Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Meilin Lee jest żywiołową, pewną siebie trzynastolatką, która kocha swoją rodzinę i doskonale się czuje w gronie szkolnych przyjaciół. Sporo się jednak zmienia, kiedy dopada ją burza emocji związanych z okresem dorastania. Gdy dziewczyna przestaje nad nimi panować, zmienia się w… pandę czerwoną… Ilustrowana opowieść o trudach dojrzewania, sposobach radzenia sobie z emocjami, potrzebie akceptacji, sile przyjaźni i potędze rodziny, powstała na motywach filmu o tym samym tytule.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 129
Rozdział 1
Pierwsza i najważniejsza zasada rodziny trzynastoletniej Meilin Lee? Szanuj. Swoich. Rodziców. To nadludzkie istoty, które podarowały ci życie, a potem własnymi wyrzeczeniami i krwawicą zapewniły dach nad głową i jedzenie na talerzu… całe zwały jedzenia… gigantyczną górę jedzenia. W zamian za ten ogrom poświęcenia możesz odwdzięczyć się im przynajmniej jednym: wykonywaniem ich każdziuteńkiego polecenia. Przynajmniej! Znajdą się tacy, co powiedzą: „Ostrożnie z tym szacunkiem. Szanowanie rodziców to spoko sprawa, ale jeśli przegniesz… no wiesz… możesz zapomnieć o szacunku do samej siebie!”.
Na szczęście Meilin nie miała tego problemu. Była uosobieniem samodzielności i robiła swoje całodobowo, przez wszystkie dni w roku. Ubierała się, jak chciała, mówiła to, co miała ochotę powiedzieć, i nie wahała się fiknąć spontaniczną gwiazdę, kiedy akurat poczuła taką potrzebę. Nadszedł rok 2002, a Meilin skończyła trzynaście lat, więc oficjalnie stała się dorosła (tak przynajmniej wynikało z jej biletu miesięcznego komunikacji miejskiej Toronto).
Pewnego ciepłego, słonecznego dnia Mei jak zwykle zjawiła się w szkole z małym zapasem czasu. Ten poranek nie różnił się niczym od innych. Dziewczyna miała na sobie rozpinany sweterek i czaderskie adidasy, a w nich ulubioną parę różowych skarpetek do kostek. Na jej nosie lśniły okrągłe okulary w cienkich oprawkach.
Wbiegła po schodach, dzierżąc w dłoni futerał na flet oblepiony naklejkami posyłającymi w świat takie komunikaty jak: „Ta laska kocha matmę” i „Ratujmy wieloryby!”. Na breloczku przypiętym do plecaka dyndała zabawka z elektronicznym zwierzaczkiem. Mei z rozmachem otworzyła drzwi wejściowe, rozejrzała się i natychmiast namierzyła Miriam, jedną ze swoich ukochanych przyjaciółek, która stała koło swojej szafki.
– Miriam! – zawołała Mei.
Miriam podbiegła do niej, w uśmiechu błyskając aparatem na zęby.
– Ajjj! – pisnęła na powitanie. Dziewczyny wymieniły specjalny uścisk dłoni, stuknęły się pupami i wybuchły śmiechem.
W tym momencie obok nich pojawiła się Priya, kolejna kumpela Mei. Nos trzymała w powieści dla nastolatek, z której okładki szczerzył się bardzo przystojny wampir.
– Joł – rzuciła spomiędzy kartek, kiedy we trzy ruszyły korytarzem.
Zanim Mei zdążyła odpowiedzieć, usłyszały dziewczyński głos wrzeszczący coś po koreańsku na grupkę uczniów śmiecących na korytarzu. To mogła być tylko Abby.
– Abby! – zawołała Mei.
Abby odwróciła się na pięcie.
– Co tam, Mei? – odpowiedziała, podbiegając, żeby dołączyć do przyjaciółek.
– Gotowe na podbój świata? – spytała Mei.
Dziewczyny zetknęły się czubkami palców i w umówiony sposób zamachały nimi.
– No jacha! – odparła Miriam.
– Po to się urodziłam – stwierdziła Priya rzeczowo.
– Spalmy go na skwarek! – wrzasnęła Abby.
Rozpoczął się kolejny dzień w szkole, a Mei, jak zawsze, była absolutnie przygotowana.
Podczas matmy jej ręka jako pierwsza wystrzeliła w górę.
– Y równa się minus cztery!
Na francuskim ogłosiła z idealnym akcentem:
– J’aime le fromage blanc!
Na geografii bez najmniejszego wahania zaserwowała poprawną odpowiedź:
– Manitoba, Alberta i Saskatchewan!
Muzyka też była dla niej łatwizną. Dziewczyna dała fantastyczne solo na flecie, nie zwracając uwagi na kwaśne miny kolegów i koleżanek.
Mei była w ósmej klasie i nie zamierzała się patyczkować. Jej nauczyciel matematyki opisywał ją jako „bardzo przedsiębiorczą, nieco irytującą młodą damę”. Inne dzieciaki wolały pewnie nieco bardziej dosadne określenie: totalny dziwoląg. Tyler, chłopak, z którym Mei nie chciała mieć nic wspólnego, nazywał ją nadętą kujonką. Ale takie przezwiska nie robiły na niej najmniejszego wrażenia. Akceptowała i nosiła z dumą wszystkie etykietki, jakie jej przylepiano.
W końcu rozległ się dzwonek, a Mei zaczęła się przepychać przez tłum uczniów wylewających się przez drzwi wejściowe.
– Z drogi! Idzie się! – wołała.
Miriam, Priya i Abby szły w ślad za nią i w końcu wszystkie cztery znalazły się przed szkołą.
– Chodnik jest dla wszystkich, ludzie! – wrzasnęła Mei.
Przyjaciółki ruszyły wzdłuż ulicy i po chwili minęły witrynę sklepu spożywczego Stokrotka.
Nagle Miriam sapnęła z podekscytowania.
– Meimeimeimeiemei! – zaczęła powtarzać, szarpiąc Mei za plecak i ciągnąc do tyłu. – Chodź, musisz to zobaczyć!
Miriam przykucnęła, żeby nie dało się jej zauważyć z wnętrza sklepu.
– No chodźcie! – syknęła, skradając się obok drzwi wejściowych. Mei, Priya i Abby posłusznie poszły w jej ślady.
Potem po kolei wystawiły głowy i zajrzały przez okno.
– Mir… – zaczęła Mei, rozglądając się po sklepie. Nie miała pojęcia, na co powinna patrzeć.
Ale Abby i Priya już wiedziały. Za ladą stał… prześliczny siedemnastoletni kasjer z cudownie niedbałą fryzurą. Abby i Priya westchnęły głęboko.
Miriam nie odrywała od niego maślanych oczu.
– Mmm… Devon…
Mei zmarszczyła brwi.
Abby przyglądała się, jak Devon poprawia coś wiszącego przy kasie.
– Moja mama strzyże go w swoim salonie, więc ostatnio dotknęłam jego włosów… są supermiękkie!
– O jaa… – westchnęła Priya. – Dasz mi ich trochę?
– Właśnie, Abby – wtrąciła Miriam – weź się podziel!
– Fuja! – Meilin odskoczyła od okna. – Przecież on wygląda jak jakiś przybłęda!
– Sexy przybłęda! – odparła Abby.
Mei sięgnęła do swojego plecaka.
– Mam wam przypomnieć, jak wygląda prawdziwy mężczyzna? – spytała z namaszczeniem w głosie, wyciągając egzemplarz magazynu „Nastka”.
Z piersi przyjaciółek wyrwało się zgodne westchnienie.
– 4*Town! – powiedziały chórem.
Mei zamaszystym ruchem otworzyła czasopismo.
– Właśnie! 4*Town! – Pokazała palcem członków boysbandu i zaczęła wymieniać ich wyjątkowe cechy i pasje. – Jesse był w akademii sztuk pięknych. Tae Young rehabilituje ranne gołębie. Robaire zna francuski. A Aaron T. i Aaron Z. wiadomo… eee… no, też mają megatalenty!
Mei zamknęła magazyn.
– Jesteśmy Towniarami, pamiętacie? – powiedziała, unosząc w górę cztery wyciągnięte palce, żeby dodać wagi swoim słowom. – Na wieki i na zawsze!
Priya westchnęła.
– No jasne, ale wiesz, bilety na koncert to tryliony monet, a Devon jest tak jakby na wyciągnięcie ręki.
– I to za darmo! – wtrąciła Abby.
Mei przewróciła oczami. W tym momencie na pobliskim przystanku zatrzymał się tramwaj.
– Muszę lecieć – powiedziała Mei.
– Czekaj! – zawołała Miriam. – Idziemy dziś na karaoke…
– Cho z nami – dodała Priya zachęcająco.
Mei odwróciła się, żeby spojrzeć na przyjaciółki. Wszystkie atakowały ją najsłodszymi szczenięcymi oczami, na jakie było je stać. Abby i Miriam zaskomlały.
– Piooooosię – pisnęła Priya.
Mei pomyślała o swojej mamie czekającej na nią w rodzinnej świątyni przodków.
– Nie mogę – jęknęła z żalem. – Dziś sprzątanie.
– Mei – powiedziała Miriam – codziennie masz sprzątanie. Nie możesz zrobić sobie jednego dnia przerwy?
Mei uniosła brew.
– Ale ja lubię sprzątać. A ostatnio dostałam taką nową miotełkę do kurzu i, ojaciepanie, laski, nie uwierzycie, jak dobrze zgarnia wszystkie paprochy. Na serio!
– No okej, tym razem ci odpuszczę – powiedziała Miriam – jeśli sprostasz wyzwaniu – dodała i stanęła na chodniku pomiędzy Mei a tramwajem. Gestem dała sygnał Priyi i Abby. – Dajecie, dziewczyny…
Priya i Abby zaczęły beatboksować.
– Mir, to kiepski moment – zaprotestowała Mei.
Miriam szturchnęła ją biodrem.
– Jasne, jasne, temu się nie oprzesz – rzuciła z błyskiem w oku i zaczęła wyginać się w tanecznych pozach. Po chwili wybuchła śmiechem. – No dalej! Przecież tego chcesz.
Priya i Abby zaczęły wybijać rytm jeszcze energiczniej.
Mei z głębokim westchnieniem odłożyła futerał z fletem i plecak.
– No to jedziemy… – zanuciła Miriam. I zanim Mei się zorientowała, wszystkie cztery śpiewały i tańczyły do jednej ze swoich ulubionych piosenek 4*Town.
Mei na całe gardło wyśpiewywała słowa piosenki. Kiedy skończyły, Miriam podała jej płytę CD z albumem 4*Town.
– Masz w nagrodę – powiedziała.
– O raju, Mir. – Mei przytuliła płytę do piersi. – Będę jej strzec jak oka w głowie. – Zaczęła obsypywać plastikową oprawkę całusami. – Dziękidziękidziękidziękidziękidziękidziękidzięki!
Uściskała Miriam, a potem każda z przyjaciółek uniosła w górę cztery palce.
– 4*Town! – krzyknęła Mei.
– 4-eva! – odpowiedziały wszystkie cztery, machając palcami w powietrzu.
Mei zebrała swoje rzeczy i pobiegła w stronę tramwaju.
– Pójdziemy na karaoke innym razem. Obiecuję! – zawołała jeszcze.
– Jasne, pewnie! – odpowiedziała Miriam.
– Wszystko załatwię! – wołała dalej Mei. – Żarcie, muzę…
– Juhu – odezwała się Priya.
– W to mi graj, mała! – krzyknęła Abby.
Mei wskoczyła do tramwaju i pomachała dziewczynom na pożegnanie przez tylne okno.
Priya patrzyła za odjeżdżającą przyjaciółką, rozmyślając nad tym, jak bardzo Mei starała się na każdym kroku zadowolić swoją mamę.
– Ale ma sprany mózg – rzuciła do pozostałych.
Rozdział 2
Tramwaj zatrzymał się na przystanku i Mei wyskoczyła na chodnik. Była spóźniona i chociaż wiedziała, że ma prawo mieć swoje sprawy (i bardzo to sobie ceniła), z tyłu głowy wciąż plątały jej się myśli, że byli inni, którzy bardzo na nią liczyli – a mianowicie: jej mama. Mei biegiem minęła bramę chińskiej dzielnicy Toronto i zaczęła lawirować wśród straganów pełnych produktów i tłoczących się wokół nich kupujących.
– Przepraszam! – rzuciła, ledwo wymijając mężczyznę z pudełkiem ciasteczek.
– Hej! – wykrzyknął mężczyzna. – Dokąd tak pędzisz? – dodał po kantońsku. – Nie możesz iść spokojnie?!
Mei omijała rowery i kosze pełne warzyw i gnała przed siebie, jakby od tego zależało jej życie. Przed nią dwóch hydraulików szło w poprzek chodnika, dźwigając kilka ciężkich rur. Mei wyrzuciła płytę CD i futerał w powietrze, przemknęła pod rurami zgrabnym fikołkiem i z gracją złapała swoje skarby po drugiej stronie. Po chwili co tchu pędziła dalej do domu.
Po paru krokach, nie tracąc tempa, minęła jakąś panią niosącą roślinę doniczkową.
– Cześć, Meilin! – zawołała kobieta.
– Dzień dobry! – odpowiedziała zdyszana Mei.
Potem minął ją mężczyzna z drewnianą skrzynią. Właśnie wypadło z niej mango. Mei wyciągnęła rękę i złapała je w locie, po czym celnym rzutem cisnęła z powrotem do skrzyni, nawet nie zwalniając.
– Dziękuję, Meilin! – zawołał mężczyzna.
Dziewczyna pomknęła dalej, aż dobiegła do skrzyżowania. Zatrzymała się, żeby spojrzeć w lewo i w prawo, po czym przecięła ulicę i przystanęła, chcąc złapać oddech. Była prawie u celu!
W końcu dotarła do starej chińskiej świątyni – Świątyni Rodziny Lee, j e j świątyni. Dwa posągi przedstawiające pandy czerwone – strażniczki rodziny – stały po obu stronach wejścia. Mei zatrzymała się, żeby je dotknąć.
– Siemasz, Bart – wysapała. – Cześć, Lisa.
Ruszyła przez ogromną bramę i minęła niewielki dziedziniec, na którym pan i pani Gao rozgrywali partyjkę szachów.
– Cześć, Meilin! – pozdrowiła ją pani Gao.
Mei uśmiechnęła się do nich.
– Wciąż ma pan ochotę na rewanż? – zapytała pana Gao.
– Ma się rozumieć, Lee! – odparł mężczyzna. – Dobra z ciebie dziewczyna.
Mei weszła do sklepiku z pamiątkami i zawiesiła plecak na haczyku. Odłożyła futerał z fletem na ladę i przypięła do sweterka plakietkę z napisem: „Meilin Lee, młodsza opiekunka świątyni”. Potem zatrzymała się na chwilę, żeby złożyć pokłon przed portretem przodków.
Odnalazła swoją mamę Ming klęczącą przed ołtarzem. Wisiał nad nim gobelin przedstawiający piękną kobietę ubraną w tradycyjny chiński strój. Po obu jej bokach stały dwie pandy czerwone – były to duchy strzegące rodziny. Na dźwięk kroków Mei Ming poderwała się z klęczek.
– Mei-Mei! Jesteś nareszcie!
Ming była wysoką i elegancką kobietą. Z jej rysów nie dało się wyczytać wieku, wyglądała, jakby czas zupełnie jej nie dotyczył. Na klapie jej żakietu błyszczała plakietka z napisem: „Ming Lee, opiekunka świątyni”.
– Cześć, mamo – odpowiedziała Mei.
Ming zbliżyła się do córki i ujęła jej twarz w pięknie wypielęgnowane dłonie. Z uwagą przyjrzała się lekko zziajanej nastolatce.
– Spóźniłaś się o dziesięć minut. Co się stało? Skaleczyłaś się? Jesteś głodna? Jak ci poszło w szkole?
– Same sukcesy, jak zwykle – odparła Mei.
– Moja mała geniuszka – rzuciła Ming z dumą. – Dziś wzorowa uczennica, jutro sekretarz generalna ONZ! Przodkowie byliby tacy dumni.
Ming i Mei wspólnie uklękły przed ołtarzem. Ming zapaliła po kadzidle dla każdej z nich.
– Sun Yee – powiedziała uroczyście – czcigodna przodkini, strażniczko pand czerwonych…
Mei otworzyła jedno oko, żeby zerknąć na gobelin przedstawiający przodkinię, która spoglądała na nią z pogodną i emanującą spokojem miną.
– … pokornie ci dziękujemy – ciągnęła Ming – za to, że chronisz nas i strzeżesz od złego.
Mei popatrzyła na pogrążoną w modlitwie mamę.
Ming odwzajemniła spojrzenie.
– Szczególnie Mei-Mei – powiedziała.
Obie znów zamknęły oczy, a Mei dokończyła modlitwę:
– Obyśmy dalej mogły ci służyć, przynosząc zaszczyt przodkom i całej naszej społeczności.
– Zawsze – dodały chórem i pokłoniły się.
Po skończonej modlitwie wyszły na dziedziniec świątyni. Na zewnątrz szumiał wiatr, a w koronach drzew ćwierkały ptaki. Mama i córka wsłuchały się w te dźwięki z uwagą i wzięły oczyszczający oddech. Przepełniało je uczucie spokoju. Świątynia była ich szczególnym miejscem.
– Gotowa? – spytała Ming.
Mei strzeliła palcami.
– Do dzieła – odpowiedziała.
Obie chwyciły przybory do sprzątania i stuknęły się miotłami jak hokeistki tuż przed wejściem na lodowisko. Potem zabrały się do mycia, szorowania i polerowania wszystkiego dookoła, łącznie z Bartem i Lisą, kamiennymi posągami przy bramie. Uwijając się, przegoniły kilku nastolatków próbujących namalować graffiti na ścianie.
– Wy bezczelne nicponie! – krzyknęła do nich Mei.
– Powiem waszym matkom! – zagroziła Ming.
W końcu zjawiła się grupa turystów i Ming zaczęła oprowadzać ich po świątyni. Gdy goście stanęli przed ołtarzem, Ming wskazała gobelin przedstawiający Sun Yee.
– Nasza najczcigodniejsza przodkini Sun Yee była uczoną, poetką i obrończynią zwierząt! Swoje życie poświęciła mieszkańcom lasu, a w szczególności…
Mei wyskoczyła przed zebranych w wykonanym z kartonu stroju pandy czerwonej.
– Pandom czerwonym! – dokończyła Ming.
– Ta-dam! – zawołała Mei.
W grupie podniosły się pomruki uznania i zachwytu, którym towarzyszyły kliknięcia aparatów i błyski fleszy.
Ming wyjaśniła, że Sun Yee kochała pandy czerwone za ich płomiennie rudą sierść i psotną naturę.
– Od tego czasu – powiedziała na koniec – panda czerwona strzeże naszej rodziny, zapewniając nam powodzenie i dobrobyt.
– I to samo może przynieść wam! – wtrąciła Mei.
Turyści bili brawo, a ona krążyła wśród nich z pudełkiem na datki.
Ming i Mei przyjmowały wycieczkę za wycieczką, aż ich cienie wydłużyły się w promieniach zachodzącego słońca. W końcu odprowadziły ostatnich gości do wyjścia.
– Do widzenia, dziękujemy! – zawołała Ming, machając do nich z uśmiechem.
Gdy wreszcie drzwi świątyni się zamknęły, oparły się o nie z westchnieniem ulgi. Co za dzień!
– Przybij piątkę – powiedziała Ming, gdy ruszyły w stronę domu, który od świątyni dzielił tylko płot.
Mei uśmiechnęła się do mamy i klasnęła w jej dłoń, zadowolona, że wreszcie nadszedł fajrant.
W domu zastały Jina, tatę Mei, krzątającego się po kuchni. Szatkował, doprawiał, gotował tak energicznie, że jego okulary zupełnie zaparowały.
W salonie Ming i Mei klapnęły na kanapę i zaczęły lepić pierożki, oglądając swoją ulubioną operę mydlaną „Dzienniki Nefrytowego Pałacu”.
Na ekranie telewizora główny bohater trzymał w objęciach bohaterkę, która najwyraźniej coś knuła.
– Zostań ze mną na zawsze – błagał mężczyzna.
Ming jęknęła zniecierpliwiona.
– Aj! Powinien był posłuchać matki i ożenić się z Ling-Yi.
Z przejęciem uformowała ostatni pierożek.
– Racja – zgodziła się Mei. – Od razu widać, że Sui-Jyu to dwulicowa żmija – stwierdziła, podtykając mamie tacę, na której ta położyła pierożek.
– Wykorzystuje go tylko, żeby dobrać się do tronu – powiedziała Ming. – Pewnie zadźga go w noc poślubną.
– No jasne, nie ma innej opcji – przytaknęła Mei i zaniosła tacę z pierożkami tacie, który zlustrował każdy z nich po kolei.
– Hmm – mruknął. – Idealne!
– Się wie! – odpowiedziała Mei.
Z telewizora dobiegła popowa piosenka, która przykuła uwagę dziewczyny. Leciała reklama.
– Znacie te hity – odezwał się podekscytowany głos, gdy na ekranie pojawiło się pięciu tancerzy. – Kochacie te ruchy. Teraz możecie przeżyć to… na żywo! Światowa sensacja 4*Town rozpoczyna wielką trasę po Ameryce Północnej! Bilety już w sprzedaży!
Mei poczuła, że miękną jej kolana. W ostatniej chwili chwyciła się oparcia kanapy.
– Ojaciepanie!
Ming skrzywiła się z niesmakiem.
– Co to za… hiphopersi? – spytała, odwracając się, żeby spojrzeć na córkę. – I czemu nazywają się Four-Town, skoro jest ich pięciu?
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała Mei słabym głosem. – Parę osób w szkole ich lubi.
– Masz na myśli Miriam? – Ming znów odwróciła się do telewizora. – Ta dziewczyna jest jakaś… dziwna.
Mei poczuła ukłucie w brzuchu. Miriam była zupełnie normalna. Dlaczego mama ciągle czepiała się jej przyjaciółek?
– Obiad gotowy! – zawołał Jin.
Ming podniosła się z kanapy. Mijając córkę, pieszczotliwie chwyciła ją za brodę i uśmiechnęła się czule. Mei odruchowo odwzajemniła uśmiech.
Gdy mama ruszyła dalej, Mei ukradkiem posłała ostatnie tęskne spojrzenie w stronę telewizora. Pod nosem zanuciła fragment piosenki 4*Town, po czym ciężkim krokiem dołączyła do rodziców. Mama nigdy by nie zrozumiała…
Rozdział 3
Gdy znalazła się w swoim pokoju, Mei usiadła przy biurku i założyła słuchawki. Na półkach za jej plecami prezentowały się schludnie pousadzane pluszaki, konkursowe trofea, książki i rodzinne zdjęcia. Nad porządnie zaścielonym łóżkiem wisiały plakaty z motywacyjnymi hasłami. Siedząc nad zadaniem z matematyki, Mei słuchała płyty 4*Town, którą podarowała jej Miriam. Nawet nie zauważyła, jak jej myśli powoli gdzieś odpływają, i po chwili zaczęła szkicować na marginesie zeszytu jakąś twarz. Nagle się ocknęła. Rysunek wyglądał znajomo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki