Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
OJCZE, PRZEBACZ MI
Taką tajemniczą wiadomość zostawiono przy każdym z ciał odnalezionych w Chicago i Karolinie Południowej. Wszystko wskazuje na to, że za zbrodniami stoi jeden sprawca. Tylko jak wytłumaczyć ofiary oddalone o setki kilometrów?
Gdy FBI i policja w Chicago zmagają się z wszechogarniającym chaosem, w ręce służb oddaje się główny podejrzany w głośnej sprawie Zabójcy Czwartej Małpy. Jego historia nie tylko wywróci śledztwo do góry nogami, ale wpłynie też na życie wszystkich zaangażowanych w nie osób. Gdy przeszłość wyjdzie na jaw, nic już nie będzie takie samo.
W finałowej odsłonie trylogii #4MK J.D. Barker wznosi się na zupełnie nowy poziom. Szóste dziecko to porywające zwieńczenie cyklu, na które warto było czekać.
J.D. Barker – światowej sławy autor bestsellerów, zdobywca licznych nagród literackich. Jego książki porównuje się do dzieł Stephena Kinga, Deana Koontza i Thomasa Harrisa. Mieszka w Pennsylvanii. Nakładem Wydawnictwa Czarna Owca ukazały się Czwarta małpa (2018) i Piąta ofiara (2019) oraz pisany wspólnie z Dacre’em Stokerem Dracul (2020).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 564
Tray
Dzień piąty, 5.19
– Ej, gnoju, czy to ci, kurwa, wygląda na pensjonat?
Głos był szorstki, chropowaty. O tej porze to mógł być tylko policjant, ochroniarz albo może wkurzony mieszkaniec któregoś z okolicznych domów. Tak czy inaczej zawinięta w stęchłą narzutę Tray Stouffer nawet nie drgnęła. Czasem, kiedy człowiek się w ogóle nie rusza, dają spokój. Czasem im się nudzi i odchodzą.
Znowu kopnięcie ciężkim butem – szybkie i mocne. Prosto w żołądek.
Tray chciałaby krzyknąć, złapać tę nogę i walczyć. Nic takiego jednak nie zrobiła. Pozostała w całkowitym bezruchu.
– Psiakrew, mówię do ciebie!
Kolejny kopniak, jeszcze silniejszy niż poprzedni, tym razem w żebra.
Tray stęknęła, nie mogła się powstrzymać. Mocniej otuliła się kapą.
– Masz pojęcie, co się dzieje z cenami nieruchomości przez ciebie i twoich kumpli, którzy też tutaj koczują? Dzieciaki się was boją. Starsi ludzie nie chcą wychodzić z domu. To nie fair, że muszą się potykać o takiego śmiecia, żeby wyjść do sklepu.
Czyli mieszkaniec.
Tray już to wszystko słyszała.
– Wiesz, co ja tu robię o piątej rano, kiedy ty sobie ucinasz drzemkę? Kiedy ty się wylegujesz w ciepełku na naszym progu? Właśnie skończyłem zmianę w piekarni, dziesięć godzin. Wczoraj w nocy siedziałem tam dwanaście godzin. Za dziesięć godzin muszę wracać. Tak zarabiam na życie i na to mieszkanie. To mój wkład w społeczeństwo. Ja się nie szlajam po ulicach jak wy, lenie pierdolone. Znajdź se jakąś pracę! Ogarnij się!
Dla czternastolatki nie było żadnej pracy. Przynajmniej legalnej. Musiałaby dostać zgodę od rodziców, a na to nie miała najmniejszych szans.
Tray przygotowała się na kolejnego kopniaka.
Mężczyzna jednak nie kopnął, tylko szarpnął za narzutę i zerwał ją z niej, odrzucił na bok. Kapa wylądowała w kałuży na wpół stopniałego śniegu u podnóża schodów.
Tray zadrżała, zwinięta w kłębek, w obawie przed ciosem.
– Ej, przecież to dziewczyna. Jeszcze z ciebie dzieciak – powiedział mężczyzna, a z jego tonu ulotniła się złość. – Bardzo przepraszam. Jak masz na imię?
– Tracy – odparła. – Ale mówią mi Tray. – Gdy tylko słowa opuściły jej usta, natychmiast tego pożałowała. Wiedziała, jak to jest, kiedy zaczyna z nimi gadać. Lepiej trzymać buzię na kłódkę, nie rzucać się w oczy.
Mężczyzna przyklęknął, w lewej ręce dyndała mu papierowa torba. Nie był bardzo stary, może po dwudziestce. Gruby płaszcz. Brązowe włosy pod granatową wełnianą czapką. Piwne oczy. Zawartość torby pachniała niezwykle apetycznie.
Zauważył, że mu się przygląda.
– Ja mam na imię Emmitt. Jesteś głodna, Tray?
Skinęła głową. Wiedziała, że to również błąd. Ale naprawdę była głodna. Okropnie głodna.
Sięgnął do papierowej torby i wyłowił z niej nieduży bochenek chleba. Chrupiąca skórka parowała w mroźnym powietrzu, jak zwykle zimą w Chicago, i Tray na chwilę zapomniała o przenikliwym wietrze znad jeziora, który hulał po ulicy w wyjących porywach.
Zaburczało jej w brzuchu tak głośno, że oboje to usłyszeli.
Emmitt podał jej odłamany kawałek chleba, który Tray pożarła dwoma kęsami, właściwie nie żując. To był prawdopodobnie najsmaczniejszy chleb, jaki w życiu jadła.
– Chcesz jeszcze?
Tray pokiwała głową, choć wiedziała, że nie powinna.
Emmitt sapnął. Wyciągnął dłoń i pogładził ją po policzku boczną stroną palca wskazującego. Palec zsunął się na jej szyję, wślizgnął pod kołnierz swetra.
– Może chodź do mnie? Dostaniesz tyle chleba, ile będziesz chciała. Mam też inne rzeczy do jedzenia. Prysznic z ciepłą wodą. Wygodne łóżko. Zrobię…
Tray obiema rękami walnęła mężczyznę w ramiona. Przyklękał chwiejnie na jednym kolanie i nie spodziewał się ciosu. Runął w tył, torba wypadła mu z rąk, wyrżnął głową w metalową poręcz przy schodach do budynku.
– Ty dziwko! – wrzasnął.
Zanim zdążył się pozbierać, Tracy zerwała się na nogi. Złapała papierową torbę, porwała swój plecak, zbiegła po pięciu stopniach, zaczepiając się narzutą, i ruszyła ulicą Mercer. Nie będzie jej gonił; rzadko im się chciało, ale czasem…
– Nie próbuj tu wracać! Jak jeszcze raz cię tu złapię, dzwonię po policję!
W końcu odważyła się zerknąć za siebie – Emmitt wstał, pozbierał swoje rzeczy i wchodził już do budynku. Nawet z takiej odległości wydawało jej się, że czuje ciepło w holu wejściowym.
Zwolniła dopiero przy ogrodzeniu cmentarza Rose Hill. O tej porze brama była zamknięta, ale Tray była szczupła, więc już po chwili prześlizgnęła się między prętami z kutego żelaza, wciągając za sobą plecak i narzutę.
W Chicago było sporo noclegowni, ale miała już doświadczenie. O tej porze były zamknięte na głucho. Wszędzie zamykali między dziewiętnastą a północą i nikogo nie wpuszczali po godzinach. A nawet gdyby, na pewno i tak pękały w szwach. Kolejki ustawiały się czasem już od południa, zawsze brakowało miejsc. Tray czuła się zresztą bezpieczniej na ulicy. Tacy Emmitci byli wszędzie, zwłaszcza w noclegowniach, a z dwojga złego lepiej już spotkać takiego na schodach budynku mieszkalnego albo w uliczce osłoniętej przed wiatrem, niż spędzić z nim noc za zamkniętymi drzwiami. Czasem nawet z więcej niż jednym. Emmitci zwykle trzymali się razem i polowali w stadach.
Tray nie bała się cmentarzy. Przez ostatnie dwa lata spała przynajmniej raz na każdym w mieście. Rose Hill należał do jej ulubionych z uwagi na mauzolea. W przeciwieństwie do Oakwood i Graceland na Rose Hill nie zamykano ich na noc. A chociaż zatrudniano wielu pracowników ochrony, w taką zimną noc na pewno grali w karty w dyżurce, oglądali telewizję albo po prostu spali. Widywała ich często przez okna tej ich kanciapy.
Przebrnęła przez zasypaną świeżym śniegiem Tranquility Lane. Nieszczególnie martwiła się o ślady – wiedziała, że zasypie je wiatr. Mimo wszystko nie chciała ryzykować, więc kiedy dotarła na szczyt wzgórza, nie skręciła w lewo w Bliss Road, lecz przeszła na drugą stronę Tranquility i wślizgnęła się do niedużego lasku rosnącego wzdłuż Bliss.
Nie paliły się żadne światła, ale księżyc był niemal w pełni, a kiedy w polu widzenia pojawiła się sadzawka, Tray nie mogła się nie zatrzymać i na nią nie popatrzeć. Skuta lodem powierzchnia lśniła pod cienką warstewką świeżego śniegu. Na brzegu stały milczące marmurowe posągi, a pomiędzy nimi – tkwiły kamienne ławki. To było takie ciche, spokojne miejsce.
Tray nie od razu zauważyła dziewczynę klęczącą na krawędzi wody, odwróconą do niej tyłem. Po plecach spływały jej długie blond włosy. Wyglądała jak jeden z posągów – nieruchoma, twarzą zwrócona do sadzawki. Miała okropnie bladą skórę, niemal tak bezbarwną jak jej biała sukienka. Nie miała na sobie kurtki ani butów, tylko tę białą sukienkę, z materiału tak cienkiego, że zdawał się przeźroczysty. Dłonie trzymała splecione na wysokości piersi, jakby pogrążona w modlitwie, głowę przechyloną na bok.
Tray nic nie powiedziała, ale podeszła bliżej. Zorientowała się, że warstewka śniegu leżąca na wszystkim wokół pokrywa także dziewczynę. Kiedy obeszła ją dookoła, zauważyła, że to wcale nie dziewczyna, lecz dorosła kobieta. Uderzającą biel jej skóry przełamywała cienka czerwona kreska biegnąca spod włosów w dół twarzy. Druga kreska zaczynała się z boku lewego oka, niczym strumień czerwonych łez, a trzecia – w kąciku ust. Ta ostatnia nadawała jej wargom jaskrawoczerwoną barwę, niczym szminka.
Miała coś napisane na czole.
„Nie, zaraz, to nie jest napisane”.
Na zasypanych śniegiem kolanach leżała srebrna taca. Taka, jaką można znaleźć na eleganckim przyjęciu w drogiej restauracji – nawet w wieku zaledwie czternastu lat Tray dobrze wiedziała, że nigdy nie zobaczy takiego miejsca na żywo, co najwyżej w kinie czy telewizji.
Na tacy leżały trzy nieduże białe pudełeczka. Każde mocno przewiązano czarnym sznurkiem.
Za pudełeczkami, oparta o piersi kobiety, stała tekturowa tabliczka, podobna do tych, z którymi Tray próbowała zbierać pieniądze na jedzenie. Tyle że ona nigdy nie wypisywała takich słów jak na tym kartonie:
OJCZE, PRZEBACZ MI
Tray zrobiła jedyne, co mogła w tej sytuacji. Uciekła.
Poole
Dzień piąty, 5.28
Cześć, Sam,
domyślam się, że nie wiesz, o co chodzi.
Domyślam się, że dręczą Cię pytania.
Mnie też. Nadal mam wiele pytań.
Pytania stanowią fundament wiedzy, uczenia się, odkrywania i odkrywania na nowo. Dociekliwy umysł nie ma zewnętrznych ścian. Dociekliwy umysł jest jak magazyn o nieograniczonej powierzchni, jak pałac pamięci o nieskończonej liczbie komnat, pięter i błyszczących cacek. Czasem jednak umysł doznaje urazu, jakaś ściana się kruszy, pałac pamięci wymaga remontu, komnaty przypominają raczej zdewastowane klitki. Obawiam się, że Twój umysł podpada pod tę drugą kategorię. Fotografie wokół Ciebie, pamiętniki – oto klucze, które pomogą Ci w procesie przekopywania gruzów, przebudowy.
Jestem przy Tobie, Sam.
Zawsze tu będę, tak jak od zawsze byłem.
Przebaczyłem Ci, Sam. Może inni też przebaczą. Nie jesteś już tamtym człowiekiem. Jesteś czymś znacznie więcej.
– Anson1
– Co to ma być? – warknął agent specjalny Frank Poole, odkładając wydruk na bok. Zamknął oczy i przycisnął dłonie do skroni. Dokuczał mu okropny ból głowy. Próbował się przespać w samolocie z Nowego Orleanu, ale okazało się to niemożliwe. Telefon satelitarny się urywał. Dzwonili przede wszystkim z nowoorleańskiego biura FBI, którego funkcjonariusze nadal przeczesywali kancelarię adwokacką Sarah Werner i znajdujące się nad nią mieszkanie; zaledwie dziewięć godzin wcześniej Poole znalazł ciało prawniczki na jej własnej kanapie – patrzyła na niego mętnym wzrokiem, na kolanach miała zgniłe resztki kolacji, a na środku czoła mały czarny otwór po kuli. Koroner potwierdził, że kobieta nie żyła przynajmniej od kilku tygodni, znacznie dłużej, niż Poole z początku sądził. Zidentyfikowano ją jako Sarah Werner, co oznaczało, że kobieta, z którą w ostatnich dniach widywano detektywa Sama Portera, nie mogła być osobą, za którą się podawała. Była podstawioną oszustką. Wspólnie wyciągnęli z miejscowego więzienia jedną z osadzonych i przewieźli ją przez pół kraju, do Chicago.
Pomiędzy rozmowami z oddziałem terenowym telefon był zajęty przez partnera Portera. Znaleźli detektywa w Guyonie, opuszczonym hotelu w Chicago. Więźniarka, której pomógł uciec, leżała zastrzelona w holu. Porter, w stanie bliskim katatonii, siedział w pokoju na czwartym piętrze, obwieszonym fotografiami przedstawiającymi go w towarzystwie Ansona Bishopa, seryjnego mordercy znanego jako Zabójca Czwartej Małpy, pod ręką miał stertę zapisanych notatników, a na ekranie stojącego na biurku laptopa wyświetlała się powyższa wiadomość.
Z tego, co mu powiedziano, policja Chicago ustaliła, że laptop miał związek z serią dziwacznych zabójstw, do których doszło w ostatnich dniach – kilka nastolatek podtapiano i resuscytowano, dopóki ich organizmy wytrzymywały, a do tego na najróżniejsze sposoby mordowano osoby dorosłe mające związek z opieką medyczną nad niejakim Paulem Upchurchem, obecnie operowanym w szpitalu imienia Strogera.
Kiedy Poole akurat nie wisiał na telefonie z Nowym Orleanem albo detektywem Nashem, rozmawiał z detektyw Clair Norton, która przebywała w tymże szpitalu – właśnie wybuchła tam epidemia wywołana przez Bishopa, Upchurcha, a być może także inne osoby.
Jedyną osobą, która się jeszcze nie odezwała, był jego bezpośredni przełożony, agent dowodzący Hurless. Poole dobrze wiedział, że może spodziewać się tego telefonu w każdej chwili, a wolałby mieć już wtedy jakieś sensowne informacje.
– Dajcie mi z nim pogadać – poprosił detektyw Nash, gdzieś za jego plecami w pokoju obserwacyjnym.
Poole wciąż trzymał się za głowę.
– Nie ma mowy.
Po drugiej stronie lustra weneckiego Porter siedział na metalowym krześle, zgarbiony nad również metalowym stołem. Nie skuto go kajdankami. Poole zaczynał kwestionować słuszność tej decyzji.
– Ze mną będzie chciał rozmawiać – upierał się Nash.
Porter do nikogo się nie odezwał. Nie wydusił ani słowa.
– Nie.
– Sam nie jest złym człowiekiem. Nie jest w to zamieszany.
– Tkwi w tym po uszy.
– Nie Sam.
– Kobieta, którą wyciągnął z więzienia, ma śmiertelną ranę postrzałową z broni, którą przy nim znaleźliśmy. Porter ma wyraźne ślady prochu na dłoni. Nawet nie próbował ukrywać broni ani uciekać. Siedział i czekał, aż go aresztujecie.
– Nie wiemy, czy na pewno ją zabił.
– Nie wypiera się tego – zaripostował Poole.
– Jeśli to zrobił, to wyłącznie w obronie własnej.
Poole puścił jego słowa mimo uszu.
– Zadzwonił do szpitala Strogera i przekazał detektyw Norton informacje, których nie mógłby posiadać, gdyby nie był w to zamieszany. Wiedział, że Upchurch ma glejaka. Skąd w ogóle znał jego nazwisko? Wiedział o obu dziewczynach. Znał szczegóły, których niewinny człowiek nie miał prawa znać.
– Słyszałeś, co mówiła Clair. Że to Bishop mu powiedział.
– Bishop mu powiedział – powtórzył zniecierpliwiony Poole. – Bishop mu powiedział, że wstrzyknął wirusa SARS dwóm zaginionym dziewczynom. Zostawił je w domu z Upchurchem jak jakiegoś konia trojańskiego.
Poole tego też nie mógł zrozumieć. Kati Quigley i Larissa Biel, obie zaginione, obie znalezione w domu Upchurcha. Porter twierdził, że wstrzyknięto im szczep wirusa SARS. Zablokowano wszystkie wyjścia ze szpitala, a tymczasem przeprowadzano badania krwi, żeby sprawdzić, czy groźba ma pokrycie w rzeczywistości. W najlepszym razie chodziło o głupi żart. W najgorszym…
– Bishop sobie z nim pogrywa – stwierdził Nash. – To jego specjalność.
– Powiedział Clair, że „zjebał sprawę”. Przepraszał. Niewinny człowiek nie mówi takich rzeczy.
– Za to winny ucieka. Nie siedzi spokojnie, czekając na gliny. Zaciera ślady, znika.
– Ukradł dowody – odparł Poole. – Przeciwstawił się rozkazom. Zwiał do Nowego Orleanu, pomógł jakiejś kobiecie uciec z więzienia, zostawił za sobą trupa. Tutaj kolejnego. Właśnie dlatego nie możesz z nim rozmawiać: jesteś zbyt blisko, żeby zobaczyć prawdziwy obraz. Zapomnij, że to twój partner, twój przyjaciel. Spójrz na dowody, potraktuj go jak podejrzanego. Dopóki nie zdołasz tak na niego patrzeć, nie zachowasz obiektywizmu. A jeśli nie będziesz obiektywny, to tylko zaszkodzisz, zamiast pomóc.
Poole wziął do ręki wydruk i jeszcze raz przestudiował tekst.
– Gdzie jest teraz ten laptop?
– U naszych informatyków, na górze.
– Zadzwoń do nich i powiedz, żeby dali sobie spokój. Nie chcę, żeby wasi ludzie go dotykali. Nie jesteście już wiarygodni. Technicy FBI rozbiorą komputer i przeanalizują dane – powiedział Poole. – A zdjęcia i zeszyty, które przy nim znaleźliście?
Nash milczał.
– Nie każ mi znowu pytać.
– Zdjęcia są ciągle w pokoju czterysta pięć w hotelu Guyon. Kazałem moim ludziom obfotografować cały pokój i zagrodzić wejście. Jeden mundurowy pełni wartę na piętrze, dodatkowa dwójka pilnuje przed budynkiem – zrelacjonował Nash. – Zeszyty przywiozłem tutaj i osobiście zarejestrowałem jako materiał dowodowy.
– Zostawcie wszystko, jak jest. Od tej pory wasi ludzie mają się niczego nie tykać.
Nash nie odpowiedział. Poole wstał, a od nagłego ruchu głowa zapulsowała mu takim bólem, jakby kula od kręgli obijała mu się od środka o ściany czaszki. Znowu potarł się po skroniach.
– Słuchaj, wyświadczam wam przysługę. Nie wiadomo, co się dzieje z Samem, ale jeśli ta sprawa trafi do sądu, wasz zespół musi się odciąć od śledztwa. Jeśli tego nie zrobicie, każdy adwokat z prawdziwego zdarzenia rozwali was w drobny mak. Zaczną od Sama, potem będziesz ty, Clair, Klozowski i wszystko, czego się tknęliście. Od tej chwili jesteście tylko obserwatorami. Wszyscy. W przeciwnym razie popełnicie zawodowe samobójstwo.
– Nie opuszczam przyjaciół.
– Nie, ale oni czasem opuszczają ciebie.
Poole sięgnął do klamki drzwi sali przesłuchań, otworzył i wszedł do środka. Metaliczny brzęk zamykanych drzwi wydał mu się jednym z najgłośniejszych dźwięków, jakie kiedykolwiek słyszał.
Clair
Dzień piąty, 5.36
Clair kichnęła.
– O ja pierdolę – mruknął Klozowski, patrząc na nią z drugiego końca ich tymczasowego biura urządzonego w starym gabinecie lekarskim w szpitalu imienia Johna H. Strogera Jr.
– Mówi się raczej „na zdrowie” – odparła Clair, po czym wydmuchała nos.
– Skóra mi się lepi od potu. Gardło mam wysuszone. Wszystko mnie boli – wyliczał Klozowski. – A wiesz, jakie atrakcje nas jeszcze czekają? Następna jest biegunka. Nie ma nic gorszego niż sraczka, kiedy nie możesz się zamknąć we własnej łazience. Potem zaczną nam się roztapiać narządy wewnętrzne, oczy też nam popłyną. Opuścimy ten świat jako dwie mokre plamy. Nie spodziewałem się takiej śmierci. Odkąd się zapisałem do policji, zakładałem, że zginę w jakiejś efektywnej strzelaninie, podczas nalotu czy akcji SWAT. A nie tak.
– Chciałeś chyba powiedzieć „efektownej” – wtrąciła Clair. – Poza tym jesteś informatykiem. Nerdom to wszystko nie grozi. Nastawiłabym się raczej na śmierć od zacięcia się kartką albo niefortunnego wypadku z klawiaturą. – Zgniotła chusteczkę w kulkę i wyrzuciła do stojącego pod stołem kosza na śmieci, w którym nadal spoczywał komplet dokumentacji medycznej Upchurcha. – Objawy też ci się pomieszały. Masz na myśli ebolę. SARS nie roztapia narządów.
– A nie, no to spoko, hura.
Clair wskazała głową laptop Klozowskiego.
– Policzyłeś wszystkich?
– Nie chcesz wiedzieć.
– Muszę.
– Dwadzieścioro troje – odparł.
Clair wyraźnie się ożywiła.
– Spodziewałam się więcej. Mogłoby być znacznie gorzej.
Klozowski pokiwał palcem.
– Zidentyfikowaliśmy dwadzieścia trzy potencjalne ofiary z akt Upchurcha i sprowadziliśmy je do szpitala razem z rodzinami. Jeśli doliczyć mężów, żony i dzieci, suma rośnie do osiemdziesięciu siedmiorga.
– Szlag – rzuciła Clair.
Kiedy policja zorientowała się, że Upchurch i jego wspólnik zabijają osoby odpowiedzialne, ich zdaniem, za niepowodzenie kuracji Upchurcha, Clair zebrała wszystkich i sprowadziła do szpitala, z myślą, że to jedyne bezpieczne miejsce dla tak dużej grupy. Sprawcy jednak tylko na to liczyli – dwóm ostatnim ofiarom Upchurcha, Larissie Biel i Kati Quigley, wstrzyknęli zaraźliwy patogen, bo wiedzieli, że i dziewczęta zostaną przewiezione do najbliższego szpitala.
W ciągu zaledwie kilku godzin narazili na zakażenie nie tylko pozostałych ludzi, których śmierci pragnął Upchurch, lecz także wszystkich innych przebywających w szpitalu. W tym Clair Norton i Edwina Klozowskiego.
Dowiedziała się o tym przez telefon od Portera, który powiedział jej także, że patogenem był wirus SARS, wspólnikiem Upchurcha zaś – Anson Bishop. W szpitalu natychmiast zarządzono blokadę. Zgodnie z protokołem dyrekcja powiadomiła CDC, Centrum Kontroli Chorób, które niezwłocznie wysłało ekipę ze stacji kwarantanny na lotnisku O’Hare. Dotarli na miejsce w ciągu dwudziestu siedmiu minut, Kloz zmierzył im czas. Czekając na ich przyjazd, zmierzył też sobie temperaturę. Czterokrotnie.
Clair nadal próbowała zrozumieć, o co chodziło w ostatniej rozmowie z Porterem.
Człowiek, który do niej zadzwonił, nie brzmiał jak ten, którego znała.
Sprawiał wrażenie pokonanego, załamanego.
Wiedział o rzeczach, o których nie powinien mieć pojęcia.
Kiedy Nash i oddział SWAT zrobili nalot na dom Upchurcha, znaleźli go na piętrze, w dziewczęcej sypialni. Nie było jednak żadnej dziewczynki, tylko manekin w dziewczęcych ubraniach, otoczony pluszowymi maskotkami i rysunkami. Dziewczynka okazała się postacią z jakiegoś nieudanego komiksu stworzonego przez Upchurcha. On sam poddał się bez protestów. W piwnicy znaleźli Larissę Biel, odurzoną lekami i nieprzytomną. Potem dowiedzieli się, że połknęła szkło. Z początku sądzili, że Upchurch ją do tego zmusił, ale okazało się, że zrobiła to sama, żeby nie wykorzystał jej tak jak innych dziewcząt. Zeznała na piśmie, że Upchurch podtapiał ofiary aż do utraty przytomności, a potem je ożywiał – wszystko w ramach chorego eksperymentu mającego na celu przekonanie się, czy istnieje życie po śmierci. Skoro Larissa połknęła szkło, to była uszkodzona, nie nadawała się już do udziału w eksperymencie.
Clair nie mogła sobie wyobrazić, że podjęłaby taką decyzję. Larissa Biel okazała niewiarygodną siłę, biorąc los we własne ręce i nie pozwalając, żeby zadecydował o nim szaleniec. Obecnie dochodziła do siebie po operacji, podczas której usunięto szkło oraz zaszyto rany gardła, strun głosowych i żołądka. Chociaż wszystko wskazywało na to, że wydobrzeje po urazach, których doznała w domu Upchurcha, pojawiły się u niej objawy zakażenia wirusem, który Anson Bishop wstrzyknął w jej sponiewierane ciało. Pozostawało niewiadomą, czy wyzdrowieje także z tego.
Na stole w kuchni Upchurcha znaleźli nieprzytomną Kati Quigley. W ręku trzymała białe pudełeczko przewiązane czarnym sznurkiem, znak rozpoznawczy Ansona Bishopa. W środku znajdował się kluczyk do szafki w szpitalu. Znaleźli w niej akta medyczne Paula Upchurcha oraz jabłko z wbitą strzykawką. Porter twierdził, że w strzykawce znajduje się tylko próbka patogenu. Bishop miał mu powiedzieć, że jeśli Upchurch umrze, on rozniesie wirusa na większą skalę gdzieś w mieście.
„Śnieżka też dała się złapać”, powiedział Porter.
Paul Upchurch leżał w tej chwili na sali operacyjnej – zasłabł po aresztowaniu przez policję. Cierpiał na raka mózgu, glejaka w czwartym stadium. Porter powiedział też Clair, że musi namierzyć niejakiego Ryana Beyera, neurochirurga ze szpitala Johnsa Hopkinsa. Zleciła to zadanie Klozowskiemu – informatykowi zajęło to niecałe dziesięć minut. Wówczas Clair zadzwoniła do Franka Poole’a, a on załatwił transport doktora Beyera z Baltimore do Chicago na pokładzie jednego z prywatnych odrzutowców FBI. Samolot wystartował tuż po północy z międzynarodowego lotniska imienia Thurgooda Marshalla i o drugiej dwadzieścia jeden wylądował na O’Hare. Stamtąd doktor Beyer pojechał pod eskortą policji do szpitala Strogera, gdzie drogą okrężną – żeby nie zaraził się od tych narażonych na kontakt z wirusem – zaprowadzono go na blok operacyjny na trzecim piętrze. Upchurch czekał tam już na zabieg, przygotowany przez tamtejszych lekarzy. Wraz z Bishopem zamordował wiele osób, ponieważ uznał, że nie zapewniono mu właściwej opieki medycznej do wyleczenia jego choroby. Nie dało się ukryć, że tymi czynami, jakkolwiek ponuro to zabrzmi, przeniósł się na pierwsze miejsce bardzo długiej listy oczekujących – właśnie w tej chwili w głowie grzebał mu najwybitniejszy specjalista w dziedzinie neurochirurgii.
Ktoś zapukał do drzwi. Do środka zajrzała Sue Miflin, szpitalna salowa.
– Przepraszam, ale doktor Beyer wyszedł z sali operacyjnej. Chciałby z wami porozmawiać.
Poole
Dzień piąty, 5.38
Kiedy Poole wszedł do sali przesłuchań, detektyw Sam Porter nie podniósł głowy. W ogóle nie zareagował na jego obecność. Siedział bez ruchu, nieświadomy, co się wokół niego dzieje, wargi poruszały mu się bezgłośnie, jakby prowadził jakąś prywatną rozmowę. Wzrok wbijał w dłonie. Palce drgały mu bezwiednie. Poole’owi przywodziło to na myśl chwilę tuż przed zaśnięciem, kiedy ciało rzuca się w nagłych wstrząsach, żeby pozbyć się resztek świadomości. Porter nie wyglądał jednak na zaspanego, wręcz przeciwnie. Oczy miał czujne jak ćpun, który właśnie wciągnął trzecią ścieżkę koki, mety czy amfy. Wyostrzone zmysły, rozedrganie, wściekłość, ale jednocześnie wyrachowanie. Gonitwa złożonych myśli, które nie miałyby żadnego sensu dla nikogo poza samym zainteresowanym.
Poole nie znał Sama Portera szczególnie dobrze, nie lepiej niż pozostałych członków ekipy pierwotnie zajmującej się sprawą Zabójcy Czwartej Małpy (czy też 4MK, jak określano go skrótowo), ale znał się na ludziach. Poole szczycił się, że potrafi dokonać oceny na pierwszy rzut oka, zrozumieć czyjeś motywacje i lęki, ocenić poziom intelektualny i prawdziwe intencje. Kiedy poznał detektywa, instynkt podpowiedział mu, że ma do czynienia z dobrym gliniarzem. Wierzył, że Porter naprawdę chciał złapać Zabójcę Czwartej Małpy i wsadzić go za kratki. Dostrzegał w nim bystrego policjanta, starego wyjadacza, szanowanego i podziwianego przez współpracowników. Ideał, do którego Poole dążył każdego dnia, odkąd dostał odznakę. Chociaż Porter niewiele mówił przez ten krótki czas, który spędzili razem, Poole mógłby się założyć, że mężczyzna bardzo dużo rozumiał. Nie wyciągał pochopnych wniosków, podążał za dowodami. Przejmował się ofiarami, walczył o pamięć po nich. Dochodził sprawiedliwości dla tych, którzy zostali.
Detektyw Sam Porter, którego poznał Frank Poole, był człowiekiem prawym.
Mężczyzna siedzący w sali przesłuchań nie był tamtym Samem Porterem. Ta osoba była pustą skorupą.
Człowiekiem złamanym.
Wygniecione ubrania cuchnęły brudem i potem. Od wielu dni się nie golił. Rozbiegane, przekrwione oczy wyzierały znad wielkich, ciemnych worów, ciężkich z niewyspania.
Poole opadł na krzesło naprzeciwko Portera i splótł dłonie na stole.
– Sam?
Porter wciąż gapił się na swoje ręce, a jego usta nadal prowadziły rozmowę słyszalną tylko dla niego samego.
Poole pstryknął palcami.
Nic.
– Słyszysz mnie, Sam?
Nic.
Poole uniósł prawą rękę i walnął otwartą dłonią w blat, najmocniej, jak potrafił.
Cholernie zabolało.
Porter podniósł głowę i zmrużył oczy.
– Frank.
Ton, jakim wymówił imię Poole’a, nie był pytający, nie świadczył też o tym, że go rozpoznał – po prostu beznamiętnie stwierdzał fakt. Pojedyncze słowo było niewiele głośniejsze od westchnięcia, przypominało raczej wydech niż wypowiedź.
– Musimy porozmawiać, Sam.
Porter oparł się na krześle i znów spuścił wzrok.
– Chcę porozmawiać z Sarah Werner.
– Nie żyje.
Porter uniósł głowę.
– Jak to?
– Zamordowana strzałem z broni palnej w głowę, przynajmniej trzy tygodnie temu. Znalazłem ją na kanapie w jej mieszkaniu w Nowym Orleanie.
Porter pokręcił głową.
– Nie, nie z nią, z tą drugą. Z tą inną Sarah Werner.
– Powiedz mi, gdzie jej szukać, to ją sprowadzę.
Porter nie odpowiedział.
– Zdawałeś sobie sprawę, że zabiła prawdziwą Sarah Werner?
– Nie wiemy na pewno, czy to zrobiła.
Na podstawie szacowanego czasu zgonu ustalili, że Porter był jeszcze w Chicago, kiedy zamordowano prawdziwą Sarah Werner. Porter miał zresztą rację – pomijając fakt, że tajemnicza kobieta przybrała jej tożsamość, nie mieli żadnego dowodu, że również ją zabiła.
– Ta twoja Sarah Werner, oszustka… Wiesz, kim ona naprawdę jest? – spytał Poole.
– A ty wiesz?
– Wiem, że z twoją pomocą wyciągnęła z nowoorleańskiego więzienia jedną z osadzonych. Kobietę uważaną za matkę Ansona Bishopa, czyli 4MK. Wiem, że wspólnie przewieźliście uciekinierkę przez kilka stanów, aż do Chicago. Wiem też, że zeszłego wieczoru uciekinierka ta została zastrzelona w hotelu Guyon pistoletem, w którego posiadaniu byłeś wkrótce po zdarzeniu. Wiem, że tamta kobieta rozpłynęła się w powietrzu, a ty nie miałeś czasu albo chęci zmyć sobie z rąk resztek prochu przed wkroczeniem SWAT. – Poole westchnął. – Wiem wystarczająco dużo. Teraz może powiedz mi, co ty wiesz.
– To matka Bishopa – odparł Porter cicho.
– Ta zabita? Właśnie to powiedziałem.
– Nie ta zabita, tylko ta, która była ze mną. Ta druga Sarah Werner. Oszustka. Tuż przed tym, jak odeszła z Bishopem, po tym jak to on, a nie ja, zastrzelił więźniarkę, powiedzieli mi, że ona jest tak naprawdę matką Bishopa.
– Wierzysz im? Po tym wszystkim, co ci zgotował?
Wzrok Portera znów powędrował do niespokojnych dłoni.
– Muszę przeczytać pamiętniki, wszystkie pamiętniki, wszystko, co zostawił w tamtym pokoju. To wszystko tam jest. Wszystko, czego potrzebujemy. Wszystkie odpowiedzi. Wszystko tam jest. Wszystko.
– Sam, bredzisz. Musisz odpocząć.
Porter podniósł oczy i nachylił się ku Poole’owi.
– Muszę przeczytać te pamiętniki.
– Mowy nie ma. – Poole pokręcił głową.
– W tych pamiętnikach są wszystkie odpowiedzi.
– Sądzę, że te zapiski to ściema – zaoponował Poole.
Porter pokręcił głową.
– Znalazłem jezioro. Dom. Też widzieliście, prawda? Byliście tam. Wiem, że tam byliście. One naprawdę istnieją. – Ściszył głos do konspiracyjnego szeptu. – W piwnicy jest plama krwi, dokładnie tam, gdzie miała być według jego opisu. Tam, gdzie umarł Carter.
– Porozmawiajmy o tym, Sam. Czy po raz pierwszy byłeś w Simpsonville w Karolinie Południowej? Pod numerem dwunastym przy Jenkins Crawl Road?
Porter wytrzeszczył na niego oczy.
– Co? Oczywiście, że tak. A czemu?
– Razem z szeryfką z Simpsonville sprawdziliśmy kartotekę nieruchomości. Twoje nazwisko jest na akcie własności.
Porter jakby go nie słyszał.
– Znaleźliście Cartera w jeziorze? – spytał.
– Wyciągnęliśmy z wody sześć ciał. Pięć w całości, jedno w workach na śmieci, poćwiartowane.
– Carter – powiedział Porter cicho.
– Akt własności działki, Sam. Dlaczego jest zapisana na ciebie?
Porter znów wbijał wzrok w dłoń i bezgłośnie poruszał wargami.
– Sam?
Poderwał gwałtownie głowę.
– Co?
– Dlaczego twoje imię widnieje na akcie własności nieruchomości numer dwanaście przy Jenkins Crawl Road?
Porter machnął ręką.
– Robota Bishopa. Podrobił, sfałszował, podmienił… nieważne. On to zrobił, nie ma to żadnego znaczenia. – Opadł na oparcie krzesła, a wargi rozciągały mu się w coraz szerszym uśmiechu. – Znaleźliście Cartera. Znaleźliście… Cartera. Ja pierdolę, znaleźliście Cartera.
Poole przyglądał się dłoniom detektywa, wciąż drżącym spazmatycznie na stole. Porter chyba w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Kiepsko z tobą, Sam. Musisz odpocząć.
Porter plasnął dłońmi w stół i pochylił się do przodu.
– Muszę przeczytać te pamiętniki!
– Czyje ciała wyłowiliśmy z jeziora? To było pięcioro ludzi.
– Nie mam pojęcia.
– To twoja działka.
Porter otworzył usta, jakby chciał odpowiedzieć, ale zaraz znów je zamknął. Ponownie spuścił wzrok, splótł palce, ale niemal natychmiast je rozłączył.
– To sprawka Bishopa. On tak właśnie działa. Wypełnia świat kłamstwami.
– W takim razie dlaczego wierzysz w to, co napisał w pamiętnikach? – skontrował Poole. – Skoro Bishopowi nie można wierzyć, dlaczego obchodzi cię treść tych zapisków?
Porter uniósł głowę, w jego oczach pojawiła się iskierka nadziei.
– Gdzie są zeszyty? Zostały w Guyonie?
– O coś cię pytałem, Sam.
– Te wasze ciała będą w pamiętnikach.
– Nie wiesz tego na pewno.
Porter nachylił się bliżej. W kąciku ust błyszczała mu strużka śliny.
– Wiemy, że to prawda, bo znaleźliście ciało Cartera, dokładnie tam, gdzie twierdził, że będzie. Wiemy, że to prawda, bo w piwnicy jest plama krwi, a na drzwiach lodówki wisi kłódka. On chce, żebyśmy się dowiedzieli, co się stało. Cała reszta, na przykład moje nazwisko na jakimś tam papierze, to wszystko zmyłki, to właśnie ściema, to właśnie trzeba zignorować.
Poole odsunął się nieco na krześle, nie odrywając wzroku od mężczyzny naprzeciwko. Tym razem Porter nie odwrócił wzroku. Odezwał się nagle niskim, głuchym głosem:
– „Nazywała się Rose Finicky i zasługiwała na śmierć, zasługiwała na to, żeby umrzeć sto razy, wcale nie była czysta”.
– Co?
– Bishop powiedział to tuż po tym, jak strzelił jej w głowę.
– Tej kobiecie, którą znaleźliśmy w holu Guyon?
Porter skinął głową.
– Ta druga kobieta, ta, którą miałem za Sarah Werner, to matka Bishopa. Wykorzystał mnie, żeby sprowadzić je obie do Chicago. Twierdził, że ma bombę.
– Masz na dłoni ślady prochu z tamtej broni.
– Wyrwałem mu broń i oddałem strzał ostrzegawczy. Nie ja ją zastrzeliłem, tylko on.
– Skoro miałeś broń, to dlaczego ich puściłeś? Czemu ich nie aresztowałeś?
– Wiesz czemu.
– Chodzi ci o to, co powiedziałeś Clair?
Porter przytaknął.
– Wstrzyknął tym dziewczynom SARS i zostawił próbkę w jabłku w szpitalu, żeby udowodnić, że naprawdę dysponuje wirusem. Powiedział mi, że ma tego więcej, a jeśli go nie wypuszczę, to już załatwił, żeby ktoś rozprzestrzenił chorobę. Nie mogłem ryzykować, że mówi prawdę. Musiałem ich wypuścić. Kazał mi zadzwonić z pokoju czterysta pięć. Powiedział, że znajdę tam kolejne dowody.
– Robiłeś, co ci kazał?
– A jakie miałem wyjście?
Poole chciał mu powiedzieć, że miał wiele różnych opcji. Od chwili przyjęcia tej sprawy aż do teraz Porter podejmował liczne decyzje, ale za każdym razem niewłaściwe. Miał tak zmącony ogląd sytuacji, że równie dobrze mógłby być ślepy. Sprawa przypominała zawiły labirynt, a Porter i Bishop zdawali się dobudowywać kolejne ściany.
– Jest coś jeszcze. Coś, o czym musisz wiedzieć. – Iskra w oczach Potera rozbłysła niczym żarówka podczas skoku napięcia. Zamrugał. Skupił wzrok na Poole’u. – Niektóre elementy jego relacji są prawdziwe: dom, jezioro, Carterowie… Wydaje mi się, że one wszystkie odpowiadają rzeczywistości, ale inne nie. Teraz to widzę. To coś w rytmie tego tekstu, w doborze słów. Zostawił wskazówki. Sądzę, że potrafię odróżnić prawdę od fikcji. Przebić się przez ten styl staroświeckich opowiastek o rozrabiakach. Ty też to zauważyłeś, prawda?
Poole odczuwał narastającą frustrację.
– Te pamiętniki mają tylko odwrócić naszą uwagę.
– Nie! – Porter najwyraźniej nie zamierzał odpowiedzieć aż tak głośno, bo skulił się na dźwięk własnego głosu i wcisnął głębiej w krzesło. – Nie, te pamiętniki stanowią klucz do wszystkiego. Musimy tylko rozwiązać zagadkę.
– Ja muszę tylko złapać zabójcę.
– Zabójców – poprawił Porter.
– Jak to?
– Zanim zostawili mnie w tamtym hotelu, matka Bishopa powiedziała: „Dlaczego naopowiadałeś temu miłemu panu, że twój ojciec nie żyje?”. Wspomniała też o pamiętniku. – Porter znów przysunął się bliżej stołu. – Nie rozumiesz? Ja teraz już to widzę. Krzyczy do mnie ze stron tych zeszytów. Widzę to tak wyraźnie, jakby fałsz i prawda zostały zapisane różnymi kolorami. Widzieliście ciało Libby McInley, nie sądzę, żeby to Bishop ją zabił. Myślę, że próbował ją chronić. Jeśli to nie był Bishop… – Jego palce znów się splatały i rozplatały, wiły się, jakby zagniatał niewidzialne ciasto. – Oni wszyscy są zabójcami: matka, ojciec i sam Bishop, myślę też, że cała trójka jest teraz w Chicago. Chcą dokończyć coś, co zaczęło się lata temu, jeszcze w dzieciństwie Bishopa. Coś, co jest w tych pamiętnikach, ukryte wśród kłamstw. – Zaczął kiwać głową, a na jego ustach pojawił się uśmiech. – Teraz już to coś widzę. – Spojrzał na Poole’a. – Musisz mi zaufać.
Poole patrzył na niego przez długie sekundy.
– Niektórzy uważają, że to ty możesz być ojcem Ansona Bishopa.
Strumyczek śliny z kącika ust Portera kapnął na metalowy blat, tworząc malutką kałużę. Otarł wargi i spojrzał Poole’owi prosto w oczy.
– A ty jak sądzisz?
– Sądzę, że w twoim pokoju w Guyonie znaleźliśmy przekonujące dowody.
Porter parsknął.
– Fotografie? Błagam. Dobrze wiesz, jak łatwo coś takiego sfabrykować.
– Niektóre z tych zdjęć mają ponad dwadzieścia lat – odparł Poole. – Nawet gdyby Bishop chciał je sfałszować, to skąd wziąłby takie stare fotografie? Jak długo go znasz, Sam?
– Niecałe pół roku – odpowiedział Porter. – Poznałem go tego samego dnia co Nash, po tamtym wypadku autobusowym, kiedy udawał, że pracuje w chicagowskiej policji. Zbadajcie mnie wykrywaczem kłamstw, jeśli to was uspokoi, dla mnie to nie problem. Nie mam nic do ukrycia. Z tymi zdjęciami jest tak samo jak z aktem własności: Bishop próbuje odwrócić waszą uwagę od prawdy.
– Prawdy, którą tylko ty potrafisz wyczytać z jego pamiętników.
Porter nie odpowiedział. Znowu odpłynął gdzieś myślami. Poole starał się nie okazywać frustracji.
– Kim jest Rose Finicky?
– Musicie mi pozwolić przeczytać pamiętniki. Wiecie, że by ich nie zostawił, gdyby nie były ważne. Na pewno rozumiesz przynajmniej to.
– Poproszę moich ludzi, żeby je przejrzeli.
– Nie ma na to czasu. Nie wiedzą, czego szukać. Nie będą potrafili przebić się przez ściemę do prawdy. Ja znam Bishopa.
– Ach tak? – zaripostował Poole. – Jak dobrze?
Ktoś zapukał w lustro weneckie. Ciężka pięść. Dwa szybkie stuknięcia.
Poole jeszcze przez chwilę siedział nieruchomo, nie odrywając wzroku od Portera, który odwzajemniał jego spojrzenie. Nie potrafił nic wyczytać z jego twarzy. Bardzo chciał, ale nie potrafił. Jeśli Porter kłamał, nie zdradzała tego mowa ciała. Wierzył we wszystko, co mówił.
„To jeszcze nie czyni tego prawdą”, upomniał się Poole.
Wstał i podszedł do drzwi.
Za plecami usłyszał jeszcze Portera:
– Nie złapiecie go beze mnie. Żadnego z nich nie złapiecie.
Clair
Dzień piąty, 5.43
Clair podniosła wzrok na salową stojącą w wejściu do gabinetu. Kobieta pracowała od ich przyjazdu i wyglądała niewiele lepiej niż reszta z nich – przekrwione białka podkrążonych oczu, zgarbiona sylwetka. Jednak ani myślała zwalniać. Clair podejrzewała, że nie zrobiła sobie nawet krótkiej przerwy.
– Pan doktor jest na linii czwartej – powiedziała, wskazując brodą telefon wiszący na ścianie.
Clair podziękowała i wstała. Stawy zatrzeszczały głośniej niż stare metalowe krzesło, na którym spędziła ostatnie kilka godzin.
Wszystko ją bolało.
Łamało w kościach. Drapało w gardle. Nawet oczy pulsowały bólem. Nos zmienił się w fabrykę smarków, w żaden sposób nie mogła się ogrzać.
Kloz ze znużeniem przyglądał jej się ze swojego kąta. Wyglądał niewiele lepiej.
Podeszła do telefonu, sięgnęła po słuchawkę i wcisnęła podświetlony guzik.
– Mówi detektyw Norton.
– Z tej strony doktor Beyer.
Z powodu kwarantanny nie miała jeszcze okazji poznać go osobiście. Wyobrażała go sobie jako skrzyżowanie George’a Clooneya, Patricka Dempseya i tego uroczego chłopaka z Hożych doktorów, bo taka wizja wywoływała uśmiech na jej twarzy, a w tej chwili bardzo potrzebowała czegoś pozytywnego. Głos miał niski, szorstki, chropowaty. To był głos człowieka, który przez całe życie bardzo ostrożnie dobierał słowa, zanim się odezwał.
Odchrząknął i powiedział jej dokładnie to, czego najbardziej się obawiała.
– To beznadziejny przypadek. Zdaje sobie pani z tego sprawę, prawda? Tego pacjenta nie da się uratować.
Clair zerknęła na Kloza. Porzucił na chwilę grzebanie w komputerze i nie odrywał od niej wzroku. Przycisnęła słuchawkę mocniej do ucha i ściszyła głos.
– Jeśli ten człowiek umrze, istnieje spore prawdopodobieństwo, że Anson Bishop wypuści wirusa SARS gdzieś na terenie miasta. Życie tysięcy ludzi może być zagrożone.
– To nie zmienia faktów, proszę pani. Ten mężczyzna ma glejaka w fazie terminalnej. Bardzo agresywny guz uszkodził znaczną część jego mózgu. Usunąłem wszystko, co się dało, ale po prostu nie da się naprawić już wyrządzonych szkód. Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony, że on w ogóle jeszcze żyje. Oprócz zaników pamięci i utraty funkcji motorycznych nowotwór spowodował też uszkodzenie tylnej kory ciemieniowej oraz pierwotnej i drugorzędowej kory ruchowej. Po operacji na pewno będzie potrzebował respiratora, to minimum. Zauważyliśmy nieprawidłowości rytmu serca, sądzę też, że doszło do uszkodzenia wzroku. Jakość życia pacjenta…
Clair zamknęła oczy, słuchając wywodu lekarza.
– Powiedziano nam, że pan może go uratować, zna pan jakąś kurację…
– W Hopkinsie zajmuję się terapią wiązką fal ultradźwiękowych – przerwał doktor Beyer. – To nieinwazyjna metoda leczenia glejaka, ale jesteśmy dopiero na początkowym etapie badań klinicznych. Gdyby skierowano go do mnie kilka lat temu, na wcześniejszym stadium, to być może mógłbym jakoś pomóc, ale teraz? Choroba jest zbyt zaawansowana. Na tym etapie nie ma już żadnej znanej kuracji ani drogi do wyzdrowienia. Jest za późno.
– Co jeszcze może pan zrobić?
– Właściwie nic. Trzeba go ustabilizować, zapewnić komfort i czekać na nieuniknione. Zdziwiłbym się, gdyby w obecnym stanie przeżył dłużej niż dzień czy dwa.
Clair zerknęła na Kloza. W jego oczach malowała się nadzieja. Odwróciła się i ciągnęła rozmowę.
– Musi pan powiedzieć dziennikarzom, że operacja przebiegła lepiej, niż można się było spodziewać. Paul Upchurch jest w stanie stabilnym, a pan planuje kontynuować leczenie w Hopkinsie, kiedy tylko pacjent będzie mógł podróżować. Musi ich pan przekonać, że optymistycznie widzi jego szanse.
Doktor Beyer nie odpowiedział.
Clair rzuciła okiem na zegarek.
– Panie doktorze, Anson Bishop nadal gdzieś tam jest. Musi uwierzyć, że robimy wszystko, co w naszej mocy, że Upchurch jest leczony zgodnie z ich żądaniami. Nie musi się pan zagłębiać w szczegóły, w razie czego proszę się zasłonić tajemnicą lekarską, ale chodzi o to, żeby pozostawić odpowiednie wrażenie.
– Proszę pani, ja muszę myśleć o moim pacjencie i reputacji…
– Może pan w ten sposób uratować życie tysięcy osób. Ten człowiek, Paul Upchurch, uprowadził i zamordował przynajmniej kilka dziewcząt. Dwie z jego ofiar leżą w tym szpitalu, walczą o życie. Kiedy umrze, będę skakała z radości, ale jeśli chodzi o opinię publiczną, a zwłaszcza o Ansona Bishopa, to prognozy dla pacjenta muszą się wydawać pozytywne. Przynajmniej na razie.
Długo nic nie mówił.
– Będę się musiał nad tym zastanowić. Być może skonsultować się z prawnikiem. Co jeśli Bishop ma wtyki w szpitalu, ktoś nas obserwuje i o wszystkim mu donosi? Nie znam osobiście żadnej z osób, które towarzyszyły mi na sali operacyjnej. Moi ludzie są w Baltimore, w Hopkinsie.
Clair westchnęła, próbując rozczesać palcami kołtuny we włosach.
– Nie mogę się ruszyć z tego pokoju. Z nimi też musi pan porozmawiać. Wyjaśnić im, o jaką stawkę toczy się gra.
– Dużo pani ode mnie wymaga.
– Zrobi pan to?
– Dam pani znać.
Rozłączył się, zanim zdążyła coś dodać. Clair stała jeszcze przez chwilę przy telefonie, po czym odwiesiła słuchawkę.
– No i co, jak z nim? – zapytał Kloz.
– Fantastycznie.
Nie dane mu było nic odpowiedzieć, bo znowu ktoś zapukał do drzwi. Za szybą Clair rozpoznała Jarreda Maltby’ego z CDC. Nie wyglądał na zachwyconego.
Poole
Dzień piąty, 5.48
Od kiedy Poole poszedł do Portera, grono zebranych w pokoju obserwacyjnym powiększyło się o dwie osoby. Oprócz Nasha był tam teraz również kapitan Henry Dalton, a także ktoś, kogo Poole nie znał.
Choć Dalton był niemal o głowę niższy od Poole’a, roztaczał wokół siebie aurę autorytatywności, dzięki której zdawał się większy. Nawet o szóstej rano był gładko ogolony i rześki, jakby świeżo po prysznicu. Poole dałby się pokroić za prysznic.
– Nie możecie go trzymać – rzucił Dalton, nie zawracając sobie głowy uprzejmościami.
– A właśnie że tak.
– Jeśli prasa się dowie, że został aresztowany, nie zostawią na nim suchej nitki.
– Domyślam się, że został pan poinformowany o sytuacji, kapitanie. Sam sobie nawarzył tego piwa. Nie dość, że jest podejrzany o zabójstwo w Guyonie, to jeszcze poszukuje się go w sprawie wyciągnięcia tamtej kobiety, teraz już martwej, z więzienia w Nowym Orleanie i przewiezienie jej przez kilka stanów. Zignorował pańskie rozkazy i wyjechał z Chicago, żeby ścigać Bishopa niczym jakiś samozwańczy stróż prawa. W jego przypadku ryzyko ucieczki jest niezwykle wysokie. Nigdzie nie pójdzie. Nie obchodzi mnie, co powiedzą dziennikarze. – Poole łypnął na drugiego mężczyznę. – A pan to kto?
Schludnie ostrzyżony siwy pięćdziesięciolatek w granatowym garniturze wyciągnął dłoń na powitanie.
– Anthony Warnick z gabinetu burmistrza.
Poole nie uścisnął mu ręki i zwrócił się znów do Daltona.
– Potrzebuję wglądu w akta personalne Portera. Weryfikacja przeszłości, badania psychologiczne, testy… Wszystko, co macie. Muszę sobie poskładać do kupy jego historię.
– Moim zdaniem musi pan raczej zrobić kilka kroków wstecz i przemyśleć to wszystko – powiedział Dalton. – Wszystkim nam się to przyda.
Wtrącił się Warnick.
– Mieszanie policjanta w zbrodnie tak ohydne jak te popełnione przez Ansona Bishopa, bez pełnej znajomości wszystkich faktów, byłoby nieodpowiedzialne. Prasa jest jak sfora wygłodniałych bezpańskich psów. Porwą każdy ochłap, jaki się im rzuci, i go wykorzystają, nie bacząc na konsekwencje. Ktoś pstryknie fotkę, jak prowadzi pan detektywa Portera w kajdankach, i zaraz nie tylko on padnie ofiarą ataków, ale wszystkie organy ścigania, z pańską agencją włącznie. Nie ograniczą się do niego. Was wszystkich uznają za zdemoralizowanych. Miasto nie może sobie na to pozwolić, nie teraz. W świetle ostatnich wydarzeń, zwłaszcza sytuacji w Strogerze, wszyscy są podminowani.
Ściszył głos i położył dłoń na ramieniu Poole’a, ale ten ją strząsnął. Niezrażony urzędnik mówił dalej.
– Jeśli rzeczywiście ma coś wspólnego z tymi morderstwami, będzie jeszcze czas wymierzyć sprawiedliwość. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy po cichu zbadali sprawę, upewnili się, że wszystko wiemy, a dopiero potem powiadomili opinię publiczną. Tak się postępuje rozważnie i odpowiedzialnie.
– To nie jest Sam.
Słowa padły z ust Nasha. Stał przy lustrze weneckim i zaglądał do sali przesłuchań.
– Roztargniony, niezorganizowany… Wygląda, jakby od wielu dni nie spał. Nawet po tym, jak zamordowano jego żonę, nie było z nim tak źle. Jak zabierzecie mu tę sprawę, może się załamać.
– Już się załamał – stwierdził Poole.
– Musi doprowadzić sprawę do końca. Potrzebuje to domknąć.
– Co proponujesz?
Nash wzruszył ramionami.
– Dajcie mu te zeszyty. Pamiętniki.
– To materiał dowodowy, niewykluczone, że obciążający jego samego. Nie ma mowy, żebym mu je oddał. Muszę je wysłać do Jednostki Analiz Behawioralnych w Quantico. Jeśli coś w nich jest, oni to znajdą.
Dalton wymienił spojrzenia z przedstawicielem władz miasta.
– Możemy je tutaj zdygitalizować i pańscy ludzie za kilka godzin dostaną pliki. Sam też może je przejrzeć. Powiemy mu, że jeśli chce przeczytać pamiętniki, musi to zrobić tutaj, na komendzie, ale nie będzie aresztowany, zostanie tu z własnej woli. Jeśli coś znajdzie, to świetnie. Jeśli nie, to przynajmniej nie wyjdzie. Będziemy mogli mieć go na oku. A pańscy ludzie będą mieli czas, żeby zbadać też to, co znaleźliście w Karolinie Południowej.
Siedzący w sali przesłuchań Porter znów trzymał na stole dłonie z mocno splecionymi palcami. Nadal ruszał wargami w bezgłośnym monologu.
Zadzwonił telefon Nasha. Policjant wyszedł na korytarz, żeby porozmawiać.
– Może tak być?
Znowu Warnick.
Teraz rozdzwonił się też telefon Poole’a. Wyłowił go z kieszeni i zerknął na wyświetlacz.
Agent dowodzący Hurless.
Uniósł wyprostowany palec.
– Przepraszam, muszę odebrać.
Hurless nie czekał nawet na „halo?”.
– Mamy nowe ciało pasujące do metody Bishopa. Kobieta na cmentarzu w Chicago. Rose Hill. Ekipa już tam jedzie. Macie Portera?
Poole zerknął przez lustro weneckie.
– Tak.
– Spływają raporty od Grangera w Karolinie Południowej, z więzienia w Nowym Orleanie i od CDC, ze szpitala. Integrujemy wszystkie informacje w oddziale terenowym. Kiedy skończysz na miejscu zbrodni, masz się do mnie zgłosić.
– Tak jest.
Hurless się rozłączył.
Nash wrócił do pokoju, twarz miał bladą. Zerknął na Daltona, potem na Poole’a.
– Mamy kolejne ciało.
– Właśnie też się dowiedziałem. Zaraz tam jadę.
Nash wypuścił powietrze i zwrócił się do swojego przełożonego.
– Dopóki nie usuniemy ciała z torów, czerwona linia będzie wyłączona z ruchu. Trzeba dać ogłoszenie, uprzedzić pasażerów.
Poole zmarszczył brwi.
– Tory? Ciało jest przecież na cmentarzu.
Twarz Nasha jakimś cudem zrobiła się jeszcze bledsza.
– Do mnie dzwonili w sprawie ciała znalezionego na torach czerwonej linii metra, w okolicach stacji Clark. Kobieta, upozowana, a obok niej trzy białe pudełeczka przewiązane czarnym sznurkiem.
Nash
Dzień piąty, 6.13
Detektyw Brian Nash zatrzymał swojego częściowo odrestaurowanego chevroleta novę z 1972 roku za ambulansem zaparkowanym na drugiego na Lake Street, przy LaSalle. Znalazł tabliczkę z napisem „POLICJA” w nadkolu po stronie pasażera i umieścił ją na desce rozdzielczej. Parę minut wcześniej Clair zadzwoniła z najnowszymi informacjami. Ciągle z nią gadał.
– Są tego pewni? – zapytał, przesuwając dźwignię zmiany biegów w tryb parkowania. Wolną dłoń przytrzymał nad kratką ogrzewania – powietrze leciało, ale niewiele cieplejsze niż wiatr od jeziora.
– Maltby z CDC mówi, że przeprowadzili wszystkie testy dwa razy – powiedziała Clair. – Igła, którą znaleźliśmy w jabłku, razem z aktami Upchurcha, zawiera czysty wirus SARS, jak wyhodowany w laboratorium.
– Szlag.
– No, szlag – przytaknęła Clair. – Rozdają tu wszystkim leki antywirusowe całymi garściami, ale poza tym niewiele można zrobić. Nie ma żadnej profilaktyki. Zamknęli szpital na wszystkie spusty, trudniej tu wejść niż w dupę uczennicy ze szkoły katolickiej.
Nash parsknął śmiechem, który szybko przeszedł w mokry kaszel.
– Chryste, nie brzmisz za dobrze.
– Bierze mnie jakieś przeziębienie czy coś. Nie dosypiam, pogoda paskudna, organizm nie daje rady. Zaczyna się to w końcu na mnie odbijać.
– Dieta oparta na fast foodzie i batonach też raczej nie pomaga. Ciało jest podobno świątynią, a ty traktujesz swoje jak właściciel rudery liczący na to, że dostanie odszkodowanie za pożar.
Nash zerknął na opakowania z McDonalda walające się pod siedzeniami i zmienił temat.
– Przed chwilą słyszałem w radiu lekarza Upchurcha. Wygląda na to, że przynajmniej na tym froncie mamy spokój.
– To wszystko ściema. Doktorek nas kryje, żebyśmy zyskali na czasie. Upchurch niedługo się odmelduje. Zostały mu góra dwie doby. Pilnuję wszystkich, którzy mają z nim kontakt, żeby nikt się nie dowiedział o jego stanie.
– Jeśli zadzwoniłaś, żeby podnieść mnie na duchu, to słabo ci idzie, Eklerku.
Jakiś mundurowy wynurzył się z wyjścia z metra, schylił się, żeby przejść pod żółtą taśmą policyjną, i ruszył ku novie Nasha. Wiatr wzbijał śnieg wokół jego stóp; biały pył wirował w powietrzu. Kiedy policjant zorientował się, czyje to auto, pomachał Nashowi bez większego entuzjazmu i od razu zawrócił.
– To ciało to robota Bishopa?
– Jeszcze tam nie zszedłem – odparł Nash. – Ale tak to brzmiało.
– Wierzysz w to, co Sam powiedział o rodzicach Bishopa?
– Nie wiem już, w co wierzyć.
– Bo to mogłoby być też jedno z nich. Albo nikt z tej trójki. Może jakiś naśladowca.
Nash wyłączył nawiew i włączył go ponownie. Cholerne ustrojstwo wiało zimnym powietrzem. Skórę miał lodowatą, nie mógł się ogrzać.
– Sam kazałby nam się skupić na dowodach, bo wszystko inne to tylko szum. I tak zrobimy.
– Widziałeś go, prawda? – zapytała Clair po chwili wahania.
– Nie jestem pewny, co widziałem. Nie wiem, czy on da radę dojść do siebie po tym wszystkim.
Clair na moment umilkła.
– Ten agent FBI wie, że tam jesteś?
– Tak, wie. Ustalił parametry.
– Jakie parametry?
Nagle ktoś zapukał w szybę, serce podeszło Nashowi do gardła.
– Jezu!
– Co? – spytała Clair.
Nash odwrócił się w bok. Obok samochodu stała Lizeth Loudon z Channel 7. Wciskała ręce głęboko do kieszeni podbitej futrem kurtki i przeskakiwała z nogi na nogę, próbując się zagrzać.
– Muszę lecieć, Clair. Zadzwonię później.
Rozłączył się i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zacharczał, jakby nie był pewny, czy chce się wyłączyć, ale w końcu umilkł. Wygramolił się z auta, zatrzasnął drzwi i przepchnął się obok Loudon do wejścia do metra.
– Nie zamierzam z panią rozmawiać.
– Jak nic pan nie powie, to będę sama musiała coś zmyślić – odparła, ruszając za nim.
– Gdzie ma pani kamerzystę?
Pokazała kciukiem na furgonetkę zaparkowaną trzy miejsca za nim.
– Siedzi w ciepełku.
– Może powinna pani do niego dołączyć.
– Wiem, że macie tam ciało. Potencjalną ofiarę 4MK.
– Nie ma żadnego ciała.
Podetknęła mu pod nos swoją komórkę. Na ekranie wyświetlał się post z Facebooka.
– To mi wygląda na ciało.
Nash zakonotował nazwisko użytkownika.
– Mnie to wygląda na fotomontaż.
Schylił się pod taśmą odgradzającą miejsce zbrodni. Próbowała iść za nim, ale pojawił się tamten mundurowy i kazał jej się odsunąć.
– Jestem z nim – powiedziała.
Nash pokręcił głową i ruszył w dół po schodach.
– Nie, wcale nie jest ze mną.
– Gdzie detektyw Porter? – zawołała za nim. – Nie powinno go tu być?
Nash nie odpowiedział. Zszedł na peron, podążając za szmerem głosów.
Na suficie paliły się jarzeniówki, ale jeszcze jaśniej świeciły cztery duże lampy halogenowe ustawione na torach – emitowały kulę białego światła pod żółtym blaskiem płynącym z góry. Przy wschodnim końcu tunelu stał zatrzymany pociąg, a od zachodu drogę blokował ford F150 wyposażony w specjalne felgi. Włączone reflektory samochodu oświetlały tory, ale nie miały szans przebić gęstej ciemności na więcej niż piętnaście metrów.
Na peronie skierowano Nasha do specjalnych schodków, którymi mógł zejść na tory.
– Trzecia szyna jest pod napięciem. Nie możemy jej odłączyć, żeby nie sparaliżować całej linii – powiedział ktoś za jego plecami. – Proszę patrzeć pod nogi.
I tutaj rozciągnięto żółtą taśmę – ogradzała spory odcinek torów między pociągiem a pikapem. Halogeny rozproszyły mroki. Przed taśmą stało kilka osób – mundurowi, dwoje techników kryminalistyki z chicagowskiej policji, kolejnych troje z FBI. Za taśmą nie było nikogo. Wszyscy skierowali na niego wzrok. Rozmowy przycichły, a potem całkiem umilkły.
Nash schylił się pod taśmą i podszedł na środek torów.
Przyklęknął, wyjął komórkę i zadzwonił do Poole’a.
– Opisz mi wszystko – odezwał się Frank, gdy tylko odebrał. – Każdy szczegół. Nie śpiesz się. Niczego nie pomijaj.
Nash szybko rzucił okiem na trójkę agentów FBI i stojących obok nich kryminalnych. Wszyscy patrzyli na niego i nie sprawiali wrażenia zadowolonych z faktu, że odstawiono ich na boczny tor.
Kiedy okazało się, że ciała są dwa, a Poole próbował przejąć sprawę, Warnick zadzwonił do burmistrza, burmistrz do dyrektora FBI, a ten z kolei do przełożonego Franka. Po pięciu minutach Poole dostał rozkaz, żeby nie tylko informować o wszystkim chicagowską policję, lecz także włączyć funkcjonariuszy do swojego zespołu. Najwyraźniej góra uważała, że współpraca to najlepszy sposób na zachowanie twarzy przed opinią publiczną. Poole próbował zgłaszać sprzeciw, ale natychmiast go uciszono. Nash nie miał żadnych złudzeń, dlaczego przełożony agenta tak chętnie się zgodził – FBI wolało mieć kozła ofiarnego pod ręką. Gdyby cokolwiek poszło nie tak, chcieli mieć na kogo zwalić winę, na kogoś spoza FBI. Typowa taktyka organów naszego wspaniałego rządu.
Nash odchrząknął.
– Kobieta, eee… Nie jestem pewny wieku. Strzelałbym, że po trzydziestce, może czterdziestce. Trudno ocenić. Ma na sobie biały szlafrok z cienkiego materiału. Nic więcej, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Na miejscu nie ma ani butów, ani bielizny, ani płaszcza, ani żadnej innej odzieży. Skórę ma pokrytą jakimś białym pyłem. Włosy też.
– A ubrania?
– Nie.
– Czyli ubrano ją po śmierci?
– Na to wygląda.
– Co jeszcze?
Nash zdjął czarne skórzane rękawiczki, wyjął z kieszeni parę lateksowych i naciągnął je na dłonie, do kompletu zakładając jeszcze maseczką chirurgiczną, na wypadek gdyby biały puder okazał się szkodliwy dla zdrowia. Nachylił się niżej.
– Oczy ma zamknięte, ale wydaje mi się, że prawe usunięto. W kąciku widać trochę zaschniętej krwi. – Powoli odgarnął włosy denatki. – Nie ma jednego ucha. Upozowano ją… Jest w takiej pozycji, jakby się modliła. Klęczy.
Sięgnął do ust, próbował je otworzyć.
– Sztywna. Nie mogę otworzyć jej ust.
– Stężenie pośmiertne?
– Nie wydaje mi się. Może to z zimna.
– Nic na siłę – powiedział Poole. – Koroner sprawdzi, czy usunięto język. Masz tam trzy pudełeczka? Przewiązane czarnym sznurkiem?
– Tak – potwierdził Nash. – Ale zwykle nie tak je znajdujemy. Bishop wysyła pudełka pocztą, pojedynczo, przez mniej więcej tydzień. Nie zostawia wszystkich trzech naraz.
– Zrobił tak z tamtym ciałem, które znaleźliście z Porterem w tunelach. To był dyrektor finansowy Talbota – zauważył Poole.
– Gunther Herbert – uściślił Nash.
Bishop powiedział Porterowi, że torturował Herberta, żeby wyciągnąć z niego informacje o sytuacji finansowej Arthura Talbota. Informacje te obciążały potentata na chicagowskim rynku nieruchomości, który, jak się okazało, maczał palce w licznych zbrodniach półświatka.
– Tak samo było z Libby McInley – dorzucił Poole. – Zostawił trzy pudełka na stoliku kawowym.
– Sprawca wyciął jakimś ostrzem napis na czole ofiary.
– Co napisał?
– „Jestem zła”.
Libby również została pocięta. Tysiące maluteńkich nacięć brzytwą na całym ciele.
– Herberta i McInley torturowano dla wyciągnięcia informacji – powiedział Nash cicho. – Różnili się od pozostałych ofiar.
– Co jeszcze?
Nash schylił się jeszcze niżej. Denatka wyglądała bardziej jak posąg niż jak żywy człowiek. Nigdy jeszcze nie widział tak upozowanego ciała.
Jakby się modliła.
Zmrużył oczy.
– Opuszki palców…
– Co z nimi?
– Chyba są… spalone.
– Usunięto jej odciski?
– Na to wygląda – przytaknął Nash, próbując się dokładniej przyjrzeć, nie ruszając przy tym dłoni ofiary. – Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robił.
– Jest jakiś podpis?
– Podpis?
– Kawałek tektury, kartka papieru… Cokolwiek napisane gdzieś w pobliżu zwłok?
Nash rozejrzał się dookoła.
– Nic nie widzę… A nie, czekaj.
– Co tam?
Nash wstał i podszedł do ściany. Obejrzał się na obserwujących go funkcjonariuszy.
– Ktoś się orientuje, czy to świeże?
Nikt nie odpowiedział.
– Co? – dopytywał Poole.
Nash ostrożnie dotknął farby. Była jeszcze mokra.
OJCZE, PRZEBACZ MI
Poole
Dzień piąty, 6.22
Przez całą rozmowę z detektywem Nashem Poole nie odrywał wzroku od ciała. Kobieta klęczała na brzegu sadzawki, jakby się modliła. Przed nią na srebrnej tacy leżały trzy białe pudełeczka przewiązane czarnym sznurkiem. „Ojcze, przebacz mi” na tabliczce opartej o ciało. Napis „Jestem zła” wycięty na jej czole.
Z pewnej odległości przyglądała mu się ekipa techników kryminalistyki FBI. Był też ktoś z biura koronera. Podobnie jak na stacji metra wszystkim kazano trzymać się z dala.
Poole przyklęknął w śniegu i przyjrzał się jej palcom. Choć dłonie były przyciśnięte do siebie, zauważył oparzenia na opuszkach. Oparzenie chemiczne, pewnie kwasem – siarkowym, może solnym.
Sięgnął do ust denatki i próbował otworzyć je siłą, ale nie ustąpiły. Tak jak mówił Nash. Zbyt sztywne jak na stężenie pośmiertne. Być może zamarznięte. Temperatura powietrza wynosiła jakieś minus dziesięć stopni. W nocy było minus kilkanaście, a odczuwalna jeszcze niższa z powodu silnego wiatru.
Tu też był biały proszek. Kobieta była zasypana śniegiem, więc trudno było go dostrzec, ale tak, był. Cienka warstewka pokrywająca ciało, ale nie sukienkę. Ubrano ją po tym, jak pył obsypał jej skórę. Lśnił delikatnie, niczym kryształki.
Sól?
Paul Upchurch, z pomocą Bishopa, topił swoje ofiary w zbiorniku ze słoną wodą. Czy to mógł być jakiś osad z tego zbiornika?
Zadzwonił telefon Poole’a. Wyłowił go z kieszeni, ale nie rozpoznał numeru.
– Mówi agent Poole.
– Z tej strony Banister, szeryfka z Simpsonville. Przepraszam, że tak wcześnie zawracam panu głowę. Jest pan jeszcze w Nowym Orleanie?
– Już z powrotem w Chicago – odparł Poole. Wstał i dał technikom znać, że mogą rozpocząć proces dokumentacji i katalogowania. – Czym mogę pani służyć?
– Mam… mam tu ciało. – Sprawiała wrażenie roztrzęsionej. Głos jej drżał. – Znaleziono je na schodach sądu, jakieś dwie godziny temu. Tak… tak jakby klęczy. Prawie jakby się modliło. Tak przynajmniej to wygląda. Do tego trzy białe pudełka obwiązane sznurkiem. Ktoś napisał też coś na schodach.
– „Ojcze, przebacz mi” – mruknął Poole.
– Tak! Skąd pan wiedział?
– Domyśla się pani, kim ona jest?
– To nie ona, tylko on. I świetnie wiem, kto to jest.
Clair
Dzień piąty, 6.29
Clair kichnęła i wyciągnęła nową chusteczkę z pudełka na stole.
– Będzie nam potrzebne większe pudło – Kloz sparafrazował cytat ze Szczęk, siląc się na akcent z Nowej Anglii. Zrobił wdech przez nos, wciągając z powrotem smarki.
Clair łypnęła na niego spode łba.
– Bardzo bym nie chciała tu z tobą umrzeć.
Kloz rozparł się na krześle. Stary metal zatrzeszczał.
– Gdybyś mogła wybrać, gdzie i z kim umrzeć, kto by to był?
Zastanowiła się chwilę.
– Matthew McConaughey. Zawsze uważałam, że seksowny jest jak na białasa. Ale McConaughey po czterdziestce, nie ten młodziak z Uczniowskiej balangi. Dorósł do tej twarzy dopiero później.
– Gdzie?
– Może na plaży na Barbadosie.
Kloz pokręcił głową.
– No nie wiem, czy to taki dobry pomysł. Na plaży można umrzeć tylko od pogryzienia przez rekina. Nikt by nie chciał zostać zeżarty przez rekina.
– Debilna ta gra.
Kloz zignorował jej uwagę.
– Ja bym wybrał Jennifer Lawrence, ale tylko gdyby miała na sobie to skórzane wdzianko z Igrzysk śmierci.
– A gdzież to chciałbyś umrzeć w takim towarzystwie?
– Toledo w Ohio. Bez dwóch zdań.
– Czemu w Toledo?
Wzruszył ramionami.
– Zero rekinów.
– No tak, to oczywiste.
– Poza tym w Toledo nie ma co robić, więc gdybym utknął tam z odzianą w skórę Jennifer Lawrence w jakimś podłym motelu…
Clair zacisnęła powieki i zatkała uszy.
– Dość. Nie chcę wiedzieć, co się dzieje w twojej głowie. Ani teraz, ani nigdy.
– Próbowałem tylko trochę rozluźnić atmosferę.
– Wiem.
– Nie chcę tu umrzeć.
– Wiem.
– Nie możemy stąd wychodzić, zaczynam dostawać klaustrofobii.
– Wiem.
Kloz odepchnął się prawą stopą od podłogi i zaczął się powoli kręcić w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
– Okres inkubacji wirusa SARS może trwać nawet dziesięć dni. Nasz miły pan z CDC jeszcze nie powiedział nam tego wprost, ale zgodnie z ich protokołem kwarantanna będzie musiała potrwać przynajmniej dziesięć dni od ostatniego przypadku zachorowania. Jeśli nawet wirus nas nie zabije, to przez prawie dwa tygodnie nas stąd nie wypuszczą.
– Nie będą nas tu tak długo trzymać.
– Czemu niby nie? – zaoponował Kloz. – Mamy łóżka, jedzenie, dostęp do leków i sprzętu medycznego, jesteśmy odizolowani. Przychodzi ci do głowy lepsze miejsce, gdzie można by nas wszystkich trzymać? Nie będą chcieli ryzykować przeniesienia wirusa poza ten budynek.
– Bishop ma wirusa. Może być teraz wszędzie.
– A jeśli zarazi innych ludzi, ci z CDC najprawdopodobniej ściągną ich na leczenie właśnie tutaj, z tych samych powodów, dla których będą próbowali zatrzymać tu nas wszystkich: łóżka, leki, jedzenie, izolacja. Zamkną nas tutaj i poczekają, aż wirus przez nas przelezie, wyczerpie się. Skoro nie ma żadnego lekarstwa, tylko to ma sens. Nikt nie będzie ryzykował epidemii. Nawet jeśli dzisiaj złapią Bishopa i go zamkną, nas nie wypuszczą, póki możemy zarażać.
Clair wiedziała, że kolega ma słuszność, ale nie zamierzała przyznawać mu racji. Zmięła chusteczkę i rzuciła ją do kosza. Śmieć wylądował prawie pół metra od celu.
Trzy szybkie stuknięcia do drzwi.
Podnieśli głowy.
Zanim którekolwiek zdążyło coś powiedzieć, do pokoju wparował Jerome Stout.
Szef szpitalnej ochrony nie spoczął ani na chwilę od czasu ich przyjazdu i wyglądał na równie zmarnowanego co wszyscy inni. Na ogolonej głowie zaczynał się pojawiać cień odrostu, a na ochroniarskim uniformie pod pachami miał plamy potu. Słyszała, że objął tę posadę po odejściu z policji pięć lat temu, jako pięćdziesięciolatek. Nie pisał się na coś takiego. Biała maseczka chirurgiczna na jego ustach tłumiła zmęczony głos.
– Musi pani pójść ze mną.
– Dlaczego?
Nerwowo zerknął na Klozowskiego siedzącego w kącie, a potem znów na nią.
– Mamy ciało. Kiepska sprawa.
– Szlag – mruknął Kloz pod nosem.
Clair wstała i ruszyła do drzwi.
– Proszę to założyć – poinstruował Stout, wskazując brodą na maskę, którą wcześniej dostała.
Naciągnęła ją na twarz, dopasowując paski na uszach, i pośpieszyła za nim.
Clair nie chciała przechodzić przez stołówkę, ale zanim zdążyła spytać o inną drogę, szef ochrony wkroczył do pomieszczenia. W chwili, gdy wszyscy ją zauważyli, nastąpił wybuch. Kiedy policja sprowadziła do szpitala osiemdziesiąt siedem potencjalnych ofiar Bishopa, zabroniono im wychodzić poza tę salę i dwa przyległe pokoje socjalne dla pracowników. Nie licząc Klozowskiego, była jedyną przedstawicielką policji na miejscu, więc natychmiast ją rozpoznali. Niektórzy mieli maski, inni nie, ale wszyscy krzyczeli. Ludzie wstawali i szli w jej stronę, w oczach mieli gniew. Chcieli odpowiedzi, tak samo jak ona, ale nie miała im co powiedzieć. Przepchnęła się najszybciej, jak się dało, powtarzając wszystkim wokół, żeby zachowali spokój, bo niedługo będzie po wszystkim. Wyczuli jednak fałsz. Było wśród nich wielu lekarzy, znali się na rzeczy. Ściągnięto tu ich dzieci, współmałżonków. Poodsuwali stoły pod ściany, wiele osób zaczęło budować namioty ze szpitalnych prześcieradeł, odgradzając się od innych. Brakowało przynajmniej dwudziestu czy trzydziestu osób. Z tego, co mówiono jej wcześniej, niektóre rodziny dostały osobne sale, ale nie dla wszystkich starczyło. Większość osób była zatrudniona w szpitalu, więc poszli do swoich gabinetów, jeśli je mieli, inni przejęli szatnie. Część personelu udała się nawet normalnie na obchód, jak gdyby nigdy nic. Próbowano ich pozbierać, zanim rozniosą wirusa, ale większość personelu wiedziała, że już na to za późno. Wirusa będzie trzeba zatrzymać w murach szpitala, tak jak mówił Kloz.
Stout zaprowadził ją do wind. Westchnęła, kiedy drzwi się zamknęły, odgradzając ją od wściekłego tłumu. Zostali sami.
– Kilka osób próbowało rozwalić szklane drzwi w holu i wydostać się na zewnątrz, ale policja wystawiła tam oddział antyterrorystyczny – powiedział Stout. – Są w pełnym rynsztunku. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdyby ktoś przekroczył granicę.
To Clair zasugerowała sprowadzenie antyterrorystów, ale nie zamierzała mu o tym mówić. Przez wszystkie lata pracy w chicagowskiej policji trzy razy miała do czynienia z „niepokojami społecznymi” (policja nie przepadała za określeniem „zamieszki”). Za każdym razem coś wisiało wcześniej w powietrzu, jakaś zapowiedź wydarzeń. W szpitalu aż cuchnęło taką zapowiedzią i nie ona pierwsza to zauważyła. Osoby z personelu pracowały w niemal absolutnej ciszy, bacznie przyglądały się sobie nawzajem oraz tłumowi zgromadzonemu w stołówce. Rodzice skakali wokół dzieci, a najcichsze kaszlnięcie czy kichnięcie spotykało się z morderczym spojrzeniem. Mówiło się o odizolowaniu chorych przez CDC. Rozmawiali wcześniej z kierownictwem o wydzieleniu jednego skrzydła na drugim piętrze, ale jeśli cokolwiek zrobiono w tym kierunku, to nikt nie zdradził jej żadnych szczegółów planu.
Wjechali windą na czwarte piętro.
Kiedy drzwi się otworzyły, Stout poprowadził ją korytarzem po lewej stronie. Na ścianie wisiała tablica z napisem „Kardiologia”.
– Pielęgniarka znalazła go jakieś dziesięć minut temu.
– Kogo?
Nie odpowiedział. Skręcił bez słowa w kolejny korytarz, potem w trzeci, weszli chyba do jakiegoś skrzydła administracyjnego. Większość drzwi była pozamykana, zasłony pozaciągane.
– Drugie drzwi po lewej – powiedział.
Clair podążyła wzrokiem za jego palcem. Tabliczka na drzwiach głosiła „Dr Stanford Pentz”. Jej dłoń powędrowała do kolby broni służbowej przypasanej na biodrze.
– Nie będzie to pani potrzebne.
Clair mimo wszystko odpięła skórzany pasek kabury i wzmocniła chwyt, drugą ręką sięgając do gałki. Drzwi otworzyły się do środka, ukazując gabinet. Po lewej stała kanapa, po prawej – mahoniowe biurko i dwa okazałe skórzane fotele. Na ścianach wisiały rozmaite dyplomy, a na biurku stało zdjęcie rodzinne: mężczyzna po sześćdziesiątce z żoną i na oko dwunastoletnim synkiem, wszyscy uśmiechnięci i odświętnie ubrani.
Na środku pomieszczenia, plecami do Clair, a twarzą do dużego okna zajmującego całą ścianę gabinetu, klęczał mężczyzna. Głowę miał pochyloną do przodu, podbródek opierał się na klatce piersiowej. Nie miał na sobie butów. Obok stała para czarnych mokasynów.
Clair podeszła bliżej.
Stojący w drzwiach Stout odchrząknął, ale nic nie powiedział.
Clair obeszła mężczyznę dookoła, stanęła między nim a oknem, i wtedy właśnie zauważyła krew oraz trzy małe pudełeczka ułożone na podłodze.
Nash
Dzień piąty, 8.31
Nash wyplątywał się właśnie z kurtki, kiedy drzwi windy otworzyły się w podziemiach komendy policji Chicago. Zwykle wyludniony hol dziś aż buzował. Zanim Nash zdążył wysiąść, jakiś dwudziestoparolatek wpakował się do środka z wózkiem załadowanym pudłami na dokumenty.
Nash znał te pudła.
– Gdzie to zabierasz?
– Na Roosevelt – odparł dzieciak.
Nash zauważył przy jego pasku odznakę FBI.
– Na czyj rozkaz?
Chłopak wyciągnął rękę i nacisnął guzik parteru. Kciukiem wskazał w stronę holu.
– Jeśli ma pan jakieś pytania, radzę zwrócić się do agenta Poole’a.
Kiedy drzwi zaczęły się zamykać, Nash wcisnął między nie stopę. Zanim znów się otworzyły, sięgnął jeszcze do panelu sterowniczego windy i powciskał wszystkie guziki.
Gdy tylko wyszedł z windy, minął go kolejny młody agent z sześcioma pudłami dokumentów.
Już od kilku lat grupa śledcza zajmująca się sprawą 4MK pracowała w pokoju narad znajdującym się na poziomie piwnicy. Łatwiej było im się skupić pod ziemią niż w dużej sali z wszystkimi innymi detektywami. Zbyt wiele pytań, zbyt wiele wścibskich oczu, zbyt wiele przecieków do prasy. Izolacja rozwiązała wszystkie te problemy. No, przynajmniej większość z nich. Przed kilkoma miesiącami, gdy Anson Bishop okazał się Zabójcą Czwartej Małpy i uciekł, sprawę przejęło FBI. Zajęli również pomieszczenie vis-à-vis pokoju narad. Porter z początku obstawiał, że to tymczasowe. Albo Bishop zostanie ujęty, albo FBI odda sprawę lokalnej policji, kiedy już sprawa zejdzie z pierwszych stron gazet, ale nigdy do tego nie doszło. Co więcej, sytuacja eskalowała. Zrobiło się jeszcze gorzej.
Nash najpierw zajrzał do gabinetu FBI – czworo agentów, żadnego nie kojarzył. Wszyscy byli zajęci pakowaniem kartonów i ustawianiem ich przy drzwiach.
Po drugiej stronie korytarza, w pokoju narad, zastał agenta specjalnego Franka Poole’a – siedział naprzeciwko wejścia, patrząc na trzy białe tablice detektywistyczne.
Nash poczuł, że z wściekłości robi się czerwony jak burak.
– Co tu się odwala, Frank?
– Agent dowodzący Hurless chce wszystko skonsolidować w biurze terenowym FBI przy Roosevelt. Dostajemy coraz więcej danych z Nowego Orleanu i Simpsonville: o tych sześciu ciałach znalezionych w jeziorze… o domu… o wszystkim, czego Sam się dotknął od wyjazdu z Chicago do chwili, gdy znaleźliśmy go w hotelu Guyon.
– Czemu nie możemy tego robić tutaj?