Północny sztorm - Vladimir Wolff - ebook + książka

Północny sztorm ebook

Vladimir Wolff

4,1
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Z amerykańskim rozmachem Toma Clancy'ego, znawstwem rosyjskiej duszy nie mniejszym niż

u Pielewina i rodzimą ułańską fantazją, Pomorzanin Vladimir Wolff snuje fascynującą wizję świata, w którym najcenniejszym dobrem są ostatnie rezerwy ropy naftowej, wydobywane w ekstremalnych warunkach Arktyki.

 

Tymon Smektała, CD Action

 

 

„Północny sztorm” to thriller polityczno-militarny przywodzący na myśl najlepsze odsłony gatunku: fascynująco pomyślany, rewelacyjnie poprowadzony, trzymający w napięciu i wciągający.

 

Dariusz Barczewski, Gildia.pl

 

 

 

Rosja znalazła sposób, by znów realizować imperialne marzenia. Rozwiązaniem jej problemów ekonomicznych ma być ekspansja na terenach Arktyki i aneksja dwudziestu pięciu procent światowych złóż ropy.

 

Kurs potężnych lodołamaczy atomowych „Jamał” i „Rassija” staje się kursem zdeterminowanego państwa. Błyskawicznie rosną bazy wojskowe i porty na syberyjskich wybrzeżach, wzmocniona zostaje potężna Flota Północna.

 

 

Problemy techniczne związane z wydobyciem cennych kopalin w tak ekstremalnie trudnych warunkach klimatycznych są jednak niczym wobec groźby, jaką stanowią pozostali chętni do podziału złóż.

 

 

Norwegia wraz ze Szwecją tworzą pakt o wzajemnej pomocy i zwiększają swój potencjał militarny. Nie oddadzą bez walki ani kropli ropy.

 

 

Amerykanie i Brytyjczycy, również zaniepokojeni poczynaniami Rosji, wysyłają na Morze Barentsa okręt podwodny klasy Virginia. Dowodzący nim komandor William Kent, as marynarki podwodnej, musi zebrać jak najwięcej informacji i jednocześnie pozostać w ukryciu. Trafia jednak na godnego przeciwnika.

 

 

Stojący na czele Floty Północnej Michaił Lipatow długo czekał na taką chwilę. Zrobi wszystko, żeby ochronić wody, które uważa za rosyjskie. Nie powstrzyma go nawet groźba wybuchu trzeciej wojny światowej.

 

 

Napięcie rośnie, sytuacja komplikuje się z każdą chwilą, a o swój interes musi walczyć także Polska. Kapitan Andrzej Wirski wyrusza w kolejną misję. Tym razem jednak nie może wystąpić w mundurze z biało-czerwoną naszywką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 371

Oceny
4,1 (29 ocen)
11
10
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




VladimirWolff

Północny sztorm

PROLOG

60 MIL MORSKICH NA PÓŁNOCNY WSCHÓD OD WYSP KURYLSKICH

22 kwietnia

Szara kurtyna deszczu skryła horyzont przed dwudziestometrowym kutrem „Hiroe”. Na dodatek pokład pod stopami kapitana Naokiego Higoshiego przechylił się w przód, kiedy dziób spłynął po fali, by po sekundzie wznieść się na kolejnym nadciągającym grzywaczu.

Sztorm dawał się we znaki wszystkim, tylko nie Higoshiemu. Siedmioosobowa załoga siedziała w kambuzie tuż za sterówką, klnąc, grając w karty i – potajemnie, tak by kapitan tego nie widział – wlewając w siebie kolejne porcje sake z małych porcelanowych naparstków.

Atmosfera za plecami Higoshiego poprawiała się z każdą chwilą, w przeciwieństwie do tej przed nim, na zewnątrz. Chociaż i tak nie było bardzo źle. Ładownie mieli w trzech czwartych wypełnione rybą. Po sprzedaży będzie z czego zapłacić załodze, wyposażyć statek na następny rejs i jeszcze co nieco pozostanie dla Naokiego. Zresztą... Pięćdziesięcioczteroletni Higoshi zauważył, że z biegiem czasu potrzebuje coraz mniej, a tryb życia, jaki prowadził, zadowalał go w zupełności. Nade wszystko cenił sobie spokój. Domek, szacunek sąsiadów i „Hiroe” – to było dla niego wszystko. Nie miał żony ani dzieci. Całe życie był sam, nie z wyboru, po prostu tak się jakoś poukładało. Może teraz pora pomyśleć o jakieś małej stabilizacji. Nowa nauczycielka w miasteczku, jedna z tych, które się już otarły o wielki świat, wyraźnie czyniła Naokiemu awanse, czy to spotykając go w sklepie, czy na ulicy. Kiedyś było to nie do pomyślenia, jednak świat szedł naprzód. co widać nawet w tak małej społeczności. Swoją drogą, wiedział, że może się podobać. Jeszcze niestary, krzepki, z siwymi włosami i twarzą ogorzałą od słońca i wiatru.

Na myśl o nauczycielce uśmiechnął się do siebie, zaraz jednak przywołał się do porządku i skoncentrował na tym, co robił. Z godziny na godzinę morze się uspokajało, sztorm przechodził bokiem. Następne łowisko, od dawna upatrzone, powinno załatwić sprawę. Wypełnią ładownie po brzegi i mogą wracać. Dzień, góra dwa i zawiną z powrotem do rodzimego portu. Jeszcze raz wrócił do prowadzonych w głowie kalkulacji. Po pierwsze nowy włok, taki na dwadzieścia ton. Na pewno się przyda. Po drugie wymiana GPS-u. Stary szwankował i chociaż Higoshi potrafił nawigować według dawnych przyrządów, to do satelitarnego pozycjonowania żywił szacunek prawie nabożny. GPS prowadził kuter jak po sznurku. Ostatnio wypuszczali się szczególnie daleko w poszukiwaniu wciąż nowych łowisk. Całe flotylle jego pobratymców wprost orały morskie głębiny, eksploatując je ponad normę. Z trudem przyznawał się przed samym sobą, że była w tym także kropla jego winy.

Przerzucił koło sterowe bardziej na prawo, by ustawić maszt dziobowy naprzeciw kolejnej nadbiegającej fali, łagodnie windującej ich do góry. Na ile pozwalały warunki, przebiegł wzrokiem najbliższą przestrzeń, pustą i tak samo szarą jak przed chwilą. Kaskada wody spłynęła po szybie, zasłaniając widok, kiedy polecieli w dół. Jakiś pojedynczy promyk porannego słońca przebił się przez gęstą zasłonę chmur. Telewizor w kubryku ryczał podkręcony na maksa. Naoki najchętniej ustawiłby jakąś stację meteo, a nie muzyczną z idiotycznymi teledyskami, ale niech im będzie. Niedługo wezmą się do roboty, tylko... No właśnie – GPS przestał działać jakąś godzinę temu. Nie, żeby był to problem. Z dokładnością do jednej mili potrafił wskazać na mapie miejsce, gdzie się obecnie znajdują: trochę na zachód od Kuryli, odwiecznie japońskich wysp.

Zmęczony, potarł dłonią czoło. Parogodzinna wachta potrafiła dać w kość nawet takiemu staremu wilkowi morskiemu jak on. Kubek świeżo parzonej kawy postawi go na nogi. Przynajmniej taką miał nadzieję.

– Przyciszcie to pudło! – warknął pod adresem załogi.

Zamiast spodziewanej ciszy usłyszał jedynie głośny śmiech. Jak oni mogą to wytrzymać? Fakt, byli młodzi, wszyscy pomiędzy osiemnastym a trzydziestym rokiem życia, ale najstarszy z nich, Eiji, powinien mieć tyle oleju w głowie, by nie wydurniać się jak reszta.

Jakieś kilkaset metrów dalej z lewej strony przechodził gwałtowny szkwał. Prawdopodobnie nie zwróciłby na niego uwagi, tym bardziej że „Hiroe” znacznie go wyprzedzał, gdyby nie ciemnoszary kadłub wyłaniający się spoza szarych strug wody. Widok nadpływającego statku nie zaskoczył Higoshiego. Dopiero po chwili zorientował się, że nie wszystko jest w porządku. To nie był rybak jak on ani żadna inna cywilna jednostka. Z trudem, ale jednak dostrzegł drapieżny kształt okrętowych dział i działek. Sięgnął po lornetkę wiszącą na kołku i przyłożył ją do oczu.

Przybysz nie wyglądał na dużo większego od „Hiroe”, przypominał dawne niewielkie korwety rakietowe używane przez Rosjan, pruł za to wody wprost na nich, wyrzucając na boki odkosy fal. Na masztach nie widać było żadnej bandery, jakby jednostka wypłynęła z samego dna piekieł, a nie z jednego z dalekowschodnich portów.

Naoki odwiesił lornetkę i poważnie zaniepokojony trzepnął dłonią w GPS. Klaps niewiele pomógł. Urządzenie pozostawało martwe i nic nie wskazywało na jego rychły powrót do życia. Zupełnie odruchowo przerzucił ster w kierunku przeciwnym do nadciągającego zagrożenia i pomimo fali ustawił się do niego rufą. Jednak o ucieczce nie mogło być mowy. Różnica w mocy silników z góry skazywała „Hiroe” na przegraną. Wyciągali nie więcej niż siedemnaście węzłów i to przy gładkim morzu. Zresztą rybacki kuter to nie okręt wojenny. Łowili ryby, a nie strzelali do ludzi. Ta ostatnia myśl nie przypadła Higoshiemu do gustu. Zmagając się z morzem i sterem, obserwował nadpływającą szybko jednostkę. Jeżeli naruszyli granicę wód terytorialnych bądź zakaz połowu, nic o tym nie wiedział. Najwyżej zapłacą umowną karę. Gorzej, jeśli zostaną zatrzymani i odholowani do portu. To go może zrujnować. Towar w ładowniach szlag trafi. Nie wypłaci się do końca życia. Coraz bardziej zaniepokojony, myśląc, jak wywinąć się z tej sytuacji, ponownie obrócił kołem sterowym. Długo nie pobawi się z nimi w kotka i myszkę, tym bardziej że nadpływająca jednostka była już dwieście metrów za nimi. Może lepiej zwolnić i dobrowolnie poddać się inspekcji, wepchnąć łapówkę w ręce kapitana i po sprawie? Kulturalni ludzie mogą załatwić ze sobą wszystko.

Rozbłysk wystrzału był tak niespodziewany, że Higoshi nawet nie zdążył się przestraszyć. Automatyczne działo kalibru 57 milimetrów wypluwało pocisk za pociskiem wprost w sterówkę „Hiroe”. Stal nadbudówki mogąca sprostać falom i huraganom została rozszarpana, rozbryzgując się wkoło rozgrzanymi do czerwoności odłamkami. Kolejna seria poszła wprost w kadłub, wyrywając w nim dziury. Morska woda zalała momentalnie ładownie i kuter przechylił się na prawą burtę. O ile jeszcze chwilę temu dumnie ciął fale, teraz w przyśpieszonym tempie szedł na dno, ale tego ani Naoki Higoshi, ani jego załoga już nie widzieli, unicestwieni pierwszą salwą.

*

ROZDZIAŁ I

BIURO DORADCY PREZYDENTA DO SPRAW BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO, BIAŁY DOM, WASZYNGTON DC – USA

26 kwietnia

Osobisty asystent doradcy prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa narodowego Cyril Lomax przeciągnął się w fotelu, prostując ramiona ku górze, aż zatrzeszczały stawy. Znużony opadł w głąb wygodnego siedziska, wpatrując się w monitor komputera. Powoli kończył pisać raport. Pozostało jeszcze wyciągnąć wnioski, ale one gdzieś uciekały na boki, nie pozwalając ująć się w słowa. Jak do tej pory szło nieźle – wstęp, rozwinięcie, gorzej z konkluzjami, bo jak przewidzieć najbliższą przyszłość w rejonie tak nieprzewidywalnym jak Bliski Wschód? Trwające tam zamieszanie trudno było uznać za normalne. Fala zamieszek, zamachów, kontrzamachów, lokalnych podjazdów, otwartych konfliktów oraz sezonowych przywódców trwała w najlepsze. Gorzej, że według Cyrila wszystko zmierzało ku nieuchronnej katastrofie. Mocną pozycję zdobywali lokalni trybuni i religijni fanatycy mający ochotę na powtórkę kolejnej wielkiej wojny z Izraelem. Jak przyjdzie co do czego, to znowu oni, czyli Amerykanie, będą musieli interweniować, by uspokoić sytuację.

Zniechęcony, westchnął i sięgnął po kubek z kawą stojący obok klawiatury. Zanurzył usta w mętnym płynie i zaraz wypluł wszystko z powrotem do naczynia. Zimna, wstrętna lura o smaku ścieków w żadnym wypadku nie nadawała się do picia, co najwyżej mogła posłużyć jako próbka produktu odrzuconego przez producenta napojów kawy „trzy w jednym”.

Zerknął na dół monitora, gdzie wyświetlała się aktualna godzina. 09:44. Odpowiednia pora, by zaparzyć następną. Do południa zdąży, zostało wystarczająco dużo czasu na dokończenie raportu, a nową kawę wolał zrobić sobie sam, bez proszenia opryskliwej i wiecznie zajętej sekretarki, która najwyraźniej tylko czekała, żeby dosypać do jego filiżanki trutkę na szczury. Zupełnie jej nie rozumiał. Przecież nie zrobił jej nic złego. Widać taki charakter odziedziczyła po przodkach. Zresztą, co go to...

Personel prezydenckiego doradcy Gary’ego Craiga nie był liczny, wszystkiego parę osób. Wystarczająco. Gary nie lubił tłoku, zwłaszcza wśród własnych pracowników.

Wyszedłszy ze swojego gabinetu, gdzie nie było okien, Cyril mógł w końcu popatrzeć na wiosenną pogodę szeroko rozlewającą się poza murami siedziby prezydenta najpotężniejszego kraju na świecie. Najpotężniejszego – jak długo jeszcze? Konkurenci mocno deptali im po piętach. Chiny już jakiś czas temu wyprzedziły Japonię i stały się drugą potęgą gospodarczą świata, zbliżając się do USA milowymi krokami. Już sama myśl, że kiedyś mogą uzyskać przewagę, nie tylko jemu spędzała sen z powiek. „Kiedyś” to nieodpowiednie słowo. Cyril odnosił wrażenie, że dzień ten jest bardzo bliski. Oby się mylił. Nawet w dobie zimnej wojny siła Stanów Zjednoczonych wydawała się niezachwiana, a przecież Układ Warszawski jako blok militarny był znacznie potężniejszym przeciwnikiem od dzisiejszych Chin. Obecnie jednak nie liczba żołnierzy czy armatnich luf decydowała o przewadze, lecz ekonomia i gospodarka, a na tym polu bezustannie tracili.

Od aneksu kuchennego dzieliło Cyrila już tylko parę metrów, kiedy drzwi biura Craiga otworzyły się niespodziewanie i stanął w nich sam gospodarz. Jego wzrok zlustrował jak radar wszystko, z prawej strony po lewą. Cyril jak gdyby nigdy nic sunął dalej, ignorując zaczepne spojrzenie.

– O ile mnie pamięć nie myli, jesteś moim asystentem – do uszu Lomaksa dotarł dudniący głos.

– Coś sobie przypominam...

– To dlaczego nie odpowiadasz na moje telefony?

– Gary, daj żyć!

– Dobra, dobra. Chodź na słowo.

– Jeszcze nie skończyłem tego, co miałem do zrobienia.

– Dokończysz później.

Przez lata znajomości ich stosunki ewaluowały od zależności profesor–student, poprzez relację pracownik–pracodawca, aż do serdecznej przyjaźni. Znali się od dawna, z czasów, gdy Gary Craig – wykładowca politologii – nawet nie myślał o karierze politycznej. Znajomość z Barackiem Obamą pozwoliła mu wypłynąć na szerokie wody, a wybór kolegi na najwyższy urząd w państwie otworzył przed Garym zupełnie nowe perspektywy.

Czym dla Craiga była znajomość z Obamą, tym samym dla Cyrila okazała się praca u Gary’ego. Niekończące się kryzysy, płynnie przechodzące jeden w drugi, zapowiedzi nowych i próby zduszenia z zarodku jeszcze innych potencjalnych, do tego parę konfliktów zbrojnych i zamachów terrorystycznych pozwoliło im się zgrać i stworzyć świetnie działający tandem. Czasem trudno było uwierzyć, że współpracowali raptem od kilku lat.

Gary’ego z Cyrilem łączyło jeszcze jedno. Obaj lubili swoją robotę. Jako pierwsi uzyskiwali dostęp do tajnych informacji nadsyłanych przez instytucje powołane do ich zdobywania. To uzależniało jak narkotyk. Informacja to potęga, i oni dobrze to wiedzieli.

– Co tym razem? – zapytał Cyril, opadając na fotel naprzeciw mentora.

– Powoli – przystopował go Craig, który wolno się rozkręcał, ale gdy już nabrał rozpędu, miażdżył wszystko na swojej drodze, niejednokrotnie skłaniając samego prezydenta do wprowadzenia jego koncepcji. Z piętrzących się na biurku papierów wyłowił poszukiwany dokument, a był to, jak zauważył Cyril, wykres, na którym gruba linia pięła się ostro do góry. Jeżeli o to chodziło, mniej więcej orientował się w temacie.

– Za dwie i pół godziny dostałbyś pełne opracowanie...

– W tej chwili interesuje mnie jedynie to – odparł Gary, podając kartkę asystentowi, żeby i on mógł się przyjrzeć wykresowi. – Tylko to i nic więcej. Oczywiście, znasz te dane.

Szkic, najprostszy z możliwych, informował o jednym: ceny za baryłkę ropy szły bezustannie w górę. Na to sumaryczne zestawienie składały się tysiące cząstkowych danych z każdego roku, miesiąca, tygodnia, dnia i bez mała godziny, obrazujących skoki cen towarzyszące wzrostowi zapotrzebowania na najcenniejsze paliwo i – choć w szczegółach zmiennej, to generalnie niezmiennie fatalnej – sytuacji geopolitycznej.

– Za pomocą tego świstka niewiele udowodnisz – Cyril machnął kartką trzymaną kciukiem i palcem wskazującym.

– Tak ci się zdaje?

– Wracamy do punktu wyjścia – wszelkie potrzebne przykłady Lomax miał w głowie. – Najwięksi światowi producenci zajęli obecnie pozycję wyczekującą. Rynek pozwala na windowanie cen, a ich to bardzo cieszy. Korzystają z okazji. Sami byśmy tak zrobili, bo zapotrzebowanie rośnie bezustannie. Wiesz, jak jest. USA, Europa i Daleki Wschód potrzebują ropy wciąż więcej i więcej.

– Nie mówisz niczego nowego.

– Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi. Jeżeli masz jakieś poufne, rewelacyjne materiały, to proszę, podziel się ze mną.

– Wiesz, tak sobie myślę – Gary przerwał na chwilę i pomasował skronie – dokąd nas to zaprowadzi?

– Donikąd. Ślepa uliczka. Technologie alternatywnych źródeł energii są, jakie są. Ich użycie na masową skalę będzie możliwe za jakąś dekadę albo i dwie.

– Niemniej za te dwadzieścia, trzydzieści lat staną się istotnym czynnikiem uniezależniającym nasz rynek od importu.

– Myślę raczej, że wszelkie ruchy w tym kierunku mają ugłaskać opinię publiczną. Dla świętego spokoju. Mówimy: patrzcie, jak się staramy. Ropa się kończy, ale my nie zasypiamy gruszek w popiele, jesteśmy kreatywni i myślimy za was o przyszłości. Tak to mniej więcej wygląda.

Gary utkwił w asystencie zmęczone spojrzenie.

– Cóż za dogłębna analiza rynku paliwowego – zakpił.

– Niestety, prawda jest dla nas bolesna.

– Zawsze widzisz wszystko w czarnych barwach.

Jak na obecny, oględnie mówiąc, nie najlepszy stan gospodarki i takież układy w polityce globalnej, Gary Craig nie wyglądał na szczególnie zdołowanego. Widać otrząsnął się już zupełnie po wojnie sprzed pół roku. Nawet w żartach bardzo rzadko wracał do okresu, który wywrócił światową ekonomię do góry nogami. Drażnił tym tylko Cyrila, który nie potrafił tak łatwo zapomnieć, do czego wówczas doszło.

– Tylko nie mów, że znalazłeś rozwiązanie pozwalające napełnić zbiorniki samochodów bez podnoszenia cen na stacjach. A może w ogóle masz plan rewolucyjnych zmian w sektorze usług transportowych?

– Powoli, chłopcze... – Cyril nie znosił, gdy tak do niego mówił. – Pierwsze prognozy mówiące o wyczerpywaniu się złóż pojawiły się w latach siedemdziesiątych XX wieku. Później stopniowo przesuwano tę granicę o kolejne dziesięciolecia i nic złego się nie stało.

– Odkrywano nowe złoża, zmieniały się technologie ich eksploatacji, zmniejszało się zużycie paliwa w silnikach samochodowych...

– Kiedyś jednak źródła wyschną. Nic na to nie poradzisz.

– Wiem. Na szczęście natura i historia dały nam jeszcze trochę czasu.

– Który bezustannie się kurczy. Wezwałeś mnie po to, by się podzielić tą refleksją?

– A jak ci się wydaje?

Teraz to z kolei Cyril o wiele baczniej przyjrzał się Gary’emu.

– Czyżby?

– No...

Lomax, do tej pory wygodnie usadowiony w fotelu z nogą założoną na nogę, wyprostował się, postawił obie stopy na ziemi i pochylił powoli w przód.

– Kto z tobą o tym rozmawiał?

Gary przewrócił oczami.

– I co?

– Jak wiesz, szansę na prezydenturę mam niewielką, jednak o stanowisko wiceprezydenta mogę zawalczyć. Przy dobrym układzie...

– Gary, nie rób sobie nadziei – przystopował zanadto wybiegającego w przód Craiga.

– Dlaczego?

Lomax westchnął. Z Garym był jeden problem: głęboko skrywał wielkie ambicje polityczne. Cyril zauważył je niedawno, bo wcześniej zupełnie go o to nie podejrzewał – może wcześniej wykładowca akademicki świetnie się maskował, a może z początku ich nie było, tylko apetyt wzrósł w miarę jedzenia? Gary’emu nie wystarczały już dotychczasowe wpływy. Chciał więcej. Karykatura zamieszczona w „Russia Today” pokazała go raz wspinającego się na palcach, by szepnąć coś na ucho prezydentowi, a innym razem na czworakach kąsającego kostki wiceprezydenta. Ot, dowcip na poziomie „Russia Today”, zdecydowanie niedarzącej Craiga sympatią, jednakże Gary wziął to sobie głęboko do serca.

– Zawsze miałem cię za osobę twardo stojącą na ziemi.

– A co jedno ma wspólnego z drugim?

– Pozwolisz, że dokończę robotę?

– Jak do tej pory doskonale się rozumieliśmy – prezydencki doradca jakoś nie wyrażał ochoty na zamknięcie tematu.

– I nadal tak jest. Po prostu nie sądzę, żeby dopuścili cię dalej. Biden i Panetta mają uczulenie na twoim punkcie. Prędzej sami zrobią coś głupiego, niż pozwolą, byś został ich następcą. Przecież wiesz, jacy są.

– Jeszcze zobaczymy.

Cyril nie wiedział, czy ostatnie zdanie Gary wypowiedział pod jego adresem, czy też do samego siebie.

– Wszystko będziesz miał na dwunastą.

– Jak chcesz.

Lomax wstał i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. Dopiero zaczął się poniedziałek, a on już zdążył poróżnić się z Garym. Jak dociągnie do końca tygodnia, sam nie wiedział.

OŚRODEK RZĄDOWY W SOCZI, WYBRZEŻE MORZA CZARNEGO – ROSJA

26 kwietnia

Ciepłe fale obmywały stopy prezydenta Rosji Władimira Władimirowicza Putina, przyjemnie łaskocząc go w kostki, kiedy powoli brodził po wodzie z rękami założonymi do tyłu. Cisza, wspaniała wiosenna pogoda i, co najważniejsze, wyrwanie się z kieratu codziennych obowiązków pozwalało prezydentowi skoncentrować się na najbardziej interesujących aspektach polityki.

Mało który z zachowujących odpowiedni dystans ochroniarzy przypuszczał, że ich zwierzchnik właśnie planuje następne posunięcie, rozważając wszystkie za i przeciw. A miał o czym myśleć. Tak szumnie zapowiadana modernizacja wciąż oddalała się w czasie. Na razie musiała wystarczyć niewielka kosmetyka przeprowadzona na użytek zachodnich polityków i mediów. Główne reformy wciąż jeszcze były przed nimi. Wszystko wymagało środków, a tych jak na złość brakowało. Najlepszy okres zmarnotrawili, ale wtedy Władimir Władimirowicz miał co innego na głowie: musiał umacniać własną pozycję. Kiedy to już się udało, pochłonęły go inne problemy. Wiele z nich pozostawało otwartych do tej pory, co drażniło go ponad miarę.

Fala wyższa od pozostałych ochlapała nogawki podwiniętych do kolan beżowych spodni, ale nie zwrócił na to uwagi. Zamiast pod nogi popatrzył w prawo, ponad bryłą rządowego ośrodka, w kierunku porośniętych lasem wzgórz schodzących w tym miejscu do morza. Czyż można sobie wyobrazić piękniejszy widok? Pewnie można. Oczyma duszy widział niekończące się ciągi liczb, ale też słowa: inflacja, deficyt, zadłużenie... Nie było dobrze. Wiedział o tym najlepiej. Jeżeli szybko nie przedsięweźmie stanowczych kroków, groziło im... Jakim „im”? Chodziło o niego i o to, co reprezentował. Groziła mu może nie kolejna rewolucja, raczej przewrót niezadowolonych wojskowych do spółki z aparatem administracyjnym. Tak, to już prędzej, ale i tak kraj zadrży w posadach. Ile razy wracał pamięcią do burzliwej przeszłości Rosji, zawsze przychodziły mu na myśl postacie takie, jak Stieńka Razin, Jemielian Pugaczow czy choćby Lenin, potrafiący doprowadzić państwo do konwulsji. Reformatorzy i buntownicy. Dwie postawy dość często ścierające się na kartach historii. Po jednych następowali drudzy, a zbyt długie okresy spokoju chwilę później odbijały się gwałtowną czkawką.

Osobiście wolał być uważany za silnego reformatora, tyle że – jak sam musiał przed sobą przyznać – pomalowanie fasady nie zastępowało kapitalnego remontu. W porównaniu z takimi Stanami Zjednoczonymi czy Europą wciąż tracili. Nawet na proste remonty i modernizacje w armii nie wystarczało środków. Większość z BTR-ów i BMP-ów to złom nienadający się do niczego na współczesnym polu walki. Dotyczyło to również czołgów T-72 i T-80. Nawet T-90 znacznie ustępował zachodnim konstrukcjom. Podobnie rzecz się miała z lotnictwem i okrętami każdej z czterech flot. Zakup francuskich mistrali, owszem, poprawił sytuację, ale pojedyncze sztuki sprzętu mogącego sprostać nowym globalnym wymaganiom niewiele zmieniały w tej sytuacji. Cała południowa granica, tak zwane miękkie podbrzusze Rosji, była w zasadzie bezbronna wobec nowych zagrożeń. Przybywało konkurentów i wrogów, z którymi musieli się liczyć. To już nie tylko NATO i Chiny. Zagrożenie zaczęło nadciągać z zupełnie innego kierunku.

Przesunął dłonią po rozgrzanym karku. Szkoda, że zapomniał o kremie. Teraz będzie go piec i swędzieć. Na szczęście biały podkoszulek łagodził skutki wczesnowiosennej opalenizny na plecach i ramionach.

Dalej przed nim rozciągała się już publiczna plaża. Może jeszcze nie tak przepełniona, jak to bywa w sezonie, lecz widać było sporą gromadę wypoczywających. Rozchlapując mocniej wodę, zawrócił, by nie wprowadzać zamieszania. Wciąż jeszcze nie wymyślił, jak zapobiec niekorzystnym zmianom. Przez głowę nie przemknął mu nawet cień sensownego pomysłu, co już stawało się irytujące. Sam wiedział, że zabrnął w ślepy zaułek. Jak przystało na pragmatyka, za jakiego się uważał, zimno skonstatował, że stan spraw zaczął go przerastać.

Dla odmiany przesunął wzrok z plaży i gór na środek morskiego akwenu. Przypomniał sobie raport sprzed paru dni – zdaje się o naruszeniu morskiej granicy państwa. Kolejny już raz arogancko wtargnięto na łowiska leżące w ich strefie ekonomicznej i tym razem rosyjska marynarka zareagowała ostrzej niż zwykle. Niepotrzebnie, zupełnie niepotrzebnie. Co prawda, zachodziła uzasadniona obawa, że kuter wpłynął na ich wody terytorialne z powodu zupełnie innego niż połowy ryb. Podobno nikt do tej pory nie zainteresował się zaginioną załogą. Niemrawą akcję poszukiwawczą Japończycy szybko przerwali z powodu trudnych warunków. Na razie ofiary uznano za zaginione. Lepiej niech tak zostanie. Kuryle to sporny rejon, a Tokio nie pozwalało o tym zapomnieć nawet na chwilę.

Wyszedł z wody na plażę. Ochota na dalszy spacer minęła mu bezpowrotnie. Pod stopami zachrzęściły kamyczki. Schylił się i podniósł jeden, najbardziej płaski. Odwrócił go i płynnym ruchem puścił pomiędzy falami. Naliczył cztery odbicia. Nieźle. Sięgnął po następny i podrzucił w dłoni. Na dalekich rubieżach świadomości pojawiła się nieuchwytna myśl. Coś, o czym powinien pamiętać, a ostatnio zaniedbał. Rozproszone do tej chwili elementy układanki zaczęły przemieszczać się w odpowiednie miejsca. Niebywałe! Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Tknięty nagłym impulsem, zaczął się spieszyć. Zrobił parę kroków, ale zaraz przywołał szefa ochrony.

– Wracamy do Moskwy – oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem.

Z prezydentem się nie dyskutuje, więc oficer tylko kiwnął głową.

– Natychmiast – dodał Władimir Władimirowicz dla podkreślenia, jak bardzo to ważne.

– Oczywiście.

„Natychmiast” znaczyło mniej więcej w ciągu godziny. Samolot dyspozycyjny już mógł rozgrzewać silniki, bo żadne opóźnienia nie będą tolerowane.

NORFOLK – USA

27 kwietnia

Dzień dla komandora Williama Kenta zaczynał się o piątej trzydzieści. Kent otwierał oczy jeszcze przed budzikiem, który włączał tylko dla świętego spokoju, i wstawał tak, żeby nie obudzić żony. Reszta toczyła się siłą przyzwyczajenia – trzymilowa przebieżka po wcześniej starannie zaplanowanej trasie, powrót do domu, prysznic, golenie, pierwszy kubek mocnej czarnej kawy bez cukru, zdolnej postawić na nogi umierającego. Żona Julia twierdziła, że dostanie od niej zawału. Bardzo możliwe, ale jeszcze nie teraz. Jak na pięćdziesięciolatka trzymał się doskonale. Może nie był wysoki, raptem 178 centymetrów wzrostu, więc przy młodszych i na ogół wyższych mężczyznach czuł się nieswojo, za to problemów z nadwagą nie miał żadnych. Przez całe życie był szczupły i umięśniony. Kasztanowe włosy, zawsze starannie ostrzyżone, układał z przedziałkiem na prawą stronę, a harmonii dopełniała opalenizna twarzy i ciemnoszare, głęboko osadzone oczy.

Dzisiaj był jednak szczególny dzień. Po raz pierwszy wychodził w morze jego okręt USS „California”, łódź podwodna klasy Virginia. Na razie na próby morskie, by przetestować konstrukcję i wszystkie urządzenia, w jakie został wyposażony, ale i tak było to przeżycie.

Przez chwilę walczył sam ze sobą. Jeżeli zrezygnuje z biegu, zyska cenne pół godziny i przy nabrzeżu będzie trochę po siódmej, co da mu więcej czasu na zorientowanie się we wszystkich szczegółach. Niby je znał, przynajmniej z grubsza, jednak nie zawadziłoby jeszcze raz przeczytać to i owo. W końcu jednak założył nike’i i frotkę na rękę i przetruchtał pierwsze kilkadziesiąt metrów dla rozgrzewki, stopniowo nabierając tempa, do jakiego przywykł. Trasa wiodła przez podmiejskie uliczki i część terenów, na które deweloperzy dopiero ostrzyli sobie zęby. Raz o mało nie wpadł na samochód niespodziewanie zjeżdżający z podjazdu. Uskoczył w ostatniej chwili. Prowadzący terenowego jeepa wranglera młody człowiek w białej koszuli i bordowym krawacie nie zwrócił na niego uwagi, zajęty manewrowaniem. Dość przystojny. Ogólnie dobre wrażenie psuły jednak wygolone do gołej skóry włosy. Jeżeli śpieszył się do biura, to przyjedzie za wcześnie. Jeżeli wracał od kochanki, to w domu nie pomogą żadne wykręty. Ruszył dalej, odprowadzając wzrokiem narowistego kierowcę. Spojrzał na zegarek. Pora przyśpieszyć, bo jak się będzie tak obcyndalał... Kolejne minuty upływały mu w jednostajnym tempie odmierzanym przez sekundnik i uderzenia serca.

– Już jesteś? – doszedł go z kuchni rozespany głos żony. Jak to „już”? Dziś był nawet lekko spóźniony – półtorej minuty, ale zawsze. Wparował do pomieszczenia jak na stanowisko dowodzenia na okręcie.

– Cześć – zdążył powiedzieć, zanim zamoczył wargi w naczyniu z czarną, parującą miksturą.

– Mnie się już nic od życia nie należy? – zapytała Julia.

Jak na kobietę tylko trzy lata młodszą od niego zachowała wdzięk, urodę i klasę, jakiej często brakowało dwudziestolatkom. Odstawił filiżankę i pocałował chętne usta.

– Bardzo się śpieszysz?

– Mhm...

– Trudno, jakoś zagospodaruję sobie ten dzień.

Westchnął żałośnie. W zasadzie to wygospodarowałby te parę wolnych minut... Podobnie jak wcześniej z joggingiem, teraz zawalczył z pokusą. Nabrał powietrza do płuc i wypuścił je powoli. Zupełnie go zdekoncentrowała. Jeśli nie weźmie się w garść, gotów zawalić resztę dnia. Dopił kawę, włożył naczynie do zmywarki i pokłusował pod prysznic.

Kiedy godzinę później wkraczał na teren bazy w nienagannie wyprasowanym mundurze i białej marynarskiej czapce, wyglądał jak żywa reklama US Navy. Samochód zostawił na służbowym parkingu pod opieką mającego na wszystko baczenie podoficera żandarmerii. Do kieszeni kurtki przypiął identyfikator. Teraz nikt nie będzie się czepiał. Na otwartej przestrzeni poczuł bryzę wiejącą od oceanu. Powietrze było przesycone solą i wszelkimi portowymi zapachami. Ponad zabudowaniami górowała sylwetka USS „Ronald Reagan”, który przypłynął na przegląd. Kiedyś Kenta fascynowały te olbrzymy, ale tylko z jednego powodu – jako tarcza strzelnicza dla jego torped. Na szczęście nikt poza Stanami Zjednoczonymi nie dysponował tak wielką i dobrze zorganizowaną flotą lotniskowców. Jakieś próby czyniła Rosja. Chiny miały ambicje, pieniądze i możliwości, ale na razie również dorobiły się tylko jednego lotniskowca. Podobnie Indie czy Brazylia. Spotkanie z którąkolwiek z tych jednostek było niemal niemożliwe. Zdecydowanie większym zagrożeniem były wrogie okręty podwodne. Lotniskowce w czasach pokoju nie tonęły, czego nie można było powiedzieć o nich. Raz na jakiś czas zdarzało się to w różnych flotach. No, ale do służby zgłosił się na ochotnika. Nikt nie ciągnął go na siłę i nie przykuł łańcuchem do peryskopu. Sam chciał, to ma.

SSN-781 USS „California” stała zacumowana na końcu pirsu. Ze swoimi 111 metrami długości i ponad 10 metrami szerokości prezentowała się okazale. Przy wyporności 6900 ton na powierzchni i 7835 ton w zanurzeniu stanowiła całkiem potężną masę. Pokryta czarnym, gumopodobnym tworzywem tłumiącym hałas i sygnały sonarów, wyglądała pięknie w świetle poranka. Chyba zakochał się w niej bez pamięci. Jak w Julii.

Stanął, podziwiając swój okręt. Podstawową cechą wyróżniającą jednostki klasy Virginia, prócz dużej szybkości taktycznej, była wielozadaniowość. W przeciwieństwie do typowo myśliwskich okrętów starszej klasy Seawolf „California” mogła operować na płytkich wodach, a w związku z tym wykonywać zadania wywiadowcze i specjalne, jak na przykład dostarczenie grupy komandosów możliwie blisko brzegów lub instalacji przeciwnika. Wyposażenie radioelektroniczne, nie tylko czysto obronne i zaczepne, ale zwłaszcza wywiadowcze, przyprawiało o zawrót głowy.

Mat przy trapie wyprężył się na baczność. Dowódca wkroczył na pokład przy dźwięku bosmańskich gwizdków.

– Dzień dobry, komandorze!

Szef załogi, pucułowaty Irlandczyk o nazwisku Owens wyszedł na spotkanie Williama. Znali się co najmniej od dziesięciu lat, razem służyli na wielu jednostkach, by w końcu rozpocząć kolejną współpracę, tym razem na najnowszym produkcie amerykańskiego przemysłu stoczniowego. Od kilku miesięcy poznawali okręt i dopracowywali szczegóły. Żaden z oficerów nie był mu tak niezbędny jak Owens, sprawujący pieczę nad załogą ręką ciężką, acz sprawiedliwą. Kent nie wyobrażał sobie dowodzenia „Californią” bez niego.

– Zapraszam do mnie. Poproś jeszcze Griffina.

– Będzie za godzinę. Miał coś do załatwienia.

Osobista kajuta Kenta znajdowała się niedaleko centrum bojowego i chociaż wszystko urządzono zgodnie z jego gustem, wciąż nie potrafił do końca zaakceptować chłodnego wnętrza. Brakowało tego nieuchwytnego „czegoś”, co by sprawiało, że sterylnie ergonomiczne wnętrze kojarzyłoby się z domem.

Każdy poranek zaczynali we trzech tak samo – od omówienia najważniejszych spraw. Przy niepełnej obsadzie stanowisk – załogę dopiero kompletowano – takie pogawędki zupełnie wystarczały. Poszczególni oficerowie odpowiedzialni za własne sekcje docierali się ze sobą nawzajem i z resztą załogi. Jedynie oni trzej i najstarszy z podoficerów mieli pojęcie o wszystkim.

– Powiedz mi, Ian, ilu jeszcze brakuje?

– Trzydziestu – zdaje się, że wszystkie dane szef załogi miał w głowie. – Dwudziestu marynarzy, ośmiu podoficerów i dwóch oficerów. W tym specjalisty od głównego napędu. Do dziewiątej mają czas.

Kent skrzywił się, jakby bolały go zęby. Problem ze specjalistą ciągnął się już od paru tygodni. Poprzedni – doświadczony, lubiany przez załogę i przez niego porucznik – leżał w szpitalu z zapaleniem otrzewnej po pęknięciu wyrostka robaczkowego. Na powrót przed terminem nie mogli liczyć w żadnym wypadku. Pech, cholerny pech. Nowy powinien zgłosić się dzisiaj, ale jak do tej pory nie zaszczycił ich swoją obecnością. Czy temu głupcowi wydaje się, że będą na niego specjalnie czekać? As roku, jak o nim mówili. Pupilek wykładowców i kadry dydaktycznej – Kent zdążył już przejrzeć jego akta.

– Kiedy już przyjdzie, przyślij go do mnie...

– Nie omieszkam.

– ... a ja już sobie z nim porozmawiam – dokończył myśl. – A ten drugi?

– Lekarz.

– No proszę.

Owens nie bardzo wiedział, co tak zdumiało kapitana: informacja o braku oficera na pokładzie czy jego potencjalne stanowisko. Prawdę mówiąc, brak specjalisty od głównego napędu i medyka jego samego zaczął doprowadzać do szewskiej pasji. Trudno mówić o zgraniu załogi, skoro nie ma w niej tak ważnych osób. Na szczęście reszta wyglądała na zżytą paczkę, a sam okręt wymagał tylko lekkiego dotarcia.

Wychodzili w morze jedynie na kilkudniowe na próby, przetestować wszystkie systemy, sprawdzić procedury i dopiąć wszystko w jeden sprawnie działający mechanizm. Prawdziwy patrol zaplanowano dopiero za mniej więcej trzy tygodnie. Gdzie się wówczas znajdą, nie wiedział nikt łącznie z samym Kentem. Jak znał życie, popłyną w tak niegościnne rejony świata, że pokłady „Californii” wydadzą im się miłe i przytulne w porównaniu z warunkami panującymi na powierzchni.

– Pójdę dopilnować zaokrętowania – westchnął Owens.

– Przypilnuj wszystkiego – odparł Kent, otwierając laptop podłączony do wewnętrznej sieci okrętu – i...

Zza drzwi dobiegły podniesione głosy.

– Zaraz to sprawdzę – Ian zerwał się z miejsca i założył na głowę czarną bejsbolówkę z wyhaftowaną z przodu nazwą jednostki.

Nieobecność Owensa trwała pełne pół minuty.

– Panie kapitanie, podporucznik Harry Brooks chciałby zamienić z panem słowo.

Złośliwy uśmieszek na ustach bosmana od razu sugerował, z kim będzie miał do czynienia.

– Oczywiście, panie Owens, poproście podporucznika.

Ian szerzej rozwarł drzwi z cienkiej blachy. Do środka wmaszerował niczym na paradzie prymus Akademii Marynarki w Annapolis. Ogolona na łyso głowa zaświeciła jak lampa błyskowa. Kent zmrużył oczy.

– Mam wrażenie, że już kiedyś się spotkaliśmy.

– Podporucznik Harry Brooks – wyrecytował przybyły oficer.

– Naprawdę – palce Williama zadudniły na blacie stolika wmontowanego pomiędzy koję a wręgę okrętu. Już sobie przypomniał, skąd znał tego gościa. Bębnienie umilkło. Dłoń komandora wyrżnęła z hukiem w stolik. Owens podniósł do góry brwi. W zasadzie Brooks nie naruszył jeszcze dyscypliny. Był przed czasem. Niewiele, ale zawsze. I wyglądał na takiego, co aż się pali do działania. Stał, czekając, co będzie dalej.

– Z którą lokatą skończył pan akademię?

– Pierwszą.

– To proszę przyjąć do wiadomości, że u mnie będzie pan musiał ciężko zapracować na szacunek. Panie Owens...

– Tak jest, sir!

– Proszę znaleźć podporucznikowi odpowiednie zajęcie. Zdaje się, że przy instalowaniu tomahawków były jakieś problemy.

Manewrujące pociski Tomahawk obok torped Mk-48 stanowiły główne uzbrojenie „Californii”, a ich załadunek w specjalnych pojemnikach był wyjątkowo niewdzięcznym zajęciem.

– Coś się znajdzie – oznajmił bosman, zachodząc w głowę, co takiego zrobił Brooks, by zaraz na wstępnie wylądować w sekcji, którą zarządzał wyjątkowo wredny porucznik James Palmer, czarny jak noc i o takiej samej duszy.

Sam Brooks, zaskoczony sposobem, w jaki go potraktowano, z głupią miną dał się wyprowadzić z kajuty Kenta jak baran prowadzony na rzeź.

KREML, MOSKWA – FEDERACJA ROSYJSKA

28 kwietnia

– Twierdzę jedynie, hmm... – minister przemysłu i handlu Wiktor Christienko chrząknął, by zyskać parę sekund na zastanowienie, ale unik nie uszedł uwagi prezydenta.

– Dalej.

– Na obecnym etapie takie przedsięwzięcie wymagać będzie od nas maksymalnej mobilizacji całej gospodarki. Przez najbliższe, powiedzmy, pięć lat czekają nas olbrzymie wydatki, ale zyski po tym okresie... No, to już zupełnie inna sprawa.

– Nie pytam, czy nas na to stać. Sam o tym zadecyduję. Chcę wiedzieć, czy jest to możliwe z technicznego punktu widzenia?

Christienko, już i tak unikający wzroku Putina, skulił się w sobie jeszcze bardziej. Nie należał do strachliwych, ale z prezydentem różnie bywało. Powszechnie mówiono o jego wybuchach złości, kto wie jednak, czy nie starannie reżyserowanych pod publikę, kiedy to wychodząc z roli dobrego gospodarza potrafił zrugać Bogu ducha winnego gubernatora obwodu, nie wspominając o dyrektorze przedsiębiorstwa. Zdjęcia z takich połajanek obiegały wówczas media. Nieszczęśnik obiecywał poprawę, a Władimir Władimirowicz w zależności od potrzeby karał bądź nagradzał. Teraz jednak mediów nie było. W gabinecie prezydenta oprócz nich przebywało jeszcze kilku osobistych sekretarzy Putina i doradców służących wszelkimi potrzebnymi w danej chwili informacjami.

Wiktora Christienkę nie zaskoczyło ani wezwanie, ani podjęty temat – prognozy dla przemysłu naftowego i gazownictwa na najbliższe lata – choć wolałby w jakiś sposób go uniknąć, nie miał bowiem zbyt wielu dobrych wiadomości do przekazania. Sytuacja geopolityczna na razie im sprzyjała. Tradycyjne rejony wydobywcze na Bliskim Wschodzie, zaspokajające prawie połowę światowego popytu, od kilku lat znajdowały się w centrum wojen, przewrotów i rewolucji. Ceny ropy wzrosły niebotycznie, skutkiem czego do kieszeni jej eksporterów płynęła wezbrana rzeka pieniędzy.

Christienko był świadom, że jego kraj zarabia wyłącznie jako dostarczyciel surowców i funkcjonuje tylko dzięki temu. Do pewnego stopnia mogli w ten sposób oddziaływać na politykę sporej liczby państw, na przykład pozbawionych ropy i gazu, zmuszonych więc szukać dostawców, gdzie się tylko dało, jednak były to państwa pokroju Białorusi, Litwy, w najlepszym wypadku Polski. Znacznie poniżej ambicji supermocarstwa, ale zawsze coś. Wszelako ten stan nie utrzyma się wiecznie. Nawet największe zasoby w końcu się wyczerpią albo wręcz przeciwnie: inni odkryją nowe złoża i uniezależnią się od rosyjskich. Co gorsza, zanim to nastąpi, całkiem rozsypać się może infrastruktura – rurociągi, przepompownie, rafinerie. Pomimo olbrzymich wpływów, jakie przynosiły, w ciągu ostatnich dekad nikt ich nie modernizował, a remonty ograniczały się do łatania dziur.

– Panie prezydencie, powiem tak – wszystko jest możliwe. Należy jedynie przemyśleć bilans kosztów i zysków. Żeby powiedzieć coś konkretnego, muszę wiedzieć, o jakich rejonach mówimy.

Władimir Władimirowicz z zupełnie obojętnym wyrazem twarzy wlepił w Christienkę małe oczka. Gdyby mógł, przepaliłby ministra na wylot. Przekartkował dokumenty zalegające na stole i światło dzienne ujrzała mapa z obszarem zaznaczonym mazakiem i paroma strzałkami. Minister sięgnął po płachtę, chcąc przyjrzeć się jej bliżej, bo zamazany rejon nic mu nie mówił. Na wszelki wypadek wyciągnął okulary bez oprawek i założył na nos.

Matko Boska Kazańska, tylko nie to... Więcej informacji w zasadzie nie potrzebował. Wydobycie ropy naftowej i gazu z syberyjskich złóż przynosiło kolosalne korzyści, tyle że infrastrukturę budowano przez dziesięciolecia, w dużej mierze wykorzystując pracę niewolniczą. Propozycja prezydenta dotyczyła strefy, o jakiej jeszcze nikt parę lat temu nie myślał, a obecnie większość fachowców uważała rzecz za niemal niewykonalną.

– Jakie jest pańskie zdanie w tej materii?

– No, cóż, muszę powiedzieć, że nie jestem zaskoczony – odpowiedział Christienko. – Pomimo braku odpowiednich środków na mój wniosek prowadzimy w ministerstwie prace studyjne na ten tak ważki dla naszej ojczyzny temat. Na razie mogę powiedzieć, że nikt jeszcze czegoś podobnego nie próbował. Może Amerykanie? I pewnie z ich doświadczeń będziemy czerpać, jak dojdzie co do czego. Nie wiem, czy takiemu wyzwaniu jesteśmy w stanie sprostać sami... – minister rzucił krótkie spojrzenie na prezydenta, ale z jego wyrazu twarzy od razu wysnuł wniosek o nietrafności tego pomysłu. Jasne, nie potrzeba im konkurencji do dzielenia tortu. Pewne przymiarki już nastąpiły. Wspólnie z koncernem BP przymierzali się od jakiegoś czasu do podjęcia próbnego odwiertu. Problemy mnożyły się jednak bez końca. Już sama grubość pokrywy lodowej stanowiła podstawową trudność. Może jak jeszcze trochę stopnieje, będzie łatwiej? Do tego dochodziło całe mnóstwo innych kłopotów: sprzęt, logistyka, a nade wszystko pieniądze.

– Pomińcie kwestie terytorialne – dodał prezydent, nieco zdziwiony zamilknięciem ministra.

– No nie wiem...

Niezręczna cisza zawisła w powietrzu, a w niej, na włosku, kariera Christienki. Gospodarz wstał, zrobił kilka kroków i stanął przy ciemnowiśniowej kotarze, założywszy dłonie na plecy. Po dłuższej chwili, wciąż z tym samym posępnym wyrazem twarzy, odwrócił się do ministra.

– W ciągu, powiedzmy, najbliższego miesiąca chciałbym mieć na biurku wykaz wszelkich inwestycji, jakie będziemy musieli poczynić, chcąc eksploatować tamte tereny. Jeżeli rurociągi okażą się nieopłacalne, proszę pomyśleć o alternatywnych metodach – prezydent podjął temat, pominąwszy nieszczęsną uwagę ministra.

– Oczywiście.

– Proszę brać pod uwagę wszelkie możliwości.

– Czy będę mógł powołać odpowiedni wydział, bo sam raczej nie dam rady?

– Na początek komórka studyjna powinna wystarczyć.

Christienko kiwnął głową. Najpierw mała niezależna jednostka, później wydział, departament i tak dalej. Tak to działało.

– Nawet na początku będę potrzebował konsultacji z odpowiednimi ludźmi z ministerstwa energii. Oni z pewnością dysponują odpowiednią wiedzą i danymi.

– Nie widzę przeszkód. Musicie jednak pamiętać o zachowaniu wszystkiego w tajemnicy. Nie chciałbym niepotrzebnego szumu na pierwszych stronach „Washington Post” czy „The Economist”.

– Rozumiem i w pełni podzielam ten pogląd – Wiktor Christienko skwapliwie zgodził się z gospodarzem. Konieczność poddania się dyskretnej obserwacji ze strony odpowiednich struktur Federalnej Służby Bezpieczeństwa rozumiała się sama przez się i bez sugestii Władimira Władimirowicza.

Jeden z sekretarzy Putina pochylił się nad jego uchem i szepnął parę słów. Spotkanie dobiegło końca. Za jakąś godzinę miała się odbyć konferencja prezydenta z ministrami obrony Anatolijem Sierdiukowem i spraw zagranicznych Siergiejem Iwanowem. Wtedy prawdopodobnie zapadną najistotniejsze decyzje co do dalszego kierunku, w jakim pójdą wydarzenia. Minister wstał i skinął głową prezydentowi. Jak cień przykleił się do niego sekretarz-ochroniarz, odprowadzając ministra do sekretariatu. Tam przejął go następny.

Już w samochodzie, schowany za przyciemnionymi szybami rządowego BMW, Christienko poczuł niebywały ciężar na barkach. Czuł się ministrem drugiej kategorii, czyli odpowiednio do stanowiska. Takim, na którego łatwo dawało się zrzucić wszelkie niepowodzenia, sukcesy natomiast miały być wyłączną zasługą kogoś innego. W domyśle – samego najwyższego. Jak na swe skromne możliwości potrafił dotąd zręcznie lawirować, nie wywołując kontrowersji i nie wzbudzając zbytniego zainteresowania. Taka postawa świetnie się sprawdzała, a tu nagle coś takiego... Jak ma sprostać oczekiwaniom prezydenta? Wiedział, że to jego być albo nie być. Z Kremla do ministerstwa przemysłu i handlu było raptem parę kilometrów, a uprzywilejowany rządowy pojazd mknął, nie zważając na szarych obywateli tkwiących w korkach. Mimo to Wiktor Christienko zdążył się otrząsnąć z niepokoju, a podjeżdżając pod gmach przy prospekcie Kitajgorodskim, był już pewien, że wszystkie problemy można zbagatelizować, bo korzyści z tego przedsięwzięcia ustawią Rosję w roli światowego lidera na najbliższe sto lat.

KREML, MOSKWA – FEDERACJA ROSYJSKA

5 maja

Minister obrony Federacji Rosyjskiej Anatolij Sierdiukow dyskretnie, na ile mógł, przeciągnął się w fotelu. Na szczęście prezydent był odwrócony do niego tyłem i wpatrywał się w specjalnie przygotowaną mapę. Stylizowana na dziewiętnastowieczny druk, budziła zachwyt starannym wykonaniem. Z tego co Sierdiukow zdołał zauważyć, gospodarz był nią oczarowany. Kompozycja barw i forma subtelnie podkreślona przez kartografa emanowały nieuchwytną siłą. Siedemnaście milionów kilometrów kwadratowych zdawało się przytłaczać resztę świata. Rzecz w tym, że teraz gra szła o kolejny milion.

Władimir Władimirowicz Putin skończył wreszcie kontemplować kolorową płachtę i wolnym krokiem przechadzał się za plecami zebranych, zbierając myśli. Nieświadomie naśladował przy tym swojego wielkiego poprzednika.

– Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, jaka to dla nas szansa – rozpoczął, starannie dobierając słowa. – Stajemy przed największym wyzwaniem naszych czasów – przystanął i obrzucił najbliższych współpracowników przenikliwym spojrzeniem.

– Nowe czasy, nowe wyzwania, panie prezydencie – powiedział Sierdiukow, bardziej chcąc zagaić rozmowę, niż przypochlebić się gospodarzowi.

– Dobrze to ujęliście.

Ponownie zapadła szarpiąca duszę cisza.

Dyskutowano na temat aneksji spornych obszarów Arktyki, a ściślej czegoś, co nazywano Grzbietem Łomonosowa – podwodnego wybrzuszenia ciągnącego się na przestrzeni tysiąca ośmiuset kilometrów od Wysp Nowosyberyjskich pod biegunem północnym do kanadyjskiej Wyspy Ellesmere’a. Nie chodziło o sam grzbiet, tylko o to, co kryło się pod nim, czyli o dwadzieścia pięć procent światowych zasobów ropy, nietkniętych jeszcze przez nikogo.

W 2007 roku zorganizowano ekspedycję mającą udowodnić przynależność terytorialną tego terenu. Efektem było zatknięcie rosyjskiej flagi w morskich głębinach i oświadczenie, że jest to część szelfu kontynentalnego Rosji i jako taka w całości pozostaje własnością federacji. W rzeczywistości chętnych do podziału było, jak zwykle w takich przypadkach, wielu. Z wielkich graczy liczyło się jednak tylko kilku. Dania – z powodu zwierzchności nad Grenlandią, sięgającą prawie aż do terenów, z którymi oni wiązali duże nadzieje. Jednak jako przeciwnik nie miała takiego znaczenia jak Kanada. Ta na pewno nie pozwoliłaby na aneksję, podobnie jak Norwegia, w istotny sposób zainteresowana Arktyką. Złoża ropy i gazu z Morza Północnego w końcu musiały się wyczerpać, a Oslo dysponowało odpowiednimi technologiami, doświadczeniem, armią przygotowaną do walki w warunkach arktycznych i wystarczającą determinacją. Z pewnością mogło też liczyć na Londyn, tak jak Kanadyjczycy na Waszyngton. Zresztą same Stany Zjednoczone z alaskańskimi terenami wydobywczymi znajdowały się bardzo blisko. Szwedzi i Islandczycy na pewno byliby chętni, ale na szczęście z powodu oddalenia nie mogli uczestniczyć w tym wyścigu.

Lista problemów, z którymi przyjdzie im się zmierzyć, ciągnęła się w nieskończoność. Wszystkie jednak da się rozwiązać w logiczny i sensowny sposób, oprócz jednego, sprowadzającego się do pytania: jak na tym wszystkim położyć łapę?

W tej chwili gospodarza interesowało jednak zupełnie co innego.

– Wszystkie sprawy związane z eksploatacją pozostawiam w gestii ministerstwa przemysłu i handlu oraz ministerstwa energetyki, panów natomiast powinna interesować jedynie ochrona obszaru przed penetracją z zewnątrz.

Anatolij Sierdiukow mimowolnie uniósł brwi do góry. To stwierdzenie zostało skierowane bezpośrednio do niego.

– Pierwszą przeszkodą, jaka przychodzi mi do głowy – minister rozpoczął wywód – są odległości, na jakich musimy operować. To tysiące kilometrów zupełnych pustkowi o ekstremalnych warunkach pogodowych. Zatem pierwszym wyzwaniem byłoby stworzenie odpowiedniej bazy lotniczo-morskiej, stanowiącej z jednej strony filar bezpieczeństwa dla całego przedsięwzięcia, a z drugiej – wrota do Arktyki. Na większą skalę nie zrobiono tego jeszcze nigdzie. Są co prawda takie instalacje, jak amerykańska baza Thule na zachodnim wybrzeżu Grenlandii, przeważnie jednak przebywa tam tylko kilkudziesięciu żołnierzy i kontraktowych pracowników cywilnych. Można powiedzieć, że jesteśmy liderem, jeżeli chodzi o podobne przedsięwzięcia. Porty w Siewieromorsku i Polarnym mogą tutaj uchodzić za wzór.

Krótka wypowiedź Sierdiukowa wyraźnie wzbudziła zainteresowanie prezydenta, który gestem zachęcił ministra do kontynuowania.

– Wybór odpowiedniego miejsca będzie miał tutaj kluczowe znaczenie.

– Jakaś propozycja?

– Wydaje się, że logiczne byłoby założenie takiej bazy na Wyspach Nowosyberyjskich. To właśnie stamtąd rozpoczniemy nasz marsz na północ – przerwał, czekając na reakcję Władimira Władimirowicza. Widząc aprobatę, brnął dalej. W końcu nie on będzie rozkuwał zamarzniętą na kość ziemię kilofem i łomem, wysadzał skały w powietrze, by zrobić miejsce pod rzędy baraków, jeździł koparką, wyrównując grunt, czy wbijał pale w grząski grunt. – Ja jednak proponuję wykorzystać już istniejące osiedla na stałym lądzie, dzięki czemu nie będziemy musieli rozpoczynać wszystkiego od podstaw. Przyspieszy to powstanie odpowiedniego zaplecza dla mających to wykonać ludzi.

– Doskonale.

– Jeżeli mogę... – Sierdiukow wstał i podszedł do mapy, przepatrując obszar od Morza Łaptiewów poprzez Morze Wschodniosyberyjskie, aż po przylegające do Cieśniny Beringa Morze Czukockie. Zatoka Jańska wyglądała zachęcająco. Może tutaj? W pobliżu znajdowały się co najmniej dwie osady mogące stanowić dobre punkty zaczepienia. Do tego rozgałęziona delta Leny, czyli naturalny szlak wodny aż do Jakucka. Na oko jakieś 1200 kilometrów, ale co zrobić, odległości na tym obszarze rzeczywiście stanowiły wyzwanie. – Na początek... – zawahał się jeszcze, analizując wszystkie za i przeciw.

– Proszę wziąć pod uwagę liczbę miesięcy, podczas których wszelki transport Północną Drogą Morską jest możliwy wyłącznie przy użyciu lodołamaczy o napędzie atomowym – szef FSB Aleksander Bortnikow jak zwykle lubił dorzucić coś od siebie.

– Pamiętam o tym doskonale – odparł, nie pozwalając dojść do głosu irytacji i jednocześnie wskazując Zatokę Jańską. – To tylko moja sugestia. Trzeba będzie zapytać o zdanie specjalistów z marynarki. Niech oni się wypowiedzą – dodał na koniec dla świętego spokoju, chociaż widział, że ostatnie słowo i tak będzie należało do prezydenta. Nieoczekiwanie zaświtała mu jeszcze jedna myśl. – Jeżeli będziemy chcieli skutecznie bronić interesującego nas terenu, to już teraz powinniśmy pomyśleć o przygotowaniu odpowiedniej floty, i to jednostek o specyficznych parametrach. Głównie okrętów podwodnych, lodołamaczy oraz kilku fregat i niszczycieli – przez chwilę pomyślał, że zabrnął za daleko. Przypomniał sobie, w jak rozpaczliwym stanie jest obecnie rosyjska marynarka wojenna, zmuszona dokonywać zakupu nowych jednostek za granicą. Przez ostatnie trzydzieści lat zezłomowano około tysiąca okrętów niegdyś tak dumnej floty. Na ich miejsce wprowadzono jedynie kilkadziesiąt nowych. Wciąż jeszcze stanowili potęgę. Niestety, potęgę chylącą się ku upadkowi. Francuskie mistrale może były dobre i znacząco podnosiły wartość bojową floty, ale marynarze i admirałowie patrzyli na to nieco inaczej: gdzie, do cholery, podziała się cała radziecka i rosyjska myśl wojskowa?

Podobnie musiał sądzić sam gospodarz, już wcześniej dochodząc do podobnych wniosków.

– Będziemy musieli dokonać niezbędnych przesunięć.

– To jedyne wyjście. Z naszych czterech flot najbardziej bezczynna pozostaje Bałtycka. Na tamtejszym obszarze nie spodziewamy się żadnych wrogich działań. Bazy w Kronsztadzie i Bałtijsku w pełni odpowiadają naszym potrzebom. Floty Czarnomorskiej bym nie ruszał ze względu na niepewną sytuację polityczną rejonu bliskowschodniego oraz Kaukazu. Flota Północna i Pacyficzna stanowią niejako flanki dla Arktyki, ale z Pacyficznej też zdołamy coś uszczknąć. Nie obejdzie się jednak bez nowych inwestycji lub przynajmniej remontów i modernizacji. Z lotnictwem będzie mniej problemów. Dla zabezpieczenia powietrznego wystarczą na początek lotniska na Półwyspie Kolskim i Kamczatce. Mówię oczywiście o samolotach zwiadu elektronicznego i patrolowcach. Głównie chodzi o Tu-95, a w razie potrzeby o Tu-160.

– To wystarczy?

– W zupełności. Eskadry Su-27 czy MiG-29 ulokujemy przy samym kotwicowisku, ale nie uważam tego za aż tak potrzebne.

– Ja bym tak szybko nie rezygnował z ich wsparcia – cierpko rzucił Bortnikow.

– Pańscy ludzie oczywiście zajmą się zabezpieczeniami od strony czapy polarnej? – odparował Sierdiukow.

– Jak najbardziej.

Już chciał powiedzieć, że tylko na biegunie ich brakowało, ale nie zrobił tego, pamiętając, z jakiego resortu pochodzi prezydent.

– Kwestią o nadrzędnym znaczeniu pozostaje brak jednoznacznych ustaleń, kto jest właścicielem spornego terytorium – w końcu Władimir Władimirowicz przeszedł do istoty problemu. – Potrzeba nam niepodważalnego dowodu w świetle prawa międzynarodowego.

– Akurat z tym możemy mieć problemy – do dyskusji włączył się w końcu minister spraw zagranicznych Siergiej Iwanow. – I to niebagatelne. Roszczenia zainteresowanych stron przypuszczalnie w znacznym stopniu zablokują nasze projekty.

– A co nam mogą zrobić? – zapytał prezydent.

– Wniosą sprawę do arbitrażu międzynarodowego – wzruszył ramionami Iwanow. – Okrzykną imperialistami XXI wieku. Wykluczą z G8, zwołają konferencję w sprawie Arktyki, z której oczywiście nic nie wyniknie. Możliwości jest wiele.

– Aż po środki militarne?

– I tych bym nie wykluczał, ale to mało prawdopodobne.

– Jednak zareagują, postawieni wobec faktu dokonanego.

– Bez wątpienia tak się stanie.

– Ale... – nie ustępował prezydent.

– Sprawa jest trudna, jednak kontrola nad Arktyką daje nam klucze do niewyobrażalnych bogactw. Cały dotychczasowy układ ulegnie zmianie. Arabowie ze swoimi złożami nie będą nam sięgać do pięt. Wenezuela, Brazylia, Sudan, Indonezja... Bez wątpienia wszyscy światowi liderzy na rynku paliw płynnych i gazu zostaną ustawieni w drugim szeregu. Będziemy mogli dyktować warunki, regulując w ten sposób nasz niekorzystny bilans handlowy. Proszę nie zapominać, że ropa to nie tylko paliwo. Liczba jej zastosowań jest kolosalna, weźmy choćby plastik. Bez niego Chińczykom spadnie produkcja. Również transport towarów w każdej postaci – lotniczy, morski czy lądowy – zależałby od nas. Można wpływać w ten sposób na gospodarkę w aspekcie globalnym. Oczywiście, nie tak od razu. To wymaga czasu i dostosowania do nowych warunków, a najważniejsze, że wcale nie musimy tej ropy wydobywać. Wystarczy, że pozostali będą wiedzieli, kto jest jej właścicielem. I to jest w tej historii najpiękniejsze.

– Dodatkowo powiększymy terytorium kraju o milion kilometrów kwadratowych – dopowiedział Bortnikow.

– Zupełnej pustki – wtrącił Sierdiukow. – Bez tych bogactw jedynie polarnikom i fokom zależałoby na tej lodowej skorupie.

– Idąc dalej – Iwanow przerwał wywód tylko na chwilę – już teraz musimy pomyśleć o wykupieniu złóż położonych gdzie indziej. Mając pola naftowe w Arktyce, na Syberii, w Kazachstanie oraz poza nimi, zostawimy całą sforę w tyle. Chcąc nie chcąc, będą musieli przyjść do nas z pokłonem.

– Amerykanie posiadają spore zapasy na Alasce i w Zatoce Meksykańskiej. W razie czego zaanektują Wenezuelę – wypunktował Iwanow ministra obrony.

– Zgoda, ale co z resztą?

– Szybciej przestawią się na alternatywne i odnawialne źródła energii.

– Nie od razu i nie wszyscy. Nasza cywilizacja jest oparta na ropie i produktach ropopochodnych. Nie da się przestawić wszystkiego z dnia na dzień. Nikt nie zacznie bawić się drewnianymi klockami, skoro już wcześniej miał komputer.

– Czyli kierunek, jaki obieramy, jest słuszny?

– W zasadzie tak.

– Mimo to wciąż nie wiemy, w jaki sposób zalegalizować działania.

– Niestety, nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jakoś nie mogę znaleźć precedensu – Iwanow nagle stracił rezon.

– Precedens by się znalazł, i to niejeden – ze swego końca stołu mruknął Bortnikow, na tyle jednak głośno, że został usłyszany przez inicjatora zebrania.

Stojący za nim Putin położył dłonie na wysokim oparciu krzesła. Usta odcinały się cienką kreską na bladej twarzy.

– Na razie to wszystko. Na następne spotkanie proszę przygotować konkretne projekty.

Zebrali się do wyjścia.

– A was, Bortnikow, poproszę jeszcze na słowo...

USS „CALIFORNIA” – ATLANTYK

7 maja

USS „California” krążył zmiennym kursem na głębokości 150 metrów. Komandor William Kent sprawdził dokładną pozycję: 75˚15’N i 71˚45’W. Już od paru dni wyciskał z okrętu, co się dało. Podpływał, tropił i „topił”, co podchodziło pod „lufy”. Łownej zwierzyny było pod dostatkiem. Tory wodne prowadzące do największych portów wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych roiły się od tysięcy statków handlowych – masowców, kontenerowców, drobnicowców, tankowców i czego by nie chciał. Niestety, wszystkie miały jedną wadę – w ogóle nie wiedziały o ich istnieniu, a co za tym idzie, sunęły wolno i dostojnie, bez świadomości, że stanowią cel dla okrętu przebywającego w atlantyckiej otchłani.

Przez półtorej doby prowadzili o wiele trudniejszą grę ze starającą się ich namierzyć fregatą, ale tę jednostkę w końcu odwołano do innego zadania. Wszystkie działania podejmowano nie po to, by pokazać operatorom, jak łatwo jest ustrzelić zwykły handlowiec, ale by zgrać załogę, ustalić najwyższe normy i wypróbować systemy odpowiadające za sprawność „Californii”.

– Panie Griffin, co pan o tym sądzi? – Kent zadał oficjalne pytanie zastępcy.

Komandor porucznik Ray Griffin oblizał wargi i przysunął się bliżej dowódcy.

– Mają dość.

– Tak myślisz?

– Jasne. Popatrz na nich.

System wacht we flocie podwodnej, polegający na sześciogodzinnej służbie i dwunastogodzinnym odpoczynku, nie wyglądał na męczący, ale siedzenie przez kilka godzin przed sonarem czy praca przy reaktorze ciśnieniowym S9G dawały w kość.

– Szczerze mówiąc, ja też marzę o zimnym piwie – dodał Ray.

– Nie jesteś w tym odosobniony – odparł Kent. – Ale jak mówią: więcej potu na ćwiczeniach...

– Tak, tak. Znam ten tekst na pamięć.

– A co sądzisz o młodym Brooksie?

– Po pierwszych napadach paniki najtrudniejszy okres ma już za sobą.

– Tylko mu się tak wydaje.

– Ciągle jesteś cięty na chłopaka?

– Nie, już trochę mi przeszło.

– Właśnie to potwierdziłeś. Wszyscy widzą, jak się na nim wyżywasz. Chcesz go zniechęcić? – w pytaniu Griffina nie było próżnej ciekawości, jedynie zwykła troska. – Unika cię jak ognia i obchodzi szerokim łukiem.

Kent nie odpowiedział, tylko machnął ręką. Temat podporucznika Harry’ego Brooksa ciążył Williamowi jak balast. Niejednokrotnie wyrzucał sobie zbyt impulsywne postępowanie, niegodne kogoś z jego szarżą. Na własne usprawiedliwienie miał tylko jedno – był w końcu jedynie człowiekiem i nie do końca musiał kierować się wyłącznie logicznymi przesłankami.

*