Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pięćset lat temu, dokładnie 31 października 1517 roku, Marcin Luter przybił na drzwiach kościoła zamkowego w Wittenberdze 95 tez, mających być podstawą do debaty o sprzedawanych przez Kościół odpustach. Datę tę uznaje się za początek reformacji. Na rewolucję tę wpłynęły zarówno deprawacja Kościoła rzymskiego, jak i nowożytne przemiany społeczeństw europejskich, w szczególności niemieckiego. Luter postawił ostrą diagnozę -- w Kościele, a zwłaszcza w Rzymie, pleni się bezbożność i niemoralność. Zasiadający wówczas na Tronie Piotrowym Leon X nie posypał głowy popiołem, lecz obłożył Lutra ekskomuniką i ogłosił, że jest on wcielonym diabłem. Jednak to Marcin Luter miał rację -- kolejni papieże i wyżsi rangą duchowni byli przeważnie zdemoralizowani i postępowali nie jak duszpasterze, lecz jak bezwzględni władcy świeccy. Tymczasem będące następstwem reformacji wojny religijne sprawiły, że liczba okrutnych przestępstw jeszcze wzrosła, pozycja kobiet wcale się nie poprawiła, a protestanci polowali na czarownice z nie mniejszą żarliwością niż katolicy. Wiek XVI był epoką, w której w środowiskach przestępczych ukształtował się "wzorzec" seryjnego mordercy. Za wieloma łupieżczymi zabójstwami owych czasów wcale nie stały gangsterskie szajki, a raczej samotni, stroniący od ludzi przestępcy, którym do "szczęścia" potrzebne były jedynie mord i seksualne zniewolenie kobiety. To jeden z mniej znanych, ale niewątpliwie wartych uwagi skutków reformacji i kontrreformacji.
Sebastian Duda -- teolog, filozof, historyk, eseista, publicysta. Członek redakcji Więzi i Laboratorium Więzi. Pracował na Katolickim Uniwersytecie Lowańskim w Belgii. Autor kilkuset publikacji naukowych i popularnonaukowych. W swych pracach zajmuje się przede wszystkim historią kultury i myśli chrześcijańskiej oraz biblistyką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 584
Sebastian Duda
Reformacja
Rewolucja Lutra
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Redaktor prowadzący: Piotr Nehring
Korekta: Teresa Zielińska/M.T. Media
Fotografia na okładce została wykorzystana za zgodą Shutterstock.
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
ISBN: 978-83-283-4223-1
Copyright © Helion 2017
Był październik 1510 r. Niespełna 27-letni Marcin Luter, augustianin z Erfurtu, został wysłany przez przełożonych w daleką podróż do Rzymu. Szło o spór, jaki toczyły między sobą klasztory augustianów w Niemczech. Erfurcki konwent Lutra ściśle przestrzegał nakazów ostatniej reformy zakonu dotyczącej wzmożenia ascezy i rzetelnego przestrzegania pierwotnej reguły. Prowincjał saskiej kongregacji augustianów, a zarazem wikariusz generalny tego zakonu Johann von Staupitz pragnął, by wszystkie klasztory w jego prowincji przyjęły styl życia wzorowany na zakonnikach z Erfurtu. Ci ostatni obawiali się jednak, że Staupitz będzie wymuszał na nich nazbyt ścisłą współpracę z innymi konwentami, mającymi reformę dopiero przed sobą, i postanowili się przed tym bronić poprzez bezpośrednie odwołanie się do autorytetu papieża. W daleką drogę wysłali zatem doświadczonego ojca Nathina, któremu młody jeszcze Luter miał służyć pomocą podczas pielgrzymki.
Dni stawały się krótsze i coraz częściej padały jesienne deszcze, kiedy dwaj zakonnicy wędrowali przez Alpy Szwajcarskie do Lombardii i potem dalej na południe. Szli, jak nakazywała reguła, jeden za drugim. Była to dość niebezpieczna wyprawa, na szczęście nie musieli się specjalnie troszczyć o dach nad głową, starali się bowiem nocować w augustiańskich klasztorach mających obowiązek przyjmowania współbraci. Po latach Luter z wielkim rozrzewnieniem wspominał tę podróż. Szwajcarzy np. wywarli na nim bardzo dobre wrażenie, wydali mu się „najbardziej krzepcy pomiędzy Niemcami”, ciężko pracowali na chleb, a przecież ich kraj, jak powiadał Luter, „to tylko góry i doliny — nic poza tym”. Na alpejskich łąkach i pastwiskach hodowali bydło, ale często nie wystarczało to na godziwe życie i z tego powodu wielu „szczerych i pełnych życia” Szwajcarów zaciągało się do najemnej służby w wojskach papieża bądź króla Francji.
W Lombardii z kolei spodobała mu się uprzejmość jej mieszkańców. Cieszył się też, że trafił do krainy pełnej słońca. Miasta i osady były zamożne, wino mocniejsze i smaczniejsze niż w Niemczech. W Mediolanie Luter chciał odprawić mszę dziękczynną za to, że w trakcie dotychczasowej podróży z ojcem Nathinem zdołał uniknąć czyhających zewsząd niebezpieczeństw — zarówno pogodowych, jak i stwarzanych przez wszechobecne bandy zbójców. Zdziwił się bardzo, że nie może tego uczynić, gdyż, jak mu powiedziano, w Mediolanie od wieków celebrowano liturgię (tak zresztą pozostało do dziś) w odrębnym rycie, nazywanym od imienia patrona miasta — św. Ambrożego — ambrozjańskim. Luter nigdy wcześniej o nim nie słyszał, choć od ponad pięciu lat studiował doktrynę katolicką. Niebawem miał doświadczyć jeszcze większych zadziwień. Kościół i świat w Italii nie wyglądały całkiem tak, jak zwykło się je przedstawiać na wykładach wygłaszanych w klasztorach i na uniwersytetach. Chrześcijaństwem łacińskim wstrząsał potężny kryzys, z którego wielu zdawało sobie sprawę, ale tylko nieliczni odważali się wyjaśniać, na czym polega jego istota.
Do Wiecznego Miasta dotarł w strugach deszczu dopiero pod koniec 1510 r. Gdy Luter z daleka zobaczył Rzym, wzruszony ukląkł na drodze. Tę chwilę tak później wspominał: „Rzuciłem się na ziemię i powiedziałem: Bądź błogosławiona, sancta Roma”. Była to dla niego stolica chrześcijaństwa, prawdziwe serce Chrystusowego Kościoła. Ów młody zakonnik nie do końca jeszcze wówczas uświadamiał sobie, jak ciężkie choroby trapią od środka umiłowaną przez niego społeczność wybranych przez Boga do zbawienia.
Rzym od starożytności był siedzibą papieży, którzy z upływem wieków rościli sobie coraz większe prawa do władzy nie tylko nad całym chrześcijaństwem, ale też światem pozakościelnym. W latach 1309 – 1377 następcy św. Piotra rezydowali w prowansalskim Awinionie, gdzie popadli w silną zależność polityczną od królów Francji. Dopiero zmarły w 1378 r. Grzegorz XI postanowił powrócić do Rzymu, co zresztą uczynił pod wpływem napomnień odważnej zakonnicy św. Katarzyny Sieneńskiej. Jak się wkrótce okazało, ten powrót spowodował niebywałą katastrofę, zwaną dziś wielką schizmą zachodnią. Papież zmarł niedługo po przyjeździe do Wiecznego Miasta, gdzie, jak pisze Jean Delumeau: Groźne grupy nacisku, jakie tworzyli kardynałowie podzieleni na rywalizujące ze sobą stronnictwa, doprowadziły boleśnie zaskoczone chrześcijaństwo do schizmy, która miała trwać lat trzydzieści dziewięć. Zrazu niezdecydowana, Europa katolicka rozpadła się na dwie części: Francja, Szkocja, Kastylia, Aragonia opowiedziały się za Francuzem, Klemensem VII, inne kraje — za Włochem Urbanem VI. Dwaj papieże i dwa wrogie sobie święte kolegia wzajemnie się wyklęły i starały pozyskać sobie kraje i królów przeciwnej obediencji. Każde stronnictwo miało swoich propagandystów i swoich świętych. […] Raz porwani w tryby maszyny papieże-antagoniści i ich następcy, w ramach każdej obediencji, nie chcieli zrozumieć, że położyć kres schizmie mogła tylko ich abdykacja[1].
Ostatecznie, po kilkudziesięciu latach od powrotu Grzegorza XI do Rzymu, do schedy po św. Piotrze pretendowało już nie dwóch, ale trzech biskupów. Skandalowi temu miał zaradzić zwołany w 1409 r. sobór w Pizie, w którym uczestniczyli kardynałowie z obozów obu papieży. Ojcowie soborowi usunęli z urzędu papieży Grzegorza XII (władającego w Rzymie) oraz Benedykta XIII (panującego w Awinionie). Na ich miejsce wybrano Aleksandra V, który za swoją siedzibę (oczywiście tymczasową, bo chciał osiąść w Rzymie) obrał Pizę. Ale dwaj pierwsi nie zamierzali ustąpić, tym bardziej że obu popierali władcy różnych europejskich królestw. Aleksander V zmarł już w 1410 r. i na jego miejsce został wybrany Jan XXIII. Kres temu rozdarciu zachodniego chrześcijaństwa położył dopiero następny sobór, zwołany w niemieckiej Konstancji nad Jeziorem Bodeńskim i obradujący w latach 1414 – 1418. Jedenastego listopada 1417 r. papieżem wybrano tam wywodzącego się z rzymskiego rodu arystokratę Odona Colonnę (uznający się w tym czasie za papieży Jan XXIII i Grzegorz XII zostali uprzednio zmuszeni do rezygnacji; trzeci, Benedykt XIII, nie chciał ustąpić, ale ojcowie soborowi stwierdzili, że mają prawo pozbawić go urzędu).
Wybór ten kończył formalnie wielką schizmę zachodnią, ale też świadczył o słabości papiestwa. Marcin V został bowiem wybrany nie tylko głosami kardynałów, których na konklawe było 23. Stało się tak, ponieważ ojcowie soborowi, którzy podczas obrad tworzyli grupy mające reprezentować różne „nacje” europejskie, zdecydowali, by wraz z kardynałami wyboru nowego papieża dokonali także doktorzy prawa oraz teologii. Tych było 30, zostali wyznaczeni przez poszczególne grupy i stanowili żywy dowód na to, że na zgromadzeniu w Konstancji zwyciężył pogląd, zwany często w historiografii koncyliaryzmem, iż sobór stoi ponad papieżem. Najgorliwsi zwolennicy tej koncepcji dążyli do przekształcenia papiestwa w rodzaj monarchii parlamentarnej i chyba nie całkiem zdawali sobie sprawę z tego, że uzdrowienie Kościoła nie może polegać tylko na wprowadzeniu nowych rozwiązań instytucjonalnych. Choroba, która toczyła w tym czasie zachodnie chrześcijaństwo, nie dotykała bowiem wyłącznie instytucji. Owszem, w Konstancji powszechnie wyrażano potrzebę reformy kościelnej, jednak nieprzypadkowo ojcowie soborowi podczas obrad skazali na stos człowieka uważanego wówczas w Europie za jednego z najżarliwszych reformatorów (aczkolwiek w przyszłości często nazywano go „najłagodniejszym”).
Tragiczna historia Jana Husa stała się ostrzeżeniem dla wielu myślących o reformie Kościoła[2]. Do jego losów wielokrotnie odnosił się Marcin Luter i inni znaczący teologowie protestanccy. Zabójstwo Husa stało się dla nich ważnym argumentem, że Kościół rzymski nie może sobie rościć prawa do reprezentowania pełnego dziedzictwa Jezusa Chrystusa. Jednak Jan Hus, czeski teolog, profesor praskiego uniwersytetu (został nim w 1398 r., w wieku 28 lat), którego kazania wygłaszane w Kaplicy Betlejemskiej w Pradze przyciągały tłumy, bez wątpienia chciał pozostać prawowiernym katolikiem. Mimo to miał świadomość, że głoszone przez niego poglądy mogą budzić w ówczesnym Kościele kontrowersje, więc nie zdziwił się zbytnio, gdy 16 lipca 1410 r. został ekskomunikowany przez arcybiskupa Pragi (był nim Zbyněk Zajíc z Hazmburka), któremu od 1403 r. Hus doradzał w sprawach teologicznych i administracyjno-kościelnych. Czas współpracy między hierarchą i Husem skończył się krótko przed ogłoszeniem przez papieża ekskomuniki na teologa. Zajíc zabronił wówczas Husowi głoszenia kazań, co okazało się celnym uderzeniem i odtąd do sporu między arcybiskupem a uczonym teologiem wkroczyła brutalna polityka, zarówno kościelna, jak i świecka.
Sam mistrz Jan mocno wierzył w to, że swoją popularność wśród praskich mieszczan zawdzięcza Bożej opatrzności. Arcybiskup uważał inaczej. Nabrał też podejrzeń, że jego dawny doradca zaczął otwarcie głosić heretyckie poglądy, a to były już sprawy bardzo poważne. Do ich osądu angażowano w średniowieczu najwyższe autorytety kościelne.
To właśnie Zajíc sprawił, że koncepcjami Husa zaczęły interesować się osoby z otoczenia antypapieża Jana XXIII. Mistrz z Pragi został wezwany do osobistego złożenia wyjaśnień przed obliczem papieskim, czego nie zrobił, bo dobrze wiedział, że mogłoby to skończyć się dla niego długotrwałym więzieniem, a nawet śmiercią. Zamiast jechać do papieża, wysłał w zastępstwie do Italii kilku zaufanych przyjaciół. W odpowiedzi Jan XXIII ekskomunikował Husa, a odpowiedni akt 15 marca 1411 r. został ogłoszony we wszystkich kościołach Pragi. Hus zwrócił się wówczas o pomoc do króla Czech Wacława IV Luksemburskiego i ją uzyskał. Zajíc natomiast zamierzał poprosić o wsparcie Zygmunta Luksemburskiego, przyrodniego brata Wacława IV, ówczesnego króla Węgier, przyszłego cesarza. Los chciał, że wczesną jesienią 1411 r. arcybiskup zmarł w drodze na Węgry. Odtąd kościelny sąd nad Husem spoczywał tylko w rękach kurii rzymskiej.
Początkowo mistrz Jan nie przejął się tym szczególnie, bo liczył na wsparcie króla Wacława. Nie przypuszczał, jak wielu idealistów przed nim i po nim, że politycy raczej nie zaprzątają sobie głowy wzniosłymi ideami. Wkrótce Jan XXIII ogłosił w Europie krucjatę przeciw swojemu wrogowi, królowi Neapolu Władysławowi I Andegaweńskiemu. Antypapież za pomoc militarną czy finansową w tej wyprawie obiecywał liczne odpusty, toteż jego wysłannicy rychło zjawili się w Pradze. Za sprawą Husa i jednego z jego oddanych przyjaciół, Hieronima, również profesora praskiego uniwersytetu, prażanie wyśmiali ich żądania. Wtedy papiescy legaci zwrócili się do króla o wymierzenie kary za taką potwarz i w efekcie publicznie ścięto trzech mieszczan (później zostali uznani przez zwolenników Husa za pierwszych męczenników odnowy Kościoła). Niebawem Jan XXIII nie tylko ponownie zatwierdził ekskomunikę Husa, ale też nałożył interdykt (czyli zakaz sprawowania sakramentów) na całą Pragę i wszystkie miejsca w Królestwie Czech, w których mistrz Jan mógł przebywać.
Hus udał się na południe, do miejscowości Kozí Hrádek i Sezimovo Ústí, gdzie poświęcił się intensywnej pracy pisarskiej. W 1413 r. ukończył swój najważniejszy, napisany po łacinie traktat De ecclesia (O Kościele) oraz liczne pisma polemiczne, wśród których największą sławę zdobyło De sex erroribus (O sześciu błędach). To właśnie pismo pod koniec kwietnia 1414 r. przybił (w podobny sposób postąpi po przeszło 100 latach doktor Marcin Luter w Wittenberdze) do bramy praskiej Kaplicy Betlejemskiej, gdzie przez wiele lat głosił kazania i przyciągał tłumy. Zrobił to, gdy tylko się zorientował, że król Wacław nie zamierza stosować się do papieskich żądań (Ojciec Święty rzucił ekskomunikę, za jego sprawą wprowadzono też interdykt).
W całej łacińskiej Europie poglądy Husa wyrażone w jego pismach zdobywały coraz więcej zwolenników, choć liczni polemiści wytykali mu błędy przeciw ortodoksji. Mistrz Jan nie był pierwszym teologiem, który próbował doprowadzić do radykalnej reformy w Kościele. Wezwania do niej powtarzano od dziesiątków lat, a rozwiązłość i chciwość kleru budziły powszechne zgorszenie. Właśnie ta demoralizacja bardziej przyczyniała się do kryzysu zachodniego chrześcijaństwa niż wielka schizma czy spory o prymat biskupów Rzymu nad soborami. Papieże i antypapieże, kardynałowie, biskupi oraz szeregowi księża cudzołożyli, nękali lud nowymi podatkami, żądali wysokich opłat za sprawowanie sakramentów. Często więcej zajmowały ich polityczne intrygi i wojaczka niż głoszenie cnót ewangelicznych. Nic dziwnego, że zdarzali się śmiałkowie gotowi wystąpić przeciw grzechom, jakich dopuszczali się duchowni.
Niedługo przed początkiem wielkiej schizmy zachodniej największą sławę wśród nich zdobył angielski teolog John Wycliffe (ok. 1329 – 1384), znany u nas jako Jan Wiklef. Potępiał chciwość i bogactwo ludzi Kościoła, twierdził, że to Bóg jest właścicielem wszystkich dóbr materialnych, dlatego bezpośrednią pieczę nad majątkiem Kościoła powinni sprawować królowie, którym przecież Stwórca przekazał władzę świecką. Takie stanowisko nie mogło się podobać opływającemu w dostatki klerowi. Wycliffe wystąpił też z ostrą krytyką papiestwa, oznajmiając ni mniej, ni więcej, że w Biblii nie znajduje żadnego uzasadnienia dla władzy następców św. Piotra. Głosił ponadto postulat tłumaczenia Pisma Świętego i tekstów liturgicznych na język zrozumiały dla prostego ludu. Gdy w 1382 r. król Anglii Ryszard II poślubił Annę Czeską, Czesi zaczęli wyjeżdżać na studia do Oksfordu bądź Cambridge, gdzie mieli okazję zapoznać się z poglądami Wycliffe’a. Około 1400 r. (najpewniej za sprawą Hieronima z Pragi) jego pisma trafiły nad Wełtawę. Szybko dostały się do rąk Jana Husa, a ten postanowił je wykorzystać nie tylko w swojej praktyce akademickiej, ale i kaznodziejskiej.
W kazaniach wygłaszanych w Kaplicy Betlejemskiej we wszystkie niedziele i święta kościelne rano i po południu gromił prażan. Oskarżał ich o chciwość, oddawanie się pijaństwu i rozpuście, szczególnie wiele miejsca poświęcał niemoralnym poczynaniom kleru oraz szlachty. Budziło to aplauz wiernych z niższych warstw społecznych. Swoje kazania Hus przygotowywał bardzo starannie, zwłaszcza że zamożni darczyńcy zobowiązali go do stałego pogłębiania studiów biblijnych i zwolnili z innych obowiązków liturgicznych poza głoszeniem homilii.
Z poleconych mu zadań mistrz Jan wywiązywał się znakomicie. Tłumaczył teksty biblijne na czeski, nie unikając przy tym potocznych zwrotów, w czym nie był prekursorem. Już pod koniec XIII w. Valdès (znany później również jako Piotr Waldo), bogaty kupiec burgundzki z Lyonu, zgodnie z ewangelicznymi nakazami Chrystusa zaczął nieść pomoc ubogim i zlecił swoim naśladowcom przekład Pisma Świętego na język prowansalski. Jego uczniów — waldensów — Kościół zwalczał w różnych zakątkach Europy, nie tylko w południowej Francji, ale i we Włoszech, w Szwajcarii, Niemczech, Czechach i na Śląsku, gdzie ich okrojone wspólnoty dotrwały do czasów Husa. Waldensi kilkakrotnie się z nim kontaktowali, a niektórzy z nich przyłączyli się nawet do kierowanego przez mistrza Jana ruchu reformatorskiego[3].
W czeskich przekładach Pisma Świętego Hus tępił latynizmy i germanizmy, wykazując przy tym dużą sprawność słowotwórczą w rodzimym języku. Próbował ujednolicić reguły gramatyczne, zdołał też uściślić zasady czeskiej ortografii przez wprowadzenie prostych znaków diakrytycznych. Przypisywane mu dzieło De ortographia bohemica (O ortografii czeskiej) wywarło wpływ nie tylko na dzieje pisanej czeszczyzny, ale również na pisownię języków: łużyckiego, słoweńskiego, chorwackiego, a nawet litewskiego (Litwini w XIX w. woleli przyjąć ortografię od Czechów, a nie od Polaków). Hus sprzeciwiał się dominacji germańskiej nie tylko na polu lingwistycznym i zdecydowanie krytykował ucisk, jaki wobec czeskich chłopów stosowali ich mówiący po niemiecku panowie. W jego kazaniach pojawiało się coraz więcej wątków wyjętych z pism Wycliffe’a, za pomocą których gromił niemoralność rodzimych decydentów zarówno kościelnych, jak i świeckich. Nic dziwnego, że wielu z nich — przede wszystkim sam arcybiskup Pragi Zbyněk Zajíc — stało się zajadłymi wrogami kaznodziei.
Tymczasem na praskiej uczelni wybuchł spór dotyczący nauk angielskiego teologa z udziałem tzw. nacji uniwersyteckich, do których zaliczano Bawarczyków, Sasów, Polaków i Czechów. Pierwsze trzy były zdominowane przez etnicznych Niemców. W 1403 r. uroczyście potępiono 45 artykułów z pism Wycliffe’a, do czego przyczynili się przede wszystkim członkowie nacji niemieckich (w tym osobisty adwersarz Husa na uniwersytecie Johann Hübner). Jedynie Czesi bronili angielskiego myśliciela, a także tych jego tez, którym rzeczywiście nie bardzo było po drodze z katolicką ortodoksją. Wycliffe widział w Biblii jedyne źródło objawienia Bożego w świecie, natomiast Kościół uznał Tradycję wyrażoną w dziełach swoich ojców i doktorów za źródło równie ważne jak Pismo. Angielski teolog nie przyjmował też prawdy o realnym przeistoczeniu chleba i wina w eucharystii w ciało i krew Chrystusa. Tych radykalnych tez Wycliffe’a raczej nie popierał sam Hus, ale już jego bliscy uniwersyteccy znajomi — Stanisław ze Znojma i Štěpán Páleč — mocno przy nich obstawali.
Przez kilka lat w sporze z nacjami niemieckimi mistrz Jan mógł liczyć na wsparcie swojego możnego protektora, arcybiskupa Zbyňka Zajíca, ale w końcu jego adwersarze zaczęli mocno naciskać na hierarchę. Wedle Hübnera było oczywiste, że Hus i jego zwolennicy głoszą groźne „herezje wiklifowskie” i wkrótce zdołają do tego przekonać również Zajíca. W 1407 r. za sprawą arcybiskupa sąd kościelny oskarżył Stanisława ze Znojma i Štěpána Pálča o odstępstwo i wówczas dla postronnych stało się jasne, że jest to cios wymierzony w Husa. W tym momencie arcybiskup nie zdecydował się jeszcze zwrócić przeciw popularnemu kaznodziei, natomiast obaj oskarżeni zostali skutecznie zastraszeni podczas procesu. Odtąd zaczęli występować przeciw Husowi, który zwalczał ich poglądy w pismach polemicznych.
W 1409 r. pozostający w sporze z arcybiskupem Zajícem król Wacław IV poparł jednoznacznie nację czeską na uniwersytecie. W specjalnym dekrecie ogłoszonym w Kutnej Horze władca stwierdził, że we wszelkich sporach na uczelni Czechom powinny być przyznane trzy głosy, a wszystkim innym nacjom tylko jeden. Skutkiem tego ok. 2000 studentów oraz wykładowców opuściło Pragę i rozpierzchło się po różnych uniwersytetach w Europie, rozpowiadając przy tym, że nad Wełtawą szerzy się niebezpieczna herezja wiklifowska.
Tymczasem Hus i jego zwolennicy triumfowali. Do 1412 r. istotnie mieli wsparcie króla Wacława, a samego mistrza Jana coraz chętniej popierali też przedstawiciele czeskiej szlachty. Gdy w kwietniu 1414 r. kaznodzieja przybijał do bramy Kaplicy Betlejemskiej swoje pismo De sex erroribus, miał pełną świadomość, że jego postulaty poprą w Czechach liczni zwolennicy. Nie wiedział jednak, że w wielu uniwersytetach oraz kancelariach biskupich Europy zyskał już miano niebezpiecznego heretyka. Jego argumenty uważano tam za groźne dla trwania instytucji kościelnych uznawanych za nienaruszalne i święte.
Grzechy Kościoła — pycha, chciwość, rozwiązłość, kupczenie urzędami (czyli symonia) — na które mistrz Jan zwracał uwagę, miały według niego źródło przede wszystkim w błędnym rozumieniu, czym jest Kościół. Zdarzały się bowiem wtedy powszechne opinie, że Kościół stanowi jedynie papież wraz z kardynałami, a cała reszta wiernych może liczyć na zbawienie tylko wtedy, gdy okaże bezwzględne posłuszeństwo hierarchom. Hus ostro występował przeciwko tego typu poglądom. Jak pisał profesor Stefan Swieżawski, wybitny znawca dziejów filozofii i kultury XV w.: […] działalność i program Husa wyrażały rewolucyjność najgłębszą, bo dążność radykalnego przystosowania Kościoła do wymogów Ewangelii; Kościół i teologia miały stawać się coraz bardziej ewangeliczne. Aby jednak urzeczywistnić ten cel, trzeba było zachwiać dwiema podstawami, na których wspierała się cała struktura doczesnej potęgi Kościoła: chodziło o teokratyczne rządy papieskie i o uprzywilejowaną rolę kurii rzymskiej w strukturze Kościoła jako instytucji. Uderzał więc Hus w dwa niezmiernie czułe punkty Kościoła pojmowanego jako doczesna potęga[4].
W swoim głównym dziele O Kościele Hus opisał (idąc w tym za Wycliffe’em) Kościół — mistyczne ciało Chrystusa — jako społeczność wszystkich przeznaczonych do zbawienia w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Natomiast wszyscy niepredestynowani do zbawienia stanowią ciało diabła. Sęk w tym, że w ziemskiej instytucji Kościoła żyją obok siebie zarówno członkowie ciała Chrystusa, jak i ciała diabelskiego, a wśród członków tego ostatniego, zdaniem Husa, można znaleźć licznych przedstawicieli duchowieństwa. Nieprawdą jest też, że w tylko w papiestwie należy widzieć jedyny, święty i apostolski Kościół. Wcale bowiem nie można być pewnym, że papieże i kardynałowie istotnie należą do wybranych do zbawienia. Instytucje kościelne to nie to samo co społeczność zbawionych. Takie poglądy na rolę i misję Kościoła (czyli eklezjologię) stały się powszechne w katolicyzmie właściwie dopiero w dobie II soboru watykańskiego (1962 – 1965), natomiast w XV stuleciu wielu uznawało je za herezję. Hus gotów był jednak bronić swojej teologii, dlatego zgodził się pojechać do Konstancji.
Prawdopodobnie nie przypuszczał, że wielu ojców soboru uważa go za heretyka, a z ich zdaniem musiał się liczyć Zygmunt Luksemburski dążący do zdobycia korony cesarskiej. Z tego powodu król Węgier zaprosił Husa do Konstancji i dał mu list żelazny — pisemną gwarancję, że na tym najważniejszym zgromadzeniu Kościoła nie stanie mu się krzywda. Teolog przyjął zaproszenie. Wierzył, że zdoła przekonać biskupów do swoich racji.
Przybył do Konstancji 3 listopada 1414 r. i przez kilka tygodni, mimo kościelnych zakazów, odprawiał tam msze oraz głosił kazania. Był pewien, że glejt Zygmunta Luksemburskiego odstraszy jego wrogów, ci tymczasem po kilku tygodniach doprowadzili do jego aresztowania. Hus trzymany był najpierw pod kluczem w domu kanoników katedralnych, a 8 grudnia trafił do wieży klasztoru dominikańskiego. Zygmunt początkowo bardzo się rozgniewał na biskupów i prałatów, którzy nie zważali na jego list żelazny, jednak monarsze szybko wytłumaczono, że zobowiązania wobec heretyków nie mają żadnej mocy. Jak się niedługo okazało, król nie znalazł w sobie odwagi, by stanąć w obronie człowieka uznanego przez hierarchów za kacerza.
Jeszcze 4 grudnia 1414 r. antypapież Jan XXIII zwołał komisję do zbadania sprawy Husa. Powołano świadków, ale samego oskarżonego — co zdarzało się wówczas często — nie zamierzano dopuszczać do głosu. Dopóki jednak kaznodzieja był oficjalnie więźniem Jana XXIII, dopóty mógł liczyć na w miarę godziwe traktowanie. Sytuacja zmieniła się, gdy antypapież zbiegł z Konstancji, w obawie że zostanie zmuszony do abdykacji, i odtąd za uwięzienie Husa odpowiedzialny był wyłącznie arcybiskup Konstancji. Mistrza Jana czym prędzej zamknięto w lochach arcybiskupiego zamku, gdzie przykuty łańcuchami, oddzielony od przyjaciół, głodzony i chory przeżył 73 dni.
Piątego czerwca 1415 r. przewieziono go w kajdanach do klasztoru franciszkanów, gdzie przyszło mu spędzić ostatnie tygodnie życia. Szóstego czerwca w katedrze w Konstancji, podczas kolejnej sesji soborowej, odbyła się ceremonia publicznego wyklęcia Jana Husa. Ojcowie soborowi uznali, że sprzeniewierzył się stanowi duchownemu, bo szerzył herezję (czyli nieprawomyślne poglądy), i za to, jak ogłoszono publicznie, przestał być kapłanem, a wszystkie jego dzieła miały być spalone. Oskarżony został wezwany przed ołtarz, aby odstąpił od herezji, ale kiedy nic nie odpowiedział, 8 czerwca odczytano mu akt oskarżenia. Jako niezgodne z katolicką ortodoksją przedstawiono w nim 39 tez Husa pochodzących głównie z traktatu O Kościele i z pism polemicznych skierowanych przeciw Stanisławowi ze Znojma oraz Štěpánowi Pálčowi. I jeszcze raz wezwano go do przeciwstawienia się heretyckim twierdzeniom.
Profesor Swieżawski skonstatował z przykrością, że w przypadku Husa zwyciężyły przemoc i chęć zniszczenia niebezpiecznego przeciwnika za wszelką cenę. Gdy analizuje się opis przebiegu piętnastej sesji soborowej w Konstancji (8 czerwca 1415 r.), na której odczytano długi akt oskarżenia „kacerza Husa”, traktując go od tego momentu nie jak człowieka godnego szacunku i miłości, lecz jako „wcielenie zła”, które należy duchowo i fizycznie zniszczyć i unicestwić, odnosi się wrażenie, że nieszczęsny „heretyk” propagował autentyczne wartości moralne i ewangeliczne, podczas gdy jego oskarżyciele upodabniają się do przepojonej hipokryzją i zakłamanej, a zarazem pełnej zarozumiałości i samozadowolenia „gromady faryzeuszy i doktorów” z ewangelii[5].
Hus był przekonany, że akt oskarżenia jest oparty na pomówieniach oraz błędnie mu przypisywanych twierdzeniach i poglądach. Pierwszego lipca 1415 r. ogłosił uroczyste oświadczenie, w którym stwierdził, że gotów jest w każdej chwili odwołać wszelkie błędy przeciw wierze, które mógł popełnić, nie może jednak uznać za swoje poglądów, których nigdy nie głosił, i zdań, których nie podtrzymywał. Oświadczenie to w niczym już mu nie pomogło. Jego los był przypieczętowany i miał odtąd stanowić memento dla wszystkich teologów idealistów, którzy w imię reformy Kościoła zapragnęliby otwarcie i publicznie przeciwstawiać się jego autorytetowi.
Szóstego lipca 1415 r., po mszy świętej, przyprowadzono go przed oblicze ojców soborowych. Biskup Lodi wygłosił pełne patosu kazanie, w którym wytykał Husowi i Wycliffe’owi błędy doktrynalne, następnie jeden z włoskich prałatów odczytał akt potępienia. Hus zaprotestował, padł na kolana i prosił Boga o przebaczenie dla swoich oskarżycieli. Wtedy ubrano go w szaty kapłańskie i raz jeszcze zażądano wyrzeczenia się poglądów wymienionych w akcie potępienia. Kiedy znowu odmówił, zerwano z niego szaty, zniszczono tonsurę (był to czytelny dla wszystkich znak pozbawienia godności kapłańskiej) i przyczepiono do głowy kartę ze słowem „herezjarcha”. Następnie został wyprowadzony z katedry i przekazany władzom świeckim. Mistrz Jan odmawiał w tym czasie katolickie wyznanie wiary. Przed zachodem słońca został żywcem spalony na stosie. Umierając, śpiewał Kyrie eleison. Jego prochy wrzucono do Renu.
Jak się miało okazać, Jan Hus nie był ostatnim teologiem skazanym przez Kościół w XV w. na spalenie. W Czechach pojawiła się wkrótce legenda o tym, że ostatnie słowa Husa na stosie brzmiały: „Możecie spalić gęś (po czesku hus), ale kiedyś nadejdzie łabędź, którego nie spalicie”. Po ponad 100 latach za zapowiadanego w tym proroctwie łabędzia wielu uzna Marcina Lutra. Kiedy w 1510 r. ten udawał się do Rzymu, z pewnością wciąż jeszcze widział w Husie niebezpiecznego kacerza, słusznie skazanego przez Kościół na okrutną śmierć.
[1] Jean Delumeau, Cywilizacja odrodzenia, tłum. Eligia Bąkowska, Warszawa 1987, s. 113.
[2] Na temat życia i dzieła Husa zob. Grzegorz Ryś, Jan Hus wobec kryzysu Kościoła doby wielkiej schizmy, Kraków 2000; Anna Paner, Marcin Hintz (red.), Jan Hus. Życie i dzieło. W 600. rocznicę śmierci, Gdańsk 2016.
[3] Waldensi odgrywali dużą rolę w tzw. Kościele taboryckim stanowiącym radykalny odłam husytyzmu. W czasie reformacji pewne wspólnoty waldensów przyłączyły się do Kościoła kalwińskiego. Kościoły nawiązujące do tradycji Valdèsa przetrwały do czasów nam współczesnych.
[4] Stefan Swieżawski, Jan Hus — heretyk czy prekursor Vaticanum Secundum, „Tygodnik Powszechny”, 1911, nr 6, 9 lutego 1986, s. 8.
[5] Tamże.
W Konstancji Rzym ponownie został oficjalnie uznany za stolicę chrześcijaństwa (przynajmniej zachodniego), jednak ojcowie soborowi zastrzegli, że papież nie posiada wyłącznej władzy w Kościele, a zjazdy biskupów mają być odtąd zwoływane regularnie. Rola biskupa Rzymu miała zatem polegać na reprezentowaniu jedności Kościoła, którą najpełniej wyrażał sobór. Tak pojmowana jedność nie wykluczała pluralizmu, co kolejnym pokonstancjańskim papieżom niespecjalnie odpowiadało.
Wybrany w Konstancji na papieża Marcin V pojawił się w Rzymie dopiero prawie trzy lata później, 25 września 1420 r. Tamtego dnia w Wiecznym Mieście panował chaos; ścierały się tam ze sobą rozmaite frakcje, a zbrojne bandy załatwiały porachunki, siejąc terror. Poprzedniego dnia papież zatrzymał się wraz ze swą zbrojną eskortą w obskurnym domu należącym do kościoła Santa Maria del Popolo. Witano go entuzjastycznie — wzdłuż trasy gromadziły się tłumy ludzi — zarówno przy via Lata wiodącej z północy na południe, jak i wzdłuż biegnącej na zachód via dei Pontefici, aż po most Świętego Anioła i Borgo na przedmieściach Watykanu, gdzie miał nadzieję skupić swoich urzędników, rząd, dwór. Papież jechał konno, osłonięty karminowym baldachimem, a na znak podporządkowania reprezentanci trzynastu dzielnic Rzymu [rioni], niezrównani jeźdźcy, mistrzowie wyścigów i ludowych zabaw, torowali mu drogę[1].
Po latach w tym samym obskurnym, należącym do augustianów domu, w którym nocował Marcin V przed swoim triumfalnym wjazdem do Rzymu, zamieszkał prawdopodobnie Luter. Miał wówczas prawo sądzić, że tak wyczekiwana od czasu soboru w Konstancji reforma Kościoła jeszcze się nie zaczęła, choć wezwania do niej pojawiały się niemal przez całe stulecie. Już w 1434 r. papież Eugeniusz IV pisał do ojców kolejnego zgromadzenia soborowego, odbywającego się w Bazylei: „Od stóp aż po czubek głowy nie ma w ciele Kościoła ani jednej zdrowej części”. W kolejnych dekadach XV w. zachodnie chrześcijaństwo, podobnie jak przed soborem w Konstancji, wciąż toczył rak rozwiązłości, chciwości i korupcji. I właśnie gorszące uczynki członków kleru, od papieża poczynając, a na szeregowych wikarych i zakonnikach kończąc, bez wątpienia mocno przyczyniły się do wybuchu reformacji.
W grzesznej demoralizacji palmę pierwszeństwa dzierżył Rzym i nie bez powodu właśnie w zachowaniach ówczesnych następców św. Piotra i ich dworów wielu historyków upatruje głównej przyczyny XVI-wiecznego podziału łacińskiego chrześcijaństwa. Konduicie papieży nie pomagało niestety niefortunne położenie Państwa Kościelnego pośród różnych włoskich księstw. Polityka na Półwyspie Apenińskim obfitowała w zawiłe intrygi i przewroty, w których wielką rolę odgrywały spiski i trucizny. Nic dziwnego, że w XV w. Państwo Kościelne przeżywało, jak w swoim słynnym dziele Kultura odrodzenia we Włoszech pisał Jacob Burckhardt, nowe, niezwykłe przesilenia i niebezpieczeństwa, gdyż duch polityki włoskiej ze wszech sił starał się i nim zawładnąć, i wprowadzić na swoje tory. Mniejsze z tych niebezpieczeństw płynęły z zewnątrz lub od ludu, większe miały swe źródło w usposobieniu samych papieży. […] Przy słabych widokach na pomoc z zagranicy rozwinęły się właśnie w łonie samego papiestwa niebezpieczeństwa największe. Już bodaj dlatego, że żyło ono teraz i działało przeważnie w duchu świeckiego włoskiego księstwa, musiało też poznać ciemne chwile takiego państwa; specjalny nadto cień padał na nie z właściwego mu charakteru papiestwa[2].
Rozrastający się od czasów Marcina V dwór papieski niezbyt dbał o pilnowanie zasad wiary i związanych z nimi zachowań, choć pierwsi pokonstancjańscy papieże z zapałem — lecz zazwyczaj z niewielkim skutkiem — próbowali reformować kurię rzymską. Ze znacznie większą energią dążyli natomiast do zapewnienia Rzymowi odpowiednich dochodów, by nadać właściwy otoczeniu zwierzchnika chrześcijaństwa splendor, który z jakiegoś powodu zabarwiony był często odcieniem wyrafinowanej rozpusty. Osobliwością tamtej epoki w dziejach papiestwa była szczególna schizofrenia cechująca następców św. Piotra. Zdaniem historyka Gerarda Noela można ją określić jako swego rodzaju rozdwojenie jaźni, na które w takiej czy innej postaci cierpiał niemal każdy papież renesansu. W praktyce oznaczało to, że tego samego człowieka cechowała szczera troska o dobro Kościoła — niekiedy połączona z wielką osobistą pobożnością — i jednocześnie nader cyniczny stosunek do tak zwanych grzechów cielesnych[3].
Samo powstrzymanie się od seksu wystarczało w tamtych czasach do uznania pontifeksa za świętego. I nieważne już stawało się, jak wiele spalonych na stosie czy przetrzymywanych w lochach Świętej Inkwizycji konkretny następca św. Piotra miał na sumieniu. Jednak, jak słusznie konstatuje Noel, czasy renesansu — szczególnie we Włoszech (bo np. w Niemczech, gdzie dorastał i mieszkał Luter, sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej) — istotnie odznaczały się swego rodzaju neopogańską tolerancją, a nawet aprobatą wobec zachowań, które w innym okresie zostałyby uznane za rozpustę i deprawację. Boże stworzenie w jego cielesnej krasie nagle okazało się godne chwały i — przede wszystkim — gloryfikacji w sztuce. Na czele Kościoła, wzbogaconego o nowo nabyte teologiczne uznanie dla piękna i dobra całej przyrody, stał Chrystus postrzegany jako Apollo. Być człowiekiem znaczyło naśladować pierwiastek boski w ramach wyznaczanych przez upadłą naturę ludzką. Stanowiło to przeciwieństwo nakazów świętego Augustyna, który tysiąc lat wcześniej uznał za wzór całkowitą wstrzemięźliwość seksualną[4].
Jednak Augustynowe dziedzictwo nie wszędzie w Europie ustępowało neopogańskim pożądaniom zmysłów tak samo chętnie jak we Włoszech. Przez całe właściwie średniowiecze za główne siedlisko grzechu uważano przecież seksualność. Rozwiązłość zarówno dworu papieskiego, jak i kleru niższego szczebla budziła u wielu przerażenie i zgorszenie.
Kolejnym źródłem rosnącego z roku na rok antyklerykalizmu były najróżniejszego typu nadużycia finansowe, w których także przodował papieski Rzym. Jak pisze Jacques Heers: Niemal zawsze było to najzwyklejsze zagarnianie pieniądza — albo poprzez dziesięciny, z których zyski w zasadzie powinny służyć walce z niewiernymi, a ich ściganie i wysokość określał dla poszczególnych diecezji, parafii, a nawet klasztorów sam Rzym, albo z kościelnych beneficjów, obłożonych niewyobrażalną masą podatków — od posług, od wizyt (podatek pobierany podczas wizyt, które każdy z beneficjentów miał obowiązek składać w Rzymie), od spadków, a także wakatów po śmierci beneficjenta i od przychodów z pierwszego roku po objęciu beneficjum (annaty). Do tego trzeba dodać podatki uiszczane przez opactwa podległe bezpośrednio Rzymowi i dochody „polityczne” jako trybuty składane przez wasalnych książąt, i zyski pochodzące z państw, którymi władał papież, od Marchii po wsie pod Rzymem, opłaty przewozowe, placowe, kary, konfiskaty, monopole[5].
Tymczasem papieżom nieustannie brakowało pieniędzy, nawet jeśli z pomocą w tym względzie przychodziły czasem niespodziewane cuda. W 1460 r. nieopodal pozostającego pod władzą papieską miasteczka Tolfa w Lacjum odkryto bogate złoża ałunitu. Był to minerał niezmiernie cenny, bo w średniowiecznej Europie używany powszechnie do utrwalania barw na tkaninach. Gdy w 1456 r. kopalnie ałunitu w greckiej Fokidzie zajęli Turcy, w krajach łacińskich nastąpił wstrząs gospodarczy, a Europejczykom zagroziła odzieżowa bezbarwność i nie wiedziano, czy da się temu zaradzić. Na wieść o niespodziewanym odkryciu złóż ałunitu w Tolfie ówczesny papież Pius II zakrzyknął: „To najwspanialsze zwycięstwo, jakie odnieśliśmy nad Turkami”. Nic to, że we władzy sułtanów od 1453 r. pozostawał Konstantynopol, zwany drugi Rzymem. Papieży mniej absorbowały cierpienia chrześcijan pozostających pod władaniem muzułmanów niż troska o bezpieczne i pokaźne dochody. Kopalnie ałunitu oznaczały stały przypływ gotówki, natomiast ogłaszane niemalże rutynowo co jakiś czas przez biskupów Rzymu antytureckie krucjaty powodowały raczej poważne problemy i też przez nich samych były mało pożądane.
Tolfa przeżyła czasy zadziwiającego rozkwitu, wyrosła jako najprawdziwsze górnicze miasto, wkrótce uświetniły ją ogromne pałace, a zaludniły gromady spekulantów, biurokratów, pośredników i handlarzy. Civitavecchia błyskawicznie przeobraziła się w jeden z największych składów i portów śródziemnomorskich, a eksploatacja kopalni, które papież objął ścisłym monopolem światowym pod karą ekskomuniki, i powierzenie handlu kompaniom genueńskim i florenckim przynosiło jednego dukata z każdych trzech uzyskanych. Ta kwota z handlu trafiała do Kamery Apostolskiej i była dla Rzymu nieoczekiwanym, wręcz cudownym wsparciem finansowym — pisze Heers[6].
W renesansowym Rzymie papieskim wszędzie panował kult pieniądza. Place przed instytucjami kościelnymi przypominały targi w największych ówczesnych metropoliach handlowych: Wenecji, Genui, Brugii czy Antwerpii (spośród wyżej wymienionych miast to ostatnie zaczęło się gwałtownie rozwijać stosunkowo najpóźniej, bo na początku XVI w.). Nic dziwnego, że Luter, jak pisze jego biograf Richard Friedenthal, zachował w pamięci i stoły płatnicze, ustawione przed każdymi drzwiami wzdłuż długich korytarzy, każdy stół dla innego rodzaju opłat: za zwolnienia ze ślubowań, za dyspensy od przeszkód w zawarciu małżeństwa, za legitymowanie dzieci pozamałżeńskich, za wszystkie owe nieprzeliczone egzempcje — wyjątki, które stanowiły żelazną regułę w polityce finansowej Kurii rzymskiej[7]. Na tych wszystkich opłatach, podobnie jak na zyskach z kopalni, Rzym zyskiwał krocie, które papieże zwykli roztrwaniać w błyskawicznym tempie. Musieli wszak opłacać swoich kardynalskich stronników, którym zawdzięczali zwycięstwo podczas konklawe, oraz sprzymierzeńców niezbędnych w trakcie pontyfikatu.
Na papieskich finansach szybko położyły rękę najznamienitsze bankierskie rody ówczesnej Italii (prym wiedli tu florenccy Medyceusze), co zaowocowało zawiązaniem wielu podłych intryg. Bez wątpienia taka sytuacja również przyczyniała się do postępującej demoralizacji XV-wiecznego papiestwa i całego Kościoła, którym raz po raz wstrząsały przerażające skandale. Szczególnie dotkliwe i widoczne było to w okresach interregnum po śmierci papieża, gdy kardynałowie szykowali się do konklawe. Władza następców św. Piotra była ogromna, ale tylko dożywotnia. Ustrój Państwa Kościelnego stanowił niesłychanie kruchy twór w porównaniu z innymi państwami i państewkami, gdzie rządzące dynastie zwykle mogły liczyć na rodową sukcesję. Tymczasem po śmierci pontifeksa najbliżsi współpracownicy (często jego krewni) spodziewali się zemsty tych, których do niedawna odsuwali od zaszczytów dworu papieskiego i beneficjów.
Nawet gdy nie dochodziło do vendetty, wielką rolę w wyborze nowego papieża odgrywały rozmowy między kardynałami dotyczące finansów. Heers pisze: Zaczynało się od przygotowywania gruntu, od długo trwających negocjacji, przy wykorzystaniu przyjaźni, znajomości, zwolenników. Tak dojrzewała decyzja. […] Oczywiście kardynałowie, którzy mieli znaczne szanse, nie szczędzili podczas pertraktacji obietnic. Z zasady głośno zapewniali o swej woli uszanowania swobód Kolegium Kardynalskiego, ochrony niezależności Kościoła przed zakusami książąt, chęci walki z niewiernymi, a po upadku Konstantynopola w roku 1453 — o zamiarze poprowadzenia krucjaty przeciwko Turkom. W rozmowach z kardynałami obiecywali wiele beneficjów, posuwali się nawet do dawania pieniędzy tym, którzy musieli, a innych zapewniali, że zatroszczą się o losy ich krewnych[8].
Nic dziwnego, że w Rzymie i całej Italii (z Włoch pochodziła zdecydowana większość kardynałów uczestniczących w konklawe w XV i XVI stuleciu) uważano powszechnie, iż wybór nowego papieża daje się łatwo przeliczyć na okrągłe sumki. Na początku pontyfikatu nowo wybrani biskupi Rzymu bywali często bankrutami, jednak bardzo szybko po objęciu urzędu zła sytuacja finansowa znacznie się poprawiała. Papieże mieli liczne sposoby uzyskiwania dochodów i śmiało z nich korzystali.
Marcin Luter gorliwie stosował się do przepisów zawartych w regule swojego zakonu. Nic dziwnego, znajdował się przecież w Rzymie, stolicy chrześcijańskiego świata. Zamieszkał w klasztorze przy kościele Santa Maria del Popolo, gdzie przebywali starannie wyselekcjonowani przez zwierzchników mnisi augustiańscy mający jak najlepiej reprezentować zakon przed papieżem i jego świtą.
Luter, jak mówił później, wierzył we wszystko, co głosił Kościół rzymski. Zależało mu przede wszystkim na odbyciu pielgrzymki do siedmiu wyznaczonych bazylik Wiecznego Miasta, by uzyskać upragniony odpust zupełny, czyli uwolnienie od grożących duszy doczesnych skutków grzechu oraz sprawiedliwych mąk czyśćcowych. (Męki te miały ziemską rachubę czasu, liczoną w latach). Pielgrzymki do tych nieodległych od siebie kościołów wiązały się z dużym ryzykiem, albowiem Rzym cieszył się złą sławą wśród przyjezdnych (utrzymywała się ona zresztą aż do 2. połowy XIX w.). Na podróżnych i pątników często napadały zbrojne bandy i złoczyńcy nie tylko ograbiali ich z dobytku, ale niejednokrotnie także zadawali rany, a nawet zabijali. Papieże zwalczali tę zorganizowaną przestępczość, bo nie mogli sobie pozwolić, by potencjalni pielgrzymi, wysłuchujący w odległych zakątkach Italii i reszty Europy mrożących krew w żyłach opowieści o rzymskich zbrodniach, rezygnowali z przyjazdu do Wiecznego Miasta. Luter z uznaniem wspominał po latach: Patrol, z kapitanem i sędzią na czele trzystu żołnierzy, objeżdża w każdą noc Rzym, ostro trzyma nocną straż. Kogo zatrzyma na ulicy, ten musi przystanąć, jeśli ma przy sobie broń, zostaje powieszony i wrzucony do Tybru i utopiony albo sprawiają mu tęgą chłostę[9]. Tyle tylko, że ta nocna straż poruszała się jedynie w obrębie murów miejskich. Żołnierze bali się zapuszczać dalej, a przecież za murami również znajdowały się kościoły, które pielgrzymi musieli odwiedzić, żeby uzyskać odpust. Wedle ustalonego tradycją rytuału pielgrzymkę rozpoczynało się nieopodal drogi do Ostii, na zewnątrz miasta, w bazylice św. Pawła. W czasach Lutra był to największy kościół łacińskiej Europy, wybudowany jeszcze w epoce cesarza Konstantyna Wielkiego żyjącego w latach 272 – 337 (świątynia ta spłonęła w XIX w.; odbudowano ją w pierwotnym kształcie). Od ostyjskiego duktu wiodły do bazyliki porosłe krzakami wąskie ścieżki i ci, których było na to stać, przedzierali się przez te chaszcze w eskorcie wynajętych halabardników. Biedniejsi pielgrzymi (a do takich zaliczał się Luter) łączyli się w większe grupy, by w razie czego razem bronić się przed atakiem zbójców.
Trasę odpustową należało przebyć w ciągu jednego dnia. Od bazyliki św. Pawła za Murami przechodzono do bazyliki św. Sebastiana przy starożytnej via Appia i tam odwiedzano katakumby. Później wędrowano do kościoła św. Krzyża, gdzie przechowywano relikwie Męki Pańskiej odnalezione w IV stuleciu w Jerozolimie przez Helenę, matkę cesarza Konstantyna. Według legendy ten władca podarował — na znak przekazania władzy nad całym chrześcijańskim Zachodem — biskupom Rzymu bazylikę na Lateranie. Podstawę tej legendy stanowił dokument powszechnie nazywany w Kościele Donacją Konstantyna (łac. Donatio Constantini, choć znany był też tytuł Constitutum Constantini). Jak pisze jego polski tłumacz i komentator Jacek Soszyński, owo pismo to zapewne najsłynniejsze fałszerstwo średniowiecza, a jednocześnie fascynująca zagadka historyczna, z którą badacze borykają się od stuleci. Jest to rzekomy dokument Konstantyna I Wielkiego, cesarza rzymskiego w latach 306 – 337, w którym władca nadaje papieżowi Sylwestrowi I pół cesarstwa i uprawnienia imperatorskie. W dobie sporu o inwestyturę fałszerstwo to stało się ważnym narzędziem polityki papieskiej i mimo niesłychanej, bajkowej wręcz treści nie zostało zakwestionowane przez żadnego z licznych uczonych i polemistów aż po pierwszą połowę XV wieku, kiedy to Mikołaj z Kuzy i Lorenzo Valla stanowczo wypowiedzieli się przeciwko jego autentyczności[10].
W „donacji Konstantyna” nawrócony na chrześcijaństwo cesarz (tuż po cudownym uleczeniu z trądu przez papieża Sylwestra, którego wcześniej prześladował) dochodzi do wniosku, że winien jest biskupowi Rzymu najwyższą cześć oraz wdzięczność za łaskę chrztu. Z tego powodu postanawia wywyższyć papieży ponad siebie samego i swoich następców. Odtąd biskupom rzymskim poddane miały być starożytne patriarchaty (czyli chrześcijańskie prowincje): antiocheński, aleksandryjski, jerozolimski i konstantynopolitański. Nadany im został również przywilej sprawowania zwierzchnictwa nad wszystkimi chrześcijańskimi kapłanami świata. Głową wszystkich kościołów miała być odtąd bazylika św. Jana na Lateranie, a siedzibą papieży — laterański pałac imperatora. Na znak szacunku wobec nowej siedziby biskupa Rzymu cesarz na własnych barkach przyniósł 12 koszy ziemi pod fundamenty rozbudowy tej nowej i teraz najważniejszej na świecie świątyni chrześcijańskiej. Zezwolił także papieżom na noszenie cesarskich insygniów i strojów, natomiast ich dworzanom nadał wiele przywilejów zastrzeżonych dotąd dla swoich urzędników. Ponadto następcy św. Piotra mieli być odtąd aż do końca świata władcami miasta Rzymu oraz „wszystkich Italii, czyli prowincji krajów zachodnich”. Widomym znakiem przekazania papieżom władzy nad zachodnimi połaciami imperium były przenosiny Konstantyna do Bizancjum.
Przez cały okres dojrzałego średniowiecza „donacja” uchodziła za dokument autentyczny. Niektórzy antypapiescy polemiści zwracali tylko nieśmiało uwagę, że cesarz nie miał prawa podjęcia tak daleko idących postanowień. Dopiero wybitny filozof i teolog Mikołaj z Kuzy, a przede wszystkim humanista Lorenzo Valla, autor napisanego w 1440 r. traktatu De falso credita et ementita Constantini Donatione Declamatio (Dyskurs na temat rzekomej Donacji Konstantyna), dowiedli, że to tak ważne dla papiestwa pismo musi być fałszerstwem. Valla pytał retorycznie, czy jakikolwiek władca zrezygnowałby z Włoch, Galii i Hiszpanii, by przenieść się do prowincjonalnej dziury nad Bosforem. Na taki krok nie pozwoliliby Konstantynowi ani jego synowie, ani najbliżsi współpracownicy. Zdaniem Valli darowizny nie zaakceptowałby również sam papież Sylwester, który jako święty mąż dobrze wiedział, do czego może prowadzić posiadanie wielkich bogactw i władzy.
Humanista zwrócił również uwagę na wiele błędów filologicznych i historycznych zawartych w dokumencie. Anachronizmem było np. twierdzenie, że papież zyskał władzę nad patriarchą Konstantynopola, bo przecież patriarchat konstantynopolitański powstał dopiero na długo po śmierci Sylwestra. Valla z wielką swadą obnażał też inne niedociągnięcia fałszerstwa[11]. Na koniec zwracał się do papieża, by zrezygnował z pretensji do władzy politycznej nad całym światem i ograniczył swoje ambicje do duchowej pieczy nad Kościołem. Tylko w takim przypadku mógłby bowiem liczyć na szacunek i poważanie powierzonej mu trzody. Kolejni XV- i XVI-wieczni papieże niespecjalnie chcieli stosować się do tych rad.
Przebywający w Rzymie Luter z pewnością nie wiedział o ustaleniach Valli. Dopiero po latach udowodnione przez humanistę fałszerstwo „donacji” posłuży mu w walce z moralnie zdeprawowanym papiestwem[12]. Natomiast kiedy jako młody augustianin przybył do Wiecznego Miasta, przyjmował za pewnik, że papieże sprawują najwyższą władzę w chrześcijaństwie. Z tego powodu liczył na to, że odprawi w bazylice św. Jana na Lateranie mszę. Jak pisze Friedenthal, ówczesny Lateran stanowił zespół dość bezładnie zestawionych budynków z partiami starożytnymi i średniowiecznymi, z wieżami i murami oporowymi i ze stertami spiętrzonego gruzu. Pątnicza droga wiodła do największej świętości, do schodów, po których Chrystus wszedł do pałacu Piłata; w stanie nienaruszonym schody mieli przenieść do Rzymu anieli. Na klęczkach należało przejść 28 stopni, każdy zapewniał dziewięć lat odpustu, a stopień oznaczony krzyżem, na którym Chrystus upadł, liczył się w odpuście podwójnie[13].
Lutrowi nie udało się odprawić mszy na Lateranie, ponieważ kłębił się tam zbyt wielki tłum księży chętnych do celebrowania liturgii i po latach doktor Marcin wyznał: „Nie mogłem dojść, zamiast tego wyjąłem śledzia i go zjadłem”. Najpewniej jednak niczego nie spożył, bo był wówczas pobożnym zakonnikiem i wiedział, że aby uzyskać odpust, trzeba całą pątniczą trasę przejść bez kęsa jedzenia. Trasa ta bowiem kończyła się w bazylice św. Piotra na Watykanie, gdzie pielgrzymi uczestniczyli we mszy i otrzymywali komunię, którą należało koniecznie przyjąć na czczo.
W bazylice św. Piotra, istniejącej wówczas jeszcze w starych kształtach, powstałych w głównej części za Konstantyna Wielkiego, Luter miał więcej szczęścia niż na Lateranie. Udało mu się tam odprawić mszę przy jednym z ołtarzy, a z kościoła zapamiętał dziwaczne pamiątki wiążące się z ewangelicznymi opowieściami o Męce Pańskiej: stryczek, na którym ponoć powiesił się Judasz, oraz kamień z szerokim na palec wgłębieniem wyżłobionym rzekomo przez św. Piotra rozmyślającego gorzko o swoim zaparciu się Chrystusa.
Zakonnik Marcin szczerze żałował, że jego rodzice wciąż żyją, bo gdyby już byli umarli, mógłby dla nich wyprosić odpust zupełny od mąk czyśćcowych. Luter starał się odbyć w Wiecznym Mieście jak najwięcej pobożnych praktyk. Z pewnością należała do nich spowiedź generalna, w której próbował przypomnieć sobie i wyznać grzechy z całego życia. Szukał też możliwości odprawiania mszy przy ołtarzach „uprzywilejowanych”, przy których — dzięki papieskim decyzjom — można było uzyskać kolejne odpusty cząstkowe zwykłe, a czasem nawet pełne, czyli takie, dzięki którym zostawały odpuszczone wszystkie kary doczesne.
Podczas celebrowania liturgii doświadczył niemało zgorszenia. Przy ołtarzach uprzywilejowanych tłoczyli się kapłani i pątnicy z różnych krajów, a wszystkim im bardzo się spieszyło. Gdy Luter próbował odprawiać mszę z odpowiednim namaszczeniem, powoli wypowiadając słowa tekstów liturgicznych, słyszał nierzadko syk: Passa, passa! (Pospiesz się, na miłość boską, inni przecież czekają!). Spotkani zarówno w klasztorze, jak i na mieście przedstawiciele rzymskiego kleru budzili w nim przerażenie. Prostoduszny augustianin słyszał, jak niektórzy z nich drwią sobie nawet z tajemnicy eucharystii, śmiejąc się w duchu podczas odprawiania mszy i szepcząc w momencie przeistoczenia: „Chlebem jesteś i chlebem zostaniesz”.
Wspominał też później, jak relacjonuje Friedenthal, że pewnego dnia współbracia augustianie pokazali mu dziwaczną płaskorzeźbę przy jednym z narożników ulic, blisko św. Piotra; z archeologicznego punktu widzenia było to antyczne przedstawienie boga Mitry. Mówiono wtedy, że jest to kobieta, znana z legendy papieżyca Joanna, z dzieckiem na ręku, które powiła na oczach tłumu podczas procesji. Według jednej z wersji miała ona pochodzić z Moguncji, nosiła tam imię Jutta. Ubraną po męsku miał przewieźć do Rzymu jej kochanek, tam studiowała i stała się sławnym doktorem Kościoła. Jej uczoność sprawiła, że wybrano ją papieżem. Legendzie tej dawano wiarę w okresie średniowiecza, a wśród rzymskiego ludu była szeroko rozpowszechniona; Ojciec Święty, jak opowiadali konfratrzy Lutrowi, unika miejsca, w którym stoi ów wizerunek Joanny[14].
Dziś wiadomo z niezbitą pewnością, że opowieść o papieżycy Joannie jest historycznie całkowicie niewiarygodna, warto jednak pamiętać, że w renesansowym Rzymie często przywoływano tę legendę. Papieże, zdaniem rzymian, prowadzili się znacznie gorzej niż mająca zasiadać przed wiekami na tronie św. Piotra Joanna.
Luter zapewne najczęściej odprawiał msze w macierzystym kościele swojego zakonu, czyli Santa Maria del Popolo. Świątynię tę upodobali sobie również papieże z rodów della Roverów i Borgiów, którzy nakazali tam budowę rodzinnych kaplic grobowych. Na kamiennych inskrypcjach niemiecki augustianin mógł wyczytać pochwały pontifeksów i ich rodów. Nic w tych napisach nie powinno budzić zgorszenia, bo wszystko, co skandaliczne, zostało ukryte. Pozornie. Papieże najwyraźniej zapomnieli o słowach Jezusa z Ewangelii Łukasza: „Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało być ujawnione, ani nic tajemnego, co by nie było poznane i na jaw nie wyszło” (Łk 8,17).
[1] Jacques Heers, Dwór papieski w czasach Borgiów i Medyceuszy, tłum. Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, Warszawa 2014, s. 11.
[2] Jacob Burckhardt, Kultura odrodzenia we Włoszech. Próba ujęcia, tłum. Maria Kreczowska, Warszawa 1991, s. 80 – 81.
[3] Gerard Noel, Występni papieże renesansu. Prawda czy czarna legenda?, tłum. Grażyna Waluga, Warszawa 2007, s. 13.
[4] Tamże, s. 13 – 14. Nic dziwnego, że Michał Anioł odważył się wyrzeźbić zmartwychwstałego Chrystusa jako nagiego antycznego herosa. Posąg ten znajduje się w rzymskim kościele Santa Maria sopra Minerva. W dobie kontrreformacyjnej części intymne zostały na nim jednak przysłonięte fantazyjnie rozwichrzoną złotą opaską.
[5] Jacques Heers, dz. cyt., s. 33.
[6] Kamera Apostolska to jedna z najstarszych dykasterii w kurii rzymskiej. Została powołana w XI w. do zarządzania „dobrami doczesnymi” papiestwa. Tamże, s. 34.
[7] Richard Friedenthal, Marcin Luter. Jego życie i czasy, tłum. Czesław Tarnogórski, Warszawa 1992, s. 87 – 88.
[8] Jacques Heers, dz. cyt., s. 60 – 63.
[9] Cytat za: Richard Friedenthal, dz. cyt., s. 85 – 86.
[10] Jacek Soszyński, Donacja Konstantyna — geneza, kariera, krytyka, [w:] Justyna Olko (red.), Fałszerstwa i manipulacje w przeszłości i wobec przeszłości, Warszawa 2012, s. 77 – 87.
[11] Współcześni historycy przyjmują, że „donacja” powstała najprawdopodobniej w połowie VIII w. w którymś z opactw państwa Franków. Kancelaria papieska sięgnęła po ten dokument po raz pierwszy dopiero w 1054 r., gdy w liście papieża Leona IX do patriarchy Konstantynopola Michała Cerulariusza pojawiło się odwołanie do „donacji” w kontekście sprawowania przez biskupów Rzymu władzy duchownej i świeckiej nad całym światem chrześcijańskim.
[12] Luter nawiąże do tematu fałszerstwa „donacji” w jednym ze swoich najważniejszych i najpopularniejszych dzieł, czyli Liście otwartym do szlachty narodu niemieckiego o poprawie stanu chrześcijańskiego, o którym będzie tu jeszcze mowa.
[13] Richard Friedenthal, dz. cyt., s. 87.
[14] Tamże, s. 90.
Panujący od 1464 r. czterej kolejni papieże — Paweł II, Sykstus IV, Innocenty VIII oraz Aleksander VI — wskutek swoich słabej jakości przymiotów osobowościowych drastycznie obniżyli autorytet następców św. Piotra. Było to dno kryzysu, od dawna widocznego w Kościele katolickim, a w ostatnich dekadach XV w. demoralizacja papiestwa przybrała najostrzejsze formy.
Zasiadający na tronie Piotrowym w latach 1464 – 1471 i pochodzący z Wenecji Paweł II był, jak pisze Gerard Noel: najprzystojniejszym papieżem w historii, choć pod względem charakteru i nawyków był też zdecydowanie najmniej godny podziwu. […] wielu współczesnych zwało go papieżem Narcyzem. Paweł był hedonistą, czerpiącym nader zmysłową przyjemność z piękna we wszystkich przejawach. Oprócz tego, że zachwycał się własnym wyglądem, prawdziwą radość sprawiało mu przyjmowanie na swój dwór pięknych kobiet i pełnych wdzięku młodzieńców. Gdy zaś naszła go ochota, wybierał jednego z nich, nakazywał rozebrać do naga i poddać torturom. Przyglądał się temu widowisku, leżąc na jedwabnych poduszkach, sącząc wino i racząc się winogronami oraz melonem, który był jego ulubionym owocem[1]. Paweł II uwielbiał klejnoty i godzinami potrafił obracać w palcach ciężkie złote pierścienie ze szlachetnymi kamieniami. Martwiło go, że nie jest powszechnie kochany, bo, jak mawiał, „odrobina piołunu zanieczyszcza cały ul miodu”. Ze wstrętem odnosił się jednak do symonii, której praktykowanie upodobało sobie wielu poprzedników (jak również jego następca).
Wybrany po śmierci Pawła II Sykstus IV zyskał u współczesnych i potomnych miano „strasznego papieża”. Jak pisze Jacob Burckhardt, mógł on w sprawach pontyfikatu oraz polityki włoskiej występować z zuchwałym uporem, lekceważąc skargi całego Zachodu i grożenie mu soborem. Potrzebnych środków pieniężnych dostarczała mu wybujała symonia, która objęła wszystko: od tytułów kardynalskich do najdrobniejszych łask[2].
Sykstus IV władał Stolicą Piotrową od 1471 r. i początkowo w Rzymie — i ogólnie w Europie — bardzo wiele obiecywano sobie po jego pontyfikacie. Urodził się w 1414 r. jako Francesco della Rovere w wiosce Celle Ligure niedaleko Savony w Republice Genueńskiej. Rodzina była biedna i w chwili narodzin przyszłego papieża nikt raczej nie przypuszczał, że po kilkudziesięciu latach krewni Francesca będą się zaliczać do grona najpotężniejszych osobistości w Italii. Dzieciństwo della Roverego na pewno nie wyglądało różowo. Bieda zmusiła go do wstąpienia do zakonu franciszkanów w bardzo młodym wieku, jednak dzięki zakonowi zyskał nie tylko wikt i opierunek, ale też solidne wykształcenie na uniwersytetach w Pawii, Bolonii i Padwie. Dał się poznać jako niezły teolog, a sławę przyniosły mu dysputy z dominikanami o krwi w ciele Chrystusa zmartwychwstałego oraz o niepokalanym poczęciu Matki Boskiej.
W 1467 r., mając 53 lata, della Rovere był generałem swojego zakonu oraz kardynałem kościoła św. Piotra w Okowach w Rzymie. Papiestwo zawdzięczał w dużej mierze wsparciu księcia Mediolanu Galeazza Sforzy, które stanowiło ważny argument za wyborem della Roverego, ale nie jedyny. Rozpasani kardynałowie — tacy jak Rodrigo Borgia, późniejszy Aleksander VI — liczyli na to, że Sykstus IV zajmie się przede wszystkim teologią i rozważaniami o życiu duchowym. Mocno się przeliczyli.
Niedługo po wyborze nowy papież co prawda wezwał zwyczajowo władców Europy do krucjaty przeciw Turkom, obiecał zwołanie soboru oraz potępił nepotyzm w Kościele, ale szybko się okazało, że teologiczna asceza z pewnością nie będzie charakteryzowała jego pontyfikatu. Nadzieje, jakie wiązano z jego osobą — pisze Noel — zawiódł już na samym początku. Można odnieść wrażenie, że długo tłumione w osobie duchownego wybitnie świeckie upodobania i ambicje nagle wybuchły z niekontrolowaną siłą[3]. Sykstusa IV interesowało bowiem przede wszystkim wynoszenie własnej rodziny i jako najwyższy kapłan Kościoła nie czuł najmniejszego zażenowania, gdy rozdawał krewniakom majętności i urzędy. Za jego czasów rozkwitła szczególna instytucja, która miała się stać niesławnym znakiem firmowym nowożytnego papiestwa. Instytucję tę tworzyli tzw. kardynałowie bratankowie, czyli papiescy krewniacy (wśród nich zdarzały się, i to nierzadko, dzieci Jego Świątobliwości), którym biskup Rzymu powierzał najwyższe funkcje w Państwie Kościelnym, nie dbając specjalnie o to, czy mają odpowiednie kwalifikacje moralne i teologiczne. Papieski synalek czy kardynał bratanek (łac. cardinalis nepos) bardzo często okazywał się hulaką, intrygantem bądź szarą eminencją na papieskim dworze. Mimo to tzw. papieże renesansu zwykle nie byli w stanie zrezygnować ze wspierania własnej rodziny, bo we Włoszech epoki odrodzenia dobro rodu stawiano ponad wszystko.
Jednak prywata Ojców Świętych i poczynania ich krewniaków nawet w renesansowej Italii nieraz budziły zgorszenie, a i oni sami niejednokrotnie doświadczali niewdzięczności ze strony swoich protegowanych. Kto bowiem w tych czasach i takich warunkach — zastanawiał się Burckhardt — mógł ręczyć, że owi nepoci i ich potomkowie, zdobywszy udzielne państwo, dochowają wiary papieżom, którzy ich już wcale nie obchodzili? Nawet żyjący jeszcze papież nie zawsze pewny był swego syna czy bratanka, zwłaszcza że stale był narażony na pokusę usunięcia nepota swego poprzednika na korzyść własnego. Całość tych stosunków do głębi oddziaływała na papiestwo; bez wahania posługiwano się wszelkimi środkami przymusu, nie wyłączając kościelnych, dla osiągnięcia celów najbardziej dwuznacznych, przed którymi musiały ustępować inne cele Stolicy Apostolskiej, a jeśli dopięto swego wśród gwałtownych wstrząsów i powszechnej nienawiści, to równocześnie stwarzano też dynastię, której największym pragnieniem był upadek papiestwa[4].
W przypadku Sykstusa IV, jak konstatuje Noel, ogrom nepotyzmu papieża oburzał nawet najmniej wrażliwych pośród mu współczesnych. Z grona sześciu jego bratanków i siostrzeńców dwóch: Giuliano della Rovere (późniejszy papież Juliusz II) i Pietro Riario od razu zostało kardynałami, a trzeci, Girolamo Basso, kapelusz kardynalski dostał kilka lat później. Deszcz godności i przywilejów spadł też na innych członków rodziny[5]. Koszty owych „godności i przywilejów” pustoszyły papieski skarbiec. Inna rzecz, że w jego ponownym zapełnieniu niejednokrotnie pomagali Sykstusowi IV kardynałowie bratankowie, w czym słusznie upatrywali swojego interesu.
Wedle relacji współczesnych ulubiony krewniak papieża, Pietro Riario, podsunął mu pomysł, by „na pokrycie wydatków na wojnę z Turkami” wybudować w Rzymie okazały lupanar. Do wojny nie doszło, za to dom publiczny przez następne lata prosperował świetnie, a prostytutki miały tygodniowo przekazywać Ojcu Świętemu 26 tys. dukatów. W tym samym czasie w Rzymie wprowadzono podatki dla księży posiadających kochanki. Bogaci rzymianie mogli też za sporą sumę otrzymać przywilej „przynoszenia pocieszenia matronom podczas nieobecności ich mężów”.
Mimo frywolnych standardów epoki takie poczynania wzbudzały zgorszenie, ale na dworze Sykstusa IV niewiele sobie z tego robiono i nie dbano o plotki, od których Wieczne Miasto aż huczało. Mówiło się, że papież nie stroni od praktyk sodomicznych, a „instrumentami jego haniebnej rozkoszy” są przystojni kardynałowie bratankowie: Pietro Riario i Giuliano della Rovere. Pikanterii tym wiadomościom dodawała plotka, że młody kardynał Riario został spłodzony przez papieża z własną siostrą.
Prawdą jest, że Sykstus IV nie skąpił Pietrowi godności, mianował go biskupem Treviso i Splitu, tytularnym patriarchą Konstantynopola, administratorem francuskiej Walencji i hiszpańskiej Sewilli, legatem papieskim na całą Italię. Wreszcie, przy dość niechętnej zgodzie Medyceuszy, 20 lipca 1473 r. Pietro Riario został arcybiskupem Florencji. Miał wówczas zaledwie 28 lat. Współcześni uważali go za jednego z najbardziej zdeprawowanych włoskich książąt, a wyprawione przez niego latem 1473 r. przyjęcie dla córki króla Neapolu przeszło do legendy. Na dziedzińcu rzymskiego pałacu Pietra ustawiono drewnianą konstrukcję, którą pokryły wykonane specjalnie na tę okazję malowidła. Podano 40 potraw, m.in.: pieczone niedźwiedzie, czaple, jelenie oraz ozdobione naturalnymi pióropuszami pawie. Na srebrnych półmiskach poukładano posrebrzane bochny chleba. Uczta zakończyła się ponoć orgią erotyczną, o której w Rzymie długo krążyły pikantne opowieści.
Mimo tak złej sławy Sykstus IV darzył Pietra olbrzymim zaufaniem i uważał, że to właśnie dzięki niemu uda mu się zbudować nie tylko mocną, ale też trwałą pozycję rodu della Roverów. Nie było to łatwe — samo wyniesienie krewniaków do godności kardynałów nie wystarczało. Jeśli nie mieliby oni dobrego zabezpieczenia w postaci majątków i innych stałych źródeł dochodu, łatwo mogli utracić wpływy, gdyby kolejnym papieżem został człowiek im nieprzychylny (a tego zawsze się można było spodziewać). Dlatego Sykstus IV szukał w Italii jakiegoś udzielnego terytorium, gdzie mógłby osadzić któregoś z krewniaków, zabezpieczając w ten sposób interesy całego rodu.
W 1473 r. książę Mediolanu wystawił na sprzedaż hrabstwo Imoli niedaleko Bolonii, na które ostrzyli sobie zęby Medyceusze. Początkowo Wawrzyniec Wspaniały nie wiedział, że na Imolę chrapkę ma również Sykstus IV, jednak informacja ta szybko doń dotarła. Medyceusze byli wszak bankierami dworu papieskiego i to oni zarządzali pieniędzmi uzyskiwanymi ze sprzedaży ałunu pochodzącego z Tolfy. Kiedy papież zwrócił się do ich banku o pożyczkę, tym razem spotkał się z odmową, co przyjął z gniewem i zapałał chęcią zemsty. Postanowił odciąć Medyceuszy od papieskich finansów i krociowych zysków z ałunu i w tym celu czym prędzej wysłał do Imoli kardynała Riaria. Chciał, by ukochany siostrzeniec (a przy tym arcybiskup Florencji) powstrzymał przekazanie hrabstwa Medyceuszom. Latem 1473 r. kardynał udał się zatem do Mediolanu, gdzie udało mu się przekonać księcia Sforzę (który przyczynił się do wyboru jego wuja) do odstąpienia Imoli papieżowi tylko za 40 tys. dukatów. Sykstus IV nie miał takiej sumy, ale dzięki wysiłkom Pietra przyszła mu z pomocą skonfliktowana z Medyceuszami florencka rodzina Pazzich. To właśnie ich dom bankowy miał sfinansować transakcję, na której tak zależało Ojcu Świętemu.
Hrabią Imoli został brat Pietra, Girolamo Riario, człowiek słabo wykształcony i dość nieokrzesany. Dopóki jego wuj nie został papieżem, zajmował się głównie prowadzeniem kramu z owocami w Savonie, ale wkrótce po swoim wyborze w 1471 r. Sykstus IV mianował go „generalnym kapitanem Kościoła”, czyli głównym dowódcą armii Państwa Kościelnego. Wuj nie przeznaczał Girolama do stanu duchownego i od początku pontyfikatu szukał dla niego włości oraz dobrej partii. Problem polegał na tym, że włoscy arystokraci nieszczególnie byli skorzy do tego, by ich córki wychodziły za mąż za nieokrzesanych prostaków, nawet jeśli tych ostatnich łączyło bliskie pokrewieństwo z papieżem. Mimo to kardynałowi Riario udało się przekonać Galeazza Sforzę, by swoją dziesięcioletnią córkę Caterinę wydał za Girolama (małżeństwo zostało skonsumowane dopiero po czterech latach, w 1477 r.).
Wyprawa Pietra na północ Włoch zakończyła się zatem pełnym sukcesem i gdy wrócił do Rzymu, wuj nie krył zadowolenia. Kiedy 3 stycznia 1474 r. kardynał niespodziewanie zmarł, w Rzymie opowiadano, że zbytnio „pofolgował swojej rozpuście”. Byli i tacy, którzy za przyczynę gwałtownej śmierci szarej eminencji papieskiego dworu uważali truciznę podsuniętą mu przez Medyceuszy chcących zemścić się na sprytnym kardynale, który wystrychnął ich na dudka. Coś w tym może było na rzeczy, a już z całą pewnością władający Florencją Wawrzyniec Wspaniały nie miał najmniejszego zamiaru tolerować wzrostu wpływów papieskiego rodu w Italii.
Gdy po śmierci Pietra na florenckie arcybiskupstwo Sykstus IV wysunął innego swojego powinowatego, Francesca Salviatiego Riaria, Medyceusz ostro przeciwstawił się tej kandydaturze. Papież ugiął się i arcybiskupem Florencji mianował ostatecznie stronnika Medyceuszy Ricarda Orsiniego, który nie otrzymał jednak kapelusza kardynalskiego. W ten sposób papież okazał Wawrzyńcowi swoją niechęć, a ponadto bez jego zgody obdarował Salviatiego godnością arcybiskupa Pizy. W XV stuleciu utrwaliła się bowiem tradycja, że papieski kandydat do tego arcybiskupstwa każdorazowo jest uzgadniany z władzami Florencji. Dlatego Medyceusz nakazał pizańczykom, żeby nowo mianowanego arcypasterza nie wpuszczali do miasta.
Wówczas rozgniewany Sykstus IV zwrócił się raz jeszcze ku Pazzim, starym wrogom Medyceuszy, i zdecydował, że to oni odtąd będą prowadzić finanse papieży. W ich ręce przekazał też monopol na wydobycie ałunitu w Tolfie oraz handel ałunem w Italii. Rodzina Pazzich blisko związała się z Girolamem Riariem, który po śmierci swojego brata kardynała stał się głównym rozgrywającym na dworze papieskim. Nie bardzo to się zresztą podobało kardynałowi bratankowi Giulianowi della Roverze, który, jak się powszechnie w Rzymie uważało, próbował otruć żonę Girolama, aby nie dopuścić do zbyt bliskich związków papieża z jej ojcem. Do tego jednak nie doszło, ponieważ 26 grudnia 1476 r. Galeazzo Sforza został zamordowany w kościele św. Szczepana w Mediolanie. Zabójstwa dokonali dworzanie niezadowoleni z polityki swojego księcia oraz jego niemoralnego prowadzenia się.
Zamachowców szybko ujęto i stracono, ale wielu ludzi we Włoszech podziwiało ich desperacki akt. Śmierć teścia podziałała też mocno na wyobraźnię Girolama Riaria, który zaczął przemyśliwać o zamordowaniu Wawrzyńca Wspaniałego. Zrazu myślał pewnie tylko o poszerzeniu posiadłości wokół Imoli, czemu zdecydowanie przeciwstawiali się Medyceusze, jednak po jakimś czasie najwidoczniej uznał, że Florencja to znacznie bogatsze i atrakcyjniejsze miejsce do sprawowania władzy niż prowincjonalna Imola. Zamarzyło mu się, by z Toskanii uczynić centrum włości rodu della Roverów.
Zawiązał spisek, do którego przystąpili Francesco Pazzi, znany wróg Medyceuszy, oraz arcybiskup Salviati, któremu Wawrzyniec Wspaniały w dalszym ciągu odmawiał wstępu do Pizy. Spiskowcy uznali, że zabić należy nie tylko Wawrzyńca, lecz również jego brata Giuliana, i liczyli na to, że po ich śmierci w mieście wybuchną tumulty i wesprą ich tamtejsi wrogowie Medyceuszy. Spiskowcom miały też pomóc wojska Państwa Kościelnego i Królestwa Neapolu.
Zlecenie na dokonanie zabójstwa otrzymał Giovanni Battista di Montesecco — wielce pobożny żołnierz, któremu Girolamo Riario wmówił, że zabicie tyrana to jeden z najbardziej godziwych uczynków, jakiego może dokonać chrześcijanin. Gdy to mordercze przedsięwzięcie nabrało rozpędu, hrabia Imoli udał się do Rzymu, żeby osobiście przedstawić całą sprawę Sykstusowi. Jak pisze Noel: Girolamo próbował wymóc na papieżu obietnicę przebaczenia morderstwa, zanim takowe zostało jeszcze popełnione. Ale Sykstus nie dał się wciągnąć w pułapkę i odmówił otwartej aprobaty. Swojemu ulubieńcowi odpowiedział: „Jesteś bestią!”. Ze sposobu wypowiedzenia tych słów Girolamo zorientował się jednak, że jego wuj nie jest w tym momencie szczery. A następne słowa Sykstusa były nader znaczące i zapewniły Girolamo (a w rzeczy samej i papieżowi) wygodne alibi przed trybunałem historii. „Powiadam ci — rzekł Sykstus — że nie pragnę śmierci żadnego człowieka, a jedynie zmiany rządów”. Girolamo od razu pojął, co naprawdę ma na myśli papież, i przygotowania do zbrodni ruszyły pełną parą[6].
Wiosną 1478 r. do Florencji udał się 17-letni kardynał Raffaele Sansoni Riario, któremu ledwie przed kilkoma miesiącami wuj papież wręczył purpurowy kapelusz. Celem wizyty miało być pojednanie Sykstusa IV z Wawrzyńcem. Do miasta przyjechał też oficjalnie arcybiskup Salviati, który odtąd w pałacu Pazzich nieustannie naradzał się z innymi spiskowcami. Raffaele raczej nie był świadom, że jego bliski krewny Girolamo Riario zlecił zabójstwo braci Medyceuszów. Zgodnie z planem nastąpiłoby to podczas uczty, którą władca Florencji miał wydać na cześć młodego kardynała. Jednak Girolamo na wszelki wypadek nie wybrał się do Toskanii, lecz pozostał w Rzymie i w podarowanym mu przez papieża pałacu wyczekiwał wieści z Florencji.
Do uczty na cześć kardynała Raffaele nie doszło — traf chciał, że niedługo przed jej zaplanowanym terminem Giuliano de Medici został zraniony w trakcie polowania i lekarze zalecili mu pobyt w domu. Spiskowcy pospiesznie zmienili zatem plan i ustalili, że Wawrzyniec i Giuliano zginą podczas mszy w najbliższą niedzielę. Pomysł ten odrzucił honorowy Montesecco, który zabójstwa tyrana podczas mszy nie był w stanie uznać za dobry uczynek. W tej sytuacji Francesco Pazzi czym prędzej dopuścił do spisku dwóch księży, którzy nie mieli najmniejszych skrupułów — dostali sztylety, którymi mieli zakłuć Wawrzyńca, natomiast Francesco zamierzał osobiście uśmiercić Giuliana.
W niedzielę 26 kwietnia 1478 r. na uroczystej mszy we florenckiej katedrze zebrały się tłumy i pojawili się również Wawrzyniec, od 1469 r. niekoronowany władca Florencji, oraz jego młodszy brat. Gdy w czasie konsekracji hostii rozległ się dźwięk dzwonka, zamachowcy rzucili się ze sztyletami na klęczących Medyceuszów. Giuliano otrzymał kilkanaście razów, a morderca uderzał w takim zapamiętaniu, że sam zranił się w udo.