Vindolanda. Złowrogie morze - Adrian Goldsworthy - ebook

Vindolanda. Złowrogie morze ebook

Adrian Goldsworthy

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom trylogii „Vindolanda”

Czy jeden żołnierz ocali Brytanię dla imperium?

Rok 100 n.e. Vindolanda, warownia na kresach rzymskiego świata. Flawiusz Feroks robi wszystko, by utrzymać pokój. Stacjonując w Vindolandzie, bazie wojskowej na północnej granicy rzymskiego imperium, nieustannie czuje na sobie wzrok nieprzyjaciół. Wokół krążą szepty o wojnie i zagładzie Rzymu. Szerzą się informacje o morskich ludziach nocy, którzy rzucili klątwę na te ziemie i lądują tylko po to, by żywić się ludzkim mięsem. Na razie to tylko pogłoski, Feroks jednak wie, że biorą się z prawdziwych wydarzeń i że nikt na wyspie nie jest bezpieczny przed zagrożeniem ze złowrogiego morza.

„Żaden historyk nie ma większej wiedzy o armii rzymskiej niż Adrian Goldsworthy, nikt też lepiej nie odtwarza realiów starożytnego świata. […] Złowrogie morze jak mało która powieść emocjonuje i absorbuje czytelnika. - Harry Sidebottom, autor cyklu „Wojownik Rzymu”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 428

Oceny
4,4 (16 ocen)
7
9
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
velasco

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna książka, gorąco polecam. Cała seria trzyma poziom warto czytać i czekać na kolejne książki.
00

Popularność




SERIA „VINDOLANDA”

VIN­DO­LANDA

ZŁO­WRO­GIE MORZE

BRI­GAN­TIA

Kevi­nowi z ser­decz­nym podzię­ko­wa­niem

BRYTANIA U PROGU RZĄDÓW CESARZA TRAJANA

1 Vin­do­landa

2 Coria (Cor­bridge)

3 Bre­me­sio (Pier­ce­bridge)

4 Alauna

5 Bre­me­nium (High Roche­ster)

6 Cap­puck*

7 Tri­mon­tium (New­stead)

8 Magna (Carvo­ran)

9 Lugu­val­lium (Car­li­sle)

10 Kirk­bride*

11 Bro­om­holm*

12 Mil­ton*

13 Dal­win­ston*

14 Glen­lo­char*

15 Alauna (Mary­port)

16 Abal­lava (Burgh-by-Sands)

17 Maia (Bow­ness-on-Sol­way)

* Rzym­skie warow­nie przy­pusz­czal­nie obsa­dzone w cza­sie akcji powie­ści, któ­rych łaciń­skie nazwy pozo­stają nie­znane.

OBECNE NAZWY RZYMSKICH MIEJSCOWOŚCI

Alauna – Mary­port w Kum­brii

Abal­lava (Abal­lawa) – Burgh-by-Sands

Baje – obec­nie pod wodą w Zat. Neapo­li­tań­skiej

Bre­me­nium – High Roche­ster

Bre­me­sio (Bre­me­zjo) – Pier­ce­bridge

Coria (Koria) – Cor­bridge

Cori­nium (Kori­nium) – Ciren­ce­ster

Dewa – Che­ster

Ebo­ra­cum (Ebo­ra­kum) – York

Gades – Kadyks (Hisz­pa­nia)

Lon­di­nium – Lon­dyn

Lug­du­num – Lyon (Fran­cja)

Lugu­val­lium (Lugu­wa­lium) – Car­li­sle

Maia (Maja) – Bow­ness-on-Sol­way

Magna – Carvo­ran

Mona – Angle­sey

Thule – mityczna wyspa na dale­kiej pół­nocy o nie­pew­nej loka­li­za­cji. Rzy­mia­nie mogli ją utoż­sa­miać z jedną z wysp Sze­tlan­dów, a nawet z Islan­dią lub Nor­we­gią.

Tomi – Kon­stanca (Rumu­nia)

Try­mon­cjum (Trój­w­zgó­rze) – New­stead

(Uxel­lum) – Ward Law (iden­ty­fi­ka­cja nie­pewna)

PROLOG

W kwe­stii swego pochówku wydała bar­dzo ści­słe instruk­cje. Te ostat­nie dni upły­nęły pod zna­kiem doj­mu­ją­cego bólu, od któ­rego zmarszczki na jej twa­rzy tak się wyostrzyły, że wyglą­dała na dwa razy wię­cej niż swoje trzy­dzie­ści dzie­więć lat. Do końca była jed­nak przy­tomna i kon­kretna. Gdy ode­szła, postą­pił, jak mu naka­zała, choć nie rozu­miał, dla­czego aku­rat to kar­ło­wate drzewo i ten przy­lą­dek były dla niej tak ważne.

Przez ich wspólne lata czę­sto tak bywało. Ona mówiła mu, co robić, a on się pod­po­rząd­ko­wy­wał, ufał jej bowiem bez­gra­nicz­nie. Widziała i wie­działa rze­czy ukryte przed innymi śmier­tel­ni­kami. Tak to już z nią było; to jej moc i wie­dza trzy­mały ich przy życiu i pozwo­liły pro­spe­ro­wać tak daleko od stron ojczy­stych. Inni nie słu­chali i zgi­nęli lub na powrót stali się nie­wol­ni­kami. Tylko jego ludzie prze­trwali i zna­leźli nowe miej­sce do życia, gdzie sąsie­dzi się ich boją i płacą daninę. Przez ponad dzie­sięć lat nikt nie odwa­żył się ich zaata­ko­wać – i to było jej zasługą, gdyż roz­nio­sła się fama o jej magicz­nej mocy i w miej­sco­wych budziło to więk­szy strach niż dzi­kość i stal jego wojow­ni­ków.

Jakże mała teraz mu się jawiła! Przez jej nie­zwy­kły hart czę­sto zapo­mi­nał, że jest tak drobną kobietą. Grób wyko­pali dla niej kwa­dra­towy, o bokach dłu­go­ści włóczni i takoż głę­boki. Napra­co­wali się, zie­mia była bowiem kamie­ni­sta i spod kilo­fów gęsto try­skały iskry. Zaczął sam, ale swój wkład mieli też wszy­scy bra­cia z tam­tych pierw­szych lat, ludzie przy­sięgi, i rzecz była skoń­czona, nim słońce wze­szło następ­nego ranka. Zanie­śli ją tam spo­witą w białe płótno zabrane z kupiec­kiego statku. Twarz została nie­za­sło­nięta, z wło­sami upię­tymi na skro­niach. Może spra­wiło to blade świa­tło poranka, ale nie widział już w nich siwi­zny. Wyda­wała się znowu młoda i spo­kojna, z kre­do­wo­białą skórą gładką jak u dziecka. Skoń­czyło się jej cier­pie­nie od stop­niowo gni­ją­cych wnętrz­no­ści. Mie­sią­cami trzy­mała się przy życiu jedy­nie siłą woli; nie liczyła, że wygra, tylko wycze­ki­wała znaku. Na zawsze zapa­mię­tał uśmiech wykwi­ta­jący na jej twa­rzy, gdy dotarły do nich wie­ści. Powie­działa mu jesz­cze, co musi zro­bić, po czym jej duch odszedł, pozo­sta­wia­jąc pustą sko­rupę ciała.

Przy­kryw­szy zwłoki kocem, zaczęli zasy­py­wać grób. Stał wypro­sto­wany z czarną tar­czą w jed­nej ręce i włócz­nią w dru­giej. Nie poru­szył się, kiedy skoń­czyli. Trudno było osza­co­wać upływ czasu, ale gdy uznał, że minęła kolejna godzina, sie­dem razy okrą­żał niski kur­han. Cza­sem w czu­wa­niu towa­rzy­szyli mu inni, ni­gdy jed­nak na dłu­żej i kiedy zaszło słońce, został sam.

Wró­cili o świ­cie. Trzech wojow­ni­ków w kol­czu­gach i z mie­czami u pasa przy­pro­wa­dziło kapi­tana zdo­by­tego statku.

– Wiesz, dla­czego tu jesteś?

Męż­czy­zna kiw­nął głową. Był Bry­tem z dale­kiego połu­dnia, który przy­jął rzym­skie zwy­czaje i utrzy­my­wał się z prze­wozu towa­rów wzdłuż wybrzeża. W sztor­mie zdry­fo­wał z kursu i tak go dopa­dli.

Nie był to przy­pa­dek. Pierw­szy raz wyszli wtedy w morze, by wypró­bo­wać okręt po remon­cie, który zajął wiele lat, jako że w tych dzi­kich stro­nach nie­ła­two o dobre drewno. Rok wcze­śniej ich łodzie zagar­nęły unie­ru­cho­miony przez flautę sta­tek; traf chciał, że wiózł on ładu­nek dębiny.

Od tam­tego momentu wszystko zaczęło się pre­cy­zyj­nie ukła­dać, jak gdyby według pro­jektu świet­nego rze­mieśl­nika.

– Twój syn wie, co musi zro­bić?

Syn kapi­tana miał być zwol­niony i zatrzy­mać ich sta­te­czek wraz z resztą załogi, pod warun­kiem jed­nak, że przy­rzek­nie pomoc w zała­twia­niu spraw.

– Tak, panie.

– Uklęk­nij.

Męż­czy­zna wypeł­nił pole­ce­nie. Miał kasz­ta­nowe włosy rzed­nące już na czubku głowy. Jeden z wojow­ni­ków chwy­cił za zwi­sa­jący z tyłu war­kocz i uniósł go, by nie zawa­dzał.

Świ­snął miecz. Dobrze naostrzona klinga prze­cięła skórę, mię­śnie i kręgi. Odcięta głowa stuk­nęła o zie­mię i na grób try­snęła struga krwi, bły­ska­wicz­nie wsią­ka­jąc w glebę.

– Wszystko gotowe?

– Tak jest – odpo­wie­dział mu wojow­nik naj­więk­szego wzro­stu, z dłu­gimi jasnymi wło­sami i brodą.

– Zatem nie zwle­kaj ani chwili.

Czuł wokół sie­bie jej moc. Ich histo­ria się nie skoń­czyła. Otrzyma nowe siły, które popro­wa­dzą go przez przy­szłe lata. Mimo ogromu smutku z powodu straty czuł się jak odro­dzony, nie­mal znów młody. Miał dru­żynę, dobry sta­tek i już wkrótce ujrzy nową, prze­wod­nią moc w dzia­ła­niu. Nad­szedł czas krwi i zemsty.

Ludzie ode­szli i znów pod­jął czu­wa­nie. Uśmiech­nął się, wie­dział bowiem, że jej duch go nawie­dził. „Teraz już nie­długo”, zda­wał się szep­tać mu do ucha.

I

Flawiusz Feroks czule pokle­pał Szrona po karku, zdjął mu uzdę i puścił wolno. Śnieg, drugi koń bliź­nia­czo podobny, sku­bał już trawę opo­dal. Cen­tu­rion ufał, że zwie­rzęta nie uciekną. Oba nie wyglą­dały na zmę­czone, cho­ciaż nocą dał im w kość, wspi­na­jąc się wysoko w góry, gdzie placki brud­nego śniegu prze­szły w bez­kre­sne białe pole. Cza­sem pro­wa­dził je pie­szo, jak teraz, gdy stromą, nie­równą ścieżką scho­dził w tę dolinę z ciem­nym jezio­rem i z ulgą się prze­ko­nał, że pamięć go nie zawio­dła. Stru­mień był tam, gdzie zapa­mię­tał; hała­śli­wie spły­wał zbo­czem, tak wez­brany od top­nie­ją­cego śniegu, że po tej stro­nie jeziora dało się go bez­piecz­nie prze­kro­czyć tylko w jed­nym miej­scu. Był tam przed­tem zale­d­wie raz, może pięć lat wcze­śniej, ale tę posępną taflę wody dobrze sobie zako­no­to­wał, jak gdyby wie­dział, że pew­nego dnia tam powróci.

To była ostat­nia szansa. Jeżeli nie skie­ro­wali się na pół­noc, to będą musieli prze­jeż­dżać wła­śnie tędy. Wtedy on tu będzie cze­kał i może zgi­nie, a może nie. Jeśli zaś już go minęli, to wie­czo­rem dotrą na wła­sne zie­mie i będą bez­pieczni wśród swych sta­wia­ją­cych wieże ziom­ków. Feroks nie znał tych tere­nów ani tutej­szych wodzów wystar­cza­jąco dobrze, by się łudzić nadzieją na pomoc ze strony któ­re­goś z nich, a że naj­bliż­sza rzym­ska pla­cówka znaj­do­wała się o dobre dwie­ście mil stąd, raczej nie mógł liczyć, że zlękną się potęgi impe­rium. Tu i teraz ta potęga spro­wa­dzała się do jed­nego cen­tu­riona… Feroks wąt­pił, by cesarz i Rzym kie­dy­kol­wiek się dowie­dzieli, co tu się wyda­rzyło, ani też by kogoś tam obe­szło, gdyby zawró­cił i odje­chał, pozwa­la­jąc awan­tur­ni­kom ujść bez­kar­nie. Nikt by go za to nie winił, on zaś nie zło­żył przy­sięgi tej nie­szczę­snej rodzi­nie wią­żą­cej koniec z koń­cem na swym gospo­dar­stewku. Obie­cał im tylko, że zrobi, co w jego mocy, żeby odszu­kać i odsta­wić do domu ich córeczkę. To jed­nak wystar­czyło, by sie­dem­na­ście dni ści­gał napast­ni­ków i w końcu dotarł do tego miej­sca, a potem tu waro­wał. Do połu­dnia powi­nien już wie­dzieć, czy traf­nie odgadł ich zamiary.

Cen­tu­rion wyjął z juków tro­chę pod­pałki, nazbie­rał, ile się dało, gałęzi i roz­pa­lił nie­wiel­kie ogni­sko na skar­pie nad bro­dem. Wsta­wił wodę na wrzą­tek; na pła­skim kamie­niu roz­kru­szył trzon­kiem noża tro­chę sucha­rów i wrzu­cił je na mosiężną patel­nię, po czym dodał pla­stry cebuli i ostatni kawa­łek solo­nego boczku. Odsta­wił ją obok ognia, posta­no­wił się bowiem umyć i ogo­lić, nim się zabie­rze do pich­ce­nia.

Mgła rze­dła, roz­pra­szana przez poranne słońce, więc pasterz ze swym chłop­cem zoba­czyli go już z daleka: postawny, ciem­no­włosy męż­czy­zna o ponu­rej twa­rzy, odziany tylko w spodnie i buty, z obna­żo­nym tor­sem pochy­lał się nad stru­mie­niem i skro­bał brzy­twą pod­bró­dek.

Pasterz był stary, z dłu­gimi bia­łymi wło­sami i brodą w sta­nie wska­zu­ją­cym, że nie za wiele ma do czy­nie­nia z wodą i uten­sy­liami higie­nicz­nymi. Jed­nak to nie obca mu czyn­ność wzbu­dziła w nim nie­uf­ność, lecz budowa nie­zna­jo­mego, bli­zny na piersi i leżący w zasięgu ręki miecz w pochwie. Jeśli dodać konie i rzu­coną na stertę sakw kol­czugę, nie było wąt­pli­wo­ści, że ma się do czy­nie­nia z wojow­ni­kiem.

Feroks poma­chał przy­by­szom i wró­cił do prze­rwa­nego zaję­cia, nie zwra­ca­jąc na nich wię­cej uwagi. Po chwili pasterz gwizd­nął i ruszył przed sie­bie, a za nim kudłaty pies i chło­piec pędzący kilka owiec. Wojow­nik zaciął się i zaklął; psi­sko zaczęło war­czeć i nie prze­sta­wało, nawet gdy wzru­szył ramio­nami i spo­koj­nie wytarł twarz ręcz­ni­kiem.

– Dzień dobry, ojcze – rzu­cił na powi­ta­nie, przy­kła­da­jąc dłoń do czoła.

Oby­czaj był tutej­szy, lecz akcent wyraź­nie obcy.

– Rzy­mia­nin? – spy­tał pasterz po namy­śle. Nie­wiele wie­dział o tych żela­znych ludziach z połu­dnia, gdyż ni­gdy nie poja­wiali się na wyso­czy­znach w więk­szej licz­bie.

– Zga­dza się – odrzekł wysoki. Wstał już, ale nie zamie­rzał pod­nieść mie­cza. – Nazy­wam się Feroks i nie mam złych zamia­rów. Gotuję sobie polewkę. Może się do mnie przy­łą­czy­cie?

Sta­rzec patrzył nań z nie­pew­no­ścią, jeżeli można było to oce­nić poprzez zmierz­wiony zarost i brud. Bez wąt­pie­nia bał się go ura­zić odmową, z dru­giej zaś strony pra­gnął jak naj­szyb­ciej odda­lić się od wojow­nika. Pies znów zawar­czał i pasterz uci­szył go kuk­sań­cem.

– Dzię­kuję, panie, ale spie­szy się nam. – Chwilę wpa­try­wał się w obcego. – Prze­pu­ścisz nas? – dodał ner­wowo.

– To twoje zie­mie, nie moje. – Feroks zato­czył ręką sze­roki łuk.

Odsu­nął się od mie­cza, by poka­zać, że go nie użyje. Stary skwa­pli­wie podrep­tał przez bród. Pies poszcze­ki­wał na owce, zaga­nia­jąc je w wodę. Dwie były w zaawan­so­wa­nej ciąży, trze­cia z małym, naj­wy­żej paro­ty­go­dnio­wym jagnię­ciem. Chło­piec wyglą­dał bar­dziej na zacie­ka­wio­nego niż wystra­szo­nego; gapił się na wojow­nika sze­roko otwar­tymi oczyma. Nie­po­koił go tylko widok dwóch siw­ków.

– Kel­pie! – zapisz­czał, gdy jeden z nich pod­szedł bli­żej.

Sta­ro­wina trzep­nął go po czu­pry­nie i popchnął naprzód. Uzbro­jony Rzy­mia­nin sta­no­wił więk­sze zagro­że­nie niż wodne duchy przy­bie­ra­jące kształt jasno umasz­czo­nych koni.

Feroks się uśmiech­nął. Odkąd śniegi stop­niały, nie­wielu ludzi zosta­wiło ślady wokół brodu i w więk­szo­ści byli to wła­śnie paste­rze. Ni­gdzie nie widział koń­skiego tropu, była to bowiem uboga kra­ina. W pro­mie­niu dzie­się­ciu mil nikt nie miesz­kał, a i dalej z rzadka tylko tra­fiały się chaty i gospo­dar­stwa. Oko­lica sta­wała się lud­niej­sza dopiero niżej, w kie­runku morza.

Cen­tu­rion schy­lił się i raz jesz­cze ochla­pał policzki lodo­watą wodą. Obok mie­cza leżała sakwa, z któ­rej wyjął kol­czatkę – cztery żela­zne kolce zespa­wane razem tak, że jak­kol­wiek upa­dały na zie­mię, zawsze jeden ster­czał ku górze. Wszedł­szy po kolana w wodę, cisnął ją, a potem kil­ka­na­ście innych w paru rzę­dach w poprzek brodu. Znik­nęły w spie­nio­nym nur­cie; miał nadzieję, że nie zostaną wepchnięte głę­biej w muł i speł­nią zada­nie. Raz jesz­cze opłu­kał twarz wodą. Odświe­żony, wziął broń, wró­cił do ogni­ska i wło­żył tunikę, wato­wany kaftan i kol­czugę. Wyli­czył, że tamci zja­wią się tu nie wcze­śniej niż za kilka godzin, usiadł więc ze skrzy­żo­wa­nymi nogami i wziął się do kucha­rze­nia.

Słońce wspięło się wyżej i mgła roz­pły­nęła się do reszty. Wysoko na nie­bie krą­żył orzeł, z tej odle­gło­ści mały jak wró­bel, choć Feroks wie­dział, że to wiel­kie pta­szy­sko wypa­tru­jące na sto­kach nowo naro­dzo­nych jagniąt. To był dobry czas dla dra­pież­ców. Cen­tu­rion modlił się, by łowiec­kie szczę­ście dopi­sało i jemu. Cie­kaw był, czy ofiary, na które cze­kał, są w zasięgu wzroku bystro­okiego ptaka. Jeżeli w ogóle zmie­rzają w tę stronę, mógł się bowiem mylić – choć miał pew­ność, że tak nie jest. Mieli tylko dwie moż­liwe drogi; ta była trud­niej­sza, ale za to szyb­ciej można się nią było dostać do kraju Kre­onów – on zaś nie miał już wąt­pli­wo­ści, że tam wła­śnie się kie­rują. Win­deks nie podzie­lał jego opi­nii i z dwoma zwia­dow­cami poje­chał na pół­noc, ufny, że dzięki lep­szej dro­dze szyb­ciej dogo­nią ści­ga­nych. Feroks nato­miast wybrał szlak wyso­ko­gór­ski, aby wysfo­ro­wać się przed nich, gdyby jed­nak trzy­mali się innego kie­runku. Było ich pię­ciu lub sze­ściu – trop jed­nego z wierz­chow­ców wyglą­dał dziw­nie i trudno było orzec, czy wiózł wojow­nika czy jeńca – pro­por­cja sił nie wyglą­dała więc naj­le­piej, jeżeli domysł cen­tu­riona oka­załby się słuszny.

– Weź jed­nego z chło­pa­ków – zasu­ge­ro­wał Win­deks. – Miał­byś więk­sze szanse, gdy­byś się natknął na tam­tych.

– Nie. – Feroks nie musiał się przy­glą­dać zwia­dow­com, żeby mieć pew­ność. Jeden był zbyt młody i nie­prze­wi­dy­walny, drugi spra­wiał solidne wra­że­nie, lecz żaden z niego zabójca. – Trzy­maj ich przy sobie. Jeśli to ja się mylę, obaj będą ci potrzebni.

Bry­gant chwilę się weń wpa­try­wał. Przed­wie­czorne cie­nie wydłu­żały mu twarz, przez co jesz­cze bar­dziej przy­po­mi­nała tru­pią czaszkę.

– Aha, znowu zgry­wamy boha­tera – ode­zwał się wresz­cie. – Ale wiesz, że w tych histo­riach oni z reguły mar­nie koń­czą.

– Jak my wszy­scy.

– Niby racja. – Win­deks wes­tchnął. – Tylko nie ma sensu się do tego tak spie­szyć. Zwłasz­cza w twoim przy­padku. – Zamilkł i wzru­szył ramio­nami. Po chwili zła­pał za łęk i wsko­czył na sio­dło. – Jak trop nam wyga­śnie, to za dnia do cie­bie dołą­czymy. Tyle przy­naj­mniej mogę zro­bić dla przy­ja­ciela, że spalę jego zwłoki. Natu­ral­nie jeżeli uda się pozbie­rać wszyst­kie kawałki.

– Kła­miesz jak najęty. Chcesz po pro­stu ukraść, co tamci zosta­wią.

– To też. Fajne te twoje buty.

Feroks wyszcze­rzył się w uśmie­chu.

– Zjeż­dżaj już. Może masz rację, że oni suną na pół­noc. W takim razie ja się zja­wię po twoje. – Pokle­pał się po pochwie mie­cza, jak to jest w zwy­czaju u Kar­we­tiów, ludu Win­deksa. – Niech wam szczę­ście sprzyja.

– Zro­bimy, co w naszej mocy.

– Aha. – Cen­tu­rion splu­nął na trawę. – Czyli nawet nie spró­bu­je­cie.

Trzej Bry­gan­to­wie ruszyli przed sie­bie. Dowódca odwró­cił się jesz­cze, nim znik­nął za szczy­tem wzgó­rza, i krzyk­nął:

– Powo­dze­nia!

To było poprzed­niego dnia. Teraz Feroks zasta­na­wiał się, czy zwia­dowcy tra­fili już na miej­sce, gdzie trop ucie­ka­ją­cych skrę­cił na zachód, ku wybrzeżu – jak to sam prze­wi­dy­wał. Win­deks powi­nien już zdą­żać w tę stronę, lecz będą mieli kawał drogi do prze­łę­czy, a potem jezioro do okrą­że­nia, by się dostać w to miej­sce. Jeśli ich wierz­chow­com nie wyro­sną nagle skrzy­dła, dotrą tu za późno, by miało to zna­cze­nie.

Cen­tu­rion znów pod­niósł wzrok, by śle­dzić lot orła. Musiał zmru­żyć oczy, słońce świe­ciło bowiem jasno i cie­płem zapo­wia­dało nad­cho­dzącą wio­snę. Inny ruch przy­kuł jego uwagę: nieco dalej zaczer­niała druga skrzy­dlata syl­wetka, jed­nak dopiero osło­niw­szy oczy ron­dem kape­lu­sza, Feroks roz­po­znał w niej kruka. A więc się nie myli­łem, pomy­ślał. Ptak Mor­ri­gan ni­gdy nie zja­wia się przy­pad­kiem. Bogini wie, że w tej oko­licy doj­dzie do walki i roz­lewu krwi wojow­ni­ków.

– No i dobrze – powie­dział na głos i od razu poczuł do sie­bie pogardę.

Od małego uczono go war­to­ści mil­cze­nia i opa­no­wa­nia. Sylu­ro­wie to lud wilka, łowcy tak zwie­rząt, jak i ludzi; dra­pieżcy świa­domi, że naj­mniej­szy ruch czy dźwięk może zdra­dzić zasadzkę. Chłop­com wpa­jają prze­ko­na­nie, że bez­ruch to naj­więk­sza przy­jem­ność, a gadul­stwo – naj­gor­sza przy­wara. Feroks zbyt wiele lat spę­dził wśród Rzy­mian, któ­rzy nie­ustan­nie paplają, bez skrę­po­wa­nia śmieją się lub pła­czą, jak gdyby potrze­bo­wali hałasu, by wie­dzieć, że żyją. Opu­ścił swo­ich dawno temu, ode­słany jako jeden z zakład­ni­ków, kiedy Sylu­ro­wie ska­pi­tu­lo­wali przed rzym­skim impe­rium. Po praw­dzie dłu­żej był Tytu­sem Fla­wiu­szem Ferok­sem, zaprzy­się­żo­nym ofi­ce­rem w służ­bie cesa­rza, niż kim­kol­wiek innym – ale w duszy pozo­stał Sylu­rem, wnu­kiem Pana Wzgórz, czło­wieka, który wal­czył z Rzy­mianami dłu­żej i ostrzej od wszyst­kich, nim uległ i zawarł pokój.

Wicher się wzma­gał, trawa sze­le­ściła coraz gło­śniej. Cen­tu­rion sły­szał w dzie­ciń­stwie, że wiatr nie­sie cza­sem głosy tych, któ­rzy ode­szli na tam­ten świat i teraz żyją w cie­niu. Nasłu­chi­wał uważ­nie; przez chwilę gorąco pra­gnął, aby dzia­dek doń prze­mó­wił, jeśli jed­nak w szu­mie powie­trza kryły się słowa, to albo nie potra­fił ich wyła­pać, albo też były skie­ro­wane do kogoś innego. Moż­liwe, że zbyt dużo już w nim było Rzy­mia­nina, by rozu­mieć takie prze­kazy. Jego ziom­ko­wie uwa­żali też, że w wod­nych nur­tach pobrzmie­wają echa daw­nej magii i daw­nych łez, słowa bogów i duchów się­ga­jące do początku wszech­rze­czy, on jed­nak sły­szał tylko deli­katny szum stru­mie­nia. Był z dala od ojczy­stych stron i od swo­jej armii. Feroks peł­nił funk­cję regio­na­riusa, ofi­cera odpo­wie­dzial­nego za utrzy­ma­nie pax Romana na zie­miach wokół bazy Vin­do­landa, teraz jed­nak ze swymi zwia­dow­cami zapu­ścił się daleko poza swój rejon dzia­ła­nia.

Orzeł bły­ska­wicz­nie zanur­ko­wał. Cen­tu­rion śle­dził go wzro­kiem, dopóki skrzy­dlaty dra­pież­nik nie znik­nął za górami. Kruk leni­wie krą­żył dalej na wyso­ko­ści i Ferok­sowi wyda­wało się, że czuje obser­wu­jące go zimne czarne oczy. Cóż, teraz i ptak, i on muszą cze­kać, bo nie ma nic innego do roboty. Otwo­rzył mie­szek i spraw­dził, czy rze­mie­nie procy nie stward­niały. Zwa­żył na dłoni dwa oło­wiane poci­ski i po raz kolejny zasta­no­wiło go, dla­czego są odlane na kształt żołę­dzia. Prze­szło mu przez myśl, by poćwi­czyć, była to jed­nak jego ostat­nia para i nie chciał ryzy­ko­wać utraty któ­re­goś, zwłasz­cza że nie miał zaufa­nia do cel­no­ści strza­łów z uży­ciem zwy­kłych kamieni. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio posłu­żył się procą, i nie mógł – czyli było to bar­dzo dawno i kto wie, czy nie wyszedł z wprawy. Roz­my­ślał o tym i o paru innych rze­czach, któ­rych nie zro­bił, a powi­nien, i na odwrót. Poza tym po pro­stu cze­kał, sta­ra­jąc się myśleć jak naj­mniej.

Jeżeli Win­deks miał rację, zarzu­ca­jąc mu zgry­wa­nie boha­tera, to zasadzka nad stru­mie­niem do tego paso­wała. W legen­dach herosi w rodzaju Ogiera zawsze strze­gli bro­dów przed najeźdź­czymi armiami, wyzy­wali kolejno wojow­ni­ków na poje­dynki, zabi­jali każ­dego i odci­nali im głowy. Cza­sem sami ginęli i wtedy miej­sca akcji nazy­wano ich imio­nami. Feroks nie umiał sobie wyobra­zić, że kogo­kol­wiek w tym zakątku świata mogłaby obcho­dzić jego osoba, nie mówiąc już o zapa­mię­ta­niu jego nazwi­ska czy zda­rze­nia, które tu miało nastą­pić. Tam­ten pasterz z pew­no­ścią miał to gdzieś, a jego chłopcu w pamięci zostaną tylko upiorne siwe konie.

Kruk zakra­kał aku­rat w chwili, gdy o milę od brodu z jed­nego z płyt­kich jarów wychy­nęli w dolinę jeźdźcy. Zbli­żali się jed­no­staj­nie, prze­szedł­szy na pła­skim tere­nie w kłus. Feroks nie musiał wsta­wać, by ich widzieć, sie­dział więc spo­koj­nie przy ogni­sku i mie­szał zupę, delek­tu­jąc się jej zapa­chem.

W gru­pie było sie­dem wierz­chow­ców – jeden solid­nej postury kasz­tan i sześć zwy­kłych kudła­tych kuców. Kie­ro­wała się pro­sto ku bro­dowi. Na mniej­szych koni­kach jechali męż­czyźni w płasz­czach z kap­tu­rami; czte­rej dzier­żyli włócz­nie. Na grzbie­cie dużego wid­niały dwie syl­wetki. Ta na prze­dzie miała dłu­gie włosy, nie­mi­ło­sier­nie tar­gane przez wiatr. Z daleka wyglą­dały na ciemne, cen­tu­rion wie­dział jed­nak, że to tylko efekt brudu i wil­goci i że naprawdę są ogni­ście rude, jak w całej rodzi­nie dziew­czyny.

Po prze­by­ciu pół mili jeźdźcy się zatrzy­mali – zapewne go zauwa­żyw­szy. Dwaj pod­je­chali do sie­bie, by poroz­ma­wiać. Feroks siorb­nął łyżkę wywaru, skrzy­wił się, bo smak w niczym nie przy­po­mi­nał tak obie­cu­ją­cego aro­matu, ale oczy­wi­ście teraz to był naj­mniej­szy z jego pro­ble­mów. Niech się wahają, zwle­kają, pomy­ślał. Win­deks będzie miał ociu­pinkę wię­cej czasu, by się zja­wić i zastać trupa jesz­cze cie­płego.

Ruszyli naprzód. Tamci dwaj, wysfo­ro­waw­szy się przed resztę, roz­je­chali się lekko na boki, by spraw­dzić, czy nie­zna­jomy jest sam. Nie nacią­gnęli kap­tu­rów i widać było, że wszy­scy wojow­nicy mają wygo­lone skro­nie, a pozo­sta­wione na czub­kach głów włosy sple­cione w długi war­kocz. To świad­czyło, że są miesz­kań­cami pół­nocy, naj­dal­szych kre­sów Bry­ta­nii – co z kolei ozna­czało, że histo­rie powta­rzane przez wystra­szo­nych rol­ni­ków nie mijają się z prawdą. Dziwna z nich ferajna; nie­któ­rzy twier­dzą, że wywo­dzi się ze Sta­rego Ludu, pra­daw­nych ple­mion krze­mie­nia i monu­men­tal­nych kamien­nych krę­gów. Mówi się też, że czczą okrutne bóstwa, dawno zapo­mniane w innych regio­nach, jed­nak tam, na krańcu świata, wciąż wła­da­jące potęgą mrocz­nej magii.

Przy­by­sze byli coraz bli­żej, już na strze­le­nie z łuku – choć to broń rzadko spo­ty­kana w tych stro­nach i Feroks ucie­szył się, że żaden z nich też go nie posiada. Zoba­czył, że jeden z męż­czyzn ma ręce zwią­zane z przodu, podob­nie jak obie kobiety na kasz­ta­nie. Nie znał jego twa­rzy, widać jed­nak było, że to czło­wiek młody i włosy ma krót­kie jak u Rzy­mia­nina. To wyja­śniało zagadkę dziw­nych tro­pów, które obser­wo­wał przez minione tygo­dnie: jakby jeden z jeźdź­ców nie dawał sobie rady z koniem, a cza­sem ktoś musiał go pro­wa­dzić. Cen­tu­rion zasta­na­wiał się wtedy, czy nie cho­dzi o jeńca, ale głę­bo­kie odci­ski kopyt świad­czyły o spo­rym obcią­że­niu – a rabu­sie rzadko biorą do nie­woli męż­czyzn, ponie­waż trzeba ich sta­ran­niej pil­no­wać i mniej­szy jest na nich zaro­bek – toteż uznał, że to jeden ze zbó­jów, tylko ranny.

Toż­sa­mość jeńca to jed­nak sprawa na potem (jeżeli będzie jakieś potem). Na razie liczyło się tylko, że wro­gów będzie pię­ciu, nie sze­ściu. Feroks nie­mal usły­szał iro­niczny komen­tarz Win­deksa: „A, no to łatwi­zna” i z tru­dem powstrzy­my­wał uśmiech. Dwaj zwia­dowcy zawró­cili do głów­nej grupy, już pewni, że czło­wiek przy ogni­sku jest naprawdę sam – na tej deli­kat­nie pofa­lo­wa­nej łące nie było gdzie się scho­wać. Któ­ryś z kom­pa­nów coś do nich krzyk­nął i obaj poga­lo­po­wali rozej­rzeć się wzdłuż brzegu potoku.

Cen­tu­rion wstał. Procę trzy­mał zwi­niętą w pra­wej dłoni, w lewej cho­wał oba poci­ski. Leni­wie się prze­cią­gnął, jakby grzbiet mu zesztyw­niał od sie­dze­nia, po czym ruszył ku bro­dowi.

– Kim jesteś? – zawo­łał naj­bliż­szy z wojow­ni­ków.

Jego włócz­nia miała solidne drzewce; mała kwa­dra­towa tar­cza z nie­ma­lo­wa­nych desek była nabi­jana żela­znymi ćwie­kami.

Feroks zigno­ro­wał pyta­nie. Doszedł do miej­sca, gdzie brzeg po tej stro­nie nachy­lał się ku rzeczce, przy­bie­ra­jąc formę łagod­nego stoku o róż­nicy pozio­mów rap­tem paru stóp.

– Powiedz nam swoje imię! – zażą­dał znowu przy­bysz.

Feroks przy­sta­nął. Jego kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem, typowy dla rol­ni­ków znad Morza Śród­ziem­nego, na tej wyspie pozo­sta­wał prak­tycz­nie nie­znany. W jego rejo­nie był już roz­po­zna­walny dla wszyst­kich, nie sądził jed­nak, że ci ludzie zaba­wili tam dosta­tecz­nie długo, by o tym lub o nim samym usły­szeć. Uśmiech­nął się do woła­ją­cego, ale nie odpo­wie­dział.

– Zabić go i spo­kój! – krzyk­nął drugi zwia­dowca, potrzą­sa­jąc włócz­nią, lecz nie zamie­rzył się do rzutu.

Jego kolega wyszcze­rzył zęby, sycząc i wyma­chu­jąc bro­nią w stronę Rzy­mia­nina. Obaj mieli nie­wiele ponad dwa­dzie­ścia lat, acz­kol­wiek Feroks wąt­pił, by była to ich pierw­sza zbó­jecka wyprawa. Wyglą­dali na wystar­cza­jąco spraw­nych, choć przy­po­mi­nali mu dwójkę pod­ko­mend­nych Win­deksa – nie­bez­piecz­nych tylko wtedy, gdy ktoś im mówił, co robić.

– Chcę poroz­ma­wiać – rzekł w końcu cen­tu­rion, widząc, że żaden się nie kwapi, by pod­je­chać bli­żej. – Ale nie z mło­ko­sami.

Na tę oczy­wi­stą znie­wagę włócz­nia drgnęła w ręku wojow­nika po pra­wej, na­dal jed­nak nie pró­bo­wał nią miot­nąć. Po chwili splu­nął tylko w stronę nie­zna­jo­mego.

Feroks wię­cej się nie odzy­wał. Dwaj inni jeźdźcy wysu­nęli się do przodu i zajęli pozy­cję mię­dzy mło­dymi. Widać było, że to oni rzą­dzą w gru­pie. Niż­szy wyróż­niał się czer­wo­nym zna­mie­niem na policzku i pod­bródku. Wraz z wple­cio­nym w war­kocz żbi­czym ogo­nem iden­ty­fi­ko­wało go jako Czer­wo­nego Kota, konio- i bydło­krada, któ­rego zła sława się­gała daleko poza jego wła­sne ple­mię z pół­nocy. Cen­tu­rion nie miał dotąd oka­zji go spo­tkać, paro­krot­nie jed­nak widział tropy jego i zra­bo­wa­nych prze­zeń zwie­rząt. Ludzie mówili, że Czer­wony Kot nikomu jesz­cze nie dał się schwy­tać i nawet jego praw­dziwe imię nikomu nie było znane. Jeżeli to on, pomy­ślał Rzy­mia­nin, to w takim razie ten więk­szy obok niego musi być jego star­szym bra­tem Sego­wak­sem. Gość miał oczy tak czarne, że przy­wo­dziły na myśl kruka bogini Mor­ri­gan. Paso­wało to do cha­rak­teru tego czło­wieka – bez­li­to­snego mor­dercy, któ­remu za jedno, czy uśmierca męż­czy­znę, czy kobietę lub dziecko.

Piąty z wojow­ni­ków, naj­młod­szy, pozo­stał przy jeń­cach.

– Mów, Rzy­mia­ni­nie – rzu­cił chra­pli­wie Sego­waks.

– Wiesz, kim jestem?

– A powinno mnie to obcho­dzić?

– Nazy­wam się Fla­wiusz Feroks, cen­tu­rio regio­na­rius, i przy­by­wam w imie­niu naszego wiel­kiego pana i prin­cepsa Tra­jana, władcy świata, aby zapro­po­no­wać wam wymianę.

Cen­tu­rion sam się sobie dzi­wił, że przy­wo­łał auto­ry­tet cesa­rza, uznał jed­nak, że w niczym to nie zaszko­dzi.

Na Sego­wak­sie nie zro­biło to więk­szego wra­że­nia.

– Powiem jesz­cze raz: mam gdzieś cie­bie i two­jego zasy­fio­nego cezarka. On tu nie rzą­dzi, a ty jesteś sam jeden.

– Cho­dzi o waszych brań­ców.

Kątem oka Feroks dostrzegł kruka kołu­ją­cego znacz­nie niżej niż poprzed­nio.

– Żad­nych wymian nie będzie. Zejdź nam z drogi, Rzy­mia­ni­nie.

– Na pomoc! – krzyk­nął w tej chwili młody wię­zień. Kop­nię­ciem w boki zmu­sił wierz­chowca do biegu w kie­runku brodu. – Ratuj mnie! Jestem Rzy­mia­ni­nem i doma­gam się obrony!

Mło­dziutki wojow­nik spiął konia i ruszył w pościg. Dogo­niw­szy ucie­ka­ją­cego, drzew­cem włóczni grzmot­nął go w głowę i strą­cił z sio­dła. Męż­czy­zna zwa­lił się ciężko na zie­mię, ale zaraz zaczął się pod­no­sić na zwią­za­nych rękach. Kolejny cios, tym razem tępym koń­cem broni w głowę, roz­cią­gnął go na pła­sko.

Sego­waks nawet się nie obej­rzał; ani on, ani Feroks nie dali po sobie poznać, że w ogóle zauwa­żyli incy­dent.

– Chcę waszych jeń­ców – powtó­rzył cen­tu­rion. – Mam wiele do zaofe­ro­wa­nia.

– Nie masz nic, czego byśmy chcieli – rzu­cił Czer­wony Kot, dotąd słu­cha­jący w mil­cze­niu. On jeden nie miał włóczni. Na jego pra­wym bio­drze widać było ręko­jeść dłu­giego noża.

– Nic, czego byśmy sami sobie nie wzięli, gdyby nam się spodo­bało – dodał jego brat.

– A wasze życie?

Sego­waks skwi­to­wał to pogar­dli­wym splu­nię­ciem.

– Zna­la­złeś się daleko od Rzymu. Czy może jesteś spo­krew­niony z któ­rąś z tych dziew­czyn? Damy ci, którą zechcesz, w zamian za jed­nego z two­ich koni.

Brat spoj­rzał na niego spod oka. Nie przy­wykł pła­cić za jakie­kol­wiek zwie­rzę.

– Chcę ich wszyst­kich.

Czer­wony Kot par­sk­nął śmie­chem.

Feroks strzep­nął procą tak, że zwi­sła swo­bod­nie, wło­żył oło­wia­nego żołę­dzia w jej skó­rzaną miseczkę i zaczął krę­cić nią nad głową.

– Sukin­syn! – zaklął Sego­waks.

Czwórka wojow­ni­ków spięła konie i sko­czyła do szarży. Cen­tu­rion wypu­ścił pocisk, celu­jąc w ich wodza, jed­nak wystra­szony szu­mem pędzą­cego nurtu wierz­cho­wiec roz­bój­nika cof­nął się w ostat­niej chwili i został tra­fiony w szczękę. Zwie­rzę z bole­snym rże­niem sta­nęło dęba i ześli­znęło się po błot­ni­stym stoku. Zrzu­cony przez nie jeź­dziec prze­le­ciał nad koń­skim łbem i grzmot­nął o zie­mię, a w następ­nej chwili wrza­snął z bólu, gdy kuc prze­to­czył się po nim całym cię­ża­rem, gru­cho­cząc mu żebra.

Jeden z prze­ciw­ni­ków gwał­tow­nym skrę­tem zdo­łał unik­nąć naje­cha­nia na upa­da­ją­cych i zatrzy­mał się na brzegu, lecz dwaj pozo­stali z plu­skiem wpa­dli na bród. Feroks zała­do­wał procę, zakrę­cił nią i miot­nął kawał­kiem oło­wiu z taką siłą, że pocisk wbił się w czoło wojow­nika pędzą­cego u boku sław­nego konio­krada. Męż­czy­zna zwa­lił się w rzekę, wzbi­ja­jąc fon­tannę wody.

Czer­wony Kot już docie­rał do brzegu, gdy nagle jego koń wierz­gnął z bólu, nastą­piw­szy kopy­tem na kol­czatkę. Feroks poża­ło­wał, że nie nazbie­rał odpo­wied­nich kamieni; miałby szansę oddać jesz­cze przy­naj­mniej jeden strzał. Odrzu­cił procę i ujął kościaną ręko­jeść mie­cza. Broń gładko wysu­nęła się z pochwy: długi, sta­ro­modny brzesz­czot tak ide­al­nie wywa­żony, że z przy­jem­no­ścią się go trzy­mało. Konio­krad zle­ciał z sio­dła. Męż­czy­zna obok niego zgi­nął bądź umie­rał. Ostatni z roz­bój­ni­ków sam zesko­czył na zie­mię, wyczu­wa­jąc, że w wodzie czyha nie­znane nie­bez­pie­czeń­stwo, i jął pie­szo brnąć przez bród. Cen­tu­rion lewą ręką dobył szty­letu i zszedł nad samą rzeczkę.

– Chodź­cie tu, kun­dle! – krzyk­nął.

Czer­wony Kot pozbie­rał się na nogi, wycią­gnął zza pasa długi nóż i poświę­cił chwilę na owi­nię­cie lewego przed­ra­mie­nia płasz­czem, przy upadku zgu­bił bowiem tar­czę. Jego kom­pan skrę­cił w prawo, chcąc zajść Rzy­mia­nina od dru­giej strony. Włócz­nię dzier­żył wysoko, lecz Feroks nie sądził, by powa­żył się na rzut – poza nią zbój miał tylko mały szty­let u pasa; jak więk­szość wojow­ni­ków z dale­kiej pół­nocy nie posia­dał mie­cza.

Czer­wony Kot zamach­nął się luźną połą płasz­cza, by zmy­lić prze­ciw­nika, i zaraz potem wypro­wa­dził cię­cie. W tej samej chwili ten z włócz­nią posko­czył naprzód i pchnął z całej siły. Cen­tu­rion pró­bo­wał odpa­ro­wać, lecz pośli­znął się na błocku i chy­bił; poczuł tylko, że ostrze zagłę­bia się w prawe ramię prze­ciw­nika. Jed­no­cze­śnie lewą ręką pró­bo­wał ode­pchnąć drzewce, zabra­kło mu jed­nak pew­nego gruntu pod sto­pami, ruch pozba­wiony był więc siły i grot tra­fił go w bok. Pod mocar­nym ude­rze­niem pękło kilka ogniw kol­czugi, a czu­bek prze­bił wato­wany kaftan pod spodem.

Feroks syk­nął z bólu i zato­czył się do tyłu, sta­ra­jąc się odzy­skać rów­no­wagę. Czer­wony Kot znów użył płasz­cza: usi­ło­wał zarzu­cić go na Rzy­mia­nina niczym sieć, namok­nięta wełna oka­zała się jed­nak zbyt ciężka i nie dosię­gła celu. Męż­czy­zna prze­ło­żył nóż do nie­zra­nio­nej lewej ręki. Jego pod­ko­mendny chciał pono­wić atak włócz­nią; postą­pił krok naprzód, bio­rąc zamach do pchnię­cia, lecz nagle zatrzy­mał się z bole­snym okrzy­kiem. Woda wokół jego nogi poczer­wie­niała od krwi. Było jasne, że nadep­nął na jedną z kol­cza­tek. Zasko­czony i zły Bryt spoj­rzał w dół, uno­sząc stopę z wbi­tym w pode­szwę żela­znym szpi­kul­cem.

Wyko­rzy­stu­jąc tę chwilę odwró­ce­nia uwagi, Feroks zadał cios szty­chem ponad kra­wę­dzią jego tar­czy i prze­bił mu gar­dło. Gdy Czer­wony Kot wzno­wił atak, cen­tu­rion obró­cił klingę w ranie, by łatwiej ją uwol­nić, i lewą pię­ścią, w któ­rej ści­skał szty­let, ude­rzył umie­ra­ją­cego w szczękę, posy­ła­jąc go wprost pod nogi konio­krada.

Na prze­ciw­le­głym brzegu poja­wił się jeź­dziec sunący galo­pem ku rzece, z unie­sioną do rzutu włócz­nią i piskli­wym krzy­kiem na ustach. Był to ów mło­dzie­niec pozo­sta­wiony na straży jeń­ców. Dopiero w ostat­niej chwili spo­strzegł Sego­waksa przy­gnie­cio­nego przez wciąż wiją­cego się z bólu wierz­chowca, zdo­łał jed­nak spiąć konia do skoku i prze­le­ciał nad prze­szkodą, lądu­jąc z gło­śnym plu­skiem w wodzie. Zwie­rzę się potknęło i chło­pak omal nie stra­cił rów­no­wagi, utrzy­mał się jed­nak w sio­dle i parł dalej.

– Ucie­kaj! – krzyk­nął do niego Czer­wony Kot.

Feroks pró­bo­wał zmie­nić pozy­cję, ostroż­nie posu­wa­jąc się po kamie­ni­stym dnie, świa­domy obec­no­ści puła­pek. Ciął mie­czem na odlew, zmu­sza­jąc roz­bój­nika do odsko­cze­nia.

– Ucie­kaj, mały! – wrza­snął znowu Kot.

Mło­dzie­niec nie posłu­chał i pędził pro­sto na Rzy­mia­nina. Cen­tu­rion zręcz­nie się uchy­lił i pchnął szty­le­tem w koń­ski łeb. Rumak sta­nął dęba i zasko­czony jeź­dziec spadł w wodę, gubiąc włócz­nię. Nie­znie­chę­cony dźwi­gnął się i usi­ło­wał chwy­cić prze­ciw­nika za nogi.

Feroks się cof­nął poza jego zasięg i uniósł miecz do ciosu.

– Nie! – zawo­łał konio­krad i odrzu­cił nóż. – Pod­da­jemy się. – Zbli­żył się, lewą dło­nią ści­ska­jąc zra­nione ramię, i wymie­rzył kop­niaka chło­pa­kowi, który nie­ustę­pli­wie brnął w stronę wroga. – To koniec, dzie­ciaku – wysa­pał i spoj­rzał na cen­tu­riona. – Pod­da­jemy się, Rzy­mia­ni­nie. Oszczędź go.

Feroks ski­nął głową. Na nie­bie zakra­kał czar­no­skrzy­dły wysła­niec Mor­ri­gan.

Dwaj wojow­nicy zgi­nęli; nurt niósł ich krew ku jezioru. Sego­waks leżał nie­przy­tomny ze zła­ma­nymi pra­wymi koń­czy­nami i praw­do­po­dob­nie rów­nież innymi kon­tu­zjami. Feroks pozwo­lił chłopcu oban­da­żo­wać ranę star­szego towa­rzy­sza, po czym zwią­zał im ręce w prze­gu­bach, uży­wa­jąc do tego sznura zdję­tego z więź­niów. Męż­czy­zna nie odzy­skał jesz­cze przy­tom­no­ści, dziew­częta sie­działy przy ogniu i w mil­cze­niu zaja­dały się zupą.

– Czy oni cię skrzyw­dzili? – Feroks zwró­cił się do rudo­wło­sej naj­ła­god­niej, jak umiał.

Pokrę­ciła głową, kiedy więc poszedł pomóc Sego­wak­sowi, zajął się tym deli­kat­nie, przy­wo­łu­jąc całą sto­sowną wie­dzę i doświad­cze­nie. Wycią­gnął go na brzeg, z prze­rą­ba­nej włóczni zmaj­stro­wał łubki i spraw­nie unie­ru­cho­mił uszko­dzone kości. Męż­czy­zna był przy­tomny, nie odzy­wał się jed­nak i tylko patrzył nań z zimną nie­na­wi­ścią w oczach.

Ciszę nad dolinką prze­ciął nagle prze­raź­liwy krzyk, od któ­rego spło­szył się kruk dobie­ra­jący się już do jed­nego z tru­pów. Feroks pode­rwał głowę i zoba­czył, że jeniec się ock­nął, pod­niósł czy­jąś włócz­nię, pod­szedł do obu poj­ma­nych i nim kto­kol­wiek zdą­żył zare­ago­wać, wbił ją chłopcu w plecy. Zaata­ko­wany upadł twa­rzą ku ziemi, napast­nik dźgał go zaś raz po raz, postę­ku­jąc z wysiłku.

Feroks rzu­cił się w jego stronę, w biegu doby­wa­jąc mie­cza.

– Sukin­syn! – zaklął Czer­wony Kot i prze­to­czył się na bok, gdyż grot celo­wał teraz w niego.

– Jest mój! – wykrzyk­nął po łaci­nie młody zabójca tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

Cen­tu­rion zdzie­lił go gło­wicą mie­cza w czoło i powa­lił na zie­mię.

Czer­wony Kot odwró­cił się na brzuch, pod­parł na łok­ciach i wstał.

– Lepiej mnie zabij – rzekł głu­cho. – Bo ina­czej, klnę się na słońce i księ­życ, to ja kie­dyś dopadnę cie­bie.

Feroks zmie­rzył go spoj­rze­niem, lecz wsu­nął miecz do pochwy.

– Chęt­nych jest tylu, że będziesz musiał usta­wić się w kolejce – odmruk­nął.

Pół godziny póź­niej zauwa­żył nad jezio­rem dwóch jeźdź­ców. Nie roz­po­zna­wał ich, oni trzy­mali zaś dystans i obser­wo­wali go. Minęła jesz­cze godzina i z dru­giego końca doliny nad­je­chało kil­ku­na­stu innych; dopiero wtedy owa dwójka zawró­ciła i znik­nęła mu z pola widze­nia. Nowa grupa kie­ro­wała się wprost na niego. Jeden z nich wysfo­ro­wał się naprzód.

– Spo­tka­łem kilku przy­ja­ciół – oznaj­mił Win­deks, on to był bowiem, wska­zu­jąc na towa­rzy­szy.

Ich przy­wódca, postawny, bro­daty męż­czy­zna, uniósł dłoń w pozdro­wie­niu.

– Nie wie­dzia­łem, że jakichś masz – odrzekł Feroks zamiast powi­ta­nia.

– Widzę, że tro­chę popra­co­wa­łeś – sko­men­to­wał Bry­gant, przy­glą­da­jąc się efek­tom potyczki.

– Tro­chę.

Win­deks zer­k­nął na bok przy­ja­ciela, gdzie wzrok przy­cią­gało roz­dar­cie kol­czugi. Cen­tu­rion nie miał dotąd czasu, by ją zdjąć i opa­trzyć ranę.

– Coś poważ­nego?

– Nie.

– Szkoda… Naprawdę przy­da­łaby mi się para dobrych butów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Encirc­ling Sea

Copy­ri­ght © Adrian Gold­swor­thy 2018

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Urszula Gireń

Ilu­stra­cje na okładce

© Michael Ros­sko­then / Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Zło­wro­gie morze, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-872-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer