślą.
– Mają reputację uroczych i okrutnych jednocześnie.
– Znikają na wieki i nagle pojawiają się, oczekując jedzenia.
– Prędzej czy później okazuje się, że myślą o zabiciu wszystkich.
Dołem kartki, na pasku, biegł jeszcze jeden napis:
Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki.
Wróciła do sypialni, leniwie zastanawiając się, dlaczego ten ni to mem, ni to plakat wydawał się gospodarzowi aż tak śmieszny. Potem było jej głupio, że nie skojarzyła od razu.
Za to Wacek zdołał odkorkować faceta na łóżku.
– Pan nazywa się Roman Doroz, jest tutaj ochroniarzem – zwrócił się do Klaudii wyjaśniającym tonem. – Właściciel mieszkania, któremu udzielał pomocy i który zniknął, to Daniel Kasprzak, a tamta kobieta ma na imię Laura. – Wskazał kciukiem pomieszczenie za ścianą. – Pan Doroz nie zna jej nazwiska, ona nie jest żoną Kasprzaka.
Wciąż otwarte było zagadnienie, czy starszy aspirant Wacław Koziński jest właściwym dla niej partnerem, czy jednak jego zachowania doprowadzą ją w przyszłości do wybuchu. Bez szemrania zaakceptował służbowe polecenie wzięcia jej do patrolu, cierpliwie znosił kpiące pytania kolegów, czy się ubezpieczył, sam nie żartował z Klaudii i nie odnosił się do niej jak do trędowatej. Jednocześnie, o niespełna dziesięć lat starszy, traktował ją jak córkę, która uciekła z domu i choć wróciła – trzeba być wobec niej wyrozumiałym, ale stanowczym, sporadycznie nawet surowym. Nigdy nie wpuścił jej za kierownicę; w innych czynnościach wyznaczał jej ramy, zadania. Nie podważał jej kompetencji, ale zawsze egzekwował wykonanie, niekiedy sprawdzał. Kontrola najwyższą formą zaufania.
W drzwiach od salonu stanął ten ratownik w czarnym podkoszulku. Klaudia zetknęła się z nim i jego kolegą latem, ale chyba nawet nie poznała ich imion.
– Noc w 3D: do dupy, w dupie, z dupy – powiedział, opierając się o futrynę i splatając ręce na piersiach. – Pacjentkę mamy ogarniętą, wieziemy ją do szpitala.
Wacek wertował notes.
– Janusz Pacuła i Mariusz Musiał, tak? – Zapisywał w nim wszystko, a na dodatek potrafił to później znaleźć.
– Tak, ja to Mario, a Jasiek tylko czasem jest Januszem – odpowiedział czarny podkoszulek. – Miło, że pan zanotował w swoim czasie nasze personalia, niestety nie mogę zrewanżować się tym samym. Jak godność państwa?
– Starsza aspirant Klaudia Bator, starszy aspirant Wacław Koziński. Gdzie chcecie ją zawieźć? – Jej partner był tak rzeczowy i konkretny, że gasił wszelkie dowcipy i surrealistyczne rozmówki. Tym również drastycznie różnił się od poprzedniego.
– Po wyhuśtaniu muszą ją najpierw zbadać na SOR-ze.
– W porządku, przyjedzie tam patrol, jutro też ktoś się zjawi u was.
– O siódmej rano zaczynamy czterdziestoośmiogodzinne wolne.
– To dobrze, łatwiej znajdziecie czas, żeby odpowiedzieć na pytania policji. Możecie już jechać.
– Ja też muszę się zbierać, bo recepcja pusta. – Doroz się podniósł. Wyglądał już zdrowiej i tak też mówił, ale w jego głosie pobrzmiewało echo bólu, komponujące się z rumieńcami na twarzy.
– Nie tak szybko – wyhamował go Koziński. Usiądzie pan ze starszą aspirant Bator i ustalicie chronologię oraz dokładny przebieg znanych panu zdarzeń. Zanim to zrobicie, starsza aspirant Bator przetrzepie jeszcze szafy w mieszkaniu. Ja w tym czasie zajrzę na recepcję, czy nic się tam nie dzieje, zbadam drogi ewakuacyjne i spytam sąsiadów, czy ktoś nie widział Kasprzaka.
Typowe. Przy ludziach nigdy nie mówił o niej inaczej, niż używając pełnego stopnia i nazwiska. Dostała odpowiedzialne zadanie, ale wybierając z dwóch wchodzących w grę, dał jej takie, które wymagało mniejszej ilości kontaktów z ludźmi i ograniczało możliwość narobienia poruty. To określenie z jego słownika.
W szafach nie znalazła gospodarza, nawet jego ciuchy stanowiły najwyżej połowę ogólnej ilości. Reszta to rzeczy damskie – Laura zdążająca w tej chwili do szpitala musiała przebywać tu na stałe. Dlaczego więc ochroniarz nie znał jej nazwiska? Chyba że mieszkała tu inna kobieta. Od tej wątpliwości zaczęła rozpytanie Doroza.
– Ja tu od września pracuję i tylko parę razy ją widziałem – odparł. – Musiałem się przebranżowić, wie pani. Wcześniej robiłem w hucie i mi powiedzieli, że jak odejdę, to dostanę odprawę. Wtedy było żal, ale teraz to jestem zadowolony, bo okazało się, że jednak się spełni, co dawniej mówili, i będą wygaszać wielki piec, pewnie pani słyszała. A że mam trochę kłopotów zdrowotnych, to będę się starał o rentę, a tu se dorobię. Niezła praca, tylko dzisiaj…
– Tak, właśnie o tym będziemy rozmawiać – przerwała mu. – A Daniela Kasprzaka zdążył pan poznać?
– Jego akurat tak, chociaż my tu mamy cztery duże budynki pod ochroną, w ramach jednego ogrodzenia, i tych ludzi trochę jest. Poza tym nikt, nawet ci, co mieszkają w tym bloku, nie musi przechodzić przez recepcję; tylko przez bramkę na podwórze i każdy na swoją klatkę schodową. Wystarczy znać PIN do bramki albo zadzwonić domofonem do mieszkania. No i otworzyć bramkę z klucza też można, ale teraz już mało kto klucz nosi.
– Jak pan poznał Kasprzaka?
– Parę tygodni temu przyszedł, powiedział, że wyjeżdżają do Grecji, i prosił, żeby zwrócić uwagę na jego mieszkanie, czy jakiego włamania nie było. Chociaż tutaj dobrze strzeżone wszystko i ludzie spokojni, przez te niecałe dwa miesiące, jak pracuję, nie było żadnego przestępstwa na całym osiedlu.
– To był jedyny kontakt z Kasprzakiem?
– Nie, jeszcze jak wrócił, to przyszedł na recepcję podziękować i zostawił dwieście złotych. Taki szczodrak. Ładnie się zachował, ja też, bo się podziałkowałem z kolegami, co też mieli dyżury w tym czasie. Na czterech to wypadło po pięć dych. Jak skończyłem zmianę, poszedłem do spożywczego hipermarketu w galerii, a wyszedłem bez nich. Z małą reklamówką zakupów.
Szlag, facet ciągle jej uciekał. Rozluźnienie po przeżytym stresie i wzmożonej produkcji adrenaliny owocowało u niego gadulstwem.
– Proszę opowiedzieć o dzisiejszych wydarzeniach. O której to się zaczęło?
– Dzisiaj to w ogóle widziałem ich po jedenastej wieczorem. Zacząłem zmianę o osiemnastej, nie widziałem, jak wychodzili, ale potem akurat spojrzałem, jak wchodzili przez bramkę.
– Sami?
– Tak. Nigdy nie widziałem z nimi nikogo.
– Nikt ich nigdy nie odwiedzał?
– Nie na mojej zmianie, nikt nie pytał o nich na recepcji. Ale mówiłem, że wejść można przez bramkę, byle się opowiedzieć przez domofon mieszkańcom.
– Wróćmy do trwającej nocy. O której został pan zaalarmowany o wypadku Daniela Kasprzaka?
– No nie wiem, gdzieś przed drugą było. Teraz która jest?
– Trzecia dziesięć.
– To już by z półtorej godziny minęło? Szybko przeleciało na tym wariactwie. No, przybiegła wtedy do mnie ta pani Laura, na bosaka, w takiej kusej koszulinie, przez którą wszystko było widać… Właściwie to wtedy pierwszy raz usłyszałem, że ma na imię Laura. Przedstawiła się, ale nazwiska nie zrozumiałem. Histeryzowała, że Kasprzak nieprzytomny, że jak mu lusterko przystawiła, to oddechu nie stwierdziła. Poszedłem za nią, co było robić. A on… on…
Ochroniarz dziwnie się zacukał.
– O co chodzi?
– No bo nie wiem, jak to powiedzieć. Kobiecie, i to jeszcze policjantce. Facetowi to bym umiał.
– Proszę się nie przejmować i opowiedzieć mi jak mężczyźnie.
– No bo jak to się stało, to chyba się ciupciali. Już w windzie poczułem, jak od niej pachnie cipką, a jak wszedłem do pokoju i podszedłem do łóżka, to jeszcze mocniej ten zapach było czuć. Ale on był zupełnie nieruchomy. Najpierw wydało mi się, że ma zielonego fajfusa, co mu na udzie leżał, ale to gumę miał jeszcze nałożoną. Robiłem mu ten masaż serca, ale nie mogłem się skoncentrować przez to wszystko. Tylko że to i tak nic nie dało, gość w ogóle nie reagował. Pulsu nie namacałem, ani na szyi, ani na nadgarstku. Mówię do niej, że on już trup, nie wskrzeszę go, a ta wypadła z krzykiem na korytarz. Dobrze, że wcześniej szlafrok założyła, to prawie goła nie latała w środku nocy po budynku. To porządny dom, apartamentowiec. Pobiegłem za nią, żeby nie świrowała, ale złapałem ją dopiero na dole, a ona, że trzeba wezwać pogotowie, bo oni mu pomogą.
– Czemu nie wezwał pan pogotowia z mieszkania Kasprzaka?
– Nie pomyślałem o tym wtedy, najpierw go reanimowałem, a potem uznałem, że nieżywy.
– Co się stało po wezwaniu?
– Ta pani z pogotowia kazała mi wrócić do mieszkania, a jak tu przyszliśmy, to się okazało, że ciała nie ma. Człowieka nie ma.
– Ile czasu minęło pomiędzy pańskim wyjściem z mieszkania a powrotem do niego?
– A bo ja wiem, z dziesięć minut, piętnaście? Piętnaście to góra. Nie patrzyłem w ogóle na zegarek przez ten zamiąch.
– Jest pan pewien, że zgon Kasprzaka nastąpił, kiedy pan skończył masaż serca?
– Mnie się zdaje, że zgon nastąpił, zanim zacząłem. Lata temu miałem szkolenie BHP w hucie, uczyli nas pierwszej pomocy, jak sprawdzić tętno. Jakieś pojęcie o tym mam. Jeszcze ciepły był, ale bez życia, jak te ruchome schody przy dworcu, tylko że nie aż tak dawno. No i pulsu nie namacałem potem.
Klaudia wysłała Doroza na recepcję, skontaktowała się z kolegą przez radio. Kazał jej poczekać, aby ciągle ktoś był w mieszkaniu. Przyjdzie niedługo i razem je zabezpieczą.
Wędrowała wzdłuż oszklonych szafek, oglądała grzbiety okładek. Rozpoznawała część autorów, niektóre tytuły, większość jednak była jej obca. Już minęła tę półkę, kiedy dotarło do niej, że widniało tam nazwisko, które usłyszała dzisiaj, i nawet je zanotowała. Zrobiła pół kroku wstecz, przed jej twarzą stało sześć tomów opatrzonych nazwiskiem Daniel Kasprzak o tytułach: Ogień, Woda, Papier, Ziemia, Powietrze, Smog.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Fot.: Tomasz Markowski
Paweł Fleszar – pisarz, dziennikarz, absolwent studiów politologicznych, dziennikarskich i medioznawczych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po dwudziestu latach pracy dziennikarskiej postanowił spróbować dłuższych form. Debiutował w 2019 roku powieścią kryminalną Powódź. Za opowiadania był wyróżniany i nagradzany w konkursach literackich: „O Pióro Reymonta”, „Gniewińskie Pióro” i „Krajobrazy słowa”, a także w konkursie „Gazety Wyborczej” i platformy Netflix na alternatywne zakończenie serialu W głębi lasu i książki Harlana Cobena. W 2019 roku został jednym ze zwycięzców konkursu „Kryminał na 100-lecie AGH” – jego opowiadanie Dodatkowy rzut osobisty ukazało się w antologii Archiwum Groźnych Historii. Choć poznał blaski i cienie pisania, nigdy nie przestał lubić czytania książek.
POLECAMY RÓWNIEŻ
www.harpercollins.pl