Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy jeden żołnierz ocali Brytanię dla imperium?
Rok 98 n.e. Ważna baza wojskowa Vindolanda leży w Brytanii, na najdalszych północnych kresach imperium rzymskiego. Za dwadzieścia lat cesarz Hadrian zbuduje słynny mur dzielący te prowincje od dzikiej Szkocji; na razie bronione są słabo, a tamtejsze plemiona buntują się przeciwko rzymskiemu panowaniu. Utrzymanie pokoju spoczywa w rękach legionowego centuriona Flawiusza Feroksa. Zadanie – i samo przetrwanie – wymagać będzie od niego znacznie więcej niż tylko żołnierskiej odwagi i sprawności.
Pierwszy tom trylogii "Vindolanda"
Żaden historyk nie ma większej wiedzy o armii rzymskiej niż Adrian Goldsworthy, nikt też lepiej nie odtwarza realiów starożytnego świata. - Harry Sidebottom, autor cyklu „Wojownik Rzymu”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 534
VINDOLANDA
ZŁOWROGIE MORZE
BRIGANTIA
Dla Siân
1 Vindolanda
2 Coria (Corbridge)
3 Bremesio (Piercebridge)
4 Alauna
5 Bremenium (High Rochester)
6 Cappuck*
7 Trimontium (Newstead)
8 Magna (Carvoran)
9 Luguvallium (Carlisle)
10 Kirkbride*
11 Broomholm*
12 Milton*
13 Dalwinston*
14 Glenlochar*
15 Alauna (Maryport)
16 Aballava (Burgh-by-Sands)
17 Maia (Bowness-on-Solway)
* Rzymskie warownie przypuszczalnie obsadzone w czasie akcji powieści, których łacińskie nazwy pozostają nieznane.
Bremenium – High Rochester
Bremesio (Bremezjo) – Piercebridge
Coria (Koria) – Corbridge
Corinium (Korinium) – Cirencester
Eboracum (Eborakum) – York
Gades – Kadyks (Hiszpania)
Isca Silurum (Iska Sylurum) – Caerleon (Walia)
Londinium – Londyn
Lugdunum – Lyon (Francja)
Luguvallium (Luguwalium) – Carlisle
Magna – Carvoran
Trimontium (Trymoncjum, Trójwzgórze) – Newstead
Ruiny Vindolandy, obecnie obiekt muzealny, leżą nieopodal dzisiejszego Bardon Mill w Nortumbrii.
Jeźdźcy – czarne sylwetki majaczące w ciemności – nadciągnęli z północy. Nikt z garstki ludzi, którzy ich widzieli, nie ośmielił się ich zaczepić; każdy wolał usunąć się im z drogi. Grupa mężczyzn na szlaku o tej porze? Najpewniej wojownicy, może złodzieje albo jedno i drugie. Sprawiali wrażenie zdecydowanych, to zaś mogło oznaczać… niejedno. Wjechali nagle w kotlinkę, roztrącając pasącą się tam trzódkę owiec; pasterz zdążył wykrzyknąć coś w złości, nim strach zamknął mu usta. Konni nie zwrócili uwagi ani na niego, ani na zwierzęta. Pół godziny później znaleźli się w płytkiej dolinie i przymusili wyczerpane wierzchowce do kłusa. Już prawie świtało.
Była tam rzymska stanica, lecz strażnik na wieży nad jej jedyną bramą nie od razu ich zauważył. Znużony pod koniec długiej warty Trak nie spodziewał się, by coś się mogło stać, w tych stronach bowiem rzadko się coś działo. Jasne, zdarzały się zwady, czasem morderstwo, no i oczywiście kradzieże koni czy bydła, ale nigdy jakieś poważniejsze problemy. Dlatego właśnie tracki weteran z dwudziestotrzyletnim stażem poprosił o ten przydział. Zostały mu jeszcze dwa lata do odsłużenia, a wtedy czeka go rzymskie obywatelstwo, wolność od armijnego drylu i… No cóż, po tak długim czasie właściwie trudno mu było sobie wyobrazić cywilne życie. Nie bardzo wiedział, co by to dla niego oznaczało, chciał jednak go doczekać i popróbować – dlatego też cenił sobie tutejszy spokój. Czasami było tu tak spokojnie, jakby armia i w ogóle świat całkiem o nich zapomniał.
Równie małej i niewiele znaczącej placówki nie pamiętał z całej swojej kariery. Jak na armię, która kochała się chwalić, ile to różnych rzeczy nabudowała, malowany znak nad bramą też był niezwykły: ot, informacja, że ów burgus wzniósł legion II Adiutrix. Bez szczegółów, kiedy i po co, żaden też oficer nie pofatygował się uwiecznić swego imienia jako nadzorcy budowy. Napis był prosty, litery małe – jakby chciano zaznaczyć, że legioniści niespecjalnie są dumni z efektu swego trudu. Trak się im nie dziwił. Nie zastanawiał się też, dlaczego krótko potem cały legion opuścił Brytanię i wyniósł się gdzieś nad Dunaj. W końcu była to zapomniana pipidówka na zadupiu najdalej na północ wysuniętej prowincji imperium, tak więc II Adiutrix nawet nie starał się wykonać roboty porządnie.
Platforma wieży według typowego założenia miała być prostokątem o powierzchni osiemdziesięciu pięciu stóp kwadratowych, ale długością boczne ściany różniły się prawie o dwa kroki, przednia i tylna podobnie. Spędziwszy na niej niezliczone dzienne i nocne godziny warty, Trak znał na pamięć każdy jej fragment, każdą skrzypiącą deskę i szparę w belkach (tych zaś było wiele, jako że budowniczowie ani myśleli czekać na wysezonowany budulec i sklecili konstrukcję ze świeżo ściętego drewna). Jedna z desek podłogi gąbczaście się uginała pod stopą i było oczywiste, że prędzej czy później się rozleci. Trak cieszył się nadzieją, że stanie się to w chwili, gdy stąpnie na nią nowy p.o. kuratora Krescens. Aż się uśmiechnął na tę myśl; odwrócił się ku wschodowi, uniósł dłoń do czoła i obiecał uronić kilka kropel wina w ofierze Boskiemu Jeźdźcowi ze swej ojczyzny, żeby tylko to życzenie się spełniło.
Jakby w odpowiedzi nad szczytem wzgórza za warownią pojawiło się jaskrawe pomarańczowe światło. Dniało, Boski ruszał do galopu przez niebiosa z wiernym psem u boku, przeganiając gwiazdy, by zrobiły miejsce słońcu. Chwilę później Trak usłyszał gniewny wrzask Krescensa, który już ochrzaniał bogom ducha winnego niewolnika.
– To on, Panie – mruknął. – Wiem, że jesteś zajęty, ale temu sukinsynowi się należy.
Miniaturowy garnizon budził się do życia, jeśli pominąć dowódcę, którego kwatera przylegała do tylnej części umocnień. Od trzech dób nikt centuriona nie widział, ostatni raz słyszano go zaś, gdy drugiego dnia zebrało mu się na pijackie śpiewy. Chłop wpadał w taki ciąg mniej więcej raz na miesiąc i Trak dobrze już znał scenariusz; ocenił, że dowódca wytrzeźwieje pod wieczór ewentualnie nazajutrz rano.
Jak na legionowe zwyczaje centurio regionarius Flawiusz Feroks właściwie pił niewiele i swoje obowiązki wypełniał jak należy. Jego zadaniem było czuwanie nad regionem, utrzymywanie spokoju i porządku, tak by armia wiedziała, co tam jest grane, a miejscowi byli zadowoleni i skłonni do rozstrzygania sporów bez wzajemnego ścinania łbów. Feroks był Brytem, co prawda z plemienia żyjącego daleko na południowym zachodzie wyspy, ale mówiono, że właśnie dzięki temu cieszy się zaufaniem tubylców. Trak wątpił, by był to główny powód. Centurion, ponury twardziel, znany był przede wszystkim z tego, że dotrzymywał słowa i nigdy nie odpuszczał. Krążyły o nim historie, jak to ścigał uciekinierów przez całe tygodnie i setki mil i niemal zawsze ich dopadał. Raz w środku zimy zapuścił się daleko na północ i wrócił z pojmanym młodym wojownikiem oskarżonym o zgwałcenie i zamordowanie żony rzymskiego kupca – po czym na procesie złożył zeznania na jego korzyść i wykazał, że winny jest mąż, nie ów młodzieniec. Nie wszyscy mu za to podziękowali, ale rodzina oskarżonego jak najbardziej, i rozniosło się, że dla Flawiusza Feroksa prawda jest najważniejsza. Za wiele z tego nie wynikło, winowajcy i tak nie schwytano, gdyż zdołał zbiec do Galii, chroniony przez wpływowych przyjaciół.
Trak nie wiedział, ile w tym prawdy; w wojsku zawsze było więcej plotek niż żołnierzy. Ludzie mówili też, że Feroks był kiedyś wielkim bohaterem – i to się mogło zgadzać, gdyż skórzane szelki, które czasem zakładał na kolczugę, były ciężkie od okrągłych faler, torkwesów i innych odznaczeń za męstwo. Chodziły też jednak słuchy, że jest pechowcem i wręcz przyciąga katastrofy – legiony, w których służył, wycięli w pień Dakowie i Germanie.
Ale wszystko to było dawno temu. Feroks dowodził placówką od siedmiu lat i jakoś nic się nie działo – ani złego, ani w ogóle. Trudno orzec, czy wylądował tu przez słabość do wina czy na odwrót, to cała ta wilgoć i monotonia wepchnęły go w nałóg. Był jednak Brytem, a oni wszyscy to dziwni ludzie, więc może zwyczajnie lubił tę dziurę i taki już z niego melancholik. Zaraz po przybyciu kazał wyrychtować dużo większą tablicę ze słowem SYRAKUZY wypisanym wysokimi, eleganckimi literami i przybić ją ponad szyldem II Adiutrix. Nikt nawet nie próbował zgadywać dlaczego.
Niebo się rozjaśniało, był już prawie dzień i Trakowi kończyła się czterogodzinna warta. Załoga stanicy Syrakuzy liczyła teraz mniej niż połowę pierwotnej pięćdziesięcioosobowej drużyny z kilkunastoma końmi i mułami, a odkąd dowódca zamknął się w kwaterze, Krescens zarządził podwójne godziny służby i w ogóle korzystał ze sposobności, by zgrywać komendanta, przy okazji uprzykrzając życie tym, których nie lubił. Na szczęście obejmowało to praktycznie wszystkich żołnierzy i brzemię równo się rozkładało. Gość miał zaledwie pięć lat stażu, ale prezentował się dziarsko i umiał ładnie pisać, więc na pewno prędzej czy później czeka go awans i przeniesienie z tego ponurego zakątka, w którym nikt nie dostaje stopnia na stałe.
Tupnąwszy parę razy, by przywrócić krążenie w zdrętwiałych łydkach (pamiętając, by unikać zbutwiałej deski), Trak podszedł do przedniej ścianki i rozejrzał się po dolinie. Położona na przeciwległym skraju wioska wyglądała jeszcze na uśpioną, lecz na pewno kobiety rozpalały już ogień w kuchniach. O, paru chłopców wyprowadza krowy nad strumień.
– Omnes ad stercus! – wychrypiał, zbyt zmęczony na gniew, ale nie na strach. Przyciszonym głosem próbował przyciągnąć uwagę drugiego wartownika na zewnętrznym posterunku kilka kroków przed wałami. – Hej, Młody!
Pełnili służbę we dwóch i Trak jako starszy rangą wziął sobie wieżę. Regulamin wprowadzony przez boskiego Augusta i zatwierdzany przez wszystkich kolejnych cesarzy wymagał, by zawsze wystawiać czujkę przed każdą obozową bramą. Wyznaczani na nią ludzie mieli zaszczytny obowiązek trwać na stanowisku, choćby nie wiem co, żeby w razie czego ostrzec garnizon o niebezpieczeństwie. W jednym z najstarszych legionowych kawałów rekrut żółtodziób pyta: „Co mam robić, gdyby nadeszli barbarzyńcy?”, na to centurion odpowiada: „Drzeć się jak najgłośniej, gdy będą cię mordować”.
Młody ani drgnął, więc tak jakby robił, co miał przykazane. Nawet w regulaminowym miejscu: trzy kroki od suchej fosy i na prawym skraju drogi, ale był stanowczo zbyt nieruchomy.
– Hej, ty tam! – powtórzył Trak trochę głośniej.
Chłopak stał jak statua, piersią wsparty na drzewcu włóczni. Okutany w ciemny płaszcz, z tarczą u nogi, wyglądałby jak wzór wartownika, gdyby nie ten bezruch i opadnięta bezwładnie głowa. Trak znał wszystkie żołnierskie sztuczki; ta należała do podstawowych, ale i najbardziej niebezpiecznych. Rekruci szybko się uczą, że w wojsku trzeba chwytać każdą sposobność do drzemki, bo nigdy nie wiadomo, kiedy i o jakiej wrednej porze cię z niej wyrwą. Sen był drogocenny niemal jak żarcie. Zasypiać na stojąco to umiejętność niepowszednia i często użyteczna, ale wartownikowi może przynieść przykrą i ostatnią niespodziankę.
– Budź się, głupi gnojku! – Trak wypluł to gniewnie i obejrzał się nerwowo, czy ktoś na dziedzińcu nie usłyszał.
Na ulicy kręciło się kilku żołnierzy; sprawdzali oporządzenie i dopinali sprzączki, na niego nikt jednak nie zwracał uwagi. Zamknięta brama osłaniała chłopaka, ale gdy tylko słońce wynurzy się zza wzgórz, Trak będzie musiał uderzyć w dzwon na znak zakończenia nocnej służby i początku dnia. Potem, gdy już wszyscy wstaną i otworzy się wrota, przestawi kołek na kalendarzowej tablicy, by wskazywał, że to drugi przed idami wrześniowymi. Para wartowników przyjdzie ich zmienić, oficer wyda nowe rozkazy i hasło – i dopiero po tym wszystkim będzie można coś wrzucić na ząb. To się nie zmieniało, czy garnizon trzymał cały legion, czy parę dziesiątek chłopa. Nawet tu, na końcu świata, wojskowy dzień zaczynał się identycznie jak w całej armii.
Musi działać szybko, inaczej Krescens to do niego się przyczepi, że nie dopilnował smarkatego. Trak czuł, że kuratora ręce świerzbią, by kogoś o coś oskarżyć i wybatożyć albo i gorzej.
– Ej, synek! – spróbował jeszcze raz, najgłośniej, jak się odważył.
Poczuł, że butem trącił jakąś grudę na podłodze. Był to ogryzek jabłka rzucony chyba przez poprzednika, tego niechluja Wiktora. Oparłszy włócznię o ściankę, schylił się po niego.
Wyprostowując się, kątem oka spostrzegł jakiś ruch w oddali. Dopiero teraz zobaczył jeźdźców, nie dalej niż o pół mili, nadciągających szparkim kłusem – na razie jak niewielkie figurki; co najmniej dziesięciu, ale nie więcej niż dwudziestu. Wschodzące słońce barwiło ich hełmy i groty włóczni czerwienią; znaczy dobrze uzbrojeni, ale jechali bardziej rojem niż w szyku – zatem z pewnością Brytowie.
Trak nie widział nieprzyjaciela, odkąd tu zimą przybył. Wytężył wzrok, na wypadek gdyby ten stan rzeczy właśnie miał ulec zmianie, modląc się zarazem, by tak nie było. Brytowie śmignęli obok pasterzy i ich stadka, nawet na nich nie spojrzawszy, ci zaś nie wyglądali na wystraszonych, co było dobrym znakiem.
Oddziałek prowadził wysoki mężczyzna na dużym koniu. Choć twarzy z daleka jeszcze nie widział, Trak poznał go i odetchnął z ulgą: to Windeks, dowódca grupy zwiadowców współpracującej z Rzymianami, nierzadki gość w Syrakuzach. Centurion często z nimi wyjeżdżał, ostatnio jednak zawitali tu z miesiąc temu.
– Hej tam, na wieży! – krzyknął z dziedzińca Krescens, wyrywając go z zamyślenia. – Coś do zameldowania?
– Omnes ad stercus – odpowiedział ze znużeniem Trak.
Najwyższa pora. Wycelował i cisnął ogryzkiem w chłopaka; z satysfakcją ujrzał, jak podsuszony pocisk trafia go w dolną część hełmu osłaniającą kark. Młody legionista drgnął, wyrwany ze snu, i obejrzał się, jeszcze na pół zamroczony i bardzo blady.
– Rób swoje, Młody! – Trak wskazał na nadjeżdżających. Teraz już nie musiał się przejmować, że ktoś usłyszy. Odwrócił się i zameldował gromko: – Jeźdźcy na drodze!
Wartownik spojrzał w tamtym kierunku, chwilę się wpatrywał, po czym głośno wciągnął powietrze, a włócznia wypadła mu z dłoni. Trak parsknął śmiechem, gdy chłopak wyciągniętą ręką wskazał cel; gwałtowny ruch sprawił, że oparta o nogę tarcza przewróciła się na trawę.
– Taa, wiem – mruknął Trak pod nosem. – A jak tam twoje gacie, synek?
Zwiadowcy byli już na tyle blisko, że mógł ich policzyć: czternastu plus trzy juczne z pakunkami. Słońce już się wzniosło nad wzgórza i doposażyło ich w długie cienie. Trak podszedł do dzwonu i obwieścił ten moment sześcioma uderzeniami. Odczekał trzy oddechy, nim zaczął bić na alarm – nie z rzeczywistego powodu, tylko dlatego, że tak trzeba.
– Zwiadowcy nadjeżdżają! – krzyknął ku dziedzińcowi. – Otworzyć bramę!
Krescens spiorunował go wzrokiem za wydanie rozkazu bez konsultacji z przełożonym, Trak jednak dobrze wiedział, co w tej kwestii mówi regulamin. Windeks spiął konia i przegalopował obok podenerwowanego wartownika prosto przez ledwie rozwarte wrota. Trak wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu. Wsunął palec pod ochraniacz policzka i podrapał się po brodzie. Znają fason, ci Brytowie, przyznał w duchu.
Reszta zwiadowców zatrzymała się przed bramą. Jak ich dowódca, należeli do wojowniczego plemienia Brygantów zamieszkującego wielkie połacie północnej Brytanii, od jakiegoś czasu lojalnie sprzymierzonego z Rzymem. Rośli i smukli, siedzieli w siodłach jak posągi, beznamiętnie spoglądając na młodego legionistę na posterunku. Większość miała gęste wąsiska, choć nie dorównywały w tej mierze kasztanowemu zarostowi Windeksa. Nosili starego typu wojskowe hełmy, brązowe z prostymi nakarczkami i tępo zakończonymi szpikulcami, jakich legioniści przestali używać z pół wieku temu. Kolczugę miał na sobie tylko dowódca, wszyscy jednak byli uzbrojeni w przypasane na prawym biodrze miecze – co prawda najróżniejszego sortu, od długich miejscowych po rzymskie gladii piechoty i spathae używane przez konnicę. Ich tarcze były jeszcze bardziej różnorodne, barwnie malowane, niektóre z wizerunkami zwierząt. Wartownik wyraźnie starał się trzymać nerwy na wodzy i nie drżeć; w końcu któryś się roześmiał, inni mu zawtórowali. Ten i ów zeskoczył z konia i zaczęli gadać. Brygantowie są niezwykle rozmowni, przynajmniej jak na Brytów. Trak zauważył, że dwóch jechało na jednym wierzchowcu – rzecz mało wygodna dla obu, zwłaszcza dla tego na dosiadkę – a potem spostrzegł jeszcze dwóch wojowników zbliżających się do fortu piechotą, prowadzących dwa juczne konie.
Z tupotem podkutych butów na wieżę wdrapał się jego zmiennik.
– Longinus melduje się na służbie wartowniczej – obwieścił. Był zwalistym Tungrem o groźnej twarzy ze złamanym nosem i bliznami, pod którą jednak krył się poczciwy charakter. – Masz coś do przekazania, brachu?
Trak go nie słuchał. Gdy juczne podeszły bliżej, zobaczył, jaki wiozą ładunek: owinięte w koce zwłoki. Bok jednego ubroczony był zaschniętą krwią. Wyglądało na to, że wcale nie jest tak spokojnie, jak mu się wydawało.
– Co? – odezwał się machinalnie, widząc, że kolega mu się dziwnie przypatruje. – A, wiesz. Jak zwykle. Omnes ad stercus.
Longinus zamrugał zdziwiony, lecz Trak nie zamierzał się wdawać w wyjaśnienia. Zszedł po drabinie na wał i skierował się ku schodom prowadzącym na dziedziniec, gdzie Windeks, nie zsiadając z konia, mierzył kuratora spojrzeniem.
– Muszę się widzieć z centurionem. – Brygant mówił czystą łaciną, choć z gardłowym akcentem nadającym słowom obcesowy ton. – Jest w forcie?
Twarz miał pociągłą, niemalże końską, ze skórą tak napiętą, że wyglądała jak trupia czaszka. Mogła przerażać dzieci i deprymować większość dorosłych – istne oblicze demona czy upiora, zmiękczone tylko przez obfite, dobrze wyczesane wąsy.
Krescens się zawahał, co trudno było mieć mu za złe. Stationarii wolni od służby stali w dwuszeregu na skraju alei. Tymczasowo odkomenderowani tu z innych jednostek, nosili różne uniformy i tarcze, ale byli gotowi do porannego apelu – od którego jednak dzielił kuratora ten nieokrzesany Bryt.
– Jest, ale chory – wydusił w końcu Krescens.
Windeks demonstracyjnie powąchał powietrze. Jego wierzchowiec podniósł ogon i zaczął oddawać mocz. Kurator odruchowo się odsunął, by uniknąć ochlapania butów.
Trak dołączył do szyku i z rozbawieniem jął się przysłuchiwać rozmowie. Feroks rozkazał, by niezwłocznie prowadzić do niego każdego zwiadowcę czy gońca z wiadomością, i kurator dobrze o tym wiedział. Naturalnie rozkaz nie zawierał instrukcji, jak to zrobić, kiedy dowódca jest urżnięty w sztok, jego zastępca miał więc teraz drobną zagwozdkę. Trudno było się nie uśmiechnąć.
– Chory, co?
Windeks chwilę patrzył na Rzymianina z kamienną miną i nagle drobnym ruchem goleni poderwał konia do kłusa. Zaskoczony Krescens gapił się za nim, niepewny, jak zareagować.
Brygant zatrzymał się przy wodopoju przed kwaterą komendanta i płynnie zeskoczył na ziemię. Gdy wchodził po paru stopniach na ganek, gniadoszka piła już łapczywie. Jego ludzie z jucznymi końmi podeszli za nim, ignorując zaciekawionych legionistów. Z pakunków wystawały bose, brudne stopy, dyndające w takt ruchów zwierząt.
– Muszę się widzieć z centurionem! – obwieścił ponownie Windeks. Jego tubalny głos odbił się stłumionym echem.
– Mój pan Feroks z ubolewaniem oznajmia, że nie może przyjmować gości – odpowiedział mu Filon, służący komendanta, elegancki południowiec, wyraźnie zbyt cywilizowany jak na te okolice.
– Ja jednak muszę z nim porozmawiać – nalegał Brygant. – I to natychmiast.
– Przykro mi, panie Windeksie, ale to niemożliwe.
Trak stał na prawym skrzydle dwuszeregu i dobrze widział dryblasowatego zwiadowcę z kciukami wetkniętymi za obciążony mieczem pas z metalowych ogniw, sterczącego niczym góra nad drobnym niewolnikiem. Filon był smagły i gładkoskóry, oczy miał głęboko, niemal do czerni brązowe. Nie włożył płaszcza; jego tunika była wybielona prawie do połysku. Mimo że stał na błotnistym podwórzu, próżno by szukać na nim choćby drobinki pyłu czy brudu. Młody, zaledwie wyrostek, miał nie więcej niż pięć stóp, jednak ani myślał ustąpić barbarzyńcy wyglądającemu, jakby łatwiej mu było kogoś zabić niż tracić czas na zbędne gadanie. Na Traku zrobiło to wrażenie.
– To ważne! – Windeks ściszył głos, choć słowa nadal niosły się po całej warowni.
Lewa dłoń Filona chwyciła prawy nadgarstek i jęła go pocierać, lecz była to jedyna oznaka podenerwowania.
– Naprawdę mi przykro, panie. Bardzo przykro.
– Który to dzień? – Brygant mówił już cicho i z uśmiechem na pograniczu szyderstwa.
Ramiona młodego Greka nieco opadły.
– Czwarty – przyznał z zawstydzeniem.
Zwiadowca burknął coś pod nosem. Postąpił krok naprzód, lecz sługa tylko się wyprostował i nadal blokował przejście. Krescens próbował do nich dołączyć, lecz drogę zagradzały mu juczne konie i trzymający je za uzdy wojownik.
– Słuchaj, Greku. – W tonie Windeksa rzeczowość nieźle się komponowała z groźbą. – Obaj wiemy, że tam wejdę, a ty mnie nie powstrzymasz. Twój pan nie będzie miał ci za złe.
Był o głowę i barczyste ramiona wyższy od rozmówcy. Filon w końcu dał za wygraną i odsunął się na bok. Brygant skinął na drugiego z poganiaczy, silnym pchnięciem otworzył drzwi i wszedł do chaty.
Z wnętrza dobiegł trzask, potem drugi, a tuż potem brzęk tłuczonych naczyń.
– Wy kundle!
Trak poznał głos komendanta. Nigdy jeszcze nie brzmiał tak furiacko.
Odgłosy kotłowaniny, stukot przewracanych zydli, czyjś bolesny okrzyk. Krescens jeszcze raz spróbował przepchnąć się obok Bryta i koni, ale znów mu nie wyszło.
– Dwóch ludzi do mnie! – rozkazał, lecz głos mu się załamał i nie zabrzmiało to zbyt dziarsko.
Trak i stojący przy nim żołnierz opuścili szereg i ruszyli na wezwanie.
Walka w chacie przybrała na sile, sądząc po odgłosach. Filon drgnął i skulił się na eksplozję hałasu świadczącą, że chyba cała półka kubków i talerzy rozbiła się w drobny mak. Drzwi rozwarły się raptownie i na ganek wytoczył się podkomendny Windeksa z podbitym okiem i rozkrwawioną wargą. Po nim wychynął centurion trzymany w bloku przez Windeksa. Brygantowie uwielbiają zapasy, choć z tego, co Trak dotąd widział, więcej w tym było brutalnej siły i cwanych sztuczek niż prawdziwej sztuki. W tym wypadku dawało to jednak rezultat. Feroks był tylko trochę niższy od przeciwnika, za to szerszy w ramionach, sunął jednak zgięty wpół, z ręką wykręconą na plecach tak mocno, że musiał posłusznie iść naprzód, jeżeli chciał uniknąć zwichnięcia.
Windeks doprowadził go do poidła i stękając z wysiłku, uniósł centuriona i opuścił głową naprzód wprost do koryta. Rzucił coś w swoim języku i mężczyzna z rozciętą wargą przyskoczył z pomocą; we dwóch dobrą chwilę przytrzymywali wyrywającego się oficera, po czym wyciągnęli go z wody.
Feroks kaszlał i charczał, potrząsał głową i nie zaprzestawał prób uwolnienia się.
– Kundle cholerne! – wychrypiał. – Sukin…
Dwaj Brytowie znów zanurzyli mu głowę. Kurator gapił się na tę scenę z otwartymi ustami, ale nie ruszył się z miejsca.
Tym razem, gdy go wyciągnęli, z centuriona uszła cała wola walki. Zwisł im na rękach wyczerpany. Jego biała wojskowa tunika miała podarty rękaw i widać było świeże siniaki na przedramieniu, sąsiadujące z paroma starymi bliznami. Mokre i zmierzwione ciemne włosy oblepiały mu głowę; policzki pokrywała szczecina kilkudniowego zarostu, a bystre zazwyczaj szare oczy patrzyły tępo przed siebie. Na skórze i tunice ciemniały zaschnięte wymiociny. Brud smużył mu się po twarzy, rękach i nogach.
– No, jużeś spokojny? – upewnił się Windeks akcentowaną łaciną. – Jesteś mi potrzebny, i to zaraz. – Obejrzał się na Filona, który z przerażeniem patrzył na pana. – Greku, przynieś mu trochę poski.
Poska, rozwodnione tanie wino, było napitkiem niewolników i żołnierstwa.
– I oporządź go jakoś – dorzucił. – Ma przed sobą długą jazdę i być może przyjdzie mu powojować.
Skinieniem głowy dał znak koledze i wespół poprowadzili Feroksa z powrotem do kwatery, lecz się im wyrwał i chwilę rozglądał przekrwionymi oczyma. Spostrzegłszy Krescensa, zatrzymał na nim wzrok na dłużej.
– A, kurator – mruknął w końcu. Głos miał melodyjny, jakby recytował poezję. – Nie przeszkadzaj sobie. Rób swoje.
Windeks wzruszył ramionami i poszedł za komendantem. Drugi Bryt przysunął się z powrotem do wodopoju i zaczął przemywać skaleczenie.
Krescens wziął się w garść, dokończył apel i wydał hasło dnia – „Święty Merkury” – ale do musztry już nie miał serca. Po pobieżnej inspekcji rynsztunku kazał ludziom się rozejść. Kilku legionistów, w tym Trak, postanowiło zjeść śniadanie na dworze, by nie stracić nic z ewentualnego dalszego widowiska. Początkowo komendant i zwiadowca konferowali w chacie i nic się nie działo poza tym, że Brygantowie zdjęli zwłoki z koni i złożyli je na trawie. Dwóch kolejnych weszło na teren warowni i zajęło się napełnianiem bukłaków wodą. Na trupy zdawali się nie zwracać uwagi.
Jednym ze zmarłych był siwowłosy starzec z rzadką brodą, odziany jedynie w obszarpaną tunikę z wzorem w szachownicę, ale tak wyblakłą, że ledwo można było ją rozróżnić. Twarz miał trochę pokaleczoną, nie było jednak widać poważniejszych ran. Drugi był dużo młodszy, wyższy i muskularny, w ciemnych wełnianych portkach, pasiastej tunice i butach, które mogłyby mu jeszcze długo posłużyć. Prawą nogę miał dziwnie wykręconą – najwyraźniej doznał złamania podudzia – najbardziej jednak rzucał się w oczy brak głowy i lewej dłoni.
Po chwili z chaty znów wyszli Feroks z Windeksem. Legioniści cofnęli się, ale tak, by pozostać w zasięgu słuchu. Centurion nie zwracał na nich uwagi. Był blady, oczy miał zapadnięte i nabiegłe krwią. Miał na sobie spodnie, pełne buty i karminową tunikę z watowanym kaftanem na wierzchu. Szurał nogami jak starzec, lecz w spojrzeniu, którym omiótł trupy, pozostało trochę zwykłej twardości.
– Wiadomo, co z chłopcem? – spytał Windeksa, marszcząc czoło, jak gdyby myślenie przychodziło mu z wysiłkiem, mowa zaś to już cały wyczyn.
Bryt pokręcił głową.
Feroks podszedł do drugiego zabitego i trącił go czubkiem buta.
– Tego to raczej nie znam – burknął.
– Ani ja – rzucił Windeks. – Ale na pewno za życia był wyższy.
Rzymianin pochylił się, by lepiej obejrzeć złamaną nogę i inne rany. Chwilę patrzył w milczeniu; jego cera przybrała zielonkawy odcień, jakby ogarnęły go mdłości. Trak wątpił, by na skutek makabrycznego widoku. Centurion zakołysał się na nogach, przetarł usta wierzchem dłoni i się wyprostował. Drapiąc się po nieogolonym podbródku, wymamrotał coś, co nie zabrzmiało z łacińska. Windeks cierpliwie czekał.
– Faktycznie kiepska sprawa – orzekł w końcu Feroks. – Ale czy naprawdę jestem ci potrzebny?
– Ano naprawdę. – Brygant świdrował go wzrokiem. – To twoja działka.
– Niby tak. – Oficer znów szturchnął butem ciało.
– Nie ożyje od tego.
Od strony stajenki na przeciwnym krańcu dziedzińca nadszedł Krescens. W warowni były cztery konie, lecz jedna z klaczy niedomagała.
– Dzień dobry, kuratorze – powitał go Feroks, jakby pierwszy raz go zobaczył. – Jak tam siwka?
– Z nogą lepiej, ale wciąż kuleje. – Odpowiedź padła pewnie, Krescens bowiem był kawalerzystą i na tym się rzeczywiście znał. – Nie dałbym jej więcej niż milę, góra dwie.
To oznaczało, że fort Syrakuzy dysponuje w tej chwili zaledwie trójką koni zdolnych do jazdy dla czterech jeźdźców spośród stationarii, w tym samego kuratora.
– Dziś mamy nony? – W tonie centuriona zabrzmiała nie więcej niż śladowa nuta niepewności.
– Nie, panie. Dziś drugi przed idami – wyjaśnił kurator zdumiony, że dowódca pogubił się w kalendarzu aż o siedem dni. – Wrześniowymi – dorzucił kąśliwie.
– Aha. – Feroks wciąż starał się wytrzymać spojrzenie Windeksa, jak gdyby jego zastępcy tam nie było. – I mówisz, że jestem ci potrzebny?
– No tak. Łatwiej to pójdzie, jak będzie z nami Rzymianin, w dodatku nie znam lepszego od ciebie tropiciela.
– Nie moja wina, że tak mało masz znajomych. – Centurion wzruszył ramionami. – I to naprawdę konieczne?
Brygant pokiwał głową, pierwszy raz dając po sobie poznać, że rozmowa go znużyła.
– Klnę się na boga mego plemienia i na Słońce z Księżycem, że musisz z nami jechać.
Feroks nawet nie mruknął. Zachwiał się znowu i widać było, ile wysiłku wkłada w utrzymanie się w pionie.
– Zaklinam cię też w imię naszej przyjaźni.
Rzymianin westchnął. Ramiona mu nieco opadły.
– Kuratorze, każ siodłać zdrowe wierzchowce – polecił. – Zabieram ciebie i Wiktora. – Po jego odejściu znów zwrócił się do zwiadowcy: – Żadni z nas przyjaciele. Po prostu na razie nie zamierzam cię zabić.
Około południa lazur nieba mąciło tylko kilka białych chmur. Feroks naciągnął kapelusz głębiej na czoło, by osłonić oczy przed słońcem. W obecnym nastroju wolałby, żeby wiało i padało, ale dzień był piękny. Złościło go to, jak zresztą wszystko. Przynajmniej jego wałach się nie narowił. Jeździec poluzował mu cugle, zdając się na instynkt zwierzęcia, jeśli chodzi o wybór najlepszej drogi przez tę skalistą dolinę. Musiał się zastanowić, lecz myśli przychodziły opornie.
„Napij się przed bitwą, jeśli musisz – usłyszał w młodości od dziadka, Pana Wzgórz – byle nie za dużo, jeśli chcesz wyjść cało. Ale nigdy nie tykaj trunku przed najazdem”. W kwestii najazdów dziadek Feroksa więcej zdążył zapomnieć, niż przeciętny mężczyzna kiedykolwiek się nauczy.
Tego ranka nie zamierzali na nikogo napadać, na pewno jednak tropili zbójów winnych zbrodni – to zaś wymagało tak samo chłodnej rozwagi i jeszcze zimniejszego serca. Centurion wiedział to z bogatego doświadczenia – dawno stracił rachubę wypraw grabieżczych i pościgów za rabusiami, które w życiu prowadził – i zdawał sobie sprawę, że tego dnia ciałem i duchem nie jest w dobrej formie. Nie inaczej rzecz się miała z umiejętnością logicznego myślenia, dawno temu wbitą mu do głowy przez nauczycieli. Umysł miał zamglony, zatem podatny na błędy; może wpakować się ze swymi ludźmi w zasadzkę i zginąć. Przynajmniej miałby wreszcie spokój.
Niemal poczuł na sobie dziadkowe pogardliwe spojrzenie. Potrząsnął głową, usiłując się wyrwać z mrocznego, beznadziejnego nastroju.
Nie oglądając się nań, Windeks sam przedsięwziął środki ostrożności. Dwóch Brygantów jechało w wysuniętej szpicy, dwóch innych w ariergardzie; reszta, wraz z pozostałymi dwoma Rzymianami, trzymała się o parę długości konia za nim. Wiktor od czasu do czasu nucił jakąś nieznaną centurionowi melodię. Inni jechali w ciszy, obserwując go i czekając na rozwój wydarzeń. Wyczuwał ich niewiarę w jego ocenę sytuacji i wcale się im nie dziwił. Po godzinie zsiedli z koni i przez następną prowadzili je pieszo, nim wznowili jazdę. Drogę mieli przed sobą nie wiadomo jak długą i nie mogli dopuścić do wyczerpania wierzchowców. Już dwa dni przeczesywali okolicę; pociecha w tym, że ulubione przez Brygantów grubokościste kuce wykazywały się dużą wytrzymałością.
Feroks zazdrościł zwierzakom i kondycji, i beztroski; sam pragnął położyć się i nie wstawać ze sto lat. W głowie czuł bolesne pulsowanie, w brzuchu rewolucję i nie mógł się pozbyć smaku wymiocin w ustach. Bał się, że znów zacznie rzygać, jak mu się to przytrafiło, gdy pierwszy raz puścili się kłusem. Utrzymał się wprawdzie na końskim grzbiecie, choć przed wyruszeniem z Syrakuz nie był w stanie się na niego dźwignąć. Chwycił łęk siodła, gotów jak zwykle na nie wskoczyć, ale nie zdołał wymóc na mięśniach posłuszeństwa: stał i gapił się jak otępiały, aż po chwili nawet wałach się obejrzał ze zdziwieniem. Feroks nogi miał jak z ołowiu, ciężkie, gotowe ugiąć się lub pęknąć pod obciążeniem. Podskoczył trochę, ale nic więcej. Musieli mu pomóc: jeden z legionistów podstawił splecione dłonie, by mógł na nich oprzeć stopę, a drugi popchnął go w górę. Jak fatalnie się czuł, dobitnie świadczyło to, że gdy któryś z żołnierzy nie zdołał powstrzymać śmieszku, a do tego dołożyły się ironiczne prychnięcia Brytów, nie za bardzo go to dotknęło. Zapiekło dopiero pełne politowania spojrzenie Windeksa, który przypatrywał się tej scenie już z siodła. Trwało tylko chwilę; jego twarz zaraz przybrała twardy wyraz.
– Jej już nie ma – przypomniał szeptem. – I nie wróci.
To krótkie zdanie było dla Feroksa jak ponowne wrzucenie do zimnej, mętnej wody w poidle. Zastarzały ból nagle wrócił z ognistą siłą. Centuriona ogarnęła nienawiść do wodza zwiadowców, do siebie – za to, czym się stał – do całego świata, do bogów, którzy rzucili go na ten skraj świata, i do wielkiej pustki, jaką czuł w sobie. Gniew i cierpienie dodały mu jednak sił.
– Ruszaj! – zakomenderował i skierował konia ku bramie.
Wyjechawszy z warowni, ściśnięciem kolan skłonił go do lekkiego kłusa i zaraz tego pożałował: naszły go tak silne mdłości, że nie zdołał powstrzymać wymiotów – i znów się czuł jak z krzyża zdjęty. Prowadził oddziałek na południe. Aby dotrzeć do Syrakuz, Windeks zboczył z trasy obranej przez zabójców starca; zamiast wrócić jego śladami w tamto miejsce, Feroks postanowił pospieszyć na skróty w nadziei, że trafią na ich trop gdzieś dalej. Ryzykował, lecz liczył się czas. Jadąc po niego, zwiadowcy stracili część nocy, a jeszcze dobre pół godziny minęło, nim był gotów do drogi.
Teraz centurion żałował, że nie pozwolił Filonowi, by go ogolił. Zawsze łatwiej mu się myślało, kiedy miał gładki podbródek do pocierania; dodawało mu to też witalności. Młody Aleksandryjczyk tak wokół niego skakał – „jak dobra żydowska mame”, mawiał, choć Feroks wątpił, by chłopak miał szansę spędzić dzieciństwo u boku któregoś z rodziców. Poprzeczkę zawiesił im obu wysoko, wyraźnie zdeterminowany, by jego pan był równie czysty i zadbany jak on sam – i nie krył rozczarowania, że cel jest tak trudny do osiągnięcia. Centurion lubił podrostka i na ogół starał się znosić jego zabiegi; choćby dlatego, że przypominał mu lepsze czasy. I ją. To dla niej kupił małego niewolnika, ale potem ona zniknęła, a jemu został tylko ten akuratny sługa i wieczne z nim utarczki, nie potrafił bowiem traktować go surowiej.
Kiedy Filon przyniósł mu kolczugę, Feroks kazał ją odnieść z powrotem, dobrze wiedząc, że gdyby ją włożył, młodzik na pewno próbowałby mu wcisnąć także szelki z odznaczeniami. Odrzucił też podany mu hełm z poprzecznym pierzastym grzebieniem; wolał swój stary filcowy kapelusz. Oczywiście skończyło się kompromisowo: hełm został przytroczony do koca zwiniętego za łękiem. Centurion pozwolił też upiąć sobie na ramionach błękitny płaszcz, uznawszy, że może się przydać w razie załamania pogody albo gdyby wyprawa się przedłużyła na noc lub dłużej. Filon musiał być zadowolony, bo pod okryciem nie było widać znoszonego kaftana przynoszącego wstyd – jak uważał – tak ważnej personie.
– Powinieneś posłać kogoś, żeby zapalono sygnał.
Feroks nie zauważył, że Windeks podjechał do niego, i to zdanie nieprzyjemnie wyrwało go z zamyślenia. Brygant już drugi raz to sugerował. Parę mil dalej na najwyższym wzgórzu stała wieża obserwacyjna, skąd strażnicy mieli dobry widok zwłaszcza w kierunku południowym. Rzadko pełniło na niej służbę więcej niż sześciu żołnierzy; tylu w zupełności wystarczało, by pilnować okolicy i doglądać ognia w razie potrzeby.
– Na razie nie natknęliśmy się na żaden ślad twoich latrones.
– Tak sądzisz? – Windeks demonstracyjnie się rozejrzał. – A czy to zresztą nie dodatkowy powód, by wszcząć alarm? Oni mogą być gdziekolwiek.
Czarny dym sygnałowy, widoczny w promieniu wielu mil, informował i wojsko, i ludność, że święci się coś złego. Na ten znak garnizony rozsyłały zwiadowców, na główne szlaki wyruszały silne patrole, a większe oddziały szykowały się do akcji w oczekiwaniu na raporty. Jednocześnie był przestrogą dla poszukiwanych, że ich obecność została wykryta i z każdą upływającą godziną coraz mniej zostaje im swobody ruchów.
– Jeszcze nie – powtórzył Feroks.
Za pierwszym razem Windeks zwolnił i dołączył do swoich. Teraz nie odezwał się więcej, ale pozostał przy centurionie.
Dowódcę kusiło, by skorzystać z rady, gdyż z pewnością coś było nie tak. Niedawno minęli kilku pasterzy poganiających stado – dość spiesznie – twierdzili oni jednak, że niczego podejrzanego nie widzieli ani nie słyszeli. Feroksowi wydawali się odrobinę bardziej spięci, niż zazwyczaj bywało z ludźmi indagowanymi przez Rzymian. Podejrzewał, że gdyby nie ten cholerny kac, dostrzegałby więcej.
Tubylcy mieli swoje systemy przekazywania wieści. U tutejszych Tekstowerdów na przykład dwa kamienie jeden na drugim mówiły, że w okolicy grasują wojownicy bądź legioniści. Feroks widział po drodze kilka takich znaków, wyglądały na świeże. Jakąś milę wcześniej spostrzegł nawet potrójny taki stosik, z górnym kamieniem jaśniejszym od pozostałych: symbol dużego, dobrze uzbrojonego oddziału, i to na pewno nieprzyjacielskiego (choć po prawdzie w ten sam sposób miejscowi przedstawiali też Rzymian). Wiadomo było jednak, że na pewno chodzi o obcych, i to nawet nie z któregoś innego szczepu Brygantów, jak Windeksowi Karwetiowie. Żałował teraz, że nie przeczytał ostatniej paczki listów i nie sprawdził najświeższych rozkazów – wówczas wiedziałby, czy w tym rejonie operuje jakiś większy oddział rzymski. Nie było to zbyt prawdopodobne, jako że ostatnimi czasy garnizony w regionie były bardzo osłabione, ale wciąż trwało lato – sezon na ćwiczenia i demonstracje siły, nie mógł więc tego wykluczyć.
Feroks w to zwyczajnie nie wierzył. Zastanawiał się, czy to upór, czy strach powstrzymuje go przed wysłaniem człowieka, by ogłosił alarm. Nie mógł udawać, że ta druga opcja nie wchodzi w grę. Kiedyś kariera stała przed nim otworem; był pierwszym młodym Sylurem, któremu przyznano rzymskie obywatelstwo. Kształcił się w galijskim Lugdunum w gronie synów arystokracji z trzech prowincji, w legionie zaczynał od stopnia centuriona i sam cesarz Domicjan wręczył mu odznaczenie za męstwo. Wszystko to się jednak dawno popieprzyło – i nie bez jego winy. Ostatnie siedem lat spędził tu, w północnej Brytanii, bez urlopu ani awansu, służąc poza macierzystym legionem, i nie dostawał żadnych sygnałów, że chcą go tam z powrotem. Politycznie stracił znaczenie, odkąd jego plemię uznano za pokojowo nastawione. Do Syrakuz skierowano go właśnie dlatego, że stał się nikim, bo i to stanowisko było nijakie – nawet dla któregokolwiek z wyżej postawionych ludzi w regionie, nie mówiąc już o samym Rzymie. Jeżeli centurion regionarius z takiego zadupia chciał tam gnić albo zapić się na śmierć, nikogo to specjalnie nie obchodziło. Nikt też nie był skłonny ufać jego osądom, gdyż upartym przywiązaniem do prawdy zyskał sobie mało przyjaciół, za to wrogów co niemiara.
Prawda się liczyła. „Wobec innych kłam, ile chcesz – mawiał jego dziadek – ale tylko głupiec okłamuje sam siebie”. Ubiegłego lata i później jeszcze raz na początku roku Feroks złożył raporty o poważnych problemach, jakie się szykują na północy. Wszystko, co widział i słyszał, wskazywało na to, że prędzej czy później plemiona złamią przymierze z Rzymem, ale przełożeni go wykpili; od tamtej pory nic się też nie działo, przypięto mu więc tylko łatkę panikarza, może nawet niegodnego zaufania. Gdyby postawił na nogi lokalne garnizony historiami o najeździe wielkich band barbarzyńców, a wyszłoby, że się pomylił, byłby skończony. Krescens pierwszy rad by doniósł, że w chwili otrzymania wiadomości od zwiadowców dowódca był pijany, a bez wątpienia znaleźliby się też inni chętni świadkowie. W końcu tak przecież było. Taka afera by go złamała; zostałby zwolniony dyscyplinarnie i straciłby resztkę sensu i celu w życiu. Feroks nie mógł sobie na to pozwolić, bo nie miał dokąd odejść.
– Trochę za wcześnie na duży najazd – powiedział, by odsunąć decyzję w czasie.
– Zależy, kim oni są. – Twarz Windeksa wydawała się bardziej ściągnięta niż zwykle. – I czego chcą.
Większość band przybywała po bydło. W tej mogło być zaledwie kilku rozbójników, zwłaszcza gdyby byli koniokradami, ale równie dobrze i kilkudziesięciu. Jeżeli w grę wchodził silny oddział, na przykład jakiegoś kacyka z zaprzysiężoną drużyną, mogli planować coś więcej niż tylko porwanie stada krów czy owiec. Najlepsza na to pora nadejdzie za miesiąc, w pełni jesieni. Zwierzęta są wtedy tłuste i silne po letnim wypasie, po twardym podmarzniętym gruncie sprawniej można się poruszać, a dłuższe noce dają lepszą osłonę.
Centurion zastanawiał się, czy nie chodzi tu o wendetę. Ostatnio rzadko się takie rzeczy zdarzały, odkąd wszystkie plemiona i klany weszły w sojusz z Rzymem, który zachęcał je do utrzymywania przyjaznych stosunków między sobą. Lwią część obowiązków administracyjnych Feroksa stanowiły wysłuchiwanie skarg i arbitraż w sporach, dzięki czemu zainteresowanych mniej korciło, by pójść spalić komuś sadybę. Wiele zależało od wodzów – czy odsyłali do niego swoich ludzi, czy woleli sami to załatwiać, czy wreszcie odcinali się od takich spraw. Wciąż nie brakowało wojowników polujących na głowy i głodnych sławy, niebezpiecznych i bezlitosnych. Także ten i ów spośród watażków plemiennych pragnął w ten sposób podbudować władzę i znaczenie. Swoje dokładały też zwyczajne ludzkie uczucia: nienawiść i żądza zemsty.
– Komuś przydała się głowa tego młokosa – rzucił Windeks, jakby czytał w jego myślach.
Feroks potrzebował ciszy, by rozmyślać, z doświadczenia wiedział jednak, że warto słuchać ocen Bryganta.
– Ale Koźlarzowi nie zabrał.
– A co, ty byś chciał, żeby ten paskudny staruch gapił się na ciebie ze ściany?
Centurion nie wiedział, jak sędziwy denat naprawdę miał na imię; wątpił też, by w ogóle ktokolwiek je znał, jak i jego samego. Nazywano go Koźlarzem, czasem po prostu Kozłem, i nawet ci, którzy dochowali się wnuków, od zawsze pamiętali go jako starca. Nie miał domu i wędrował po kraju ze swymi kozami i malcem, który mu przy nich pomagał. Bywało, że zatrzymywał się w jakiejś wsi czy gospodarstwie albo w jaskini bądź po prostu pod osłoną drzew. Z widzenia znał go każdy; nigdy nie znajdował dobrego słowa dla nikogo, zdawało się jednak, że przyciąga zwierzęta. Rolnicy liczyli, że się akurat pojawi, kiedy ich krowy traciły mleczność albo owce chorowały, Koźlarz bowiem rozumiał stworzenia i wiedział, jak je leczyć.
– Bez niego już nie będzie tak samo – mruknął Feroks.
– Jasne. Będzie o wiele mniej niemiło. Wszystkim tylko dogryzał. A ile razy mnie sklął!
Nikt nigdy nie widział Koźlarza zadowolonego, nie mówiąc już o okazywaniu komukolwiek wdzięczności. Zwykle przybywał do czyjegoś gospodarstwa wieczorem, brał sobie jedzenie i zajmował miejsce najbliżej ognia. Zostawał, jak długo chciał, po czym znikał bez słowa pożegnania. Zawsze go jednak chętnie goszczono, choć budził niemały strach.
– Słyszałem, że upatrywano w nim boga lub ducha w ludzkim ciele.
– No to przebranie załatwił sobie doskonałe! – Windeks wybuchnął śmiechem, aż wśród jego ludzi podniósł się szmerek zdziwienia. – Tyle że zimny z niego trup, a boga zabić by się nie dało.
– Nie sądzę, żeby zrobili to celowo. – Centurion potarł zarośnięty podbródek.
– Miło z ich strony.
– Musieli czegoś od niego chcieć – ciągnął Feroks, jakby wypróbowywał koncepcję. – Może żeby był ich przewodnikiem, a gdy odmówił, pobili go trochę za mocno i umarł.
– Pewnie im na złość, jak go znam. – Windeksa wyraźnie to bawiło. – A ten drugi? Chciał go bronić?
– Nie, to raczej jeden z ich bandy. Nie wygląda na tutejszego. Coś się stało, on złamał nogę i szlus. Byłby dla nich ciężarem, więc go zabili.
– Nie ma to jak krąg przyjaciół. Ale po co odcinać mu głowę? I rękę?
– Tego nie wiem, ale on na to pozwolił.
Cięcie w kark było czyste, zadane od tyłu. Ściąć głowę jednym uderzeniem to niełatwa rzecz; tak dobry rezultat świadczył o sprawności i doświadczeniu kata. Feroks wyobraził sobie, jak delikwent potulnie czeka na egzekucję; być może paru innych pomogło mu uklęknąć – złamana noga musiała go boleć jak cholera – i ktoś wzniósł miecz do precyzyjnie wymierzonego ciosu.
– Dłoń odrąbali mu później – kontynuował myśl centurion. – Chłopiec Koźlarza może służy im za przewodnika, a może uciekł. Myślę, że…
Raptem urwał i dał znak do zatrzymania się. Zeskoczył z konia i ruszył przez wysoką trawę. Znajdowali się w kolejnej dolince z błotnistym strumykiem. W tym miejscu ziemia na obu jego brzegach była zryta końskimi kopytami.
– Co za brak ostrożności – skomentował Windeks, umilkł jednak, skarcony gniewnym gestem Rzymianina.
Feroks przykucnął, by zbadać grunt o kilka kroków od strumienia.
Brygant ujął cugle jego wałacha i podjechał bliżej.
– Dwudziestu, może dwa tuziny – orzekł centurion, nie podnosząc wzroku. – Parę jucznych plus kilka luzaków. Niektóre konie są duże, część wiozła ciężkich jeźdźców.
– Jak mówiłem, ale to nie ich śledziliśmy.
Oddział Windeksa dzień wcześniej natrafił na trop jednej watahy, podążył za nią i znalazł trupy. Tuż przed zmierzchem zobaczyli, że dołączyła do niej druga podobna grupa. Teraz się okazało, że w okolicy jest i trzecia, jadąca w tym samym kierunku, przypuszczalnie na spotkanie z tamtymi. To by znaczyło, że mają do czynienia z bandą liczącą co najmniej pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu ludzi, i to dobrze przygotowaną. Największą zagadką były te duże wierzchowce. Ich ślady wyglądały jak koni wojskowych, nie typowych brytańskich kuców.
– Przejeżdżali tędy siedem do ośmiu godzin temu. – Feroks podszedł do wałacha i chwycił rogi siodła. – Jeszcze przed brzaskiem.
– Trzeba ci pomóc? – spytał uszczypliwie Windeks.
– Pieprz się, kundlu – odburknął Rzymianin i z niemałym wysiłkiem wciągnął się na koński grzbiet.
Trop wiódł w górę zbocza. Feroks ruszył cwałem, ku radości zwierzęcia. Brygantowie spięli konie i podążyli za nim. Ślady były wyraźne: odciski kopyt, przygnieciona trawa. Kimkolwiek byli nieznani jeźdźcy, najwyraźniej nie obawiali się już pościgu. Ich cel musiał być blisko.
– Każ zapalić sygnał! – krzyknął Windeks, zrównawszy się z centurionem.
– Nie teraz. Muszę wiedzieć więcej.
Wyjechali z doliny na górę. Trop prowadził na wschód, łatwy do obserwacji; odbijał od linii prostej tylko tam, gdzie trzeba było ominąć mokradła lub co bardziej strome i skaliste rozpadliny. Przejechali milę przez pofałdowany teren, trzymając się jak najbliżej szczytów, aby mieć widok na całe południe. Byli widoczni z daleka, Feroks jednak nie dbał o to, czy ktoś ich zobaczy. Jego znoszony filcowy kapelusz był w tych stronach dobrze znany – takie nosili rolnicy i robotnicy w basenie śródziemnomorskim, podobne rzadko widywano w Brytanii, zwłaszcza tu na północy. Miejscowi rozpoznaliby go z daleka, dużo wcześniej, niż mogliby rozróżnić rysy twarzy. Rabusie zobaczyliby ich także, przynajmniej jeżeli są jeszcze w okolicy i zachowują czujność. Podobnie jak sygnał dymny, widok pościgu mógł ich zdenerwować, ale też rozjuszyć. Na tym otwartym terenie przynajmniej nie tak łatwo urządzić zasadzkę.
Znów zanurzyli się w dolinkę. Centurion zwolnił do stępa, aby oszczędzić konie. Kiedy wjeżdżali na przeciwległy grzbiet, zatrzymał się, ujrzawszy coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Jadący obok Windeks zbladł i odruchowo wyciągnął spod kolczugi noszony na rzemyku dysk z brązu poświęcony Taranisowi.
– Władco piorunów, strzeż nas – wymamrotał, przyciskając go do ust.
Wyżej na stoku sterczały dwa szare, podłużne głazy. Ludzie nazywali je Matką i Córką, a czasem Klaczą i Źrebięciem. Były bardzo stare – starsze niż ludzka pamięć. Ustawił je dawno wymarły lud, po którym zostały tylko kurhany i krzemienne ostrza, a może i sami bogowie hen przed początkiem czasu. Tekstowerdowie rzadko tu zaglądali, a już przejść między nimi ośmielał się ten tylko, kto musiał przywołać magiczne siły albo złożyć niezłomną przysięgę.
Matką był wyższy z głazów. Ktoś ułożył na jego wierzchołku płaski rudawy otoczak. Już to było strasznym znakiem, jakiego Feroks nigdy przedtem nie widział. Co gorsza, ktoś inny później wziął ten kamyk i cisnąwszy nim o ziemię, roztrzaskał na pół. Jednym z odłamków sprawcy narysowali na obu kamieniach prymitywne symbole twarzy: kółka z kropkami w miejsce oczu i odwróconą literą V zamiast ust.
– Wygląda na to, że baliśmy się nie bez powodu – rzekł głucho Rzymianin.
– Właśnie – przytaknął Bryt.
Centurion już wcześniej ostrzegał przełożonych, że nadciągają kłopoty. Starał się uprzytomnić im, że Rzym jest postrzegany jako słaby, z armią w odwrocie i kruszejącą potęgą o krok od obrócenia się w pył. Szczególnie na dalekiej północy ambitni przywódcy zwęszyli szansę na wykrojenie własnych imperiów. Mieszkańcy bliższych krain szeptali o wojnie i zniszczeniu, o magach i druidach głoszących nienawiść. Widział te oznaki nie tylko on; donosili mu o nich Windeks i jego ludzie. Zwierzchnicy zbywali go jednak jako panikarza z podszytą tchórzem wyobraźnią.
– Druid? – Brygant wypowiedział to nerwowo, jakby w samym słowie tkwiła zła moc.
– Albo ktoś taki.
Jedynie człowiek dufny we własne magiczne moce mógł się porwać na zbezczeszczenie świętego miejsca.
– No to mamy przekichane.
Feroks puścił to mimo uszu i skinął na swoich podkomendnych.
– Krescensie, kto teraz jest komendantem w Vindolandzie?
Miał na myśli najbliższy rzymski garnizon o kilka mil na południowy wschód.
Kurator miał minę, jakby schlebiało mu zapytanie o cokolwiek, a jednocześnie dziwił się, że przełożony nie wie tak oczywistej rzeczy.
– Prefekt Flawiusz Cerialis, nowy dowódca Dziewiątej Batawskiej.
– To equitata, nie?
Krescens skinął głową. IX kohorta była jednostką mieszaną, z własnym kontyngentem konnicy dla wsparcia głównych sił piechoty. Batawowie, pochodzący z Germanii Inferior postawni rudowłosi mężczyźni, wyraźnie gardzili resztą armii – nie tylko innymi oddziałami pomocniczymi, ale nawet rzymskimi legionistami.
– Dobrze. Pojedziesz tam i zameldujesz Cerialisowi lub któremukolwiek ze starszych oficerów, gdybyś go nie zastał. Powiesz mu, że w okolicy grasuje banda co najmniej sześćdziesięciu barbarzyńców, dobrze uzbrojonych i niebezpiecznych. Planują napad na drodze do Korii. Poprosisz, by przekazał wieść do innych garnizonów i wysuniętych placówek. Przeproś, że nie miałem czasu sporządzić raportu na piśmie.
Armia zawsze wolała mieć wszystko czarno na białym.
Krescens słuchał w skupieniu, ze zmarszczonym czołem.
– Zapamiętałeś wszystko? To powtórz.
Kurator bywał nieznośnym pedantem, ale jego obsesja na punkcie szczegółów czasem się przydawała. Wyrecytował przesłanie bezbłędnie.
– Dobrze. Jeżeli nie dostaniesz ode mnie nowych wiadomości, wrócisz do Syrakuz, gdy tylko odpoczniesz. A teraz pędź jak wicher! – Feroks zwrócił się do drugiego żołnierza. – Ty, Wiktorze, jedź do wieży i każ zapalić sygnał. Poinformujesz dowódcę o pojawieniu się bandy. Po drodze ostrzegaj wszystkich.
Kiedy dwaj jeźdźcy rozjechali się galopem, Windeks podkręcił wąsa i uśmiechnął się.
– Dobrze, że cię zabrałem.
– Nie mamy za wiele czasu. – Centurion ponaglił konia, ominął jednak głazy szerokim łukiem.
– Jeśli mamy rację, to paru biednych neptków ma go jeszcze mniej. Masz pewność co do tej drogi?
Nie była to właściwie droga. Armia zbudowała na północy tylko dwa porządne szlaki: Zachodni, prowadzący przez Luguwalium do kilku wysuniętych fortów, jakie tam jeszcze pozostały, oraz Wschodni, biegnący przez Korię. Między tymi dwiema bazami istniało parę mniejszych warowni i trasę tak wytyczono, by je także obsługiwała, z mostami gdzie trzeba. Mówiło się o planach przekształcenia jej w prawdziwą rzymską drogę, jak dotąd nic się jednak w tej materii nie zadziało.
– To jedyna sensowna hipoteza. – Feroks potarł podbródek. Chyba zabrzmiało to bardziej zdecydowanie, niż sam czuł. – Trop wiedzie prosto na wschód, nie na południe, chociaż szlaki w tamtym kierunku są otwarte. Zakładam, że bandy połączyły się przed świtem i wkrótce zaatakują. Jeżeli już tego nie zrobiły. Zrealizują cel i umkną na północ, skąd przybyli. Za mało ich, by mogli się porwać na garnizon, zatem muszą mieć na widoku coś w terenie. Być może gospodarstwo, tylko że nikt wystarczająco ważny ani bogaty nie mieszka w ich zasięgu. Wszystko zatem wskazuje, że chodzi o zasadzkę na podróżnych.
Trzymali się blisko szczytów wzgórz, skąd mogli obserwować drogę poniżej, czasem odległą o nie więcej niż pół mili, częściej jednak biegnącą dalej. Ruch na niej był umiarkowany, przeważnie zresztą wojskowy. Niedawno minęli kilka wozów wlokących się – jak to zaprzęgi wołów – na zachód oraz trzy dwudziestki jucznych mułów pod eskortą tuzina legionistów i tyluż niewolników poganiaczy. To dało Feroksowi do myślenia: taki konwój byłby świetnym celem dla rozbójników żądnych nie tylko łupu, ale i kilku głów.
Windeksowi to samo musiało zaświtać.
– Może tym tu się poszczęściło i przeszli, zanim tamci zdążyli urządzić zasadzkę.
– Może i tak.
Po półgodzinie minęli bielejące w oddali zabudowania Vindolandy. Centurion miał nadzieję, że Krescens już tam dojeżdża. Wiktor też powinien już dotrzeć do wieży, dymu wciąż jednak nie było widać. Na drodze pojawiła się kolejna karawana mułów, jeszcze większa od poprzedniej, lecz też stanowiąca łatwą zdobycz dla kilkudziesięciu – albo i więcej już – zdecydowanych wojowników.
Feroks puścił się cwałem, nie oszczędzając wierzchowca; gdy zwierz próbował zwalniać, przywoływał go do porządku klepnięciem otwartą dłonią. Pędzili tak mila za milą, aż końskie boki pokryła piana potu. Warownia wkrótce zginęła im z oczu; widać było już tylko dymy z jej kominów. Wałach dyszał ciężko i zaczął się potykać – pewny znak, że już niewiele dałoby się z niego wycisnąć, centurion wstrzymał zatem bieg i przeszedł do stępa.
– Tam bym to zrobił – rzekł do Windeksa, wskazując przed siebie.
Droga skręcała tam nieco ku północy, biegnąc skrajem doliny wzdłuż znacznie dawniejszej ścieżki i omijając łąki, które po raptem parodniowym deszczu zamieniały się w moczary. Około mili wiła się między niskimi stokami i płytkimi jarami. Tu i ówdzie widniały kępy drzew i dwa większe gaje, gdzie łatwo się schować przed czujnym wzrokiem. Wskazany odcinek wiódł dnem niewielkiej niecki i był nieźle osłonięty.
Zwiadowca parsknął śmiechem.
– Kto jak kto, ale Sylur potrafi wybrać miejsce na zasadzkę. Lud bandytów, nie ma co.
– Ja jestem Rzymianinem.
– Niby tak… – Uwagę Bryganta odwrócił nagły szmerek wśród jego ludzi. Obejrzał się i oznajmił: – Jest sygnał.
Feroks jakby go nie usłyszał. Niedaleko przed nimi poganiacze prowadzili drogą stado bydła na zachód. W tym samym kierunku jechało też paru podróżnych. Wszystkich wyprzedzał parunastoosobowy oddziałek konnych, za którymi podążał zaprzężony w muły powóz. Nie był z tych najokazalszych, ale tego typu pojazdy w ogóle rzadko się widuje w tych stronach, obecność eskorty wskazywała zaś, że ten wiezie coś lub kogoś ważnego.
Centurion położył dłoń na dużej drewnianej głowicy miecza. Nosił go przy lewym biodrze na znak rangi, lecz i z praktyczniejszego powodu: broń była starszego typu, z długą klingą, i w ten sposób łatwiej mu było jej dobywać.
– Wjedź ze swoimi na szczyt pasma – powiedział, wskazując przed siebie. – Wasz widok może tamtych wystraszyć, jeżeli szykują się do ataku. Jest ich zbyt wielu, abyśmy dali im radę, obserwuj więc, co się dzieje. Musimy wiedzieć, kim są i skąd. Jedźcie za nimi, jak już będzie po wszystkim. Jak się uda, weźcie jeńca, ale bez głupiej brawury. To, czego się możecie dowiedzieć, jest najważniejsze. Rozumiesz?
Windeks skinął głową.
– A ty co zamierzasz?
– Przyjrzeć się z bliska.
– Aha – mruknął Brygant i zawrócił ku swym ludziom.
Feroks zdjął kapelusz i wcisnął go za pas. Odwróciwszy się w siodle, sięgnął po przytroczony hełm. Filon jak zwykle włożył w niego wełnianą czapkę. Centurion naciągnął ją na głowę, na wierzch wsunął hełm i zawiązał rzemyki policzków. Tygodnie minęły, odkąd miał go na sobie, lecz po trzynastu latach służby czuł się w nim równie naturalnie jak we własnej czuprynie.
Powoli zjechał ku drodze. Umysł miał jasny i spokojny: decyzja była podjęta i tyle. Zbyt długo zwlekał z ogłoszeniem alarmu, a to był jego region. Wszystkie wcześniej zgłaszane przestrogi już nie wymażą tego błędu. Pasażerem powozu była zapewne jakaś ważna persona. Nie mógł kogoś takiego zostawić na śmierć, nie spróbowawszy go ostrzec. To też zresztą może nie wystarczyć i tak czy owak przełożeni zawnioskują o jego dymisję.
Głowa przestała boleć. Wypiwszy z bukłaczka resztę poski, Feroks poczuł przyjemną, wilgotną świeżość w ustach. Kiedy go wyrwano z pijackiego snu i zmuszono do jazdy, wydawało mu się, że świat się zaraz rozpadnie. Teraz znów ogarnął go mroczny nastrój ostatnich dni, ale już się tym nie przejmował.
– To co, jedziemy – usłyszał za sobą pogodny głos Windeksa.
– Wydałem ci rozkaz.
– Nikt nie rozkazuje Karwetiom.
– To ważne. Trzeba zebrać jak najwięcej informacji.
– Spokojnie. Oddałem komendę Brennusowi. Zrobi wszystko, co mu kazałem.
– To jak to jest z wami Karwetiami, słuchacie rozkazów czy nie?
Windeks wyszczerzył zęby w uśmiechu. Jego twarz jeszcze bardziej przypominała teraz czaszkę.
– Jego matka pochodzi z Paryzjów. Tymi ziemiożercami każdy może komenderować.
Centurion się nie roześmiał, ale humor mu to trochę poprawiło.
Przyspieszyli. Powóz z eskortą zniknął im z oczu za wysoką dąbrową.
– Masz jakiś plan? – spytał po chwili Brygant. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał: – A, to świetnie.
Podniósł do warg dysk Taranisa i wyszeptał modlitwę.
– Nikt cię tu nie prosił – skomentował Feroks.
– Tak, wiem. Niektórzy ludzie są tacy nieużyci.
Pierwszy raz od wyjazdu z Syrakuz Rzymianin spojrzał towarzyszowi prosto w oczy.
– Nie będzie wstydu, gdy się wycofasz. Jeszcze nie jest za późno.
– Jak mi powiedział stryjo, kiedy brałem pierwszą żonę!
Windeks parsknął śmiechem, lecz zaraz spochmurniał jak zwykle. Tylko ci, co go dobrze znali – a do takich zaliczał się Feroks – wiedzieli o jego wewnętrznym smutku. Windeks stracił obie żony; pierwszą zabrała choroba, druga zmarła przy porodzie martwego synka. Żal wgryzł się weń głęboko, co jednak nie ostudziło jego entuzjazmu dla przyjemności życia.
Przed nimi spomiędzy drzew wyłonił się ów oddziałek z powozem. Byli już na tyle blisko, że widoczne stały się ich zielone owalne tarcze – znak, że najprawdopodobniej są Batawami z Vindolandy. Hełmy jeźdźców wyglądały na dziwnie ciemne, tylko policzki lśniły w popołudniowym słońcu. Jadący na czele miał na sobie wypolerowaną do blasku zbroję łuskową; od całej drużyny aż biła oficjalność. Podczas zwykłego przejazdu mało który żołnierz fatygowałby się wyjęciem tarczy ze skórzanego pokrowca.
– Może się mylimy? – podsunął Windeks, patrząc na sunący szparko oddział.
Nachylił się, by pacnąć dłonią gza sadowiącego się na szyi jego klaczy. Odkąd zjechali niżej, owady nie dawały im spokoju, zwabione wonią końskiego potu.
Ciszę rozdarł ostry dźwięk rogu. Feroks odruchowo uderzył wałacha piętami, by zmusić go do dobycia resztek sił w kłusie.
– O cholera – zaklął Brygant i ruszył za Rzymianinem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Vindolanda
Copyright © Adrian Goldsworthy 2017
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Urszula Gireń
Ilustracje na okładce
Stephen Mulcahey/Arcangel Images
Ian Law/Shutterstock
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Vindolanda, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-829-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer