Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stare grzechy lubią odzywać się nieproszone…
Prywatny detektyw Piotr Rajski jest nieco znudzony swoją pracą. Zamiast jak w amerykańskich filmach śledzić prawdziwych kryminalistów, zajmuje się tropieniem niewiernych małżonków. Kolejne zlecenie, które otrzymuje od znanego białostockiego biznesmena, zdaje się nie przynosić nic nowego. Co prawda będzie wymagało od Rajskiego przejrzenia zakurzonych archiwów i odświeżenia kilku znajomości, ale czy szukanie dawnego właściciela działki, na której postawiono galerię handlową, może wzbudzić w nieco zobojętniałym detektywie upragnione emocje?
Wszystko zmienia się, gdy pewnego dnia jego biuro odwiedza tajemnicza i bardzo atrakcyjna klientka, która pragnie poznać przeszłość narzeczonego. Ale chyba nie tylko…
Te dwie sprawy długo nie pozwolą Rajskiemu spać spokojnie…
Marcin Silwanow
ur. 1980 r., z urodzenia, wyboru i zamiłowania białostoczanin, pasjonat historii miasta. Absolwent Uniwersytetu w Białymstoku. Od ośmiu lat prywatny detektyw, specjalizujący się ostatnio w detektywistyce genealogicznej. Miłośnik zespołu Kult, książek Johna Steinbecka i Aleksandry Marininy oraz gór wysokich – z których świadomie zrezygnował.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Redakcja: Ida Świerkocka, Laura Kusiak Projekt okładki: Krzysztof Rychter Zdjęcie na okładce: © Unsplash.com, © Peshkov/iStock/Getty Images Plus Korekta: Kamila Recław, Ewa Skibińska, Bartosz Szpojda Zdjęcie autora: Michał Obrycki Redaktor prowadzący: Katarzyna Monika Słupska
Copyright © Marcin Silwanow, 2022 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie I
ISBN 978-83-8252-238-9
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Mojej Mamie
Jasne, przyjeżdżaj. U ciebie? Dobra. Daj mi pół godziny. Dokończę jedną rzecz i idę. – Piotr Rajski rozłączył się i położył telefon obok laptopa. Popatrzył na ekran komputera, zmienił tekst pod zdjęciem na kursywę, zmniejszył czcionkę na dziesiątkę i zapisał plik.
„Moja ulubiona forma literacka to raport” – przypomniał sobie zdanie, które wypowiedział niedawno w rozmowie ze znajomym. Tak, coś w tym było. Od jakiegoś czasu lubował się w tabelach, równo rozmieszczonych zdaniach, podkreśleniach, pogrubieniach, dopieszczaniu klarowności formy. Znajdował w tym przyjemność, gdy za pomocą kursora i różnych funkcji edytora, niczym Michał Anioł dłutem w marmur, wchodził w surową materię raportu. Zaznaczał, zmniejszał, przenosił, dodawał, wstawiał, by na końcu, po wielu godzinach, odetchnąć z ulgą i scrollując ukończony plik PDF, przeżywać estetyczną satysfakcję. Takie dziwactwo, o które jeszcze dziesięć lat temu by siebie nie podejrzewał, a które na studiach uznałby za zbrodnię i śmierć duszy. Rajski bowiem – jako rasowy humanista – nie cenił nigdy porządku, a chaos i impulsywność wydawały mu się kwintesencją artystycznego sposobu bycia, do jakiego aspirował.
Na studiach słowo „raport” budziłoby w nim najgorsze skojarzenia. Z nieufnością i pełną litości pobłażliwością patrzyłby zapewne na osobę, która wyznałaby przy nim, że widziała jakikolwiek raport. Przecież raport to schemat, tabelki, ramy. A gdzie dusza, wolność, sztuka? W tamtych latach Rajski nosił jednak długie włosy, odpalał papierosa od papierosa, a zamiast typowych dla wieku uciech z okolic towarzysko-prokreacyjnych wolał samoudręczenie w postaci smętnych rozważań autorów, których odchorować powinien każdy szanujący się wrażliwiec jego pokolenia. Co więcej, Piotr Rajski sam podejmował próby literackie, gładko przechodząc z nastoletniej poezji w dwudziestoletnią prozę – i z powrotem. Po kilkunastu latach od ukończenia studiów ściął włosy, zaczął palić elektronicznego papierosa, a poezję i prozę porzucił – na rzecz raportów. Przyszło mu to naturalnie, bo prowadził biuro detektywistyczne, gdzie nad giętkość pióra wyżej ceni się zwięzłe opisy, a jeszcze wyżej dobre zdjęcia.
W końcu wyłączył laptop, wstał i wsunął telefon do lewej kieszeni spodni. Zawsze do lewej. Potem wyłączył listwę zasilającą i wyszedł z biura. Po zejściu z pierwszego piętra, na którym wynajmował niewielkie biuro, wyszedł przed budynek. Przez chwilę się wahał, czy jechać samochodem, ale ostatecznie uznał, że na Suraską ma blisko i może się przejść. Nie żeby dla zdrowia, aż takim entuzjastą zdrowego trybu życia nie był. Tytanem kondycji też nie, ale na brak formy nie mógł narzekać. Typ przeciętny z plusem, zważywszy na półmetek życia, który niedawno przekroczył. Był szczupły, wysoki, w zasadzie miejscami chudy. Uzasadnieniem spaceru nie było więc w jego przypadku spalenie kalorii.
Widział przed sobą spacerowiczów, dzieci ganiające między gołębiami, spokojny, radosny miejski gwar. To zawsze poprawiało mu humor. Lubił patrzeć na przechodzących obok niego ludzi, pochłoniętych swoimi sprawami. Wychodząc na Rynek Kościuszki, skręcił w prawo i podjazdem dla wózków zaczął iść w kierunku Suraskiej. Na chwilę przystanął przed otwartymi drzwiami lokalu, w którym dawniej znajdowała się księgarnia Akcent, i wypatrywał, czy wewnątrz są jeszcze książki, czy już tylko piwo.
Gdy doszedł do Suraskiej, popatrzył na zegarek w telefonie i stwierdził, że do umówionego spotkania zostało mu jeszcze szesnaście minut. Rajski lubił być punktualny. Zawrócił więc w kierunku Rynku Kościuszki i usiadł na pierwszej wolnej ławce z widokiem na plac przy ratuszu i okalające go ogródki knajp. Rozsiadłszy się wygodnie, niewidzącym wzrokiem przeciągnął po otoczeniu. W myślach wrócił do telefonu, który kilkanaście minut wcześniej odebrał, i do zagadkowej prośby o spotkanie. Czego może chcieć Ryszard? Jakieś superzlecenie? Może wybory samorządowe i jakiś kandydat… zdjęcie… artykuł w prasie? Nie, z taką sprawą by nie dzwonił. O co może chodzić?
Nagle przeniósł się w myślach trzy lata wstecz. Przypomniał sobie przypadkowe spotkanie w centrum ze znajomym grafikiem, który spacerował z jakimś starszym gościem. Pamiętał, że krótko się przywitał z kolegą, a idący obok niego facet pierwszy wyciągnął rękę i przedstawił się: „Ryszard Gaszyński”. Zaraz po tym podał Rajskiemu wizytówkę. Karteczka jakich wiele, a w zasadzie jakich niewiele, ale to odkrył dopiero po czasie. Gdy dowiedział się, kim jest Gaszyński. Wtedy, trzy lata temu, zobaczył starszego faceta, przystojnego, dobrze ubranego, z – jak to mówią – sportową elegancją. Nie umknął uwadze Rajskiego maleńki dżokej na koniu na koszulce polo mężczyzny, całkiem przypadkiem też zauważył napis „Rolex” na tarczy jego zegarka. Dziany gość, pomyślał wtedy. Oczywiście Rajski nie pozostał dłużny i podał facetowi swoją wizytówkę, zawsze starał się bowiem nosić kilka przy sobie.
Ciekawość nie dawała mu spokoju i jeszcze tego samego dnia, gdy siedział przed ekranem laptopa, sięgnął do aluminiowego etui, z którego wyjął otrzymany wcześniej bilecik. Ryszard Gaszyński – proste, czarne litery na środku kartonika, a pod spodem numer telefonu. I nic więcej. Żadnego tytułu, funkcji, adresu, nazwy firmy. Nic. Prawie jak szablon z poradnika „Jak nie powinna wyglądać wizytówka”. Ciekawe, kto mu ją projektował? Może Bartek, ten grafik? Tyle że znając Bartka, spodziewał się raczej dyskretnej elegancji, a nie tak prymitywnego projektu. Rajski wpisał szybko w okno wyszukiwarki: „Ryszard Gaszyński”, dodał „Białystok” i wcisnął enter. To, co zobaczył na ekranie laptopa, zupełnie go zaskoczyło. Ujrzał link do pierwszego z brzegu katalogu firm i kliknął go. Po chwili widział już schemat powiązań Ryszarda Gaszyńskiego ze spółkami i nazwiskami. Same szychy, największe nazwiska lokalnego biznesu. Natychmiast zrozumiał, że takiej szansy nie może zmarnować.
Trochę się już dusił, jeżdżąc za niewiernymi małżonkami. Poza tym nieco się to kłóciło z jego pojmowaniem relacji damsko-męskich, ale płacono mu za to, więc zazwyczaj machał ręką na własne zapatrywania i czekał godzinami w samochodzie, aż jakiś on lub ona z jakimś nim lub nią pokażą się w zasięgu jego obiektywu.
Najwięcej satysfakcji dawała mu realizacja zleceń dla firm. Tam nie było łez i pokrzywdzonych dzieci. Nie słuchał historii życia i narzekań na teściowe. Mógł na chłodno planować precyzyjne ruchy, które według niego miały przynieść pożądany efekt. Wtedy wpadał w trans. Jeździł więcej niż trzeba, szukał, dzwonił, analizował po wielokroć już czytane dokumenty. Potrafił kłamać, przekupywać, przedzierać się przez gąszcz tabelek, prowokować. Podobnie zresztą działał, gdy chodziło o poszukiwanie ludzi. Czuł to, zatracał się w tropieniu, kombinował, myślał, pytał, sprawdzał. To był jego żywioł. Gdzieś tam na końcu, gdy emocje już opadły, a raport trafiał do klienta, miał poczucie, że pomógł. Że jakiś człowiek czy ludzie zyskali coś dzięki jego pracy. Żałował tylko, że ta jego pomoc nie jest oczywista jak pomoc hydraulika czy lekarza. Jego pomaganie zawsze odbywało się w ciszy. Nawet gdy sprawy, przy których pracował, były na swój sposób medialne, o nim nikt nie mówił, nikt głośno nie wspominał.
Czego mógł chcieć Ryszard? Po spotkaniu z Bartkiem i starszym mężczyzną, a właściwie po tym, jak sprawdził w internecie, kim był ten nieznany facet, Piotr liczył, że ta znajomość mogłaby przełożyć się na pozyskanie nowych gospodarczych zleceń, a z czasem na dotarcie do innych osób powiązanych ze środowiskiem lokalnych biznesmenów. Doszedł w końcu do wniosku, że najprościej będzie zadzwonić. Bez powodu, po prostu, w końcu miał wizytówkę. Potem jakoś pójdzie. Zawsze szło. Rajski miał wrodzony dar urzekającej bezczelności. Gdy potrzebował nawiązać z kimś kontakt, nigdy się nie krygował, po prostu przychodził lub dzwonił. Ta bezpośredniość zjednywała mu ludzi. Okazywało się, że nie ma tak zamkniętych drzwi, których normalna, uprzejma rozmowa by nie otworzyła. I on z tego korzystał. A że język był jednym z jego najlepiej wyćwiczonych organów, z wdziękiem i uśmiechem otwierał ciężkie drzwi gabinetów, a skrytych i nieufnych skłaniał do zwierzeń. W pracy ta jego umiejętność niejednokrotnie okazywała się atutem nie do przecenienia, szczególnie w połączeniu z jego pragmatycznym dyletantyzmem. Interesował się wieloma sprawami, ale żadnej tak naprawdę nie zgłębił. Czytał o fizyce, uzdrawianiu, historii, polityce, modzie, kosmetyce. Nie było w tym cienia kalkulacji, po prostu lubił dużo wiedzieć. To powodowało, że inni brali go za swego, słysząc, że orientuje się w poruszanym temacie. Kto nie rozmawia chętnie z człowiekiem, który wykazuje zainteresowanie i wiedzę na temat tego, co nam jest bliskie? I ludzie już po kilku zdaniach zaczynali na Rajskiego patrzeć życzliwiej i chętniej mówili, aż z czasem powiedzieli to, czego chciał się dowiedzieć. Lista osób, która w ten sposób uległa Piotrowi, była naprawdę długa.
Mniej więcej po tygodniu od wspomnianego spotkania zadzwonił do Gaszyńskiego, przedstawił się i przypomniał, w jakich okolicznościach się poznali. Co ciekawe, rozmówca wiedział, kto dzwoni, czyli – jak domyślił się szybko Rajski – musiał po spotkaniu wpisać jego numer z wizytówki do kontaktów w telefonie. Rozmowa przebiegła miło. Potem były kolejne spotkania, ale niezbyt częste, bo Rajski nie chciał być nachalny. Okazało się, że jest jakieś porozumienie między nimi i szybko przeskoczyli od grzecznościowych, bardzo ogólnikowych rozmów do kwestii związanych z życiem osobistym i życiem w ogóle. Po którymś spotkaniu przeszli na ty i średnio co trzy, cztery miesiące widywali się w restauracjach, które, jak się za każdym razem okazywało, należały do Gaszyńskiego.
Spojrzał na zegarek w telefonie i stwierdził, że czas już iść na spotkanie. Miał jeszcze kilka minut, ale jego punktualność nie pozwalała na zwłokę. Wolał czekać, niż żeby to na niego czekano. Dlatego wstał z ławki, poprawił koszulkę polo, wsuwając ją równo w spodnie, i nieśpiesznie poszedł w kierunku restauracji, w której miał się spotkać z Gaszyńskim.
Po chwili zauważył sylwetkę Ryszarda, który szedł z drugiej strony Suraskiej. Z telefonem przy uchu, w białych lnianych spodniach i granatowej koszuli. Wyluzowany, uśmiechnięty. Starszy facet w dobrej formie, pomyślał Rajski. Zaraz potem uścisnęli sobie dłonie, a Gaszyński zapraszającym gestem wskazał, aby weszli na teren restauracji. Zajęli miejsca przy stoliku oddalonym nieco od chodnika. Cień parasola skutecznie tłumił żar południowego słońca. Zaraz też podeszła do nich kelnerka ubrana w czarną bluzkę i czarne obcisłe spodnie. Długie jasne włosy miała upięte wysoko. Studentka, pomyślał Piotr.
– Czego panowie sobie życzą? – zapytała z miłym uśmiechem. Gaszyński wskazał głową na Rajskiego, dając do zrozumienia, że on pierwszy powinien złożyć zamówienie. Było bardzo gorąco, więc pewnie odpowiedniejsza byłaby jakaś sałatka i zimny sok, ale Rajski miał tak wielką ochotę na pizzę, że nie potrafił się powstrzymać i zamówił grecką. Do tego poprosił o zimny sok pomarańczowy. Gaszyński natomiast wybrał zupę, której nazwy Rajski nie zapamiętał. Nic dziwnego – przywykł, że w lokalach Ryszarda rzadko można było zjeść pomidorową czy rosół. Nawet zwykły schabowy miewał nazwy godne uczty koronacyjnej. Gdy kelnerka lekko się ukłoniła i z niezmiennym uśmiechem zniknęła wewnątrz restauracji, Gaszyński zapytał, co słychać, a Rajski jak zwykle odpowiedział, że wszystko w porządku. Ta gra wstępna powtarzała się za każdym razem i była niepisanym rytuałem, pierwszym schodkiem koniecznym do przejścia. Trochę o pogodzie, trochę o biznesie obu, ale bez szczegółów, raczej tyle, że dobrze idzie, choć zawsze mogłoby być lepiej. Dopiero kiedy kelnerka przynosiła potrawy i z uśmiechem ponownie znikała, przechodzili do sedna. Bywało zresztą, że żadnego sedna nie było. Ot, po przyjacielsku gawędzili sobie o tym i owym. Rajski trochę wspominał, Gaszyński słuchał.
Tak było zazwyczaj. Dziś jednak Ryszard wyraźnie zapowiedział, że ma konkretną sprawę, przy której oczekuje pomocy Rajskiego. Było jasne, że jest poważna, dyskretna i dotyczy dużych pieniędzy. Było też jasne, że przyszedł czas, gdy Gaszyński obdarzy Piotra zaufaniem, którego nie można nadszarpnąć.
– Słuchaj, Piotrze. Sprawa wygląda tak. Mam pewną nieruchomość. Właściwie to mamy, bo jest ona własnością jednej z moich spółek. To dobra lokalizacja, nawet bardzo dobra. Tam jest teraz galeria. Grunt dzierżawimy tej galerii. Jest warty kilka milionów, mniejsza o detale. Chodzi o to, że my tę działkę kupiliśmy od miasta, a wcześniej miasto przejęło ją jako mienie bezspadkowe. Kiedyś miało ją dwóch gości, ale wojna, zamieszanie i obaj gdzieś przepadli. Dużo było takich rzeczy. – Rajski kiwał głową, dając znak, że zna te tematy i wszystko rozumie. – Ostatnio coś mnie naszło i tak się zacząłem zastanawiać – ciągnął Gaszyński – czy nie będzie z tego jakiejś niespodzianki. Wiesz, jak w Warszawie było z kamienicami. To nie chodzi nawet o kuratorów, tylko teraz jest taka trochę moda i wynajdują się spod ziemi różni wnukowie, bracia i siostry. Potem się okazuje, że państwo bezprawnie im zabrało ziemię i budynki. A dalej wiesz, jak jest. Nie ma pewności, jak to się skończy. Tym bardziej że w tej sprawie chodzi o naprawdę drogą działkę. Galeria Stok na ulicy Warszawskiej – dodał i wymownie spojrzał na Piotra.
Rajski znów pokiwał głową.
– Chciałbym, żebyś się temu przyjrzał. Żebyś sprawdził, czy jeden z tych dwóch, którzy przepadli na wojnie, nie wyskoczy nam zza grobu i nie powie: to moje. Myślę, że nie wyskoczy, ale dla pewności. Rozumiesz. Jakoś mi to ostatnio nie daje spokoju.
Rajski ukroił kawałek pizzy, a Ryszard sięgnął łyżką do talerza i nabrał zupy, która była gęsta jak krem, a na jej wierzchu unosił się kawałek smażonego boczku. Przez chwilę obaj jedli w milczeniu.
– Na kiedy? – zapytał krótko.
Gaszyński popatrzył na niego i się uśmiechnął.
– Nie ma pośpiechu. To nic pilnego, sprawa czekała tyle lat, to poczeka jeszcze trochę. Po prostu coś mnie tknęło i pomyślałem o tobie.
– Dlaczego chcesz sprawdzić potomków tylko jednego? – zapytał znów Rajski.
– Bo drugi się znalazł. Z dziesięć lat temu. Przyjechał z Izraela. Ale sytuacja jest opanowana. Nie chce nic, dogadaliśmy się. – Tu Gaszyński uśmiechnął się znacząco.
Rajski zrozumiał. Kwota wolna od podatku.
– I jesteś pewny, że nic już nie będzie chciał?
– Wiesz, zawsze jest jakieś ryzyko. Tym bardziej że, o ile wiem, facet jest bardzo… hmm… ustosunkowany w… administracji państwowej Izraela.
– Rozumiem – powiedział Rajski, choć wcale nie był pewien, czy dobrze pojął.
Ważne dla niego było teraz to, aby dokładnie poznać oczekiwania Gaszyńskiego. Ten miał go za profesjonalistę, więc nie chciał swoimi pytaniami sugerować, że nie wszystko jest dla niego jasne. Jednocześnie jednak dobrze wiedział, jakie skutki mogą mieć niedopowiedzenia.
Przez moment pomyślał też o swoim wynagrodzeniu. Takie ustalenia nie będą tanie, a jemu z kieszeni się nie wysypywało, a na pewno nie na tyle, żeby fundować komuś swoją robotę. Gaszyński chyba jednak zrozumiał ciszę, która nastąpiła, i zapytał:
– Możesz to jakoś wycenić?
– Trudno tak a priori – odpowiedział Rajski. – Muszę się temu przyjrzeć, zobaczyć, jaki jest materiał wyjściowy. Masz jakieś dokumenty? Interesują mnie głównie te najbliżej wojny.
– Tak, oczywiście, ale nie ma tego zbyt dużo. Takie były wtedy czasy. Kto tam myślał o podobnych rzeczach. Mam imię i nazwisko faceta. Jest chyba też data jego urodzin. To zdaje się wszystko.
Rajski wziął do ust kawałek pizzy i przeżuwając, patrzył to na szklankę soku, to na Gaszyńskiego. Ten siedział wygodnie rozparty, z lekkim uśmiechem człowieka spełnionego. Piotr wiedział, że dla ludzi tego formatu wiele spraw jest oczywistych. Niewartych przesadnej uwagi. Dzwonią, proszą, dostają. Pieniądze czasem przelewem, czasem gotówką, kiedyś tam, bez pośpiechu. W świecie Rajskiego było inaczej.
– Przyślij mi te dane, które masz, popatrzę – powiedział, ocierając usta chusteczką. Napił się i dodał: – Potrzebuję chwili. Muszę trochę pochodzić, popytać, uruchomić parę kontaktów. Wiesz, jak jest…
– Tak, tak, jasne – odpowiedział Gaszyński. – Spokojnie, nie śpieszy się. Dziś lub jutro prześlę ci nazwisko tego gościa i co tam jeszcze znajdę. Z tego, co wiem, w archiwum nie ma zbyt wiele na jego temat. Kogoś już kiedyś prosiłem, żeby rzucił okiem. Sprawa jest trudna, o ile w ogóle realna. Ale zobaczymy, może akurat coś ci tam wyskoczy.
Rajski kiwnął głową. W zasadzie wszystko już sobie powiedzieli, więc gdy zadzwonił telefon Gaszyńskiego, Rajski gestem pokazał, żeby ten odebrał, bo on i tak zamierza już iść. Ryszard z uśmiechem skinął głową, podał mu rękę, po czym nacisnął zieloną słuchawkę.
Gorąco uderzyło Rajskiego, gdy tylko wyszedł z zasięgu cienia parasola. Otarł dłonią czoło, zatrzymał się na chwilę, myśląc, dokąd powinien teraz pójść i co zrobić. Po kilku minutach stał już przy swoim samochodzie i zastanawiał się, czy wejść na górę, do biura, czy jechać do domu. Miał jeszcze do dokończenia raport, nad którym pracował przed wyjściem na spotkanie, ale po solidnej porcji pizzy czuł błogie rozleniwienie. Poczeka, pomyślał i wcisnął przycisk pilota odblokowujący drzwi. Wsiadł do samochodu, zapiął pas, podłączył papierosa do ładowarki i powoli ruszył. Zaraz jednak się zatrzymał i włączył w telefonie Hey Joe Hendrixa. Te pierwsze dźwięki gitary. Jak pierwsze łyki zimnego napoju po godzinach pragnienia.
Wyjechał z parkingu na ulicę i włączył się do ruchu. Cholera, gdzie oni wszyscy jadą, pomyślał i wcisnął mocniej pedał gazu, bo jakiś facet właśnie prawie wjechał mu w tylny zderzak. Gdy zatrzymał się na pierwszych światłach, wrócił myślami do Gaszyńskiego i jego zlecenia. Poczuł nieprzyjemny dreszcz. Trochę się obawiał tej pracy. Nigdy nie szperał na poważnie w archiwach, choć zapach starych papierów i książek instynktownie go przyciągał. Miał kolegę, który siedział od dawna w genealogii i znał się trochę na tych sprawach. Kilka razy oglądał u niego skany starych metryk i innych dokumentów. Czuł wtedy przyjemny dreszcz podniecenia, bo w myślach instynktownie porównywał poszukiwanie przodków do pracy detektywa.
Zdarzało mu się nawet w podróży zboczyć na chwilę z trasy i zjechać na mijany zapomniany cmentarz. Spacerował wówczas między mogiłami, próbował odczytać zatarte napisy, nie zawsze po polsku. Było w tych miejscach coś, co go pociągało. Przenosił się wtedy w inny czas, odnajdywał w tym jakiś dziwny spokój. Myślał też o ludziach, których groby mijał. O ich codziennych sprawach i planach, które czas skruszył w pękającym kamieniu i rdzy krzyża. A także o ich dzieciach, wnukach, rodzinie. Gdzie są, czy w ogóle są? Skoro te groby tak zaniedbano, to może również ich ziemska prosta dobiegła końca.
Takie ludzkie historie w pewien sposób go pociągały, ale teraz czuł obawę, bo czym innym jest wycieczka sentymentalna czy niezobowiązujące przeglądanie papierów, a czym innym zlecenie, które otrzymał od poważnego biznesmena, jakim bez wątpienia był Ryszard Gaszyński. Tym bardziej że nie miał żadnego doświadczenia w zdobywaniu informacji dotyczących osób i spraw sprzed drugiej wojny światowej. Jego przemyślenia przerwał wibrujący telefon. W słuchawce usłyszał miękki, ciepły kobiecy głos.
– Dzień dobry. Chciałabym zlecić sprawdzenie majątku pewnego człowieka.
Z trudem zebrał się w sobie, aby odpowiedzieć. Kojąca fala spłynęła w głąb jego ciała. Był oszołomiony brzmieniem w słuchawce. Kiedyś już słyszał taki głos. Nie ten sam, ale tak samo przyjemny.
– Dzień dobry. Rozumiem, ale takie sprawy warto omówić osobiście. Zapraszam… – Rajski zastanowił się przez moment – …jutro o dziewiątej. Czy pora pani odpowiada?
– Dobrze. Będę. – Ciepły głos znów spłynął mu do ucha przez słuchawkę.
– Adres znajdzie pani w internecie. Do widzenia.
– Do zobaczenia. – Kobieta rozłączyła się po słowach pożegnania.
Piotr przez chwilę trwał w zawieszeniu, bezwiednie prowadząc samochód. Nagle poczuł, jakby czyjaś dłoń zaczęła coraz mocniej uciskać jego żołądek.
Oósmej trzydzieści zaparkował auto przed wejściem do biura. Gdy wszedł do środka, otworzył okno, uważnie obejrzał powierzchnię biurka i niskiego stolika, przy którym ustawione były dwa fotele i niewielka kanapa. Meble obite zostały czarną imitacją skóry, a do tego były na tyle miękkie, że gdy się na nich siadało, człowiek nieco się zapadał.
Sięgnął po szmatkę, którą trzymał schowaną między żeberkami kaloryfera, i starł pojedyncze drobinki kurzu z biurka i stolika. Włączył komputer i pobieżnie przejrzał niedokończony wczoraj raport. Potem zerknął na portale informacyjne, czytając po kilka akapitów niektórych artykułów. Równo o dziewiątej usłyszał pukanie. Z uznaniem pomyślał o punktualności klientki.
Podszedł do drzwi i je otworzył. Przed sobą zobaczył młodą, bardzo atrakcyjną kobietę, studentkę, jak ją automatycznie określił. Jej uroda trochę go speszyła. Niewysoka, długie rozpuszczone blond włosy, kwiecista krótka sukienka.
– Izabela Banasz.
Rajski pochwycił wyciągniętą w jego kierunku dłoń. Była chłodna, poczuł delikatny, lecz zdecydowany uścisk. Ta dłoń nie uciekała, sprawiała wrażenie, jakby pragnęła wyraźnie zaznaczyć swoje istnienie. Piotr wskazał Banasz kanapę i poczekał, aż usiądzie, po czym sam zajął miejsce w fotelu naprzeciw gościa.
– W czym mogę pani pomóc? – zapytał, ale nie dosłyszał pierwszych słów odpowiedzi. Kiedy spojrzał na siedzącą przed nim kobietę, zorientował się, że jej sukienka w kwiaty nie była krótka, ale bardzo krótka. Krępująco krótka. Jeszcze bardziej krępujące było odkrycie, że Izabela nie miała stanika, a dekolt bardziej podkreślał, niż ukrywał wydatny biust. Rajski przełknął nerwowo ślinę, a potem spróbował szybko zebrać się w sobie i przyjąć profesjonalną pozę.
– Chciałabym sprawdzić, hmm, narzeczonego. Poznaliśmy się dwa miesiące temu. Mamy pewne plany. Kilkukrotnie wspominał, niby mimochodem, ale myślę, że specjalnie, o jakichś pieniądzach i nieruchomościach. Wie pan, to młody człowiek. Nie wiem, na ile mówi prawdę, a na ile stara się dobrze wypaść.
Rajski przez jakiś czas nie odpowiadał. Wsłuchiwał się nie tyle w jej słowa, ile w ich brzmienie. Ten głos.
– Brawo – powiedział w końcu, przerywając zawieszenie, w którym się znaleźli. Od dłuższej chwili szukał właściwego słowa, od którego zacznie odpowiedź, ale czas naglił, a on wciąż nie wiedział, co powiedzieć. – Imponujący rozsądek, proszę pani – dodał.
Kobieta spojrzała na niego, lekkim uniesieniem brwi sugerując, że nie bardzo rozumie jego słowa.
– To, proszę pani, marzenie każdego szanującego się detektywa. Świadomy klient. Może to brzmieć jak pewne, powiedzmy, wyrachowanie z pani strony, ale ja widzę to inaczej. Chciałaby pani sprawdzić status majątkowy jego czy jego rodziny? – zapytał Rajski, unosząc palec do oka i lekko je przecierając. W sam raz na przelotne spojrzenie na dekolt.
– Jego. On mówi o swoim majątku. Rodzice mnie nie interesują. Chcę wiedzieć, czy tak młody człowiek może mieć to, co, jak twierdzi, ma. Zanim podejmę jakieś decyzje, chcę być pewna, w co wchodzę. Nie chcę się angażować, a potem się z tego wycofywać. Ile? – Izabela Banasz sprawiała wrażenie osoby lubiącej konkrety.
– Co dokładnie chciałaby pani wiedzieć? Ruchomości, nieruchomości, kredyty? – Rajski postanowił dostosować się do stylu wypowiedzi gościa.
– Chcę wiedzieć, co ma i jakie ma długi. Jeśli ma. Bez pośpiechu, ale też nie przesadzajmy. – Uśmiechnęła się znacząco.
– Myślę, że to będzie kosztować około półtora tysiąca plus vat, ale ostateczną wycenę podałbym pani jeszcze dziś przez telefon – oświadczył Piotr zdecydowanym głosem.
Kobieta popatrzyła na niego krótko i powiedziała:
– Dobrze, cena wydaje się rozsądna. Będę czekała na pański telefon. – Po tych słowach Izabela wyjęła z torebki, którą trzymała na kolanach, niewielką karteczkę oraz długopis. Położyła ją na stoliku przed sobą, a potem pochyliła się i zaczęła pisać. W tym czasie jej dekolt wypełniły dwie opalone półkule, przedzielone pośrodku równym zagłębieniem.
– Tu jest mój drugi numer telefonu, gdybym tego nie odbierała. – Uniosła się lekko, aby podać Rajskiemu zapisaną kartkę, a wtedy półkule delikatnie zafalowały. Piotr wziął od niej kartkę, a kobieta schowała długopis do torebki, po czym, opierając się jedną ręką o siedzenie kanapy, wstała. Ten moment wystarczył, aby kanapa nieznacznie się zapadła, a spowodowana tym zmiana pozycji ciała odsłoniła przed Rajskim bladą plamę błękitu bielizny. Izabela Banasz podała mu rękę na pożegnanie i wyszła. Był przekonany, że klientka zagrała nim w pełni świadomie, i widziała, że dał się wciągnąć. Tylko po co?
Podszedł do komputera i ruchem myszki ożywił ekran. Bez trudu znalazł na Facebooku profil dziewczyny, ale jego zawartość nie zwracała uwagi niczym szczególnym. Wpisał kolejno do wyszukiwarki oba numery telefonów, którymi posługiwała się Izabela Banasz. Nic, zupełnie nic. Ciekawe, pomyślał. Często tak robił, sprawdzając swoich klientów. Czasami trafiał na ogłoszenia czy wpisy na forach, co pozwalało mu wyciągnąć pewne wnioski. Czasami nie trafiał też na nic. Tak jak teraz.
Piotr otworzył plik z rozpoczętym raportem. Zamierzał go dokończyć, a już na pewno opracować zdjęcia. Opisy pozostawił jako najłatwiejsze na koniec. Nie mógł się jednak skupić i po minucie czy dwóch zapisał pracę i wyłączył komputer. Był zły na siebie za to, że dał się tak prymitywnie podejść. Z jednej strony dopuszczał możliwość, że zachowanie kobiety było przypadkowe, z drugiej wyczuwał w jej gestach i ruchach jakąś sztuczność, zaplanowaną precyzję. Czy ona świadomie grała swoją kobiecością? Tylko po co? Rozumiał ten rodzaj perswazji w sprawach trudnych, wymagających od niego jakiegoś rodzaju szczególnego zaangażowania, może podjęcia działania pod presją czasu. Mógł uwierzyć, że w takiej sytuacji klientka mogłaby chcieć skłonić go w ten sposób do uległości. Co prawda nie zdarzyło mu się coś takiego do tej pory, jednak dopuszczał w swojej analizie taką możliwość. Ale tutaj? Sprawa była w zasadzie błaha, niezbyt pilna, pieniądze też nie takie, żeby sięgać po szczególne środki. Może go podrywała? Nie, to niemożliwe. Nie ubrałaby się w ten sposób. Nawet nie wiedziała, jak on wygląda. Więc po co?
Usłyszał dźwięk wiadomości przychodzącej w telefonie. Esemes od Ryszarda był lakoniczny: „Kwelman i Chaim Lewin. Szukamy Lewina. Urodzony 12.08.1908. Tyle mam. Działaj”. Rajski raz jeszcze odczytał wiadomość i zaklął bezgłośnie. Nigdy wcześniej nie zajmował się genealogią. Włączył wyszukiwarkę i wprowadził do niej przesłane przez Gaszyńskiego imię i nazwisko. Liczba rezultatów, która mu się ukazała, przytłoczyła go. Zaczął przeglądać wyniki wyplute przez wyszukiwarkę, odkrywając ze zdziwieniem liczbę stron internetowych, na których oprócz poszukiwanej osoby znajdowały się też dane jej rodziny, a nawet zdjęcia archiwalnych dokumentów. Jego entuzjazm zaczął jednak słabnąć, kiedy zorientował się, że o ile osób o nazwisku Chaim Lewin było całkiem sporo, o tyle żadna z nich nie wydawała mu się tą, której szukał.
Z rezygnacją wyłączył komputer. Uznał, że do przeszukiwania sieci zdąży jeszcze wrócić, ale teraz potrzebuje fachowej porady. Jadę do archiwum, pomyślał i wstał z fotela. Na parkingu przystanął na chwilę. Bez powodu, po prostu zbierał myśli, wciąż mając przed oczami kwiecistą sukienkę Izabeli Banasz. Nie wiadomo, dlaczego ten obraz tkwił w nim jako coś niepokojącego. I niezbyt przyjemnego. Kiedy w końcu wsiadł do samochodu i skręcił w lewo, w niewielką uliczkę, z której zamierzał wyjechać na Nowy Świat, kątem oka zauważył zaparkowane wzdłuż tej ulicy czarne volvo, SUV. Podobała mu się bryła tych aut, dlatego pewnie instynktownie zwrócił na nie uwagę. Mijając je z lewej strony, odruchowo spojrzał w prawe lusterko. Za kierownicą volvo siedział facet około sześćdziesiątki, obok – Izabela Banasz. Kobieta patrzyła przez prawą szybę. Albo udawała, że patrzy.
Na parkingu archiwum państwowego stały dwa samochody. Stary lanos i kia o nieokreślonym roczniku. Rajski zaparkował tyłem, wysiadł z auta i kilka razy zaciągnął się papierosem elektronicznym, po czym położył go w uchwycie na kubek. Rozejrzał się i po lewej stronie zobaczył przeszklone drzwi z napisem „Czytelnia”. Nie był pewien, czy tam powinien zacząć poszukiwania, ale postanowił spróbować. Założył, że naświetli pracownikowi swój problem dość ogólnie, licząc na uzyskanie wskazówek. Optymistycznie uznał, że w archiwum muszą pracować pasjonaci, z lubością wdający się w historyczne pogawędki z nielicznymi gośćmi, dzielący się z nimi swoją pasją i wiedzą.
Wewnątrz, przy jednym ze stolików ustawionych jak w szkolnej sali, siedział mężczyzna pochylony nad jakimiś dokumentami. Po prawej stronie, za biurkiem, Rajski zobaczył stosunkowo młodego człowieka, mniej więcej trzydziestoletniego. Koszula w drobną zielono-granatową kratę, brązowe spodnie typu chinos, krótka broda, włosy ciemne, zaczesane na bok. Na „dzień dobry” rzucone przez Rajskiego mężczyzna odpowiedział zawodowym szeptem.
Podszedł do biurka i zaczął wyjaśniać, nieco zawile, jaki jest powód jego wizyty. Mężczyzna wysłuchał go uważnie, ale jego oczy wyrażały coś jakby niechęć. Rajski nie traktował tego osobiście, ale wziął to spojrzenie za niemy protest, wyraz frustracji. Trochę to wyobrażenie zazgrzytało z jego wcześniejszą myślą o pracujących w archiwum pasjonatach, ale teraz skupiał się głównie na tym, aby ujawniając jak najmniej szczegółów, dowiedzieć się jak najwięcej. Nie potrafił zadać konkretnego pytania, bo wymagało ono wiedzy, której nie posiadał. Przypomniał sobie jedną nazwę, którą zapamiętał z rozmów ze znajomym zajmującym się amatorsko genealogią.
– Czy w archiwum znajdę księgę ludności stałej? – zapytał właściciela niewielkiej bródki.
– Niestety, nie zachowała się. – Padła krótka odpowiedź, która brzmiała jak zakończenie rozmowy.
– Czy może mi pan powiedzieć, jak sprawdzić, dysponując datą urodzenia człowieka, czy w archiwum pozostał jakikolwiek ślad po nim? – Postanowił nie dawać za wygraną.
– Ale o co dokładnie pan pyta? Czy szuka pan przodków, swojej rodziny?
– W zasadzie to nie rodzina, badam hobbystycznie pewną kwestię, a że dopiero zaczynam swoją przygodę z genealogią, pomyślałem, że najlepiej będzie zwrócić się o pomoc do ekspertów. – Rajski wiedział, że pochlebstwa zazwyczaj zmiękczają grunt. Przemknął mu przed oczami widok kwiecistej sukienki z wielkim dekoltem.
– A co to za osoba? Czy to mieszkaniec Białegostoku?
– Tak, mieszkał tutaj, ale nie wiem, skąd pochodził, o ile to istotne. Miał chyba niewielki sklep czy warsztat, ale tego nie jestem pewny. Wiem, jak się nazywał i kiedy się urodził. Sądząc po nazwisku, był Żydem.
– Proszę podać nazwisko i rok urodzenia. – Mężczyzna z bródką jakby nieco uchylił zamknięte przedtem na głucho drzwi swojej uwagi.
– Chaim Lewin, urodził się, zaraz, sprawdzę. – Rajski szybko wyjął z kieszeni smartfon i po chwili dodał: – Urodził się dwunastego sierpnia tysiąc dziewięćset ósmego roku. Tyle wiem. Miał chyba jakąś ziemię w Białymstoku, ale nie znam szczegółów.
– Proszę pana, niestety dokumenty metrykalne zachowały się w skąpej liczbie – rzekł brodacz po kilkudziesięciu sekundach poszukiwań. – Nie mamy aktów zgonu z tego okresu, a akty urodzenia tylko z niektórych lat.
Rajski poczuł na sobie skupione spojrzenie siedzącego przed nim archiwisty. Po raz pierwszy od początku rozmowy miał wrażenie, że mężczyzna jest nim zainteresowany. Wyraz ożywienia w jego oczach nadawał mu wygląd osoby wyrwanej z odrętwienia. Po chwili niespodziewanie dla Rajskiego padło pytanie:
– A zna pan jego miejsce zamieszkania?
– Chodzi o działkę, na której obecnie jest Galeria Stok, ale nie wiem, jaki dokładnie miała adres przed wojną i czy była tam tylko jedna nieruchomość. O ile się orientuję, dawne obręby działek nie pokrywają się z obecnymi.
– Musiałby pan mieć więcej danych. Jakieś konkrety, punkty zaczepienia. Bez tego nie mam pomysłu, jak panu pomóc. – Spojrzenie siedzącego przed nim mężczyzny stało się na krótko przeszywające, po czym ponownie zapadło w zawodowy letarg.
Rajski wiedział, że przegrał. Co prawda nie wojnę, lecz bitwę, jednak czuł, że jego entuzjazm to zbyt słaba broń w starciu z twardą rzeczywistością. Nie był na to przygotowany. Pomyślał, że teraz konieczne będzie jak najszybsze zdobycie potrzebnej wiedzy. Być może archiwa otworzą się przed nim, gdy poda zaklęcie ujęte w ramy fachowej terminologii. Wiedział też, że zaraz po wyjściu zadzwoni do Pawła – kolegi, który amatorsko zajmował się genealogią i powinien umieć mu pomóc. Tymczasem podziękował archiwiście, pożegnał się i wyszedł z czytelni. Z niechęcią popatrzył na stojący przed nim budynek. Tam, za jego murami, są setki półek, na których stoją tysiące papierów. Jak się przez to przebić, myślał. Czy da radę jako zupełny laik? A jeśli nic nie znajdzie, nie dlatego, że nic nie ma, tylko dlatego, że nie umie szukać? Natychmiast opuścił go humor. Postanowił pojechać do domu. Nie lubił, gdy sprawy go przerastały, a teraz właśnie zaczął nabierać takiego przekonania. Tylko że nie było jak się wycofać. Nie w przypadku Ryszarda. Wyszedłby na niepoważnego faceta.
Przekręcił kluczyk w stacyjce, silnik zachrobotał, samochód ruszył. Przy zakręcie w Mickiewicza usłyszał krótkie stukanie gdzieś z tyłu. Najpierw pomyślał, że to może rzeczy, które trzyma w bagażniku, ale od razu przypomniał sobie, że niedawno kupił plastikową skrzynkę, do której powkładał drobiazgi porozrzucane do tej pory po bagażniku. Zrobił to właśnie po to, aby nic mu tam nie latało i hałasowało w czasie jazdy, bo zaczęło go irytować, gdy przy każdym zakręcie butelki, tubki i kable przemieszczały się z jednego boku auta na drugi. To stukanie było inne. Pomyślał o wizycie u mechanika i jego humor jeszcze bardziej zapikował. Mechanik i dentysta. W obu miejscach Rajski bywał z jednakową niechęcią i tylko w sytuacjach absolutnie niezbędnych. Rozumiał strach przed dentystą. Mechanik wywoływał w nim raczej przykre poczucie nieuchronności i utraty kontroli. Nie chodziło mu nawet o koszt naprawy, który w jego foresterze był zazwyczaj nieprzewidywalny z tendencją do zwyżkowania. Najbardziej nie lubił po prostu samej sytuacji, kiedy coś się komplikowało. O ile w sprawach zawodowych problemy były czymś nieodłącznym i dzięki opanowaniu radził sobie z nimi dość dobrze, o tyle w sprawach codziennych wytrącały go czasem z równowagi drobne złośliwości losu.
Dochodziła godzina szesnasta, gdy Rajski, leżąc na kanapie z kubkiem kawy, przypomniał sobie o telefonie do Izabeli Banasz. Miał jej podać cenę za usługę. Co prawda nie zastanawiał się nad tym w ogóle, ale przecież coś powiedzieć musiał. Podniósł telefon i wybrał połączenie.
– Tak, panie Piotrze… – Ciepło płynące ze słuchawki przesączyło się w okolice splotu słonecznego.
– Dzień dobry. Zgodnie z zapowiedzią dzwonię z informacją o wycenie. Przyznam, że wolę jednak takie sprawy omawiać nie przez telefon – powiedział, starając się przybrać jak najbardziej rzeczowy ton. Kwiecista sukienka… przemknęło mu przez myśl.
– Panie Piotrze, dobrze, możemy się spotkać, ale proszę dać mi chwilę. Odezwę się do pana w ciągu następnych trzech dni. Trochę spraw mi się nagle pokomplikowało. Przepraszam.
– Nie ma najmniejszego problemu. – Piotr zdobył się na najbardziej beztroski ton głosu. – Proszę zadzwonić w dogodnym czasie.
Szlag, pomyślał, słysząc, że okazja na zarobek prawdopodobnie zniknęła. Przypomniał sobie jednak o archiwum i ogromie pracy, która była przed nim. Może to i lepiej. Posiadał doświadczenie z klientami, którzy mieli zadzwonić za godzinę, jutro, za kilka dni. Gdyby na nich opierał podstawy swojego bytu materialnego, umarłby z głodu.
Ledwie odłożył telefon i upił łyk kawy, gdy przypomniał sobie o stukach z tyłu samochodu. Raz jeszcze wziął smartfon i odszukał kontakt do mechanika.
– Dzień dobry, panie Michale. Coś mi stuka z tyłu. Popatrzyłby pan?
– Jutro. Ósma. – Głos w słuchawce nie pozostawiał miejsca na negocjacje.
– O ósmej rano? Sumienia pan nie ma. No dobra, będę. Dziękuję.
Michał, mechanik, u którego naprawiał samochód, nie był mistrzem erudycji. Mechaniki być może też nie, ale tego Rajski nie potrafił ocenić, a był zbyt leniwy, żeby sprawdzić to w innych warsztatach. Poza tym tłumaczył sobie, że ta jego lojalność ma swoje plusy. Fakt, zdarzyło się kiedyś w czasie pracy, że auto mu wysiadło. Niby nic poważnego, ale bał się nim jeździć za obserwowanym. Jeden telefon do Michała. Jakiś volkswagen zrobił zjazd z podnośnika, forester wjechał na górę, za pół godziny było po wszystkim.
Ósma rano… Rajski nie był skowronkiem. Raczej sową. Szczyt jego możliwości intelektualnych przypadał na wieczór i noc. Gorzej było rano. Przebudzenie i wejście w stan aktywności było bolesne i długie. Rajski zwykle o poranku niepocieszony popijał kawę, chyba że musiał wyjść. Wtedy niezadowolenie trwało tyle, ile zwleczenie się z łóżka. Gdy słyszał szum gotującej się w czajniku wody, był już gotowy do działania. Gdy wypijał pierwszy łyk kawy, zapominał o niesprawiedliwości losu, jaką był odgłos budzika.
Gdy się ocknął, pomyślał o umówionym spotkaniu z Pawłem. Strasznie mu się nie chciało wychodzić, ale wiedział, że musi to załatwić. Prywatnie mogli się spotkać kiedykolwiek. Teraz jednak czuł presję obowiązku. Kiedy zegarek w telefonie pokazał szesnastą czterdzieści, wstał, włożył buty i wyszedł z domu.
Paweł mieszkał kilka bloków dalej. Znali się z dzieciństwa. Ta sama szkoła, klasa, nawet przez jakiś czas jedna ławka. Potem każdy z nich, jak to się mówi w takich sytuacjach, poszedł w swoją stronę. Znajomość jednak przetrwała i spotykali się dość często, choć nieregularnie. Paweł skończył historię i choć nie pracował w wyuczonym zawodzie, jego zainteresowania pozostały niezmienne. Czytał dużo literatury fachowej, a od kilku lat wsiąkł w genealogię. Zrobił drzewo genealogiczne swojej rodziny, a czasami hobbystycznie, zupełnie za darmo, wykonywał drzewa na prośbę znajomych. Przy okazji spotkań opowiadał Piotrowi o nowych znaleziskach. Rajski czuł w związku z tym nawet pewną przyjemność. Lubił słuchać o poszukiwaniach kolegi. Było w nich coś z detektywistyki. Tak przynajmniej to odbierał i dlatego z zainteresowaniem wysłuchiwał opowiadanych przez Pawła historii. Nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie czas, że sam będzie musiał zająć się grzebaniem w archiwach.
Paweł otworzył drzwi, w lewej dłoni trzymał kawałek kiełbasy, a prawą wyciągał na powitanie.
– Wchodź, jakoś tak nam zeszło i nie zrobiliśmy obiadu. Kasia wyszła z dziećmi na plac zabaw, to możemy spokojnie pogadać – powiedział, gdy Rajski zdejmował w przedpokoju buty.
Przeszli do salonu. Na stole stał talerz z plamą ketchupu, dwie kromki chleba bez masła i kubek z nadpitą herbatą. Swojsko, ocenił Piotr. Usiadł po lewej stronie kanapy, na swoim stałym miejscu. Stałym, pod warunkiem że w domu nie było dzieci.
– Kiełbasy nie będę ci proponował, ale może herbaty się napijesz?
Piotr ruchem głowy zaprzeczył.
– Słuchaj, taki temat. Mam gościa, który przed wojną, w sumie w czasie wojny też, miał działkę, no, budynek cały. Tu, w Białymstoku. Do spółki z drugim facetem. Podczas wojny obu gdzieś wcięło, ale jakiś czas potem jeden z nich się odnalazł. Przypomniał też sobie o swoich włościach. A że miały one już nowego właściciela, to wiadomo. Teraz pojawił się problem. Chodzi o to, czy ten drugi koleżka nie zostawił po sobie latorośli, która w najmniej odpowiednim momencie przypomni sobie, że praszczur coś tam poza nazwiskiem zostawił na tym łez padole. No i ja muszę tę latorośl odnaleźć. To znaczy sprawdzić, czy jakaś była, i ewentualnie odnaleźć. Prościzna, nie? – Rajski uśmiechnął się na zakończenie opowieści. – Aha – dodał – nie wiem, czy to coś zmienia, ale ten, który się nie odnalazł, był wyznania mojżeszowego.
Paweł spokojnie przeżuwał kiełbasę, zanurzając jej pozostały fragment w plamie ketchupu roztartej na talerzu. Chlebem jakoś niespecjalnie przegryzał. W końcu zapytał:
– Co masz? Jakie dane wyjściowe?
Rajski założył splecione ręce za głowę i powiedział przeciągle:
– Noooo. Także tego. – Znów się uśmiechnął. – Imię, nazwisko, datę urodzenia. No i adres mniej więcej tej nieruchomości. – Z nieco sztucznym rozbawieniem dodał: – I z tym właśnie przychodzę do ciebie.
– Piotrek, to cholernie trudny temat – odezwał się wreszcie Paweł. – Jest wiele takich spraw, w których w końcu dochodzisz do ściany. Po prostu brak dokumentów. Wojna zrobiła swoje. Teraz to co innego. Jest wersja papierowa i elektroniczna, kopie i tak dalej. Nasze wnuki pewnie nie będą miały problemu z ustaleniem naszych losów. Gorzej z nami. Wiesz, że możesz utknąć na samym początku? Mało tego, możesz w ogóle nie ruszyć się z miejsca.
– Aż tak? – Rajski bardziej stwierdził, niż zapytał.
– No – odparł krótko Paweł. – Znaczy wiesz – dodał zaraz. – Spokojnie, może nie będzie tak źle w twoim przypadku. Są ścieżki, które po prostu trzeba przejść i sprawdzić. W archiwach zostało dużo różnych rzeczy, ale w takich sprawach jest pewien schemat, od którego każdy zaczyna. Dopiero potem, zależnie od rezultatów lub ich braku, zaczynają się schody. Czasem w górę, czasem w dół. – Teraz Paweł się uśmiechnął.
– Od czego zacząć? – zapytał Piotr. – Byłem w archiwum i myślałem, że jak rzucę facetowi hasło, to pogłówkuje i powie, gdzie szukać. Poda pod nos właściwą księgę. A tu chłop mówi, że to ja mam mu pokazać, czego konkretnie chcę. No i po sprawie. Skąd ja ma wiedzieć, czego chcę? Są jakieś konkretne nazwy rodzajów dokumentów? No, że jakieś metryki czy akty ślubu to się domyślam. Ale co jeszcze? Aha, facio wspomniał, że księga ludności stałej czy coś takiego się nie zachowała.
– Księga ludności stałej – powtórzył Paweł, kiwając głową. – To byłoby nieocenione źródło. Masz tam info o człowieku, jego miejscu zamieszkania, rodzinie, gdzie pracował, chociaż to nie zawsze. No masa rzeczy. Ale to akurat ciebie nie dotyczy. Faktycznie, u nas to się niestety nie zachowało. Albo zachowało, tylko… wyjechało. – Paweł porozumiewawczo spojrzał na Rajskiego.
– Super – skwitował Piotr z ironią w głosie. – Dobra wiadomość na początek.
– E tam – odpowiedział Paweł – nie narzekaj. Coś tam powinno zostać. Mówiłeś, że masz adres. Trzeba ustalić, jak się nazywała ta ulica w tamtych latach. To ogarniesz z poziomu kompa. Jest sporo danych na ten temat. Jak chłop miał budynek, to musiał go kupić, a jak go kupił, to był z tym u notariusza. Inwentarze notariuszów się zachowały. W sumie nie wiem, czy wszystkie, ale na pewno sporo. Problem jest taki, że nie wiadomo, u którego notariusza spisywał papiery. A żadnej wyszukiwarki nie ma. To znaczy do każdej księgi będziesz miał skoroszyt z listą występujących nazwisk. Tam też powinno być, gdzie dokładnie jest szukany dokument. Tyle że czasem jest ślad w skoroszycie, ale po papierze ani śladu. Choć tym się na razie nie przejmuj. W każdym razie to jest metoda. Problem taki, że najświętszych świętych szlag trafi przy takiej robocie. Tego jest masa. Druga sprawa to akty metrykalne. Mówisz, że wyznanie mojżeszowe. Nie wiem, co się zachowało, ale coś na pewno. Kłopot taki, że akty zapisywano po rosyjsku, jeżeli ten twój facet urodził się na początku wieku, ale znając twoje zamiłowanie i zdolności lingwistyczne, to akurat żaden problem. – Paweł wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Była to aluzja do wrodzonego braku zdolności językowych Rajskiego, o czym kolega wielokrotnie mógł się przekonać w latach szkolnych. Fakt, Piotra próbowano nauczyć to angielskiego, to francuskiego, a nawet łaciny. Skutecznie stawił temu opór i dziś posługiwał się co najwyżej najskuteczniejszym w jego przekonaniu „esperanto”, czyli mieszaniną gestów i uśmiechów, gdy czasem, głównie na wakacjach, musiał stawić czoła rozmowie w obcym języku. O dziwo, metoda ta działała, ale Rajski mimo to czuł trochę wstydu. Ale rosyjski? Pisany? To przechodziło jego wyobrażenie i sprowadzało na niziny chwilowy zapał spowodowany nadzieją, która wyłaniała się zza stosów dokumentów notarialnych.
– To mnie pocieszyłeś – powiedział Piotr z przekąsem.
– Co mam ci czarować. Poszukiwania archiwalne to masa roboty. Żmudnej, czasami bez efektu. – Ostatni łyk herbaty był jak podsumowanie rozmowy.
– To czekaj. – Rajski nie dawał za wygraną. – Mam pytać chłopa w archiwum o metryki i notariuszy, tak?
– Tak. – Padła krótka odpowiedź, która nie dodała Rajskiemu optymizmu.
– Super – powiedział Piotr. Niepokój ciemną chmurą wdzierał się w jego myśli. – No dobra – dodał. – A tak ogólnie, co u ciebie, poza tym?
– Spokojnie – odrzekł Paweł, wstając z zamiarem wyniesienia talerza i kubka do kuchni. Gdy wrócił, dodał: – Słodka monotonia. Praca, dom, dzieciaki. Czego chcieć więcej? – Uśmiechnął się do kolegi. – A co u ciebie?
Rajski przez chwilę patrzył na niego spod ściągniętych brwi. W końcu powiedział:
– Dobrze. Kręci się. Ten temat jest dla mnie, wiesz, ważny, bo to od takiego grubszego gościa. Wiadomo, że sprawa ambicjonalna. A poza tym standard. Niewierni małżonkowie, inne rzeczy. A, jeszcze ostatnio wyrachowane studentki. – Spojrzał znacząco na Pawła, szczególnie akcentując przedostatnie słowo.
– Wyrachowane, mówisz?
– Żebyś wiedział – zaśmiał się Rajski, po czym wstał i powiedział: – Dobra, Pawełku, dzięki serdeczne za pomoc. Pójdę z tym, co mi powiedziałeś, do archiwum. A właśnie, kojarzysz tego faceta z czytelni? On zawsze jest taki ponury? – Rajski wyraźnie się uniósł.
– Tak. – Paweł pokiwał głową. – No faktycznie, ciężki typ. Co zrobić. Jakby co, to dzwoń. Jak będę wiedział, to ci podpowiem. A, i pozdrów studentki.
Piotr z uśmiechem klepnął kolegę w bark i powiedział:
– A ty pozdrów Kasię i maluchy. Na razie.
Rajski wyszedł z mieszkania Pawła. Przed wejściem do klatki schodowej zauważył zbliżającą się żonę przyjaciela.
– Gdzie pędraki? Cześć, Kasiu – rzucił w jej stronę.
– A daj spokój – usłyszał w odpowiedzi. – Kazałam im wrócić, jak zgłodnieją albo będą chcieli spakować walizki – odpowiedziała Kasia z typową dla młodych rodziców ironią wymieszaną z faktyczną złością.
– No, to poważna sprawa. Jakby co, Paweł nie narzekał na twoją kuchnię. Jeszcze ma ketchup na gębie. – Rajski cmoknął koleżankę w policzek.
– Kucharz się znalazł – odparowała. – Kiedy mamy przyjść na pieczonego głuszca? – Wzajemna wymiana serdecznych złośliwości była ich stałym rytuałem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki