Vindolanda. Vindolanda - Adrian Goldsworthy - ebook

Vindolanda. Vindolanda ebook

Adrian Goldsworthy

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy jeden żołnierz ocali Brytanię dla imperium?

Rok 98 n.e. Ważna baza wojskowa Vindolanda leży w Brytanii, na najdalszych północnych kresach imperium rzymskiego. Za dwadzieścia lat cesarz Hadrian zbuduje słynny mur dzielący te prowincje od dzikiej Szkocji; na razie bronione są słabo, a tamtejsze plemiona buntują się przeciwko rzymskiemu panowaniu. Utrzymanie pokoju spoczywa w rękach legionowego centuriona Flawiusza Feroksa. Zadanie – i samo przetrwanie – wymagać będzie od niego znacznie więcej niż tylko żołnierskiej odwagi i sprawności.

Pierwszy tom trylogii "Vindolanda"

Żaden historyk nie ma większej wiedzy o armii rzymskiej niż Adrian Goldsworthy, nikt też lepiej nie odtwarza realiów starożytnego świata. - Harry Sidebottom, autor cyklu „Wojownik Rzymu”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 534

Oceny
4,1 (15 ocen)
3
11
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
velasco

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, warto sięgnąć. Autor ma dobre pióro i solidną wiedzę. Jest akcja i zgrabnie się to czyta. Polecam
10
Pablogos

Dobrze spędzony czas

dobra powieść ,ciekawi bohaterowie,chętnie sięgnę po następną część
00

Popularność




SERIA „VINDOLANDA”

VIN­DO­LANDA

ZŁO­WRO­GIE MORZE

BRI­GAN­TIA

Dla Siân

BRYTANIA U PROGU RZĄDÓW CESARZA TRAJANA

1 Vin­do­landa

2 Coria (Cor­bridge)

3 Bre­me­sio (Pier­ce­bridge)

4 Alauna

5 Bre­me­nium (High Roche­ster)

6 Cap­puck*

7 Tri­mon­tium (New­stead)

8 Magna (Carvo­ran)

9 Lugu­val­lium (Car­li­sle)

10 Kirk­bride*

11 Bro­om­holm*

12 Mil­ton*

13 Dal­win­ston*

14 Glen­lo­char*

15 Alauna (Mary­port)

16 Abal­lava (Burgh-by-Sands)

17 Maia (Bow­ness-on-Sol­way)

* Rzym­skie warow­nie przy­pusz­czal­nie obsa­dzone w cza­sie akcji powie­ści, któ­rych łaciń­skie nazwy pozo­stają nie­znane.

OBECNE NAZWY RZYMSKICH MIEJSCOWOŚCI

Bre­me­nium – High Roche­ster

Bre­me­sio (Bre­me­zjo) – Pier­ce­bridge

Coria (Koria) – Cor­bridge

Cori­nium (Kori­nium) – Ciren­ce­ster

Ebo­ra­cum (Ebo­ra­kum) – York

Gades – Kadyks (Hisz­pa­nia)

Isca Silu­rum (Iska Sylu­rum) – Caer­leon (Walia)

Lon­di­nium – Lon­dyn

Lug­du­num – Lyon (Fran­cja)

Lugu­val­lium (Lugu­wa­lium) – Car­li­sle

Magna – Carvo­ran

Tri­mon­tium (Try­mon­cjum, Trój­w­zgó­rze) – New­stead

Ruiny Vin­do­landy, obec­nie obiekt muze­alny, leżą nie­opo­dal dzi­siej­szego Bar­don Mill w Nor­tum­brii.

Prolog

11 września 98 roku

Jeźdźcy – czarne syl­wetki maja­czące w ciem­no­ści – nad­cią­gnęli z pół­nocy. Nikt z garstki ludzi, któ­rzy ich widzieli, nie ośmie­lił się ich zacze­pić; każdy wolał usu­nąć się im z drogi. Grupa męż­czyzn na szlaku o tej porze? Naj­pew­niej wojow­nicy, może zło­dzieje albo jedno i dru­gie. Spra­wiali wra­że­nie zde­cy­do­wa­nych, to zaś mogło ozna­czać… nie­jedno. Wje­chali nagle w kotlinkę, roz­trą­ca­jąc pasącą się tam trzódkę owiec; pasterz zdą­żył wykrzyk­nąć coś w zło­ści, nim strach zamknął mu usta. Konni nie zwró­cili uwagi ani na niego, ani na zwie­rzęta. Pół godziny póź­niej zna­leźli się w płyt­kiej doli­nie i przy­mu­sili wyczer­pane wierz­chowce do kłusa. Już pra­wie świ­tało.

Była tam rzym­ska sta­nica, lecz straż­nik na wieży nad jej jedyną bramą nie od razu ich zauwa­żył. Znu­żony pod koniec dłu­giej warty Trak nie spo­dzie­wał się, by coś się mogło stać, w tych stro­nach bowiem rzadko się coś działo. Jasne, zda­rzały się zwady, cza­sem mor­der­stwo, no i oczy­wi­ście kra­dzieże koni czy bydła, ale ni­gdy jakieś poważ­niej­sze pro­blemy. Dla­tego wła­śnie tracki wete­ran z dwu­dzie­sto­trzy­let­nim sta­żem popro­sił o ten przy­dział. Zostały mu jesz­cze dwa lata do odsłu­że­nia, a wtedy czeka go rzym­skie oby­wa­tel­stwo, wol­ność od armij­nego drylu i… No cóż, po tak dłu­gim cza­sie wła­ści­wie trudno mu było sobie wyobra­zić cywilne życie. Nie bar­dzo wie­dział, co by to dla niego ozna­czało, chciał jed­nak go docze­kać i popró­bo­wać – dla­tego też cenił sobie tutej­szy spo­kój. Cza­sami było tu tak spo­koj­nie, jakby armia i w ogóle świat cał­kiem o nich zapo­mniał.

Rów­nie małej i nie­wiele zna­czą­cej pla­cówki nie pamię­tał z całej swo­jej kariery. Jak na armię, która kochała się chwa­lić, ile to róż­nych rze­czy nabu­do­wała, malo­wany znak nad bramą też był nie­zwy­kły: ot, infor­ma­cja, że ów bur­gus wzniósł legion II Adiu­trix. Bez szcze­gó­łów, kiedy i po co, żaden też ofi­cer nie pofa­ty­go­wał się uwiecz­nić swego imie­nia jako nad­zorcy budowy. Napis był pro­sty, litery małe – jakby chciano zazna­czyć, że legio­ni­ści nie­spe­cjal­nie są dumni z efektu swego trudu. Trak się im nie dzi­wił. Nie zasta­na­wiał się też, dla­czego krótko potem cały legion opu­ścił Bry­ta­nię i wyniósł się gdzieś nad Dunaj. W końcu była to zapo­mniana pipi­dówka na zadu­piu naj­da­lej na pół­noc wysu­nię­tej pro­win­cji impe­rium, tak więc II Adiu­trix nawet nie sta­rał się wyko­nać roboty porząd­nie.

Plat­forma wieży według typo­wego zało­że­nia miała być pro­sto­ką­tem o powierzchni osiem­dzie­się­ciu pię­ciu stóp kwa­dra­to­wych, ale dłu­go­ścią boczne ściany róż­niły się pra­wie o dwa kroki, przed­nia i tylna podob­nie. Spę­dziw­szy na niej nie­zli­czone dzienne i nocne godziny warty, Trak znał na pamięć każdy jej frag­ment, każdą skrzy­piącą deskę i szparę w bel­kach (tych zaś było wiele, jako że budow­ni­czo­wie ani myśleli cze­kać na wyse­zo­no­wany budu­lec i skle­cili kon­struk­cję ze świeżo ścię­tego drewna). Jedna z desek pod­łogi gąb­cza­ście się ugi­nała pod stopą i było oczy­wi­ste, że prę­dzej czy póź­niej się roz­leci. Trak cie­szył się nadzieją, że sta­nie się to w chwili, gdy stąp­nie na nią nowy p.o. kura­tora Kre­scens. Aż się uśmiech­nął na tę myśl; odwró­cił się ku wscho­dowi, uniósł dłoń do czoła i obie­cał uro­nić kilka kro­pel wina w ofie­rze Boskiemu Jeźdź­cowi ze swej ojczy­zny, żeby tylko to życze­nie się speł­niło.

Jakby w odpo­wie­dzi nad szczy­tem wzgó­rza za warow­nią poja­wiło się jaskrawe poma­rań­czowe świa­tło. Dniało, Boski ruszał do galopu przez nie­biosa z wier­nym psem u boku, prze­ga­nia­jąc gwiazdy, by zro­biły miej­sce słońcu. Chwilę póź­niej Trak usły­szał gniewny wrzask Kre­scensa, który już ochrza­niał bogom ducha win­nego nie­wol­nika.

– To on, Panie – mruk­nął. – Wiem, że jesteś zajęty, ale temu sukin­sy­nowi się należy.

Minia­tu­rowy gar­ni­zon budził się do życia, jeśli pomi­nąć dowódcę, któ­rego kwa­tera przy­le­gała do tyl­nej czę­ści umoc­nień. Od trzech dób nikt cen­tu­riona nie widział, ostatni raz sły­szano go zaś, gdy dru­giego dnia zebrało mu się na pijac­kie śpiewy. Chłop wpa­dał w taki ciąg mniej wię­cej raz na mie­siąc i Trak dobrze już znał sce­na­riusz; oce­nił, że dowódca wytrzeź­wieje pod wie­czór ewen­tu­al­nie naza­jutrz rano.

Jak na legio­nowe zwy­czaje cen­tu­rio regio­na­rius Fla­wiusz Feroks wła­ści­wie pił nie­wiele i swoje obo­wiązki wypeł­niał jak należy. Jego zada­niem było czu­wa­nie nad regio­nem, utrzy­my­wa­nie spo­koju i porządku, tak by armia wie­działa, co tam jest grane, a miej­scowi byli zado­wo­leni i skłonni do roz­strzy­ga­nia spo­rów bez wza­jem­nego ści­na­nia łbów. Feroks był Bry­tem, co prawda z ple­mie­nia żyją­cego daleko na połu­dnio­wym zacho­dzie wyspy, ale mówiono, że wła­śnie dzięki temu cie­szy się zaufa­niem tubyl­ców. Trak wąt­pił, by był to główny powód. Cen­tu­rion, ponury twar­dziel, znany był przede wszyst­kim z tego, że dotrzy­my­wał słowa i ni­gdy nie odpusz­czał. Krą­żyły o nim histo­rie, jak to ści­gał ucie­ki­nie­rów przez całe tygo­dnie i setki mil i nie­mal zawsze ich dopa­dał. Raz w środku zimy zapu­ścił się daleko na pół­noc i wró­cił z poj­ma­nym mło­dym wojow­ni­kiem oskar­żo­nym o zgwał­ce­nie i zamor­do­wa­nie żony rzym­skiego kupca – po czym na pro­ce­sie zło­żył zezna­nia na jego korzyść i wyka­zał, że winny jest mąż, nie ów mło­dzie­niec. Nie wszy­scy mu za to podzię­ko­wali, ale rodzina oskar­żo­nego jak naj­bar­dziej, i roz­nio­sło się, że dla Fla­wiusza Feroksa prawda jest naj­waż­niej­sza. Za wiele z tego nie wyni­kło, wino­wajcy i tak nie schwy­tano, gdyż zdo­łał zbiec do Galii, chro­niony przez wpły­wo­wych przy­ja­ciół.

Trak nie wie­dział, ile w tym prawdy; w woj­sku zawsze było wię­cej plo­tek niż żoł­nie­rzy. Ludzie mówili też, że Feroks był kie­dyś wiel­kim boha­te­rem – i to się mogło zga­dzać, gdyż skó­rzane szelki, które cza­sem zakła­dał na kol­czugę, były cięż­kie od okrą­głych faler, tor­kwe­sów i innych odzna­czeń za męstwo. Cho­dziły też jed­nak słu­chy, że jest pechow­cem i wręcz przy­ciąga kata­strofy – legiony, w któ­rych słu­żył, wycięli w pień Dako­wie i Ger­ma­nie.

Ale wszystko to było dawno temu. Feroks dowo­dził pla­cówką od sied­miu lat i jakoś nic się nie działo – ani złego, ani w ogóle. Trudno orzec, czy wylą­do­wał tu przez sła­bość do wina czy na odwrót, to cała ta wil­goć i mono­to­nia wepchnęły go w nałóg. Był jed­nak Bry­tem, a oni wszy­scy to dziwni ludzie, więc może zwy­czaj­nie lubił tę dziurę i taki już z niego melan­cho­lik. Zaraz po przy­by­ciu kazał wyrych­to­wać dużo więk­szą tablicę ze sło­wem SYRA­KUZY wypi­sa­nym wyso­kimi, ele­ganc­kimi lite­rami i przy­bić ją ponad szyl­dem II Adiu­trix. Nikt nawet nie pró­bo­wał zga­dy­wać dla­czego.

Niebo się roz­ja­śniało, był już pra­wie dzień i Tra­kowi koń­czyła się czte­ro­go­dzinna warta. Załoga sta­nicy Syra­kuzy liczyła teraz mniej niż połowę pier­wot­nej pięć­dzie­się­cio­oso­bo­wej dru­żyny z kil­ku­na­stoma końmi i mułami, a odkąd dowódca zamknął się w kwa­te­rze, Kre­scens zarzą­dził podwójne godziny służby i w ogóle korzy­stał ze spo­sob­no­ści, by zgry­wać komen­danta, przy oka­zji uprzy­krza­jąc życie tym, któ­rych nie lubił. Na szczę­ście obej­mo­wało to prak­tycz­nie wszyst­kich żoł­nie­rzy i brze­mię równo się roz­kła­dało. Gość miał zale­d­wie pięć lat stażu, ale pre­zen­to­wał się dziar­sko i umiał ład­nie pisać, więc na pewno prę­dzej czy póź­niej czeka go awans i prze­nie­sie­nie z tego ponu­rego zakątka, w któ­rym nikt nie dostaje stop­nia na stałe.

Tup­nąw­szy parę razy, by przy­wró­cić krą­że­nie w zdrę­twia­łych łyd­kach (pamię­ta­jąc, by uni­kać zbu­twia­łej deski), Trak pod­szedł do przed­niej ścianki i rozej­rzał się po doli­nie. Poło­żona na prze­ciw­le­głym skraju wio­ska wyglą­dała jesz­cze na uśpioną, lecz na pewno kobiety roz­pa­lały już ogień w kuch­niach. O, paru chłop­ców wypro­wa­dza krowy nad stru­mień.

– Omnes ad ster­cus! – wychry­piał, zbyt zmę­czony na gniew, ale nie na strach. Przy­ci­szo­nym gło­sem pró­bo­wał przy­cią­gnąć uwagę dru­giego war­tow­nika na zewnętrz­nym poste­runku kilka kro­ków przed wałami. – Hej, Młody!

Peł­nili służbę we dwóch i Trak jako star­szy rangą wziął sobie wieżę. Regu­la­min wpro­wa­dzony przez boskiego Augu­sta i zatwier­dzany przez wszyst­kich kolej­nych cesa­rzy wyma­gał, by zawsze wysta­wiać czujkę przed każdą obo­zową bramą. Wyzna­czani na nią ludzie mieli zaszczytny obo­wią­zek trwać na sta­no­wi­sku, choćby nie wiem co, żeby w razie czego ostrzec gar­ni­zon o nie­bez­pie­czeń­stwie. W jed­nym z najstar­szych legio­no­wych kawa­łów rekrut żół­to­dziób pyta: „Co mam robić, gdyby nade­szli bar­ba­rzyńcy?”, na to cen­tu­rion odpo­wiada: „Drzeć się jak naj­gło­śniej, gdy będą cię mor­do­wać”.

Młody ani drgnął, więc tak jakby robił, co miał przy­ka­zane. Nawet w regu­la­mi­no­wym miej­scu: trzy kroki od suchej fosy i na pra­wym skraju drogi, ale był sta­now­czo zbyt nie­ru­chomy.

– Hej, ty tam! – powtó­rzył Trak tro­chę gło­śniej.

Chło­pak stał jak sta­tua, pier­sią wsparty na drzewcu włóczni. Oku­tany w ciemny płaszcz, z tar­czą u nogi, wyglą­dałby jak wzór war­tow­nika, gdyby nie ten bez­ruch i opad­nięta bez­wład­nie głowa. Trak znał wszyst­kie żoł­nier­skie sztuczki; ta nale­żała do pod­sta­wo­wych, ale i naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych. Rekruci szybko się uczą, że w woj­sku trzeba chwy­tać każdą spo­sob­ność do drzemki, bo ni­gdy nie wia­domo, kiedy i o jakiej wred­nej porze cię z niej wyrwą. Sen był dro­go­cenny nie­mal jak żar­cie. Zasy­piać na sto­jąco to umie­jęt­ność nie­po­wsze­dnia i czę­sto uży­teczna, ale war­tow­ni­kowi może przy­nieść przy­krą i ostat­nią nie­spo­dziankę.

– Budź się, głupi gnojku! – Trak wypluł to gniew­nie i obej­rzał się ner­wowo, czy ktoś na dzie­dzińcu nie usły­szał.

Na ulicy krę­ciło się kilku żoł­nie­rzy; spraw­dzali opo­rzą­dze­nie i dopi­nali sprzączki, na niego nikt jed­nak nie zwra­cał uwagi. Zamknięta brama osła­niała chło­paka, ale gdy tylko słońce wynu­rzy się zza wzgórz, Trak będzie musiał ude­rzyć w dzwon na znak zakoń­cze­nia noc­nej służby i początku dnia. Potem, gdy już wszy­scy wstaną i otwo­rzy się wrota, prze­stawi kołek na kalen­da­rzo­wej tablicy, by wska­zy­wał, że to drugi przed idami wrze­śnio­wymi. Para war­tow­ni­ków przyj­dzie ich zmie­nić, ofi­cer wyda nowe roz­kazy i hasło – i dopiero po tym wszyst­kim będzie można coś wrzu­cić na ząb. To się nie zmie­niało, czy gar­ni­zon trzy­mał cały legion, czy parę dzie­sią­tek chłopa. Nawet tu, na końcu świata, woj­skowy dzień zaczy­nał się iden­tycz­nie jak w całej armii.

Musi dzia­łać szybko, ina­czej Kre­scens to do niego się przy­czepi, że nie dopil­no­wał smar­ka­tego. Trak czuł, że kura­tora ręce świerz­bią, by kogoś o coś oskar­żyć i wyba­to­żyć albo i gorzej.

– Ej, synek! – spró­bo­wał jesz­cze raz, naj­gło­śniej, jak się odwa­żył.

Poczuł, że butem trą­cił jakąś grudę na pod­ło­dze. Był to ogry­zek jabłka rzu­cony chyba przez poprzed­nika, tego nie­chluja Wik­tora. Oparł­szy włócz­nię o ściankę, schy­lił się po niego.

Wypro­sto­wu­jąc się, kątem oka spo­strzegł jakiś ruch w oddali. Dopiero teraz zoba­czył jeźdź­ców, nie dalej niż o pół mili, nad­cią­ga­ją­cych szpar­kim kłu­sem – na razie jak nie­wiel­kie figurki; co naj­mniej dzie­się­ciu, ale nie wię­cej niż dwu­dzie­stu. Wscho­dzące słońce bar­wiło ich hełmy i groty włóczni czer­wie­nią; zna­czy dobrze uzbro­jeni, ale jechali bar­dziej rojem niż w szyku – zatem z pew­no­ścią Bry­to­wie.

Trak nie widział nie­przy­ja­ciela, odkąd tu zimą przy­był. Wytę­żył wzrok, na wypa­dek gdyby ten stan rze­czy wła­śnie miał ulec zmia­nie, modląc się zara­zem, by tak nie było. Bry­to­wie śmi­gnęli obok paste­rzy i ich stadka, nawet na nich nie spoj­rzaw­szy, ci zaś nie wyglą­dali na wystra­szo­nych, co było dobrym zna­kiem.

Oddzia­łek pro­wa­dził wysoki męż­czy­zna na dużym koniu. Choć twa­rzy z daleka jesz­cze nie widział, Trak poznał go i ode­tchnął z ulgą: to Win­deks, dowódca grupy zwia­dow­ców współ­pra­cu­ją­cej z Rzy­mia­nami, nie­rzadki gość w Syra­ku­zach. Cen­tu­rion czę­sto z nimi wyjeż­dżał, ostat­nio jed­nak zawi­tali tu z mie­siąc temu.

– Hej tam, na wieży! – krzyk­nął z dzie­dzińca Kre­scens, wyry­wa­jąc go z zamy­śle­nia. – Coś do zamel­do­wa­nia?

– Omnes ad ster­cus – odpo­wie­dział ze znu­że­niem Trak.

Naj­wyż­sza pora. Wyce­lo­wał i cisnął ogryz­kiem w chło­paka; z satys­fak­cją ujrzał, jak pod­su­szony pocisk tra­fia go w dolną część hełmu osła­nia­jącą kark. Młody legio­ni­sta drgnął, wyrwany ze snu, i obej­rzał się, jesz­cze na pół zamro­czony i bar­dzo blady.

– Rób swoje, Młody! – Trak wska­zał na nad­jeż­dża­ją­cych. Teraz już nie musiał się przej­mo­wać, że ktoś usły­szy. Odwró­cił się i zamel­do­wał gromko: – Jeźdźcy na dro­dze!

War­tow­nik spoj­rzał w tam­tym kie­runku, chwilę się wpa­try­wał, po czym gło­śno wcią­gnął powie­trze, a włócz­nia wypa­dła mu z dłoni. Trak par­sk­nął śmie­chem, gdy chło­pak wycią­gniętą ręką wska­zał cel; gwał­towny ruch spra­wił, że oparta o nogę tar­cza prze­wró­ciła się na trawę.

– Taa, wiem – mruk­nął Trak pod nosem. – A jak tam twoje gacie, synek?

Zwia­dowcy byli już na tyle bli­sko, że mógł ich poli­czyć: czter­na­stu plus trzy juczne z pakun­kami. Słońce już się wznio­sło nad wzgó­rza i dopo­sa­żyło ich w dłu­gie cie­nie. Trak pod­szedł do dzwonu i obwie­ścił ten moment sze­ścioma ude­rze­niami. Odcze­kał trzy odde­chy, nim zaczął bić na alarm – nie z rze­czy­wi­stego powodu, tylko dla­tego, że tak trzeba.

– Zwia­dowcy nad­jeż­dżają! – krzyk­nął ku dzie­dziń­cowi. – Otwo­rzyć bramę!

Kre­scens spio­ru­no­wał go wzro­kiem za wyda­nie roz­kazu bez kon­sul­ta­cji z prze­ło­żo­nym, Trak jed­nak dobrze wie­dział, co w tej kwe­stii mówi regu­la­min. Win­deks spiął konia i prze­ga­lo­po­wał obok pode­ner­wo­wa­nego war­tow­nika pro­sto przez led­wie roz­warte wrota. Trak wyszcze­rzył zęby w szel­mow­skim uśmie­chu. Wsu­nął palec pod ochra­niacz policzka i podra­pał się po bro­dzie. Znają fason, ci Bry­to­wie, przy­znał w duchu.

Reszta zwia­dow­ców zatrzy­mała się przed bramą. Jak ich dowódca, nale­żeli do wojow­ni­czego ple­mie­nia Bry­gan­tów zamiesz­ku­ją­cego wiel­kie poła­cie pół­noc­nej Bry­ta­nii, od jakie­goś czasu lojal­nie sprzy­mie­rzo­nego z Rzy­mem. Rośli i smu­kli, sie­dzieli w sio­dłach jak posągi, bez­na­mięt­nie spo­glą­da­jąc na mło­dego legio­ni­stę na poste­runku. Więk­szość miała gęste wąsi­ska, choć nie dorów­ny­wały w tej mie­rze kasz­ta­no­wemu zaro­stowi Win­deksa. Nosili sta­rego typu woj­skowe hełmy, brą­zowe z pro­stymi nakarcz­kami i tępo zakoń­czo­nymi szpi­kul­cami, jakich legio­ni­ści prze­stali uży­wać z pół wieku temu. Kol­czugę miał na sobie tylko dowódca, wszy­scy jed­nak byli uzbro­jeni w przy­pa­sane na pra­wym bio­drze mie­cze – co prawda naj­róż­niej­szego sortu, od dłu­gich miej­sco­wych po rzym­skie gla­dii pie­choty i spa­thae uży­wane przez kon­nicę. Ich tar­cze były jesz­cze bar­dziej róż­no­rodne, barw­nie malo­wane, nie­które z wize­run­kami zwie­rząt. War­tow­nik wyraź­nie sta­rał się trzy­mać nerwy na wodzy i nie drżeć; w końcu któ­ryś się roze­śmiał, inni mu zawtó­ro­wali. Ten i ów zesko­czył z konia i zaczęli gadać. Bry­gan­to­wie są nie­zwy­kle roz­mowni, przy­naj­mniej jak na Bry­tów. Trak zauwa­żył, że dwóch jechało na jed­nym wierz­chowcu – rzecz mało wygodna dla obu, zwłasz­cza dla tego na dosiadkę – a potem spo­strzegł jesz­cze dwóch wojow­ni­ków zbli­ża­ją­cych się do fortu pie­chotą, pro­wa­dzą­cych dwa juczne konie.

Z tupo­tem pod­ku­tych butów na wieżę wdra­pał się jego zmien­nik.

– Lon­gi­nus mel­duje się na służ­bie war­tow­ni­czej – obwie­ścił. Był zwa­li­stym Tun­grem o groź­nej twa­rzy ze zła­ma­nym nosem i bli­znami, pod którą jed­nak krył się poczciwy cha­rak­ter. – Masz coś do prze­ka­za­nia, bra­chu?

Trak go nie słu­chał. Gdy juczne pode­szły bli­żej, zoba­czył, jaki wiozą ładu­nek: owi­nięte w koce zwłoki. Bok jed­nego ubro­czony był zaschniętą krwią. Wyglą­dało na to, że wcale nie jest tak spo­koj­nie, jak mu się wyda­wało.

– Co? – ode­zwał się machi­nal­nie, widząc, że kolega mu się dziw­nie przy­pa­truje. – A, wiesz. Jak zwy­kle. Omnes ad ster­cus.

Lon­gi­nus zamru­gał zdzi­wiony, lecz Trak nie zamie­rzał się wda­wać w wyja­śnie­nia. Zszedł po dra­bi­nie na wał i skie­ro­wał się ku scho­dom pro­wa­dzą­cym na dzie­dzi­niec, gdzie Win­deks, nie zsia­da­jąc z konia, mie­rzył kura­tora spoj­rze­niem.

– Muszę się widzieć z cen­tu­rio­nem. – Bry­gant mówił czy­stą łaciną, choć z gar­dło­wym akcen­tem nada­ją­cym sło­wom obce­sowy ton. – Jest w for­cie?

Twarz miał pocią­głą, nie­malże koń­ską, ze skórą tak napiętą, że wyglą­dała jak tru­pia czaszka. Mogła prze­ra­żać dzieci i depry­mo­wać więk­szość doro­słych – istne obli­cze demona czy upiora, zmięk­czone tylko przez obfite, dobrze wycze­sane wąsy.

Kre­scens się zawa­hał, co trudno było mieć mu za złe. Sta­tio­na­rii wolni od służby stali w dwu­sze­regu na skraju alei. Tym­cza­sowo odko­men­de­ro­wani tu z innych jed­no­stek, nosili różne uni­formy i tar­cze, ale byli gotowi do poran­nego apelu – od któ­rego jed­nak dzie­lił kura­tora ten nie­okrze­sany Bryt.

– Jest, ale chory – wydu­sił w końcu Kre­scens.

Win­deks demon­stra­cyj­nie pową­chał powie­trze. Jego wierz­cho­wiec pod­niósł ogon i zaczął odda­wać mocz. Kura­tor odru­chowo się odsu­nął, by unik­nąć ochla­pa­nia butów.

Trak dołą­czył do szyku i z roz­ba­wie­niem jął się przy­słu­chi­wać roz­mo­wie. Feroks roz­ka­zał, by nie­zwłocz­nie pro­wa­dzić do niego każ­dego zwia­dowcę czy gońca z wia­do­mo­ścią, i kura­tor dobrze o tym wie­dział. Natu­ral­nie roz­kaz nie zawie­rał instruk­cji, jak to zro­bić, kiedy dowódca jest urżnięty w sztok, jego zastępca miał więc teraz drobną zagwozdkę. Trudno było się nie uśmiech­nąć.

– Chory, co?

Win­deks chwilę patrzył na Rzy­mia­nina z kamienną miną i nagle drob­nym ruchem goleni pode­rwał konia do kłusa. Zasko­czony Kre­scens gapił się za nim, nie­pewny, jak zare­ago­wać.

Bry­gant zatrzy­mał się przy wodo­poju przed kwa­terą komen­danta i płyn­nie zesko­czył na zie­mię. Gdy wcho­dził po paru stop­niach na ganek, gnia­doszka piła już łap­czy­wie. Jego ludzie z jucz­nymi końmi pode­szli za nim, igno­ru­jąc zacie­ka­wio­nych legio­ni­stów. Z pakun­ków wysta­wały bose, brudne stopy, dyn­da­jące w takt ruchów zwie­rząt.

– Muszę się widzieć z cen­tu­rio­nem! – obwie­ścił ponow­nie Win­deks. Jego tubalny głos odbił się stłu­mio­nym echem.

– Mój pan Feroks z ubo­le­wa­niem oznaj­mia, że nie może przyj­mo­wać gości – odpo­wie­dział mu Filon, słu­żący komen­danta, ele­gancki połu­dnio­wiec, wyraź­nie zbyt cywi­li­zo­wany jak na te oko­lice.

– Ja jed­nak muszę z nim poroz­ma­wiać – nale­gał Bry­gant. – I to natych­miast.

– Przy­kro mi, panie Win­dek­sie, ale to nie­moż­liwe.

Trak stał na pra­wym skrzy­dle dwu­sze­regu i dobrze widział dry­bla­so­wa­tego zwia­dowcę z kciu­kami wetknię­tymi za obcią­żony mie­czem pas z meta­lo­wych ogniw, ster­czą­cego niczym góra nad drob­nym nie­wol­ni­kiem. Filon był sma­gły i gład­ko­skóry, oczy miał głę­boko, nie­mal do czerni brą­zowe. Nie wło­żył płasz­cza; jego tunika była wybie­lona pra­wie do poły­sku. Mimo że stał na błot­ni­stym podwó­rzu, próżno by szu­kać na nim choćby dro­binki pyłu czy brudu. Młody, zale­d­wie wyro­stek, miał nie wię­cej niż pięć stóp, jed­nak ani myślał ustą­pić bar­ba­rzyńcy wyglą­da­ją­cemu, jakby łatwiej mu było kogoś zabić niż tra­cić czas na zbędne gada­nie. Na Traku zro­biło to wra­że­nie.

– To ważne! – Win­deks ści­szył głos, choć słowa na­dal nio­sły się po całej warowni.

Lewa dłoń Filona chwy­ciła prawy nad­gar­stek i jęła go pocie­rać, lecz była to jedyna oznaka pode­ner­wo­wa­nia.

– Naprawdę mi przy­kro, panie. Bar­dzo przy­kro.

– Który to dzień? – Bry­gant mówił już cicho i z uśmie­chem na pogra­ni­czu szy­der­stwa.

Ramiona mło­dego Greka nieco opa­dły.

– Czwarty – przy­znał z zawsty­dze­niem.

Zwia­dowca burk­nął coś pod nosem. Postą­pił krok naprzód, lecz sługa tylko się wypro­sto­wał i na­dal blo­ko­wał przej­ście. Kre­scens pró­bo­wał do nich dołą­czyć, lecz drogę zagra­dzały mu juczne konie i trzy­ma­jący je za uzdy wojow­nik.

– Słu­chaj, Greku. – W tonie Win­deksa rze­czo­wość nie­źle się kom­po­no­wała z groźbą. – Obaj wiemy, że tam wejdę, a ty mnie nie powstrzy­masz. Twój pan nie będzie miał ci za złe.

Był o głowę i bar­czy­ste ramiona wyż­szy od roz­mówcy. Filon w końcu dał za wygraną i odsu­nął się na bok. Bry­gant ski­nął na dru­giego z poga­nia­czy, sil­nym pchnię­ciem otwo­rzył drzwi i wszedł do chaty.

Z wnę­trza dobiegł trzask, potem drugi, a tuż potem brzęk tłu­czo­nych naczyń.

– Wy kun­dle!

Trak poznał głos komen­danta. Ni­gdy jesz­cze nie brzmiał tak furiacko.

Odgłosy kotło­wa­niny, stu­kot prze­wra­ca­nych zydli, czyjś bole­sny okrzyk. Kre­scens jesz­cze raz spró­bo­wał prze­pchnąć się obok Bryta i koni, ale znów mu nie wyszło.

– Dwóch ludzi do mnie! – roz­ka­zał, lecz głos mu się zała­mał i nie zabrzmiało to zbyt dziar­sko.

Trak i sto­jący przy nim żoł­nierz opu­ścili sze­reg i ruszyli na wezwa­nie.

Walka w cha­cie przy­brała na sile, sądząc po odgło­sach. Filon drgnął i sku­lił się na eks­plo­zję hałasu świad­czącą, że chyba cała półka kub­ków i tale­rzy roz­biła się w drobny mak. Drzwi roz­warły się rap­tow­nie i na ganek wyto­czył się pod­ko­mendny Win­deksa z pod­bi­tym okiem i roz­kr­wa­wioną wargą. Po nim wychy­nął cen­tu­rion trzy­many w bloku przez Win­deksa. Bry­gan­to­wie uwiel­biają zapasy, choć z tego, co Trak dotąd widział, wię­cej w tym było bru­tal­nej siły i cwa­nych sztu­czek niż praw­dzi­wej sztuki. W tym wypadku dawało to jed­nak rezul­tat. Feroks był tylko tro­chę niż­szy od prze­ciw­nika, za to szer­szy w ramio­nach, sunął jed­nak zgięty wpół, z ręką wykrę­coną na ple­cach tak mocno, że musiał posłusz­nie iść naprzód, jeżeli chciał unik­nąć zwich­nię­cia.

Win­deks dopro­wa­dził go do poidła i stę­ka­jąc z wysiłku, uniósł cen­tu­riona i opu­ścił głową naprzód wprost do koryta. Rzu­cił coś w swoim języku i męż­czy­zna z roz­ciętą wargą przy­sko­czył z pomocą; we dwóch dobrą chwilę przy­trzy­my­wali wyry­wa­ją­cego się ofi­cera, po czym wycią­gnęli go z wody.

Feroks kasz­lał i char­czał, potrzą­sał głową i nie zaprze­sta­wał prób uwol­nie­nia się.

– Kun­dle cho­lerne! – wychry­piał. – Sukin…

Dwaj Bry­to­wie znów zanu­rzyli mu głowę. Kura­tor gapił się na tę scenę z otwar­tymi ustami, ale nie ruszył się z miej­sca.

Tym razem, gdy go wycią­gnęli, z cen­tu­riona uszła cała wola walki. Zwisł im na rękach wyczer­pany. Jego biała woj­skowa tunika miała podarty rękaw i widać było świeże siniaki na przed­ra­mie­niu, sąsia­du­jące z paroma sta­rymi bli­znami. Mokre i zmierz­wione ciemne włosy oble­piały mu głowę; policzki pokry­wała szcze­cina kil­ku­dnio­wego zaro­stu, a bystre zazwy­czaj szare oczy patrzyły tępo przed sie­bie. Na skó­rze i tunice ciem­niały zaschnięte wymio­ciny. Brud smu­żył mu się po twa­rzy, rękach i nogach.

– No, jużeś spo­kojny? – upew­nił się Win­deks akcen­to­waną łaciną. – Jesteś mi potrzebny, i to zaraz. – Obej­rzał się na Filona, który z prze­ra­że­niem patrzył na pana. – Greku, przy­nieś mu tro­chę poski.

Poska, roz­wod­nione tanie wino, było napit­kiem nie­wol­ni­ków i żoł­nier­stwa.

– I opo­rządź go jakoś – dorzu­cił. – Ma przed sobą długą jazdę i być może przyj­dzie mu powo­jo­wać.

Ski­nie­niem głowy dał znak kole­dze i wespół popro­wa­dzili Feroksa z powro­tem do kwa­tery, lecz się im wyrwał i chwilę roz­glą­dał prze­krwio­nymi oczyma. Spo­strze­gł­szy Kre­scensa, zatrzy­mał na nim wzrok na dłu­żej.

– A, kura­tor – mruk­nął w końcu. Głos miał melo­dyjny, jakby recy­to­wał poezję. – Nie prze­szka­dzaj sobie. Rób swoje.

Win­deks wzru­szył ramio­nami i poszedł za komen­dan­tem. Drugi Bryt przy­su­nął się z powro­tem do wodo­poju i zaczął prze­my­wać ska­le­cze­nie.

Kre­scens wziął się w garść, dokoń­czył apel i wydał hasło dnia – „Święty Mer­kury” – ale do musz­try już nie miał serca. Po pobież­nej inspek­cji rynsz­tunku kazał ludziom się rozejść. Kilku legio­ni­stów, w tym Trak, posta­no­wiło zjeść śnia­da­nie na dwo­rze, by nie stra­cić nic z ewen­tu­al­nego dal­szego wido­wi­ska. Począt­kowo komen­dant i zwia­dowca kon­fe­ro­wali w cha­cie i nic się nie działo poza tym, że Bry­gan­to­wie zdjęli zwłoki z koni i zło­żyli je na tra­wie. Dwóch kolej­nych weszło na teren warowni i zajęło się napeł­nia­niem bukła­ków wodą. Na trupy zda­wali się nie zwra­cać uwagi.

Jed­nym ze zmar­łych był siwo­włosy sta­rzec z rzadką brodą, odziany jedy­nie w obszar­paną tunikę z wzo­rem w sza­chow­nicę, ale tak wybla­kłą, że ledwo można było ją roz­róż­nić. Twarz miał tro­chę poka­le­czoną, nie było jed­nak widać poważ­niej­szych ran. Drugi był dużo młod­szy, wyż­szy i musku­larny, w ciem­nych weł­nia­nych por­t­kach, pasia­stej tunice i butach, które mogłyby mu jesz­cze długo posłu­żyć. Prawą nogę miał dziw­nie wykrę­coną – naj­wy­raź­niej doznał zła­ma­nia pod­udzia – naj­bar­dziej jed­nak rzu­cał się w oczy brak głowy i lewej dłoni.

Po chwili z chaty znów wyszli Feroks z Win­dek­sem. Legio­ni­ści cof­nęli się, ale tak, by pozo­stać w zasięgu słu­chu. Cen­tu­rion nie zwra­cał na nich uwagi. Był blady, oczy miał zapad­nięte i nabie­głe krwią. Miał na sobie spodnie, pełne buty i kar­mi­nową tunikę z wato­wa­nym kafta­nem na wierz­chu. Szu­rał nogami jak sta­rzec, lecz w spoj­rze­niu, któ­rym omiótł trupy, pozo­stało tro­chę zwy­kłej twar­do­ści.

– Wia­domo, co z chłop­cem? – spy­tał Win­deksa, marsz­cząc czoło, jak gdyby myśle­nie przy­cho­dziło mu z wysił­kiem, mowa zaś to już cały wyczyn.

Bryt pokrę­cił głową.

Feroks pod­szedł do dru­giego zabi­tego i trą­cił go czub­kiem buta.

– Tego to raczej nie znam – burk­nął.

– Ani ja – rzu­cił Win­deks. – Ale na pewno za życia był wyż­szy.

Rzy­mia­nin pochy­lił się, by lepiej obej­rzeć zła­maną nogę i inne rany. Chwilę patrzył w mil­cze­niu; jego cera przy­brała zie­lon­kawy odcień, jakby ogar­nęły go mdło­ści. Trak wąt­pił, by na sku­tek maka­brycz­nego widoku. Cen­tu­rion zako­ły­sał się na nogach, prze­tarł usta wierz­chem dłoni i się wypro­sto­wał. Dra­piąc się po nie­ogo­lo­nym pod­bródku, wymam­ro­tał coś, co nie zabrzmiało z łaciń­ska. Win­deks cier­pli­wie cze­kał.

– Fak­tycz­nie kiep­ska sprawa – orzekł w końcu Feroks. – Ale czy naprawdę jestem ci potrzebny?

– Ano naprawdę. – Bry­gant świ­dro­wał go wzro­kiem. – To twoja działka.

– Niby tak. – Ofi­cer znów szturch­nął butem ciało.

– Nie ożyje od tego.

Od strony sta­jenki na prze­ciw­nym krańcu dzie­dzińca nad­szedł Kre­scens. W warowni były cztery konie, lecz jedna z kla­czy nie­do­ma­gała.

– Dzień dobry, kura­to­rze – powi­tał go Feroks, jakby pierw­szy raz go zoba­czył. – Jak tam siwka?

– Z nogą lepiej, ale wciąż kuleje. – Odpo­wiedź padła pew­nie, Kre­scens bowiem był kawa­le­rzy­stą i na tym się rze­czy­wi­ście znał. – Nie dał­bym jej wię­cej niż milę, góra dwie.

To ozna­czało, że fort Syra­kuzy dys­po­nuje w tej chwili zale­d­wie trójką koni zdol­nych do jazdy dla czte­rech jeźdź­ców spo­śród sta­tio­na­rii, w tym samego kura­tora.

– Dziś mamy nony? – W tonie cen­tu­riona zabrzmiała nie wię­cej niż śla­dowa nuta nie­pew­no­ści.

– Nie, panie. Dziś drugi przed idami – wyja­śnił kura­tor zdu­miony, że dowódca pogu­bił się w kalen­da­rzu aż o sie­dem dni. – Wrze­śnio­wymi – dorzu­cił kąśli­wie.

– Aha. – Feroks wciąż sta­rał się wytrzy­mać spoj­rze­nie Win­deksa, jak gdyby jego zastępcy tam nie było. – I mówisz, że jestem ci potrzebny?

– No tak. Łatwiej to pój­dzie, jak będzie z nami Rzy­mia­nin, w dodatku nie znam lep­szego od cie­bie tro­pi­ciela.

– Nie moja wina, że tak mało masz zna­jo­mych. – Cen­tu­rion wzru­szył ramio­nami. – I to naprawdę konieczne?

Bry­gant poki­wał głową, pierw­szy raz dając po sobie poznać, że roz­mowa go znu­żyła.

– Klnę się na boga mego ple­mie­nia i na Słońce z Księ­ży­cem, że musisz z nami jechać.

Feroks nawet nie mruk­nął. Zachwiał się znowu i widać było, ile wysiłku wkłada w utrzy­ma­nie się w pio­nie.

– Zakli­nam cię też w imię naszej przy­jaźni.

Rzy­mia­nin wes­tchnął. Ramiona mu nieco opa­dły.

– Kura­to­rze, każ sio­dłać zdrowe wierz­chowce – pole­cił. – Zabie­ram cie­bie i Wik­tora. – Po jego odej­ściu znów zwró­cił się do zwia­dowcy: – Żadni z nas przy­ja­ciele. Po pro­stu na razie nie zamie­rzam cię zabić.

I

Około połu­dnia lazur nieba mąciło tylko kilka bia­łych chmur. Feroks nacią­gnął kape­lusz głę­biej na czoło, by osło­nić oczy przed słoń­cem. W obec­nym nastroju wolałby, żeby wiało i padało, ale dzień był piękny. Zło­ściło go to, jak zresztą wszystko. Przy­naj­mniej jego wałach się nie naro­wił. Jeź­dziec polu­zo­wał mu cugle, zda­jąc się na instynkt zwie­rzę­cia, jeśli cho­dzi o wybór naj­lep­szej drogi przez tę ska­li­stą dolinę. Musiał się zasta­no­wić, lecz myśli przycho­dziły opor­nie.

„Napij się przed bitwą, jeśli musisz – usły­szał w mło­do­ści od dziadka, Pana Wzgórz – byle nie za dużo, jeśli chcesz wyjść cało. Ale ni­gdy nie tykaj trunku przed najaz­dem”. W kwe­stii najaz­dów dzia­dek Feroksa wię­cej zdą­żył zapo­mnieć, niż prze­ciętny męż­czy­zna kie­dy­kol­wiek się nauczy.

Tego ranka nie zamie­rzali na nikogo napa­dać, na pewno jed­nak tro­pili zbó­jów win­nych zbrodni – to zaś wyma­gało tak samo chłod­nej roz­wagi i jesz­cze zim­niej­szego serca. Cen­tu­rion wie­dział to z boga­tego doświad­cze­nia – dawno stra­cił rachubę wypraw gra­bież­czych i pości­gów za rabu­siami, które w życiu pro­wa­dził – i zda­wał sobie sprawę, że tego dnia cia­łem i duchem nie jest w dobrej for­mie. Nie ina­czej rzecz się miała z umie­jęt­no­ścią logicz­nego myśle­nia, dawno temu wbitą mu do głowy przez nauczy­cieli. Umysł miał zamglony, zatem podatny na błędy; może wpa­ko­wać się ze swymi ludźmi w zasadzkę i zgi­nąć. Przy­naj­mniej miałby wresz­cie spo­kój.

Nie­mal poczuł na sobie dziad­kowe pogar­dliwe spoj­rze­nie. Potrzą­snął głową, usi­łu­jąc się wyrwać z mrocz­nego, bez­na­dziej­nego nastroju.

Nie oglą­da­jąc się nań, Win­deks sam przed­się­wziął środki ostroż­no­ści. Dwóch Bry­gan­tów jechało w wysu­nię­tej szpicy, dwóch innych w arier­gar­dzie; reszta, wraz z pozo­sta­łymi dwoma Rzy­mia­nami, trzy­mała się o parę dłu­go­ści konia za nim. Wik­tor od czasu do czasu nucił jakąś nie­znaną cen­tu­rio­nowi melo­dię. Inni jechali w ciszy, obser­wu­jąc go i cze­ka­jąc na roz­wój wyda­rzeń. Wyczu­wał ich nie­wiarę w jego ocenę sytu­acji i wcale się im nie dzi­wił. Po godzi­nie zsie­dli z koni i przez następną pro­wa­dzili je pie­szo, nim wzno­wili jazdę. Drogę mieli przed sobą nie wia­domo jak długą i nie mogli dopu­ścić do wyczer­pa­nia wierz­chow­ców. Już dwa dni prze­cze­sy­wali oko­licę; pocie­cha w tym, że ulu­bione przez Bry­gan­tów gru­bo­ko­ści­ste kuce wyka­zy­wały się dużą wytrzy­ma­ło­ścią.

Feroks zazdro­ścił zwie­rza­kom i kon­dy­cji, i bez­tro­ski; sam pra­gnął poło­żyć się i nie wsta­wać ze sto lat. W gło­wie czuł bole­sne pul­so­wa­nie, w brzu­chu rewo­lu­cję i nie mógł się pozbyć smaku wymio­cin w ustach. Bał się, że znów zacznie rzy­gać, jak mu się to przy­tra­fiło, gdy pierw­szy raz puścili się kłu­sem. Utrzy­mał się wpraw­dzie na koń­skim grzbie­cie, choć przed wyru­sze­niem z Syra­kuz nie był w sta­nie się na niego dźwi­gnąć. Chwy­cił łęk sio­dła, gotów jak zwy­kle na nie wsko­czyć, ale nie zdo­łał wymóc na mię­śniach posłu­szeń­stwa: stał i gapił się jak otę­piały, aż po chwili nawet wałach się obej­rzał ze zdzi­wie­niem. Feroks nogi miał jak z oło­wiu, cięż­kie, gotowe ugiąć się lub pęk­nąć pod obcią­że­niem. Pod­sko­czył tro­chę, ale nic wię­cej. Musieli mu pomóc: jeden z legio­ni­stów pod­sta­wił sple­cione dło­nie, by mógł na nich oprzeć stopę, a drugi popchnął go w górę. Jak fatal­nie się czuł, dobit­nie świad­czyło to, że gdy któ­ryś z żoł­nie­rzy nie zdo­łał powstrzy­mać śmieszku, a do tego doło­żyły się iro­niczne prych­nię­cia Bry­tów, nie za bar­dzo go to dotknęło. Zapie­kło dopiero pełne poli­to­wa­nia spoj­rze­nie Win­deksa, który przy­pa­try­wał się tej sce­nie już z sio­dła. Trwało tylko chwilę; jego twarz zaraz przy­brała twardy wyraz.

– Jej już nie ma – przy­po­mniał szep­tem. – I nie wróci.

To krót­kie zda­nie było dla Feroksa jak ponowne wrzu­ce­nie do zim­nej, męt­nej wody w poidle. Zasta­rzały ból nagle wró­cił z ogni­stą siłą. Cen­tu­riona ogar­nęła nie­na­wiść do wodza zwia­dow­ców, do sie­bie – za to, czym się stał – do całego świata, do bogów, któ­rzy rzu­cili go na ten skraj świata, i do wiel­kiej pustki, jaką czuł w sobie. Gniew i cier­pie­nie dodały mu jed­nak sił.

– Ruszaj! – zako­men­de­ro­wał i skie­ro­wał konia ku bra­mie.

Wyje­chaw­szy z warowni, ści­śnię­ciem kolan skło­nił go do lek­kiego kłusa i zaraz tego poża­ło­wał: naszły go tak silne mdło­ści, że nie zdo­łał powstrzy­mać wymio­tów – i znów się czuł jak z krzyża zdjęty. Pro­wa­dził oddzia­łek na połu­dnie. Aby dotrzeć do Syra­kuz, Win­deks zbo­czył z trasy obra­nej przez zabój­ców starca; zamiast wró­cić jego śla­dami w tamto miej­sce, Feroks posta­no­wił pospie­szyć na skróty w nadziei, że tra­fią na ich trop gdzieś dalej. Ryzy­ko­wał, lecz liczył się czas. Jadąc po niego, zwia­dowcy stra­cili część nocy, a jesz­cze dobre pół godziny minęło, nim był gotów do drogi.

Teraz cen­tu­rion żało­wał, że nie pozwo­lił Filo­nowi, by go ogo­lił. Zawsze łatwiej mu się myślało, kiedy miał gładki pod­bró­dek do pocie­ra­nia; doda­wało mu to też wital­no­ści. Młody Alek­san­dryj­czyk tak wokół niego ska­kał – „jak dobra żydow­ska mame”, mawiał, choć Feroks wąt­pił, by chło­pak miał szansę spę­dzić dzie­ciń­stwo u boku któ­re­goś z rodzi­ców. Poprzeczkę zawie­sił im obu wysoko, wyraź­nie zde­ter­mi­no­wany, by jego pan był rów­nie czy­sty i zadbany jak on sam – i nie krył roz­cza­ro­wa­nia, że cel jest tak trudny do osią­gnię­cia. Cen­tu­rion lubił pod­rostka i na ogół sta­rał się zno­sić jego zabiegi; choćby dla­tego, że przy­po­mi­nał mu lep­sze czasy. I ją. To dla niej kupił małego nie­wol­nika, ale potem ona znik­nęła, a jemu został tylko ten aku­ratny sługa i wieczne z nim utarczki, nie potra­fił bowiem trak­to­wać go suro­wiej.

Kiedy Filon przy­niósł mu kol­czugę, Feroks kazał ją odnieść z powro­tem, dobrze wie­dząc, że gdyby ją wło­żył, mło­dzik na pewno pró­bo­wałby mu wci­snąć także szelki z odzna­cze­niami. Odrzu­cił też podany mu hełm z poprzecz­nym pie­rza­stym grze­bie­niem; wolał swój stary fil­cowy kape­lusz. Oczy­wi­ście skoń­czyło się kom­pro­mi­sowo: hełm został przy­tro­czony do koca zwi­nię­tego za łękiem. Cen­tu­rion pozwo­lił też upiąć sobie na ramio­nach błę­kitny płaszcz, uznaw­szy, że może się przy­dać w razie zała­ma­nia pogody albo gdyby wyprawa się prze­dłu­żyła na noc lub dłu­żej. Filon musiał być zado­wo­lony, bo pod okry­ciem nie było widać zno­szo­nego kaftana przy­no­szą­cego wstyd – jak uwa­żał – tak waż­nej per­so­nie.

– Powi­nie­neś posłać kogoś, żeby zapa­lono sygnał.

Feroks nie zauwa­żył, że Win­deks pod­je­chał do niego, i to zda­nie nie­przy­jem­nie wyrwało go z zamy­śle­nia. Bry­gant już drugi raz to suge­ro­wał. Parę mil dalej na naj­wyż­szym wzgó­rzu stała wieża obser­wa­cyjna, skąd straż­nicy mieli dobry widok zwłasz­cza w kie­runku połu­dnio­wym. Rzadko peł­niło na niej służbę wię­cej niż sze­ściu żoł­nie­rzy; tylu w zupeł­no­ści wystar­czało, by pil­no­wać oko­licy i doglą­dać ognia w razie potrzeby.

– Na razie nie natknę­li­śmy się na żaden ślad two­ich latro­nes.

– Tak sądzisz? – Win­deks demon­stra­cyj­nie się rozej­rzał. – A czy to zresztą nie dodat­kowy powód, by wsz­cząć alarm? Oni mogą być gdzie­kol­wiek.

Czarny dym sygna­łowy, widoczny w pro­mie­niu wielu mil, infor­mo­wał i woj­sko, i lud­ność, że święci się coś złego. Na ten znak gar­ni­zony roz­sy­łały zwia­dow­ców, na główne szlaki wyru­szały silne patrole, a więk­sze oddziały szy­ko­wały się do akcji w ocze­ki­wa­niu na raporty. Jed­no­cze­śnie był prze­strogą dla poszu­ki­wa­nych, że ich obec­ność została wykryta i z każdą upły­wa­jącą godziną coraz mniej zostaje im swo­body ruchów.

– Jesz­cze nie – powtó­rzył Feroks.

Za pierw­szym razem Win­deks zwol­nił i dołą­czył do swo­ich. Teraz nie ode­zwał się wię­cej, ale pozo­stał przy cen­tu­rio­nie.

Dowódcę kusiło, by sko­rzy­stać z rady, gdyż z pew­no­ścią coś było nie tak. Nie­dawno minęli kilku paste­rzy poga­nia­ją­cych stado – dość spiesz­nie – twier­dzili oni jed­nak, że niczego podej­rza­nego nie widzieli ani nie sły­szeli. Ferok­sowi wyda­wali się odro­binę bar­dziej spięci, niż zazwy­czaj bywało z ludźmi inda­go­wa­nymi przez Rzy­mian. Podej­rze­wał, że gdyby nie ten cho­lerny kac, dostrze­gałby wię­cej.

Tubylcy mieli swoje sys­temy prze­ka­zy­wa­nia wie­ści. U tutej­szych Tek­sto­wer­dów na przy­kład dwa kamie­nie jeden na dru­gim mówiły, że w oko­licy gra­sują wojow­nicy bądź legio­ni­ści. Feroks widział po dro­dze kilka takich zna­ków, wyglą­dały na świeże. Jakąś milę wcze­śniej spo­strzegł nawet potrójny taki sto­sik, z gór­nym kamie­niem jaśniej­szym od pozo­sta­łych: sym­bol dużego, dobrze uzbro­jo­nego oddziału, i to na pewno nie­przy­ja­ciel­skiego (choć po praw­dzie w ten sam spo­sób miej­scowi przed­sta­wiali też Rzy­mian). Wia­domo było jed­nak, że na pewno cho­dzi o obcych, i to nawet nie z któ­re­goś innego szczepu Bry­gan­tów, jak Win­dek­sowi Kar­we­tio­wie. Żało­wał teraz, że nie prze­czy­tał ostat­niej paczki listów i nie spraw­dził naj­śwież­szych roz­ka­zów – wów­czas wie­działby, czy w tym rejo­nie ope­ruje jakiś więk­szy oddział rzym­ski. Nie było to zbyt praw­do­po­dobne, jako że ostat­nimi czasy gar­ni­zony w regio­nie były bar­dzo osła­bione, ale wciąż trwało lato – sezon na ćwi­cze­nia i demon­stra­cje siły, nie mógł więc tego wyklu­czyć.

Feroks w to zwy­czaj­nie nie wie­rzył. Zasta­na­wiał się, czy to upór, czy strach powstrzy­muje go przed wysła­niem czło­wieka, by ogło­sił alarm. Nie mógł uda­wać, że ta druga opcja nie wcho­dzi w grę. Kie­dyś kariera stała przed nim otwo­rem; był pierw­szym mło­dym Sylu­rem, któ­remu przy­znano rzym­skie oby­wa­tel­stwo. Kształ­cił się w galij­skim Lug­du­num w gro­nie synów ary­sto­kra­cji z trzech pro­win­cji, w legio­nie zaczy­nał od stop­nia cen­tu­riona i sam cesarz Domi­cjan wrę­czył mu odzna­cze­nie za męstwo. Wszystko to się jed­nak dawno popie­przyło – i nie bez jego winy. Ostat­nie sie­dem lat spę­dził tu, w pół­noc­nej Bry­ta­nii, bez urlopu ani awansu, słu­żąc poza macie­rzy­stym legio­nem, i nie dosta­wał żad­nych sygna­łów, że chcą go tam z powro­tem. Poli­tycz­nie stra­cił zna­cze­nie, odkąd jego ple­mię uznano za poko­jowo nasta­wione. Do Syra­kuz skie­ro­wano go wła­śnie dla­tego, że stał się nikim, bo i to sta­no­wi­sko było nija­kie – nawet dla któ­re­go­kol­wiek z wyżej posta­wio­nych ludzi w regio­nie, nie mówiąc już o samym Rzy­mie. Jeżeli cen­tu­rion regio­na­rius z takiego zadu­pia chciał tam gnić albo zapić się na śmierć, nikogo to spe­cjal­nie nie obcho­dziło. Nikt też nie był skłonny ufać jego osą­dom, gdyż upar­tym przy­wią­za­niem do prawdy zyskał sobie mało przy­ja­ciół, za to wro­gów co nie­miara.

Prawda się liczyła. „Wobec innych kłam, ile chcesz – mawiał jego dzia­dek – ale tylko głu­piec okła­muje sam sie­bie”. Ubie­głego lata i póź­niej jesz­cze raz na początku roku Feroks zło­żył raporty o poważ­nych pro­ble­mach, jakie się szy­kują na pół­nocy. Wszystko, co widział i sły­szał, wska­zy­wało na to, że prę­dzej czy póź­niej ple­miona zła­mią przy­mie­rze z Rzy­mem, ale prze­ło­żeni go wykpili; od tam­tej pory nic się też nie działo, przy­pięto mu więc tylko łatkę pani­ka­rza, może nawet nie­god­nego zaufa­nia. Gdyby posta­wił na nogi lokalne gar­ni­zony histo­riami o najeź­dzie wiel­kich band bar­ba­rzyń­ców, a wyszłoby, że się pomy­lił, byłby skoń­czony. Kre­scens pierw­szy rad by doniósł, że w chwili otrzy­ma­nia wia­do­mo­ści od zwia­dow­ców dowódca był pijany, a bez wąt­pie­nia zna­leź­liby się też inni chętni świad­ko­wie. W końcu tak prze­cież było. Taka afera by go zła­mała; zostałby zwol­niony dys­cy­pli­nar­nie i stra­ciłby resztkę sensu i celu w życiu. Feroks nie mógł sobie na to pozwo­lić, bo nie miał dokąd odejść.

– Tro­chę za wcze­śnie na duży najazd – powie­dział, by odsu­nąć decy­zję w cza­sie.

– Zależy, kim oni są. – Twarz Win­deksa wyda­wała się bar­dziej ścią­gnięta niż zwy­kle. – I czego chcą.

Więk­szość band przy­by­wała po bydło. W tej mogło być zale­d­wie kilku roz­bój­ni­ków, zwłasz­cza gdyby byli konio­kra­dami, ale rów­nie dobrze i kil­ku­dzie­się­ciu. Jeżeli w grę wcho­dził silny oddział, na przy­kład jakie­goś kacyka z zaprzy­się­żoną dru­żyną, mogli pla­no­wać coś wię­cej niż tylko porwa­nie stada krów czy owiec. Naj­lep­sza na to pora nadej­dzie za mie­siąc, w pełni jesieni. Zwie­rzęta są wtedy tłu­ste i silne po let­nim wypa­sie, po twar­dym pod­mar­z­nię­tym grun­cie spraw­niej można się poru­szać, a dłuż­sze noce dają lep­szą osłonę.

Cen­tu­rion zasta­na­wiał się, czy nie cho­dzi tu o wen­detę. Ostat­nio rzadko się takie rze­czy zda­rzały, odkąd wszyst­kie ple­miona i klany weszły w sojusz z Rzy­mem, który zachę­cał je do utrzy­my­wa­nia przy­ja­znych sto­sun­ków mię­dzy sobą. Lwią część obo­wiąz­ków admi­ni­stra­cyj­nych Feroksa sta­no­wiły wysłu­chi­wa­nie skarg i arbi­traż w spo­rach, dzięki czemu zain­te­re­so­wa­nych mniej kor­ciło, by pójść spa­lić komuś sadybę. Wiele zale­żało od wodzów – czy odsy­łali do niego swo­ich ludzi, czy woleli sami to zała­twiać, czy wresz­cie odci­nali się od takich spraw. Wciąż nie bra­ko­wało wojow­ni­ków polu­ją­cych na głowy i głod­nych sławy, nie­bez­piecz­nych i bez­li­to­snych. Także ten i ów spo­śród wataż­ków ple­mien­nych pra­gnął w ten spo­sób pod­bu­do­wać wła­dzę i zna­cze­nie. Swoje dokła­dały też zwy­czajne ludz­kie uczu­cia: nie­na­wiść i żądza zemsty.

– Komuś przy­dała się głowa tego mło­kosa – rzu­cił Win­deks, jakby czy­tał w jego myślach.

Feroks potrze­bo­wał ciszy, by roz­my­ślać, z doświad­cze­nia wie­dział jed­nak, że warto słu­chać ocen Bry­ganta.

– Ale Koź­la­rzowi nie zabrał.

– A co, ty byś chciał, żeby ten paskudny sta­ruch gapił się na cie­bie ze ściany?

Cen­tu­rion nie wie­dział, jak sędziwy denat naprawdę miał na imię; wąt­pił też, by w ogóle kto­kol­wiek je znał, jak i jego samego. Nazy­wano go Koź­la­rzem, cza­sem po pro­stu Kozłem, i nawet ci, któ­rzy docho­wali się wnu­ków, od zawsze pamię­tali go jako starca. Nie miał domu i wędro­wał po kraju ze swymi kozami i mal­cem, który mu przy nich poma­gał. Bywało, że zatrzy­my­wał się w jakiejś wsi czy gospo­dar­stwie albo w jaskini bądź po pro­stu pod osłoną drzew. Z widze­nia znał go każdy; ni­gdy nie znaj­do­wał dobrego słowa dla nikogo, zda­wało się jed­nak, że przy­ciąga zwie­rzęta. Rol­nicy liczyli, że się aku­rat pojawi, kiedy ich krowy tra­ciły mlecz­ność albo owce cho­ro­wały, Koź­larz bowiem rozu­miał stwo­rze­nia i wie­dział, jak je leczyć.

– Bez niego już nie będzie tak samo – mruk­nął Feroks.

– Jasne. Będzie o wiele mniej nie­miło. Wszyst­kim tylko dogry­zał. A ile razy mnie sklął!

Nikt ni­gdy nie widział Koź­la­rza zado­wo­lo­nego, nie mówiąc już o oka­zy­wa­niu komu­kol­wiek wdzięcz­no­ści. Zwy­kle przy­by­wał do czy­je­goś gospo­dar­stwa wie­czo­rem, brał sobie jedze­nie i zaj­mo­wał miej­sce naj­bli­żej ognia. Zosta­wał, jak długo chciał, po czym zni­kał bez słowa poże­gna­nia. Zawsze go jed­nak chęt­nie gosz­czono, choć budził nie­mały strach.

– Sły­sza­łem, że upa­try­wano w nim boga lub ducha w ludz­kim ciele.

– No to prze­bra­nie zała­twił sobie dosko­nałe! – Win­deks wybuch­nął śmie­chem, aż wśród jego ludzi pod­niósł się szme­rek zdzi­wie­nia. – Tyle że zimny z niego trup, a boga zabić by się nie dało.

– Nie sądzę, żeby zro­bili to celowo. – Cen­tu­rion potarł zaro­śnięty pod­bró­dek.

– Miło z ich strony.

– Musieli cze­goś od niego chcieć – cią­gnął Feroks, jakby wypró­bo­wy­wał kon­cep­cję. – Może żeby był ich prze­wod­ni­kiem, a gdy odmó­wił, pobili go tro­chę za mocno i umarł.

– Pew­nie im na złość, jak go znam. – Win­deksa wyraź­nie to bawiło. – A ten drugi? Chciał go bro­nić?

– Nie, to raczej jeden z ich bandy. Nie wygląda na tutej­szego. Coś się stało, on zła­mał nogę i szlus. Byłby dla nich cię­ża­rem, więc go zabili.

– Nie ma to jak krąg przy­ja­ciół. Ale po co odci­nać mu głowę? I rękę?

– Tego nie wiem, ale on na to pozwo­lił.

Cię­cie w kark było czy­ste, zadane od tyłu. Ściąć głowę jed­nym ude­rze­niem to nie­ła­twa rzecz; tak dobry rezul­tat świad­czył o spraw­no­ści i doświad­cze­niu kata. Feroks wyobra­ził sobie, jak deli­kwent potul­nie czeka na egze­ku­cję; być może paru innych pomo­gło mu uklęk­nąć – zła­mana noga musiała go boleć jak cho­lera – i ktoś wzniósł miecz do pre­cy­zyj­nie wymie­rzo­nego ciosu.

– Dłoń odrą­bali mu póź­niej – kon­ty­nu­ował myśl cen­tu­rion. – Chło­piec Koź­la­rza może służy im za prze­wod­nika, a może uciekł. Myślę, że…

Rap­tem urwał i dał znak do zatrzy­ma­nia się. Zesko­czył z konia i ruszył przez wysoką trawę. Znaj­do­wali się w kolej­nej dolince z błot­ni­stym stru­my­kiem. W tym miej­scu zie­mia na obu jego brze­gach była zryta koń­skimi kopy­tami.

– Co za brak ostroż­no­ści – sko­men­to­wał Win­deks, umilkł jed­nak, skar­cony gniew­nym gestem Rzy­mia­nina.

Feroks przy­kuc­nął, by zba­dać grunt o kilka kro­ków od stru­mie­nia.

Bry­gant ujął cugle jego wała­cha i pod­je­chał bli­żej.

– Dwu­dzie­stu, może dwa tuziny – orzekł cen­tu­rion, nie pod­no­sząc wzroku. – Parę jucz­nych plus kilka luza­ków. Nie­które konie są duże, część wio­zła cięż­kich jeźdź­ców.

– Jak mówi­łem, ale to nie ich śle­dzi­li­śmy.

Oddział Win­deksa dzień wcze­śniej natra­fił na trop jed­nej watahy, podą­żył za nią i zna­lazł trupy. Tuż przed zmierz­chem zoba­czyli, że dołą­czyła do niej druga podobna grupa. Teraz się oka­zało, że w oko­licy jest i trze­cia, jadąca w tym samym kie­runku, przy­pusz­czal­nie na spo­tka­nie z tam­tymi. To by zna­czyło, że mają do czy­nie­nia z bandą liczącą co naj­mniej pięć­dzie­się­ciu lub sześć­dzie­się­ciu ludzi, i to dobrze przy­go­to­waną. Naj­więk­szą zagadką były te duże wierz­chowce. Ich ślady wyglą­dały jak koni woj­sko­wych, nie typo­wych bry­tań­skich kuców.

– Prze­jeż­dżali tędy sie­dem do ośmiu godzin temu. – Feroks pod­szedł do wała­cha i chwy­cił rogi sio­dła. – Jesz­cze przed brza­skiem.

– Trzeba ci pomóc? – spy­tał uszczy­pli­wie Win­deks.

– Pieprz się, kun­dlu – odburk­nął Rzy­mia­nin i z nie­ma­łym wysił­kiem wcią­gnął się na koń­ski grzbiet.

Trop wiódł w górę zbo­cza. Feroks ruszył cwa­łem, ku rado­ści zwie­rzę­cia. Bry­gan­to­wie spięli konie i podą­żyli za nim. Ślady były wyraźne: odci­ski kopyt, przy­gnie­ciona trawa. Kim­kol­wiek byli nie­znani jeźdźcy, naj­wy­raź­niej nie oba­wiali się już pościgu. Ich cel musiał być bli­sko.

– Każ zapa­lić sygnał! – krzyk­nął Win­deks, zrów­naw­szy się z cen­tu­rio­nem.

– Nie teraz. Muszę wie­dzieć wię­cej.

Wyje­chali z doliny na górę. Trop pro­wa­dził na wschód, łatwy do obser­wa­cji; odbi­jał od linii pro­stej tylko tam, gdzie trzeba było omi­nąć mokra­dła lub co bar­dziej strome i ska­li­ste roz­pa­dliny. Prze­je­chali milę przez pofał­do­wany teren, trzy­ma­jąc się jak naj­bli­żej szczy­tów, aby mieć widok na całe połu­dnie. Byli widoczni z daleka, Feroks jed­nak nie dbał o to, czy ktoś ich zoba­czy. Jego zno­szony fil­cowy kape­lusz był w tych stro­nach dobrze znany – takie nosili rol­nicy i robot­nicy w base­nie śród­ziem­no­mor­skim, podobne rzadko widy­wano w Bry­ta­nii, zwłasz­cza tu na pół­nocy. Miej­scowi roz­po­zna­liby go z daleka, dużo wcze­śniej, niż mogliby roz­róż­nić rysy twa­rzy. Rabu­sie zoba­czyliby ich także, przy­naj­mniej jeżeli są jesz­cze w oko­licy i zacho­wują czuj­ność. Podob­nie jak sygnał dymny, widok pościgu mógł ich zde­ner­wo­wać, ale też roz­ju­szyć. Na tym otwar­tym tere­nie przy­naj­mniej nie tak łatwo urzą­dzić zasadzkę.

Znów zanu­rzyli się w dolinkę. Cen­tu­rion zwol­nił do stępa, aby oszczę­dzić konie. Kiedy wjeż­dżali na prze­ciw­le­gły grzbiet, zatrzy­mał się, ujrzaw­szy coś, co zmro­ziło mu krew w żyłach. Jadący obok Win­deks zbladł i odru­chowo wycią­gnął spod kol­czugi noszony na rze­myku dysk z brązu poświę­cony Tara­ni­sowi.

– Władco pio­ru­nów, strzeż nas – wymam­ro­tał, przy­ci­ska­jąc go do ust.

Wyżej na stoku ster­czały dwa szare, podłużne głazy. Ludzie nazy­wali je Matką i Córką, a cza­sem Kla­czą i Źre­bię­ciem. Były bar­dzo stare – star­sze niż ludzka pamięć. Usta­wił je dawno wymarły lud, po któ­rym zostały tylko kur­hany i krze­mienne ostrza, a może i sami bogo­wie hen przed począt­kiem czasu. Tek­sto­wer­do­wie rzadko tu zaglą­dali, a już przejść mię­dzy nimi ośmie­lał się ten tylko, kto musiał przy­wo­łać magiczne siły albo zło­żyć nie­złomną przy­sięgę.

Matką był wyż­szy z gła­zów. Ktoś uło­żył na jego wierz­chołku pła­ski rudawy oto­czak. Już to było strasz­nym zna­kiem, jakiego Feroks ni­gdy przed­tem nie widział. Co gor­sza, ktoś inny póź­niej wziął ten kamyk i cisnąw­szy nim o zie­mię, roz­trza­skał na pół. Jed­nym z odłam­ków sprawcy nary­so­wali na obu kamie­niach pry­mi­tywne sym­bole twa­rzy: kółka z krop­kami w miej­sce oczu i odwró­coną literą V zamiast ust.

– Wygląda na to, że bali­śmy się nie bez powodu – rzekł głu­cho Rzy­mia­nin.

– Wła­śnie – przy­tak­nął Bryt.

Cen­tu­rion już wcze­śniej ostrze­gał prze­ło­żo­nych, że nad­cią­gają kło­poty. Sta­rał się uprzy­tom­nić im, że Rzym jest postrze­gany jako słaby, z armią w odwro­cie i kru­sze­jącą potęgą o krok od obró­ce­nia się w pył. Szcze­gól­nie na dale­kiej pół­nocy ambitni przy­wódcy zwę­szyli szansę na wykro­je­nie wła­snych impe­riów. Miesz­kańcy bliż­szych krain szep­tali o woj­nie i znisz­cze­niu, o magach i dru­idach gło­szą­cych nie­na­wiść. Widział te oznaki nie tylko on; dono­sili mu o nich Win­deks i jego ludzie. Zwierzch­nicy zby­wali go jed­nak jako pani­ka­rza z pod­szytą tchó­rzem wyobraź­nią.

– Druid? – Bry­gant wypo­wie­dział to ner­wowo, jakby w samym sło­wie tkwiła zła moc.

– Albo ktoś taki.

Jedy­nie czło­wiek dufny we wła­sne magiczne moce mógł się porwać na zbez­czesz­cze­nie świę­tego miej­sca.

– No to mamy prze­ki­chane.

Feroks puścił to mimo uszu i ski­nął na swo­ich pod­ko­mend­nych.

– Kre­scen­sie, kto teraz jest komen­dan­tem w Vin­do­lan­dzie?

Miał na myśli naj­bliż­szy rzym­ski gar­ni­zon o kilka mil na połu­dniowy wschód.

Kura­tor miał minę, jakby schle­biało mu zapy­ta­nie o cokol­wiek, a jed­no­cze­śnie dzi­wił się, że prze­ło­żony nie wie tak oczy­wi­stej rze­czy.

– Pre­fekt Fla­wiusz Ceria­lis, nowy dowódca Dzie­wią­tej Bataw­skiej.

– To equ­itata, nie?

Kre­scens ski­nął głową. IX kohorta była jed­nostką mie­szaną, z wła­snym kon­tyn­gen­tem kon­nicy dla wspar­cia głów­nych sił pie­choty. Bata­wo­wie, pocho­dzący z Ger­ma­nii Infe­rior postawni rudo­włosi męż­czyźni, wyraź­nie gar­dzili resztą armii – nie tylko innymi oddzia­łami pomoc­ni­czymi, ale nawet rzym­skimi legio­ni­stami.

– Dobrze. Poje­dziesz tam i zamel­du­jesz Ceria­li­sowi lub któ­re­mu­kol­wiek ze star­szych ofi­ce­rów, gdy­byś go nie zastał. Powiesz mu, że w oko­licy gra­suje banda co naj­mniej sześć­dzie­się­ciu bar­ba­rzyń­ców, dobrze uzbro­jo­nych i nie­bez­piecz­nych. Pla­nują napad na dro­dze do Korii. Popro­sisz, by prze­ka­zał wieść do innych gar­ni­zo­nów i wysu­nię­tych pla­có­wek. Prze­proś, że nie mia­łem czasu spo­rzą­dzić raportu na piśmie.

Armia zawsze wolała mieć wszystko czarno na bia­łym.

Kre­scens słu­chał w sku­pie­niu, ze zmarsz­czo­nym czo­łem.

– Zapa­mię­ta­łeś wszystko? To powtórz.

Kura­tor bywał nie­zno­śnym pedan­tem, ale jego obse­sja na punk­cie szcze­gó­łów cza­sem się przy­da­wała. Wyre­cy­to­wał prze­sła­nie bez­błęd­nie.

– Dobrze. Jeżeli nie dosta­niesz ode mnie nowych wia­do­mo­ści, wró­cisz do Syra­kuz, gdy tylko odpocz­niesz. A teraz pędź jak wicher! – Feroks zwró­cił się do dru­giego żoł­nie­rza. – Ty, Wik­to­rze, jedź do wieży i każ zapa­lić sygnał. Poin­for­mu­jesz dowódcę o poja­wie­niu się bandy. Po dro­dze ostrze­gaj wszyst­kich.

Kiedy dwaj jeźdźcy roz­je­chali się galo­pem, Win­deks pod­krę­cił wąsa i uśmiech­nął się.

– Dobrze, że cię zabra­łem.

– Nie mamy za wiele czasu. – Cen­tu­rion pona­glił konia, omi­nął jed­nak głazy sze­ro­kim łukiem.

– Jeśli mamy rację, to paru bied­nych nept­ków ma go jesz­cze mniej. Masz pew­ność co do tej drogi?

Nie była to wła­ści­wie droga. Armia zbu­do­wała na pół­nocy tylko dwa porządne szlaki: Zachodni, pro­wa­dzący przez Lugu­wa­lium do kilku wysu­nię­tych for­tów, jakie tam jesz­cze pozo­stały, oraz Wschodni, bie­gnący przez Korię. Mię­dzy tymi dwiema bazami ist­niało parę mniej­szych warowni i trasę tak wyty­czono, by je także obsłu­gi­wała, z mostami gdzie trzeba. Mówiło się o pla­nach prze­kształ­ce­nia jej w praw­dziwą rzym­ską drogę, jak dotąd nic się jed­nak w tej mate­rii nie zadziało.

– To jedyna sen­sowna hipo­teza. – Feroks potarł pod­bró­dek. Chyba zabrzmiało to bar­dziej zde­cy­do­wa­nie, niż sam czuł. – Trop wie­dzie pro­sto na wschód, nie na połu­dnie, cho­ciaż szlaki w tam­tym kie­runku są otwarte. Zakła­dam, że bandy połą­czyły się przed świ­tem i wkrótce zaata­kują. Jeżeli już tego nie zro­biły. Zre­ali­zują cel i umkną na pół­noc, skąd przy­byli. Za mało ich, by mogli się porwać na gar­ni­zon, zatem muszą mieć na widoku coś w tere­nie. Być może gospo­dar­stwo, tylko że nikt wystar­cza­jąco ważny ani bogaty nie mieszka w ich zasięgu. Wszystko zatem wska­zuje, że cho­dzi o zasadzkę na podróż­nych.

Trzy­mali się bli­sko szczy­tów wzgórz, skąd mogli obser­wo­wać drogę poni­żej, cza­sem odle­głą o nie wię­cej niż pół mili, czę­ściej jed­nak bie­gnącą dalej. Ruch na niej był umiar­ko­wany, prze­waż­nie zresztą woj­skowy. Nie­dawno minęli kilka wozów wlo­ką­cych się – jak to zaprzęgi wołów – na zachód oraz trzy dwu­dziestki jucz­nych mułów pod eskortą tuzina legio­ni­stów i tyluż nie­wol­ni­ków poga­nia­czy. To dało Ferok­sowi do myśle­nia: taki kon­wój byłby świet­nym celem dla roz­bój­ni­ków żąd­nych nie tylko łupu, ale i kilku głów.

Win­dek­sowi to samo musiało zaświ­tać.

– Może tym tu się poszczę­ściło i prze­szli, zanim tamci zdą­żyli urzą­dzić zasadzkę.

– Może i tak.

Po pół­go­dzi­nie minęli bie­le­jące w oddali zabu­do­wa­nia Vin­do­landy. Cen­tu­rion miał nadzieję, że Kre­scens już tam dojeż­dża. Wik­tor też powi­nien już dotrzeć do wieży, dymu wciąż jed­nak nie było widać. Na dro­dze poja­wiła się kolejna kara­wana mułów, jesz­cze więk­sza od poprzed­niej, lecz też sta­no­wiąca łatwą zdo­bycz dla kil­ku­dzie­się­ciu – albo i wię­cej już – zde­cy­do­wa­nych wojow­ni­ków.

Feroks puścił się cwa­łem, nie oszczę­dza­jąc wierz­chowca; gdy zwierz pró­bo­wał zwal­niać, przy­wo­ły­wał go do porządku klep­nię­ciem otwartą dło­nią. Pędzili tak mila za milą, aż koń­skie boki pokryła piana potu. Warow­nia wkrótce zgi­nęła im z oczu; widać było już tylko dymy z jej komi­nów. Wałach dyszał ciężko i zaczął się poty­kać – pewny znak, że już nie­wiele dałoby się z niego wyci­snąć, cen­tu­rion wstrzy­mał zatem bieg i prze­szedł do stępa.

– Tam bym to zro­bił – rzekł do Win­deksa, wska­zu­jąc przed sie­bie.

Droga skrę­cała tam nieco ku pół­nocy, bie­gnąc skra­jem doliny wzdłuż znacz­nie daw­niej­szej ścieżki i omi­ja­jąc łąki, które po rap­tem paro­dnio­wym desz­czu zamie­niały się w moczary. Około mili wiła się mię­dzy niskimi sto­kami i płyt­kimi jarami. Tu i ówdzie wid­niały kępy drzew i dwa więk­sze gaje, gdzie łatwo się scho­wać przed czuj­nym wzro­kiem. Wska­zany odci­nek wiódł dnem nie­wiel­kiej niecki i był nie­źle osło­nięty.

Zwia­dowca par­sk­nął śmie­chem.

– Kto jak kto, ale Sylur potrafi wybrać miej­sce na zasadzkę. Lud ban­dy­tów, nie ma co.

– Ja jestem Rzy­mia­ni­nem.

– Niby tak… – Uwagę Bry­ganta odwró­cił nagły szme­rek wśród jego ludzi. Obej­rzał się i oznaj­mił: – Jest sygnał.

Feroks jakby go nie usły­szał. Nie­da­leko przed nimi poga­nia­cze pro­wa­dzili drogą stado bydła na zachód. W tym samym kie­runku jechało też paru podróż­nych. Wszyst­kich wyprze­dzał paru­na­sto­oso­bowy oddzia­łek kon­nych, za któ­rymi podą­żał zaprzę­żony w muły powóz. Nie był z tych naj­oka­zal­szych, ale tego typu pojazdy w ogóle rzadko się widuje w tych stro­nach, obec­ność eskorty wska­zy­wała zaś, że ten wie­zie coś lub kogoś waż­nego.

Cen­tu­rion poło­żył dłoń na dużej drew­nia­nej gło­wicy mie­cza. Nosił go przy lewym bio­drze na znak rangi, lecz i z prak­tycz­niej­szego powodu: broń była star­szego typu, z długą klingą, i w ten spo­sób łatwiej mu było jej doby­wać.

– Wjedź ze swo­imi na szczyt pasma – powie­dział, wska­zu­jąc przed sie­bie. – Wasz widok może tam­tych wystra­szyć, jeżeli szy­kują się do ataku. Jest ich zbyt wielu, aby­śmy dali im radę, obser­wuj więc, co się dzieje. Musimy wie­dzieć, kim są i skąd. Jedź­cie za nimi, jak już będzie po wszyst­kim. Jak się uda, weź­cie jeńca, ale bez głu­piej bra­wury. To, czego się może­cie dowie­dzieć, jest naj­waż­niej­sze. Rozu­miesz?

Win­deks ski­nął głową.

– A ty co zamie­rzasz?

– Przyj­rzeć się z bli­ska.

– Aha – mruk­nął Bry­gant i zawró­cił ku swym ludziom.

Feroks zdjął kape­lusz i wci­snął go za pas. Odwró­ciw­szy się w sio­dle, się­gnął po przy­tro­czony hełm. Filon jak zwy­kle wło­żył w niego weł­nianą czapkę. Cen­tu­rion nacią­gnął ją na głowę, na wierzch wsu­nął hełm i zawią­zał rze­myki policz­ków. Tygo­dnie minęły, odkąd miał go na sobie, lecz po trzy­na­stu latach służby czuł się w nim rów­nie natu­ral­nie jak we wła­snej czu­pry­nie.

Powoli zje­chał ku dro­dze. Umysł miał jasny i spo­kojny: decy­zja była pod­jęta i tyle. Zbyt długo zwle­kał z ogło­sze­niem alarmu, a to był jego region. Wszyst­kie wcze­śniej zgła­szane prze­strogi już nie wymażą tego błędu. Pasa­że­rem powozu była zapewne jakaś ważna per­sona. Nie mógł kogoś takiego zosta­wić na śmierć, nie spró­bo­waw­szy go ostrzec. To też zresztą może nie wystar­czyć i tak czy owak prze­ło­żeni zawnio­skują o jego dymi­sję.

Głowa prze­stała boleć. Wypiw­szy z bukłaczka resztę poski, Feroks poczuł przy­jemną, wil­gotną świe­żość w ustach. Kiedy go wyrwano z pijac­kiego snu i zmu­szono do jazdy, wyda­wało mu się, że świat się zaraz roz­pad­nie. Teraz znów ogar­nął go mroczny nastrój ostat­nich dni, ale już się tym nie przej­mo­wał.

– To co, jedziemy – usły­szał za sobą pogodny głos Win­deksa.

– Wyda­łem ci roz­kaz.

– Nikt nie roz­ka­zuje Kar­we­tiom.

– To ważne. Trzeba zebrać jak naj­wię­cej infor­ma­cji.

– Spo­koj­nie. Odda­łem komendę Bren­nu­sowi. Zrobi wszystko, co mu kaza­łem.

– To jak to jest z wami Kar­we­tiami, słu­cha­cie roz­ka­zów czy nie?

Win­deks wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu. Jego twarz jesz­cze bar­dziej przy­po­mi­nała teraz czaszkę.

– Jego matka pocho­dzi z Pary­zjów. Tymi zie­mio­żer­cami każdy może komen­de­ro­wać.

Cen­tu­rion się nie roze­śmiał, ale humor mu to tro­chę popra­wiło.

Przy­spie­szyli. Powóz z eskortą znik­nął im z oczu za wysoką dąbrową.

– Masz jakiś plan? – spy­tał po chwili Bry­gant. Nie docze­kaw­szy się odpo­wie­dzi, dodał: – A, to świet­nie.

Pod­niósł do warg dysk Tara­nisa i wyszep­tał modli­twę.

– Nikt cię tu nie pro­sił – sko­men­to­wał Feroks.

– Tak, wiem. Nie­któ­rzy ludzie są tacy nie­użyci.

Pierw­szy raz od wyjazdu z Syra­kuz Rzy­mia­nin spoj­rzał towa­rzy­szowi pro­sto w oczy.

– Nie będzie wstydu, gdy się wyco­fasz. Jesz­cze nie jest za późno.

– Jak mi powie­dział stryjo, kiedy bra­łem pierw­szą żonę!

Win­deks par­sk­nął śmie­chem, lecz zaraz spo­chmur­niał jak zwy­kle. Tylko ci, co go dobrze znali – a do takich zali­czał się Feroks – wie­dzieli o jego wewnętrz­nym smutku. Win­deks stra­cił obie żony; pierw­szą zabrała cho­roba, druga zmarła przy poro­dzie mar­twego synka. Żal wgryzł się weń głę­boko, co jed­nak nie ostu­dziło jego entu­zja­zmu dla przy­jem­no­ści życia.

Przed nimi spo­mię­dzy drzew wyło­nił się ów oddzia­łek z powo­zem. Byli już na tyle bli­sko, że widoczne stały się ich zie­lone owalne tar­cze – znak, że naj­praw­do­po­dob­niej są Bata­wami z Vin­do­landy. Hełmy jeźdź­ców wyglą­dały na dziw­nie ciemne, tylko policzki lśniły w popo­łu­dnio­wym słońcu. Jadący na czele miał na sobie wypo­le­ro­waną do bla­sku zbroję łuskową; od całej dru­żyny aż biła ofi­cjal­ność. Pod­czas zwy­kłego prze­jazdu mało który żoł­nierz faty­go­wałby się wyję­ciem tar­czy ze skó­rza­nego pokrowca.

– Może się mylimy? – pod­su­nął Win­deks, patrząc na sunący szparko oddział.

Nachy­lił się, by pac­nąć dło­nią gza sado­wią­cego się na szyi jego kla­czy. Odkąd zje­chali niżej, owady nie dawały im spo­koju, zwa­bione wonią koń­skiego potu.

Ciszę roz­darł ostry dźwięk rogu. Feroks odru­chowo ude­rzył wała­cha pię­tami, by zmu­sić go do doby­cia resz­tek sił w kłu­sie.

– O cho­lera – zaklął Bry­gant i ruszył za Rzy­mia­ni­nem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Vin­do­landa

Copy­ri­ght © Adrian Gold­swor­thy 2017

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Urszula Gireń

Ilu­stra­cje na okładce

Ste­phen Mul­ca­hey/Arcan­gel Ima­ges

Ian Law/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Vin­do­landa, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-829-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer