Ratunku - Dietrich Karolina - ebook + książka

Ratunku ebook

Dietrich Karolina

3,0

Opis

Zbrodnie? Tragiczny, nieszczęśliwy wypadek? Czy ktoś znowu będzie musiał zginąć? Czy człowiek tak łatwo potrafi się zmienić? Co takiego sprawia, że niektórzy ludzie są w stanie z zimną krwią odebrać innym życie?

„Ratunku” to brawurowa, poruszająca, zaskakująca licznymi zwrotami akcji i nieoczekiwanym rozwiązaniem trzecia odsłona wielorodzinnej sagi „Grabarz”, w której aż roi się od pytań i niedomówień.

Autorka po raz kolejny wystawia swoich bohaterów na próbę, zdradzając czytelnikom skrzętnie skrywane sekrety oraz pokazując wstrząsający obraz destrukcyjnej siły miłości. Życie głównych bohaterów zaczyna się walić jak domek z kart. Dawne tajemnice i dobrze ukryta zazdrość wychodzą na światło dzienne. Zaczyna się wyścig z czasem. Rosnące między Kingą a Januszem napięcie sprawi, że przyjdzie im się zmierzyć z decyzjami gorszymi niż najstraszliwszy koszmar.

Czy miłość zwycięży i tym razem też to przetrwają? Jak skończy się ta mroczna historia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
1
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wszystkie opisane sylwetki, zdarzenia i sytuacje są fikcyjne. Wszelkie podobieństwo do autentycznych postaci, przebiegu i miejsca wydarzeń lub faktów jest zupełnie przypadkowe i niezamierzone.

Otworzyłam drzwi i zobaczyłam dwóch mężczyzn kontrastujących ze sobą wzrostem oraz usłyszałam twarde, zdecydowane głosy. Podali się za policjantów. Od razu pomyślałam o Michalinie, to o nią chodzi – bo o co? Znaleźli jej ciało, może ją żywą znaleźli, może na wpół umarłą, ale znaleźli. Uśmiechnęłam się do mężczyzn w czarnych garniturach, ale powitali mnie z zaciśniętymi wargami i srogimi minami. Po sekundzie usłyszałam to, czego nie mogłabym wyobrazić sobie w najgorszych koszmarach. Dowiedziałam się, że Flip i Flap – bo tak wyglądali, brakowało im tylko okrągłych rondelków na głowie, a jednemu głupkowatego wąsa – przyszli aresztować mojego męża. „O kurwa, no to grubo” – pomyślałam. To w sekundę świetlną wytłumaczyło jego nerwowość i przygnębienie w ostatnim czasie oraz głębokie, wyglądające jak przydrożne rowy zmarszczki. Wszystko zaczęło się klarować, Janusz jakby schował się za futryną, czyli się bał, miał coś na sumieniu, to nie był dobry znak. Gdyby miał czyste sumienie, próbowałby ich przegonić.

– Jadę po syna, mąż musi zostać z córką w domu. Zosia ma zaledwie dwa miesiące. – Chyba grałam na zwłokę w nadziei, że tym samym, może z litości, odpuszczą. Odejdą i nie wrócą. Stali twardo jak słupy wysokiego napięcia.

– My na panią poczekamy, przypilnujemy męża, żeby nie zwiał. Proszę jechać po syna i zaraz wracać.

Czyli podejrzewali Janusza o najgorsze.

– Ale…

– Proszę jechać i zaraz wracać! – powiedział policjant tonem nieznoszącym sprzeciwu, a mój mąż – chojrak, jakich mało – milczał jak grób. Nic nie powiedział schowany za futryną, trzymał małą Zosię, kołysał ją, gdyż kątem oka widziałam fruwający skrawek różowego kocyka, jakby ta sytuacja w ogóle się nie działa. Jakby go ten problem nie dotyczył.

– Dobrze – odpowiedziałam coś banalnego i oczywistego. I wyszłam z naszego nowoczesnego domku. Szłam granitowym chodniczkiem pomiędzy przekwitającymi mahoniami, ich błyszczące zielone liście raziły moje załzawione oczy, momentami chwiałam się z nerwów, a obolałe nogi z sekundy na sekundę puchły coraz bardziej. W końcu stanęłam na środku chodniczka: „hola, hola, Kinia – myślę – wróć”.

Zawracając, czułam wzrok dwóch mężczyzn na swoich plecach i nie pomyliłam się.

– O, zapominalska – wydusił jeden z nich, ten wyższy.

– Wezmę córkę, oszczędzę synowi tych widoków. Mój mąż jest do waszej dyspozycji. Kiedy wrócę, lepiej, żeby was już nie było.

– Mądra dziewczynka – przytaknął karzeł. Miałam ochotę zrzucić go ze schodka, ale nie zrobiłam tego.

* * *

Kiedy zobaczyłem dwóch mężczyzn stojących przed drzwiami mojego domu, już wiedziałem, że przyszli po mnie. W sumie to czekałem na ten moment – od paru miesięcy wiedziałem, że nadejdzie i go sobie wyobrażałem. Ich miny świadczyły o tym, że nie są przyjaźnie nastawieni. Mogłem się tego spodziewać, od trzech miesięcy dostawałem esemesy z pogróżkami: „Zgnijesz w więzieniu”, „Zdechniesz, gnido”, „Sprawiedliwość zbliża się wielkimi krokami”. Częstotliwość wysyłanych esemesów nasilała się z dnia na dzień coraz bardziej, a kiedy w ostatnim przeczytałem, że moja żona dobrze się rżnie, to na nią spojrzałem. Krzątała się w kuchni, rozśmieszając malutką Zosię i robiąc dziwne miny. Zrozumiałem, że te wiadomości to jakaś cholerna zemsta, że to ściema, bo przecież podeszła do mnie i schwyciła mnie za fiuta. Tak nie zachowuje się kobieta, którą rżnie ktoś inny. „Nic to”, myślę. Nie powiedziałem jej o tych esemesach, po co ją denerwować, i tak ostatnio stale czułem się zaszczuty, bałem się, że Kinia poczuje to samo. Jej mądre oczy i tak przyglądały mi się z zaciekawieniem, może coś podejrzewała. Chciałem jej oszczędzić trosk. Tyle czasu ją gnębiłem, dołowałem i wkręcałem, nie miałem ochoty dłużej tego robić… Tym bardziej, że to nie był żaden mój wkręt, a mogłaby tak pomyśleć. Kinia to bystra babka, zapewne domyślała się, że coś jest nie tak, że mam problem. Nie wiem, co dokładnie przeczuwała, ale o nic nie pytała. Wiedziałem jedno – ona do końca nie orientowała się, że mam problemy. Tyle…

No i przyszła wiekopomna chwila! Dzisiaj się upewniła. I albo odczuwa satysfakcję, że jej intuicja nie zawiodła, albo czuje się tak samo zestresowana jak ja… Wyszła, nie trzaskając drzwiami, czyli chwilowo zaniemogła – wolałbym, żeby tak mocno walnęła drzwiami, by wyleciały z futryny! Wyszła niemal bezgłośnie... co teraz będzie? Jeden z policjantów rozglądał się po moim domu. Drugi uchylił drzwi i przypatrywał się, jak moja żona znika.

– Pożegnaj się z luksusem, frajerze – powiedział ten wysoki jak tyczka, stał dalej ode mnie.

Gdyby nie Zosia, którą kołysałem tak samo, jak kołysał ją lekki sen, podszedłbym do niego i zdrowo zdzielił w gębę. „Janusz, zachowaj spokój” – pouczam siebie w myślach. Kinia – czy ona to słyszała? Chyba tak, bo wróciła. Kiedy zobaczyłem ją w progu, miałem nadzieję, że wpadnie mi w ramiona, przytuli mnie, zapewni, że wszystko będzie dobrze, a ich zbeszta. Pocałuje czule i jeszcze raz powtórzy: „Wszystko będzie dobrze”. W zamian za to usłyszałem:

– Daj mi dziecko, jak wrócę, lepiej, żeby ciebie już nie było. Oszczędźmy widoków małemu Mikołajowi.

– Jasne – odpowiedziałem skruszony jak winowajca. Tylko czego byłem winny?

* * *

Summa summarum wzięłam od Janusza malutką Zośkę i ubrałam ją w różowy kombinezon z H&M. Zajechawszy pod budynek przedszkola, przez moment siedziałam w aucie, nie wyłączyłam silnika. Nie miałam siły wyjść na zewnątrz, musiałam sobie to wszystko poukładać. Kilka matek stało pod oknami przedszkola i zapewne słodko gderało. Wymieniały się informacjami, jak minął dzień w przedszkolu, co zjadły ich dzieci, a czego zjeść nie chciały itd. Nie miałam ochoty z nikim rozmawiać, czekałam, aż się rozejdą, żeby przypadkiem któraś z nich nie wciągnęła mnie do rozmowy. „Pożegnaj się z luksusem, frajerze” – te słowa brzęczały mi w uszach. Nie mogłam pozbyć się widoku bezradnego Janusza, który z niewiadomych dla mnie powodów stał jak słup soli. Nie wierzę!

Wiedziałam, że gdy przyjedziemy z dziećmi do domu, Janusza już nie będzie. Co dalej? A może będzie, może to jakiś jego zasrany żart? Wyłączyłam silnik samochodu, odruchowo ściszyłam radio, które wcale nie grało, i wyszłam z auta. Na swoich plecach czułam wścibskie spojrzenia gderających matek. Miałam wrażenie, że wszyscy już o tym wiedzą, gadają o naszej rodzinie i tej cholernej turbulencji. Bo jak mam to nazwać? Katastrofą? Niekoniecznie chciało mi to przejść przez gardło.

„Nie, to nie może być prawda” – pouczałam siebie w myślach. One wcale nie rozmawiają o mnie, o Januszu. Przecież to się wydarzyło przed dziesięcioma minutami, plotka nie pędzi chyba z prędkością światła. Skąd by miały o tym wiedzieć? To niemożliwe… a jednak czuję ich wścibskie, tryumfujące spojrzenia. W dodatku nikt nie próbuje mnie zatrzymać, miło zagadać jak zawsze, jak co dzień. Wyjmuję śpiącą Zosię z fotelika, przekładam przez ramię i czym prędzej kieruję się do wejścia. Diabelskie koło zrzeszonych matek Polek się rozproszyło. Każda poszła w swoją stronę, do swojego samochodu. Żadna mnie nie zaczepiła. Z moich oczu kulają się rzęsiste łzy. Jak na złość pogoda była słoneczna. Żeby tylko Mikołaj nic nie zauważył. Musiałam go okłamać, powiem mu, że tata wyjechał. Tak będzie najlepiej. Mój krok stał się pewniejszy.

* * *

Jechałem złotym oplem insignią. Mijając niegdyś na trasie taki samochód, zawsze śmiałem się w duchu, że jadą tajniaki, zdziercy i niebieskie ufoludki. Kinia śmiała się razem ze mną, przezywając ich od krawężników. Nie bałem się policji, nie miałem nic na sumieniu. Może drobne gwałty mojej żony, ale jej się podobało. Więc to nie było przestępstwo, albo było, ale za obopólną zgodą.

I proszę, jaki los jest przewrotny, teraz też jadą tajniaki, a nawet ja jadę z nimi jednym autem, znienawidzonym przeze mnie oplem insignią, jednak z tą różnicą, że granatową. „Kurwa mać, kto by pomyślał”. Nie rozumiałem, o co chodzi, to znaczy mogłem się domyślać, ale nadal nie wiedziałem, dlaczego zostałem zatrzymany, na jak długo, a przede wszystkim – kto za tym stoi? „Ja pierdzielę, to jakiś koszmar” – powiedziałem do siebie w duchu niczym moja żona. Kinia, jej mina, jej strach i troska, zażenowanie i zwątpienie. Nie, to niemożliwe, ona nie może we mnie zwątpić. Nie teraz! Przecież to musi być jakieś cholerne nieporozumienie. To nie mogło się dziać naprawdę. Szczypałem się w rękę, żeby się wybudzić, ale skoro w domu robiłem to samo i się nie udało, to teraz tym bardziej nie było szans na cudowne wybudzenie.

Siedziałem jak nigdy z tyłu samochodu, zaraz za kierowcą, obok mnie siedział nieprzyjemny glina z mocno zadartym nosem i idiotyczną miną. Spoglądałem na niego kątem oka i stwierdziłem, że gdyby był kobietą, uchodziłby za atrakcyjnego. Głupia sytuacja, to i głupie przemyślenia. Uśmiechnąłem się, co zirytowało mojego kompana. Spojrzał na mnie z nienawiścią i pogardą:

– Z czego rżysz, siano czujesz? Nie jesteś w Szteklinie. – Usłyszałem.

Czyli mnie znają, znają wujaszka, wszystko o mnie wiedzą. Bo skąd by wiedział o Szteklinie? Czyli to jakaś jebana zemsta albo podstęp. Bo to chyba nie żart wujaszka Zdzisława, on był zdolny do takich głupkowatych kawałów. Nawet przez moment się łudziłem. Mamy to w genach! Tak mawiała moja żona.

Gdyby była przy mnie Kinia, zapewne tak samo jak ja próbowałaby głupim żartem rozładować napiętą, a przede wszystkim niekomfortową i nieprzyjemną atmosferę. W sumie to od niej nauczyłem się niegrzecznych zagrań i głupkowatych żartów. A teraz przeklinam jak szewc i o dziwo mi się podoba, czuję ulgę.

Byłem ciekaw, co teraz myśli moja żona, co czuje. Co do jednego miałem pewność – tkwiła w szoku. Bardziej niż ja. To było widać gołym okiem po jej minie, gestach. W oczach, które zalewały się łzami, miała dodatkowo wypisany zawód, złość, coś na wzór: „Zawsze wiedziałam, że z tobą jest coś nie tak”. Tylko, kurwa, co nie tak? Sam nie wiem, za co zostałem zatrzymany. „Za miłość do ojczyzny”. Kolejny psychopata się do mnie przyjebał i od miesiąca wysyłał mi esemesy z pogróżkami. „Zgnijesz w pierdlu, twoje dni są policzone”. Nie mogłem poinformować żony o tych esemesach, była po ciężkim porodzie. Podczas cesarskiego cięcia straciła sporo krwi, nie chciałem dokładać jej problemów. Znając ją, zaczęłaby działać na własną rękę, już raz tak zrobiła i niemal nie przypłaciła tego swoim życiem. Nie wiem, od kogo dostawałem te esemesy, ale Alojzy już to sprawdzał, już był blisko, już mieliśmy wymierzyć sprawiedliwość… Aż tu nagle policja po raz pierwszy go wyprzedziła. Czyli nie jest tak dobry, jak o sobie myśli, albo upływ czasu nie jest dla jego głowy łaskawy.

Czyżbym miał kolejnego brata psychopatę, a może jest ich więcej? Tak przypuszczał Alojzy. Jeżeli taka jest prawda, to mój ojciec miał problem. W chuj problem, w każdym mieście zostawiał potomka. Mógł uważać, z kim i jak. A moja matka, czy ona o tym wiedziała? Schowałem twarz w otwartej dłoni.

– Dno – szepczę.

Oczywiście to były Alojzego, a z czasem i moje przypuszczenia, ale esemesy w stylu: „Zgnijesz w więzieniu za Marka”, Jesteś trupem”, „Zniszczę cię” – nie dawały mi myśleć inaczej. Alojzy tylko wszystko potwierdzał, zapewniając mnie, że węszy.

Z drugiej strony, mogłem zostać zatrzymany za pobicie Mariusza, za Michalinę, choć to nie ja stałem za jej zniknięciem. Rozmyślałem jeszcze, że za przekręt z dotacją unijną. Faktycznie poszedłem po bandzie. Brałem grube miliony i niekoniecznie robiłem wszystko zgodnie z umową podpisaną w Urzędzie Marszałkowskim. Przy tej ostatniej dotacji mocno popłynąłem, ale niby wszystko było legalne, faktury się zgadzały, wydatki również. Tylko sprzęt budowlany (dźwigi, koparki Fadromy) pożyczony od ojca Alicji, a na nim poprzyklejane nowe numery seryjne. Urzędnicy przyszli, kontrolowali i niczego się nie dopatrzyli, to chyba nie o to chodzi. NIE WIEM! Może się zorientowali, sprawdzili faktury krzyżowo i oddali moją sprawę do prokuratury.

To musi być coś poważniejszego, gdyby chodziło o dotację, najpierw wezwałby mnie Urząd Marszałkowski i nakazał zwrot nadpłaconych zaliczek. Jest jeszcze jedna opcja, która spędzała mi sen z powiek – hodowla konopi wujaszka. Może to ona wzbudziła podejrzenie, szczególnie ta szklarnia w lesie za bunkrem. Z tym, że ja akurat od tego interesu trzymałem się na dystans. Nie sądzę, że policjanci mają jakiekolwiek dowody, abym za to beknął.

Nie wiedziałem, nie rozumiałem, rozważałem różne opcje.

Za coś mnie zatrzymali, ale ja nie wiedziałem za co. Miałem nadzieję, że za moment się dowiem, wszystko wyjaśnię i wrócę do domu.

Policjanci w samochodzie milczeli jak grób, jakby nie chcieli się niczym zdradzić. W dodatku miny mieli nietęgie, więc o nic nie pytałem. Sprawa mojego zatrzymania śmierdziała mi na odległość.

Skuty w srebrne kajdanki, w poplamionych od mleka dresowych spodniach i białym podkoszulku czułem się jak prawdziwy śmieć. Nawet moje wyrzeźbione mięśnie zaczęły z sekundy na sekundę wiotczeć. Bałem się spojrzeć w lusterko, moje zmarszczki z pewnością zwiększyły objętość, co nie spodobałoby się mojej żonie.

* * *

Nie patrzyłam na męża, nie miałam siły, nagle dostałam odpowiedź na wszystkie nurtujące mnie pytania, a przede wszystkim zrozumiałam, dlaczego Janusz w ostatnim czasie zachowuje się tak dziwnie. Ukrywa się, alienuje, kręci, unika kontaktu wzrokowego, nie jest już tak kreatywny w łóżku.

Razem z Zosią wyszłam z naszego przytulnego, a zarazem nowoczesnego domu.

– Jak wrócę z synem, lepiej, żeby was już nie było – powiedziałam do policjantów, ale spojrzałam na Janusza. – Nie chcę, żeby Mikołaj oglądał ten cyrk – powiedziałam twardym, stanowczym głosem. Jak nie ja, ale wyobraziłam sobie moment, gdy wchodzę z Mikołajem, a Janusza, jego ukochanego tatusia, wyprowadza policja. W dodatku skutego w kajdanki. NIGDY!

Miałam nadzieję, że kiedy wrócę, ich już tu nie będzie. Janusz w milczeniu oddał mi Zosię, mógł coś powiedzieć, cokolwiek: „Przepraszam”, „Pocałuj mnie w dupę”, „To nieporozumienie”. Posmutniał, milczał i był wystraszony nie mniej niż ja! Wyszłam z Zosią z domu i pojechałam po Mikołaja do przedszkola. Rudy bulterier, nauczycielka Mikołaja o zjawiskowym imieniu Kasandra, stała już na korytarzu.

– Co tak późno? – usłyszałam.

– Przepraszam, problemy rodzinne. – Byłam wdzięczna, że nie ma przy naszej rozmowie świadków, że wszystkie matki rozeszły się do swoich domów. „Problemy rodzinne” – tym głośnym stwierdzeniem dałabym im pożywkę do rozmowy. Po co? Z przedszkola wyszłam na parking, był prawie pusty. Faktycznie musiałam się spóźnić, nie miałam pojęcia, która godzina. Albo wszyscy się mnie bali i uciekli… Może ktoś zrobił zdjęcie Januszowi, jak go skutego w kajdanki wyprowadza policja, i rozesłał po Messengerze? Mogło tak być. Może sąsiadka z naprzeciwka, może przechodzień, którego dziecko, o dziwo, chodzi do tego samego przedszkola... po prostu ktoś!

* * *

Widziałem po minie i gestach żony, że żąda wyjaśnień, ale ja nie miałem nic do wyjaśnienia. Co miałem jej powiedzieć? „Kochanie, nie wiem, o co chodzi”, „To nie tak, jak myślisz”. To były najbardziej banalne słowa, jakie przyszły mi do głowy, ale zarazem najbardziej prawdziwe. Więc jednak mogłem jej coś powiedzieć. Wolałem przemilczeć, zresztą nie chciałem się ośmieszyć przed tymi dwoma kmiotami. Gdybym zaczął się tłumaczyć, dałbym im satysfakcję.

Teraz siedzę na twardym krześle w pokoju przesłuchań, jakiś karzeł z wąsem pyta mnie o bzdury, ale ja nadal milczę. Myślę o Kindze i o dzieciach. Chcę ich przytulić. Całą trójkę. Karzeł się jeży, wali pięścią w stół. I chyba dopiero teraz do mnie dotarło, że wypadałoby mi coś powiedzieć.

– Nie wiem, o co chodzi – mówię, a karzeł patrzy na mnie, chyba mam jakąś schizę, bo widzę pianę w kącikach jego ust.

– Nie wiesz, o co chodzi, pajacu? To ja ci powiem, a raczej setny raz zapytam. Gdzie jest Michalina Gozdyra?

– A, to o to chodzi? – Śmieję mu się w twarz, a zarazem czuję ulgę, że nie chodzi o tę przeklętą dotację i narkotyki wujaszka. – Nie wiem, zaginęła.

– Gdzie ukrywasz jej zwłoki? Opowiedz mi o tym, psychopato.

– Słucham?

– Mocno cierpiała, jak ją mordowałeś? Cieszył cię jej ból?

Miałem ochotę odpowiedzieć, że ukręciłem jej łeb i zrobiłem sobie rosół, ale karzeł jeszcze bardziej by się nastroszył. Więc powiedziałem tylko banalne:

– Ja jej nie zabiłem.

– Prokurator cię nie polubił. – Było to bardziej stwierdzenie.

– Jak mnie pozna, to polubi – odpowiedziałem, nadal się śmiejąc. Zawsze kiedy pali mi się grunt pod nogami, dostaję głupkowatego ataku śmiechu, tak mam.

– Wiemy, że przed czterema laty mordowałeś kobiety w Gnieźnie, ale udało ci się, winę zwaliłeś na braciszka. Tak było – stwierdził, jakby cały czas pracował nad tym śledztwem.

„Dokładnie tak” – chciałem powiedzieć i pochwalić karła za precyzję.

– Pieniążki uratowały ci dupę, wszystkich opłaciłeś? – dodał.

„Tak”– pomyślałem, ale starałem się milczeć i z uwagą słuchać tych bzdur.

– Nie wyjdziesz z kicia, masz to jak w banku.

– Nie macie podstaw, aby mnie tu zatrzymać, i to nie ja mordowałem kobiety na cmentarzach. Nie ja!

– Udowodnię ci, że to ty. Udowodnię, że zabiłeś Michalinę Gozdyrę, że ukrywasz jej ciało. – Podszedł do mnie i zaczął szeptać mi na ucho. – Zajebię jakąś laskę i udowodnię, że ty to zrobiłeś. Gadaj, gdzie ukrywasz ciało Michaliny, bo prędzej czy później je znajdziemy, a nawet jak nie znajdziemy jej ciała, to i tak udowodnimy, że to jej ciało. Rozumiesz, pajacu, że to już koniec? Mamy cię! Tak prędko nie wyjdziesz, zgnijesz tu.

– Mogę wiedzieć, kto za tym stoi? – zapytałem najspokojniej, jak potrafiłem, chociaż jedyne, czego pragnąłem, to jebnąć mu w ryja.

– Dowiesz się w swoim czasie.

– Mam prawo do adwokata?

– Nikt poważny nie będzie chciał cię bronić, ale damy ci kogoś z urzędu.

– Mam swoje znajomości. – Pomyślałem o Hofmanie.

– My też mamy. Hofman? – zapytał. – On się nie zgodzi, już z nim rozmawialiśmy – odpowiedział, nie czekając na moją odpowiedź.

W sali, w której mnie przesłuchiwał, wisiało wielkie weneckie lustro. Byłem pewien, że za nim w innym pomieszczeniu stoją jacyś ludzie, którzy ciężko pracowali nad tym, żeby mnie tu wsadzić. Jedyna nadzieja w Alojzym, chyba że go też kupili.

– A do kumpla mogę zadzwonić?

– Masz prawo do jednego telefonu, jedynego. Rozumiesz?

– Tak.

– Co to za kumpel?

– Kolega ze studiów. Były chłopak mojej żony. Strasznie mnie nie lubi, w końcu odebrałem mu Kinię, chcę go prosić o to, żeby się nią ponownie zaopiekował – skłamałem, nie lubiłem kłamać, ale zło złem atakuj.

– Zuch chłopak. – Karzeł uśmiechnął się. I potargał moje włosy. Gdyby nie kajdanki… Dostałbym dwa lata za czynną napaść na stróża prawa.

* * *

Kolejna nieprzespana noc i zero informacji. Chudnę, znowu chudnę, dżinsy zjeżdżają mi z bioder. „Chuj z tym” – myślę. Janusza uniewinnią, najem się dobrego obiadu i wciągnę kilka łakoci, waga wróci jak bumerang. Janusz będzie miał co gnieść.

Podjechałam pod budynek przedszkola Wesoły Miś – do tego przedszkola przed rokiem zapisałam Mikołaja. Na zegarze wybiła godzina czternasta, zazwyczaj o tej porze odbieram syna. Zośka jak zawsze podczas jazdy samochodem zasnęła w swoim różowym foteliku, w przednim lusterku widziałam jej odbicie. Lekko zwiesiła główkę na bok. Wysiadłam z auta i zaczęłam ją wybudzać. Kiedy nie reagując, jeszcze mocniej chrapnęła, wzięłam ją na ręce i skierowałam się w stronę drzwi wejściowych. Jej główka bezwiednie odpadła na moje ramię. Nie mogłam przestać myśleć o Januszu, jego zatrzymanie spowodowało niepokój zarówno w mojej głowie, jak i w sercu. Znowu straciłam do niego zaufanie. Kolejny raz nasza miłość została wystawiona na próbę. Idealny baśniowy świat runął jak domek z kart. Całą noc nie zmrużyłam oka, szłam w kierunku drzwi wejściowych, słaniając się na nogach.

Nie mogłam się doczekać, kiedy chwycę syna za ręce i mocno do siebie przytulę. Od rana go nie widziałam, to jeszcze bardziej burzyło moje poczucie bezpieczeństwa. Czułam, że nasza rodzina się rozsypuje jak nadmiar soli między kciukiem a palcem wskazującym. Zostałam sama na polu bitwy, ponieważ Janusza aresztowano, a ja nie wiedziałam za co, na ile dni, tygodni, miesięcy. Być może już nigdy nie wyjdzie na wolność. Otrząsnęłam się, żeby tak nie myśleć.

Od tygodnia nie kontaktowałam się z Januszem. Nie miałam bladego pojęcia, co u niego słychać. Nie wiedziałam, co czuje, co myśli, czy słusznie został aresztowany. Nie próbował porozumieć się ze mną.

Prokurator nie udzielał żadnych informacji, tłumaczył się tym, że to ze względu na dobro śledztwa. Hofman, adwokat Janusza, milczał, nie odebrał ode mnie telefonu, nie oddzwonił. Nawet nie wiem, czy Janusz miał adwokata, musiał mieć, to standard. Pocieszałam się, jak mogłam.

Alojzy również nie odbierał ode mnie telefonu. Rodzina Janusza, wujaszek Zdzisław i Czesław, jakby zapadli się pod ziemię. Kasia też milczała – kiedy tylko zajeżdżałam pod firmę, portier informował mnie, że jej nie ma. Wydawało mi się to dziwne, ponieważ jej seledynowy garbus był zaparkowany pod samym gmachem firmy Janusza. To wszystko było dowodem na to, że sprawa jest poważna, a Janusz musiał być winny. Inaczej ktoś coś by mi powiedział, próbowałby mi wyjaśnić, uspokoić mnie. Tymczasem każdy nabrał wody w usta albo chował głowę w piasek, albo najzwyczajniej w świecie przepadał. Może wszyscy siedzą w więzieniu. Zostałam samotna na polu bitwy i mogłam się tylko domyślać. Domniemywać, analizować, z moją wybujałą wyobraźnią tylko pogarszałam swoje samopoczucie.

Faktem było, że Janusz od paru miesięcy dziwnie się zachowywał, był wystraszony, zamknięty w sobie i bardzo nerwowy. Wręcz opryskliwy, a czasem i – jak nie on – wulgarny.

Podeszłam pod salę zabaw, Zosia cały czas spała twardym snem i nie chciała się wybudzić. Było mi niewygodnie, jej główka co jakiś czas spadała z mojego chudego ramienia. Otworzyłam drzwi i poprosiłam Mikołaja do wyjścia. Przedszkolanki spojrzały na mnie z pogardą. Nie podeszły, nie porozmawiały ze mną, tak jak zawsze, nie zdały mi sprawozdania, jak upłynął dzień w przedszkolu. Wcześniej zawsze tak robiły. Teraz jakby chciały się jak najszybciej mnie pozbyć. Jakby się za mnie wstydziły... Za mnie? Chuj wie, czy za mnie, może za mojego męża! Rudy bulterier spojrzał na mnie z wyższością, a zarazem z pogardą. Milczała, nawet nie zwróciła mi uwagi, że się spóźniłam.

Syn podszedł do mnie ze zwieszoną głową. W ręce trzymał swojego niebieskiego pluszaka imitującego słonika z długą i grubą trąbą. Dostał go od Janusza. Zrobiłam mu o to jazdę, ponieważ słonik miał zwieszoną trąbę w dół, a moja mama zawsze mówiła, że słoń ze zwieszoną trąbą w dół wróży nieszczęście. „Słoń zawsze musi mieć trąbę do góry, pamiętaj, Niunia”. Tak mówiła moja mama. Janusz wtedy mnie wyśmiał i znowu nieszczerze żałował, że nie udało mu się poznać mojej mamy, że tak prędko umarła. Teraz zapewne nie jest mu do śmiechu, mi tym bardziej! Może kiedy siedzi za kratkami, w niejednym przyznaje mi rację. Nawet jeżeli tak jest, nie czuję satysfakcji, sytuacja jest patowa.

Mikołaj był milczący i nieobecny. Nie pożegnał się z innymi dziećmi, których rodzice zapewne dostaną zjebkę za spóźnienie, nie pomachał im ręką na do widzenia, jak zwykł to robić. Czasem jego pożegnania trwały mały kwadrans, nie mógł rozstać się z rówieśnikami, dzisiaj było inaczej. Poszedł wprost do swojej szafki, patrząc na beżowe płytki ułożone w karo.

Przedszkolanki jakby poczuły ulgę, że wyszedł. Kasandra energicznie wstała z krzesła i zamaszystym ruchem zamknęła nam drzwi przed nosem. Wszystko na zasadzie: „spieprzajcie stąd jak najprędzej”. Nie powiedziała mi ani dzień dobry, ani do widzenia. Poczułam silny wiatr, a zarazem chłód, który wywołało mocne trzaśnięcie drzwiami. Nie pamiętam, żebym wcześniej w moim życiu poczuła się tak upokorzona.

Albo to wszystko mi się wydawało, gdyż stres zrobił swoje, albo sprawa była poważna i już wszyscy plotkowali o tym, że aresztowali Janusza. Może wszyscy wierzyli w to, że Janusz jest zły. Może stworzyli historię, o której nie miałam pojęcia, a może to nie była wymyślona historia, tylko ja żyłam w szczęśliwym związku niczego nieświadoma. Oby nie!

Schwyciłam Mikołaja za rękę i ruszyłam w stronę samochodu. Dopiero po drodze dostrzegłam, że wyszedł w bamboszach. Obydwoje byliśmy zdenerwowani, to była dla nas nowa sytuacja. Nie cofnęłam się, żeby zmienić mu buciki, nie miałam siły. Miałam to w dupie. Zosia przewróciła się na drugi bok, jeszcze mocniej ugniatając moje ramię.

– Mikołaju, co ci jest, dlaczego milczysz? – zapytałam w samochodzie, kiedy dzieci zapięte były w swoich fotelikach, a ja odpaliłam silnik.

– Mamo, czy tata jest zły? – zapytał bez zastanowienia. Nie patrzył na mnie, ściskał w dłoniach swojego słonika, a raczej jego trąbę.

– Dlaczego pytasz? Nie, skądże. Tata nie jest zły.

– U mnie w przedszkolu wszyscy mówią, że tata jest zły, że jest mordercą i złodziejem.

– Co ty mówisz? To nieprawda! Kto tak powiedział?

– Franek. Franek Wilkosz!

– A skąd Franek może wiedzieć, jaki jest twój tata? Przecież go nie zna.

– Franka tata jest policjantem, Franek mi powiedział, że mój tata nigdy już nie wyjdzie na wolność i że powinienem się z tego cieszyć. Bo robi wstyd.

– Gnojek – wyszeptałam.

Nastała chwila niezręcznej ciszy, podkręciłam muzykę. Jak na ironię w radiu leciała piosenka Margaret „Byle jak”. Pamiętam ten teledysk – facet za kratami, pleksi, elegancka kobieta i tęsknota. Najgorszy z możliwych scenariuszy.

– To też tata porwał! – Mikołaj wskazał na niebieskiego słonika i po chwili rzucił nim we mnie. – Nie chcę tego. Nic nie chcę od taty, oszukał mnie! – dodał i zaczął płakać.

– Mikołaju, co ty mówisz! Proszę cię! Tata nie jest ani złodziejem, ani mordercą, to zwykłe nieporozumienie, nie słuchaj tego Franka. To mały głuptas. – Zatrzymałam samochód i próbowałam przytulić Mikołaja. Odepchnął moją rękę. Słonik leżał pod moimi nogami, miałam wrażenie, że za moment zablokuje mi pedał sprzęgła.

– Tata jest zły, już go nie kocham. Ciebie też nie kocham, jesteś taka jak on. Wszyscy tak mówią. Nienawidzę was. – Zaczął płakać. Obudził tym samym Zosię i w samochodzie miałam koncert łez. Przynajmniej nie słyszałam żałosnych jęków piosenkarki. Potem ruszyłam, ale miałam ochotę kolejny raz zatrzymać samochód i z niego wyjść. Biec przed siebie i się nie zatrzymać. Mogłam tak zrobić, ale przed paroma laty, jak byłam samotna. NIE TERAZ!

W kruchym opanowaniu podjechałam pod nasz dom. Zrozumiałam jedno – nie poślę tak szybko Mikołaja do przedszkola. Tak postanowiłam. Nie mogłam narażać go na dodatkowy stres, dzieci w tych czasach są okrutne.

Mikołaj przestał płakać, milczał. Patrzył w jeden punkt. Zosia jakby wyczuła powagę sytuacji i też zamilkła, ssała swój kciuk.

„Wszystko się rozpierdzieliło” – myślałam. Musiałam działać i to szybko. Alicja, Artur – to były jedyne osoby, z którymi miałam kontakt i które chciały mieć kontakt ze mną.

* * *

– 252 kk – porwanie, 158 kk – pobicie, 286 kk, 59…

Nie słuchałem tego, co mówił do mnie Alojzy, to znaczy słyszałem, ale nie przyjmowałem do świadomości. To musiała być fikcja, bo z pewnością nie było w tym szczypty prawdy.

– Ja też się cieszę, że cię widzę. – Starałem się nadać tej rozmowie odrobinę humoru.

– Janusz, to nie są żarty, mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji? – Spojrzał na mnie, w swoich tłuściutkich dłoniach trzymał niemalże całą ryzę zapisanych drobnym drukiem białych kartek.

– Jakie, kurwa, porwanie, jakie, kurwa, morderstwo? To są żarty!

– Klniesz?

– To miejsce mnie nastraja. Z perspektywy czasu muszę przyznać żonie rację, że to pomaga!

– Porwanie Michaliny – prokurator twierdzi, że ją uprowadziłeś i zamordowałeś. Ma na to dowody.

– Wierzysz mu? – Nie czekałem na odpowiedź, bałem się, że Alojzy odpowie, że tak. – Jeżeli tak, to powiedz mu, żeby zaczął się leczyć psychiatrycznie.

– Janusz!

– Ile mi grozi? – Przeszedłem do kwintesencji problemu.

– Od pięciu do piętnastu lat, a jak znajdą ciało Michaliny, a prokurator jasno określił, że znajdą, bo są już na tropie, to dożywocie.

– Ciało Michaliny? Skąd ta pewność, że ona nie żyje? Zniknęła jakiś rok temu, ale… Przecież to są brednie. – Potrząsnąłem głową. O co kaman?

– Masz oskarżyciela posiłkowego.

– Kogo?

– Mariusza Gozdyrę. Prokurator jest z siebie dumny. Powiedzmy, że cały w skowronkach. Oskarżyciel posiłkowy też jest z siebie dumny!

– Mariusza Gozdyrę, kochanka Michaliny Gozdyry. W sumie to jej ojczyma. Zajebiście. To faktycznie stąd nie wyjdę!

– Nie klnij, bo będziesz miał przeklęte życie. To twoje słowa.

– Może teraz dokonuje się jakieś samospełnienie. Mariusz, ten kmiot... Jak stąd wyjdę, to wtedy zamorduję gnoja i ukryję ciało. Michalinę też odnajdę i też zamorduję, zapewne to oni są odpowiedzialni za to, że tutaj jestem.

– Janusz, uspokój się, możemy być na podsłuchu.

– Prokurator chce mnie udupić, co to za jeden? Kurwa, na oczy go nie widziałem. Nie wiem nawet, jak się nazywa.

– Ja też go nie znam, jest tutaj nowy. Przyszedł z Krakowa, nie mam do niego żadnego dojścia, a on wydaje się niedostępny.

Przetarłem usta, jakbym chciał zdjąć z niechlujnego zarostu resztkę podłego śniadania.

– Z Krakowa, ten jebany Kraków nigdy nie przestanie mnie prześladować! Alojzy? – wydukałem.

– Tak?

– Ty wierzysz w moją niewinność. – Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.

– Jasne, ale znajdź sobie dobrego adwokata, ja zajmę się całą resztą.

– Adwokat się na mnie wypiął.

– Hofman? No to grubo.

– Poleć mi kogoś.

– Wiesz, że nie mogę, muszę być incognito. Nierozpoznawalny, niewidoczny.

– Co teraz będzie?

– Sam nie wiem, ale tak jak wspomniałeś – Kraków! Węszę spisek. Pomogę ci, ale za wiele nie mogę ci mówić. Tylko sobie ufam, to już wiesz.

– Mój tata spędził w tym mieście ładny kawałek życia, ja we wczesnym dzieciństwie wychowywałem się w Krakowie. Czyżbym miał tam tylu wrogów? W szkole starałem się być grzeczny i zawsze z chęcią służyłem pomocą. Pożyczałem ołówek każdemu, kto mnie o to poprosił. Mój tata majątek wydał na ołówki. – Znowu zacząłem żartować. Alojzy jakby tego nie słyszał.

– Jeszcze nie wiadomo, czy prokurator to wróg z twojej przeszłości, ale to dziwny gościu. Sprawdzę to! Go! – poprawił się Alojzy.

– Co u Kini? – Bałem się pytać, bałem się, że usłyszę coś, czego nie chciałbym usłyszeć. Na przykład to, że złożyła już papiery rozwodowe.

– Z tego co wiem, to radzi sobie. Często do mnie dzwoni, ale zgodnie z obietnicą, jaką ci złożyłem, nie odbieram.

– Pewnie rwie sobie włosy z głowy, zastanawia się, wątpi we mnie.

– Myślę, że się zastanawia, ale nie wątpi, nie Kinia. Martwi się, jest w rozsypce, ale w ciebie nie wątpi.

– Oddałbym wszystko, żeby się z nią zobaczyć.

– Prokurator nie wyraża zgody. Wielokrotnie go o to prosiła.

– Czyli też tęskni.

– To chyba oczywiste!

– Wiesz co, jest tu taki jeden klawisz, mówią na niego Szurak, jest serdeczny. Może napiszę jakąś krótką wiadomość do Kingi, przekażę jemu, a on jej. Zresztą, sam mi to zaproponował. – Patrzyłem w skupieniu na Alojzego i czekałem, co mi doradzi. Ufać klawiszowi to szaleństwo, ale w mojej sytuacji to akurat było najmniejszym szaleństwem.

– Nic nie rób, nie teraz. Poczekaj jeszcze tydzień, to może być jakiś wkręt. Jeżeli prokurator się na ciebie zawziął, może stosować różne metody udupienia cię. Nikomu nie ufaj. Pamiętaj.

– Tak jest, kapitanie! – wypowiedziałem rozczarowany. – Wszystko się pojebało... – wyszeptałem bardziej do siebie.

– A jak żarcie?

Roześmiałem się w głos, podlejszego żarcia nie mogłem sobie wyobrazić, nie mogłem wyśnić w największych koszmarach. Nie potrafiłem mu tego opisać.

– Może być, nie serwują tutaj łososia w sosie pomidorowym, ale jak by to powiedziała moja mądra żona, a raczej jej mama, na bezrybiu i rak ryba.

* * *

– Cześć, Alicja. – Postanowiłam do niej zadzwonić, poprosić o pomoc, choć nie lubiłam sztucznej litości. Dzieci już spały, w końcu mogłam swobodnie porozmawiać.

– Cześć, jak samopoczucie? – zapytała zatroskana.

– A jak myślisz? Do dupy – odpowiedziałam.

– Co z Januszem? – ściszyła głos, czyli Artur był blisko niej.

– Nie wiem, miałam nadzieję, że ty mi coś powiesz.

– Obawiam się, że wiem mniej niż ty.

– Alicja? – W słuchawce było słychać głuchą ciszę, miałam wrażenie, że moja rozmówczyni się rozłączyła.

– Co? – usłyszałam po niecałej minucie.

– Możemy do ciebie przyjechać? Nie potrafię być sama w tym domu. Cały czas widzę minę Janusza i tych dwóch policjantów. Żałuję, że się z nim nie pożegnałam, że byłam na niego zła, ale on od dawna działał mi na nerwy, dziwnie się zachowywał. Tak wyszło. Nie pożegnałam się z nim, nie przytuliłam. Pewnie na to czekał. I teraz świadomość tego łamie mi serce.

– Przyjeżdżaj jak najprędzej i nie mówmy za dużo przez telefon.

– Dlaczego? – zapytałam niczego nieświadoma.

– Moja kochana Kinia, Janusz ma rację, jesteś cudowna, ale czasem nie kumasz bazy.

– Podsłuch? – Wykazałam trochę inteligencji.

– Przyjeżdżaj, czekamy!

– Z rana, jutro?

– Choćby dziś w nocy.

– No to z rana. Pa. Pozdrów Artura.

– Dziękuję. Pa.

* * *

Obudziłem się zlany zimnym potem, śniła mi się moja żona, kochaliśmy się jak opętani. Tak bardzo mi tego brakuje. Jestem od niej uzależniony, jestem uzależniony od swojej rodziny. Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez nich. Mikołaj, Zosia, moje skarby. Wszystko bym oddał, abym mógł ich zobaczyć, cały majątek, duszę diabłu sprzedać, choćby teraz zaraz podpiszę cyrograf…

Czy one wiedzą, rozumieją? Zosia jest za mała, ale Mikołaj zapewne się domyśla, chyba że Kinga go okłamała i powiedziała mu, że wyjechałem. Oby tak było, inaczej nie będę potrafił spojrzeć małemu w oczy. Uśmiechnąłem się do siebie.

– Wyjechałem! – powiedziałem na głos. –To prawda, ale wprost do pierdla – rzuciłem już ciszej.

Alojzy twierdzi, że Kinia we mnie nie zwątpiła, ale ja uważam, że się myli. Inaczej pożegnałaby się ze mną. To jest oczywiste, tymczasem nawet na mnie nie spojrzała. Unikała kontaktu wzrokowego, jakby z góry mnie przekreśliła, jakby się zawiodła. Byłem tyranem, ale chyba nie było jej ze mną aż tak źle, starałem się, zawsze miała kilka orgazmów. „Seks to nie wszystko” – tak mówiła. Czuję się jak gówno wysrane przez hipopotama. Wielkie rozlazłe gówno, które nic nie może, tylko muchy przyciąga. Jedną z tych much jest nikomu nieznany prokurator.

Szurak otworzył drzwi od mojej celi.

– Jak się czujesz? – zapytał. Jak zawsze starał się być miły, choć właśnie przed tym ostrzegał mnie Alojzy.

– A jak mam się czuć?

– Chcesz fajkę? – Wyciągnął z kieszeni otwartą paczkę papierosów.

– Nie palę.

Rzucił mi to pudełko marlboro.

– Zajaraj se, to ci pomoże. Ogarniesz myśli, może czegoś się dowiesz. – Wyszedł z celi bez uśmiechu, jakby mnie żałował. Szurak był w porządku, jedyny w porządku klawisz w tym pierdlu, chyba wiedział, że zostałem osadzony niesłusznie i bezpodstawnie.