Wiatr - Marcin Silwanow - ebook + książka

Wiatr ebook

Silwanow Marcin

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wiejący od wielu dni wiatr budzi w ludziach lęk i nie pozwala im zasnąć. Jednak prawdziwy strach nadchodzi wówczas, gdy zaczyna przynosić śmierć…

Mirosław Grocki, oddany pracy komisarz wydziału kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Białymstoku, jest na zwolnieniu po tym, jak został podejrzany o współpracę ze zorganizowaną grupą przestępczą. Jednak gdy w lesie, nazywanym przez miejscowych przeklętym, zostają znalezione spalone zwłoki młodej dziewczyny, komisarz wraca do swoich obowiązków i staje przed trudnym zadaniem odnalezienia zabójcy.

Wkrótce okazuje się, że to nie jedyna zbrodnia w okolicy. W tajemniczych okolicznościach umiera mężczyzna, a podejrzenie pada na jego brata, który właśnie wyszedł z więzienia. Na kolejne morderstwo nie trzeba długo czekać.

Wiatr to wciągająca powieść o pragnieniu zemsty i potrzebie zadośćuczynienia, w której przeplatają się zawiłe ludzkie losy, fałszywe tropy i mozolnie odkrywane przez policję fakty.

Mroczny, duszny kryminał o obsesji, szaleństwie i zemście. Wciąga i nie daje spokoju do ostatniej strony.

Wojciech Chmielarz

Marcin Silwanow ur. 1980 r., z urodzenia, wyboru i zamiłowania białostoczanin, pasjonat historii miasta. Absolwent Uniwersytetu w Białymstoku. Od dziesięciu lat prywatny detektyw specjalizujący sięw detektywistyce genealogicznej. Miłośnik zespołu Kult, książek Johna Steinbecka i Aleksandry Marininy oraz gór wysokich – z których świadomie zrezygnował.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 410

Oceny
4,1 (64 oceny)
31
16
10
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna i nieodkładalna książka, która wciąga od pierwszej strony. Mroczna, budząca niepokój historia o obsesyjnym pragnieniu zemsty. Czy komisarz Mirosław Grocki rozwiąże sprawę morderstw, do ktorych zostanie wezwany? Polecam!!!
00
Innekarta_irmina

Dobrze spędzony czas

"Wiatr" to druga przeczytana przeze mnie książka od autora. Komisarz Grocki jest na urlopie. Zostaje ściągnięty do nagłego wypadku. W lesie znaleziono spalone ciało nastolatki.  Mieszkańcy pobliskiej wioski uważają to miejsce za przeklęte. Kolejne zwłoki są starszego mężczyzny, który był niepełnosprawny. Zgrywa się to w czasie z wyjściem z więzienia brata drugiej ofiary, który odsiadywał wyrok za zabójstwo. Czy prawda jest tak oczywista jak mogło by się wydawać ?  Książka jest nietypowa ponieważ już na wstępie dowiadujemy się kto jest mordercą. Razem ze śledczym sprawdzamy wszystkie dostępne tropy, a tytułowy wiatr odgrywa kluczową rolę. Nie pozwala zasnąć i zaburza zmysły. Całość jest prowadzona w tajemniczej atmosferze, która wskazuje na ludzki obłęd. Czytało mi się przyjemnie. Serdecznie polecam sprawdzić 😈
00
StrawberryViolin

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
szpaczek_czyta1992

Całkiem niezła

⭐RECENZJA⭐ Kolejny kryminał z lekkim dreszczykiem za mną. Tym razem autor @marcinsilwanow zaskakuje nas od początku i już na wstępie ukazuje nam kto jest mordercą. I tutaj zaczął się mój lęk, że wszystko się sypnie, bo to tak od razu podawać kto zabija?! 🤔 Jednak pisarz tak wszystko poprowadził, że my, jako czytelnicy mamy przewagę nad śledczymi i całą ich ekipą. Ale w pewnym momencie pogubiłam się w całej tej fabule. Akcja zaczęła gonić z kopyta, jej zwroty powodowały zawrót głowy, lecz dla mnie było tego za dużo po prostu. Miałam wrażenie, że autor chciał na raz wszystko ogarnąć, przedstawić nam. Wierzę, że chciał dobrze, ale mnie to przytłoczyło i odrobinkę męczyłam się podczas czytania tej historii. Mimo wszystko cieszę się, że morderstwo goniło morderstwo i na kolejne nie musiałam długo czekać 😅 Wiem - brzmi to dość dziwnie i pewnie źle, ale wcale się tym nie przejmuje. Lubię czytać o zbrodniach i przeróżnych morderstwach, więc po takiej lekturze tego oczekiwałam 🤭 Bohaterowie...
00
saxgregorius

Dobrze spędzony czas

Ciekawa
00

Popularność




Copy­ri­ght © by Mar­cin Sil­wa­now Copy­ri­ght © 2024 for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca All rights rese­rved

Redak­tor pro­wa­dzący: Kata­rzyna M. Słup­ska Redak­cja: Anna Pła­skoń-Soko­łow­ska Korekta: Ida Świer­kocka, Marta Tyczyń­ska -Lewicka Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Karo­lina Micha­łow­ska Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie pierw­sze War­szawa 2024 ISBN 978-83-8252-799-5

Żonie – nie­zmien­nie z wdzięcz­no­ścią

* * *

Po wysła­niu wia­do­mo­ści odło­żył tele­fon na kuchenny stół i wró­cił do pokoju. Przez chwilę przy­glą­dał się twa­rzy mar­twego męż­czy­zny leżą­cego u swo­ich stóp, jakby chciał zapa­mię­tać jej wyraz. Gry­mas bólu i zdzi­wie­nie zasty­gły wyry­so­wane wokół pół­otwar­tych ust. Krew była niżej. Ciemne poprzeczne linie odci­nały się od tła jasnej koszuli w miej­scach, w któ­rych nóż prze­bił mate­riał, a potem skórę. Śmierć przy­szła już po trze­cim zagłę­bie­niu się ostrza w ciało. Dla pew­no­ści zadał kilka kolej­nych cio­sów, a potem, kiedy ilość krwi nie pozo­sta­wiała miej­sca wąt­pli­wo­ściom, wbi­jał nóż już na oślep. Jakby każda kolejna rana była nowym argu­men­tem prze­są­dza­ją­cym na jego korzyść w dys­ku­sji. W dia­logu, który przez moment toczył sam ze sobą po tym, jak wyjął nóż, gotowy do pierw­szego ude­rze­nia. Teraz, patrząc pod nogi, na zakrwa­wione ciało, czuł, że czas zaczął dzia­łać na jego nie­ko­rzyść. Obej­rzał się za sie­bie. Drugi męż­czy­zna spał, oddy­cha­jąc ciężko. Dawka ane­ste­tyku, którą mu podał, nie była zbyt silna, więc w każ­dej chwili mógł się obu­dzić. Musiał ucie­kać.

Nie gasząc świa­tła, wyszedł przed dom i spoj­rzał z nie­po­ko­jem w niebo. Widział prze­su­wa­jące się szybko ciemne, masywne kształty chmur. Wiatr ude­rzał falami, które poprze­dzał przy­bli­ża­jący się szum gałęzi rosną­cych w pobliżu drzew. Nad­cho­dziła burza. Dłuż­szą chwilę stał w miej­scu. Był zdez­o­rien­to­wany, mimo że tak dużo czasu poświę­cił na przy­go­to­wa­nia. Wyrzu­cał sobie, że nie spraw­dził pro­gnozy pogody. Nie cho­dziło nawet o to, że miała ona istotny wpływ na reali­za­cję jego planu. Po pro­stu chciał spra­wo­wać kon­trolę nad wszyst­kim, a jego pew­ność sie­bie do tej pory wyni­kała z roz­pi­sa­nia moż­li­wych sce­na­riu­szy wyda­rzeń na naj­drob­niej­sze pod­punkty i dopa­so­wa­nia do nich swo­ich dzia­łań. Wszystko, co było nie­spo­dzie­wane, czego nie prze­wi­dział, wpro­wa­dzało w jego plan ele­ment przy­padku, a przy­pa­dek był w jego rozu­mie­niu pierw­szym kro­kiem do błędu. Otwo­rzył usta, wypo­wia­da­jąc bez­gło­śne prze­kleń­stwo, a potem ruszył w kie­runku bramki i wyszedł nią na drogę. Rozej­rzał się w obie strony, choć o tej porze, tuż przed nad­cią­ga­jącą burzą, nie spo­dzie­wał się, że może kogo­kol­wiek spo­tkać. Pomy­ślał, że przy takiej pogo­dzie mógłby pójść drogą przez wieś, bo i tak nikt nie zauwa­żyłby go w ciem­no­ści, ale odstęp­stwo od planu nie wcho­dziło w grę. Skrę­cił w prawo i szyb­kim kro­kiem prze­szedł obok dwóch ostat­nich domów, za któ­rymi stała już tylko tablica z nazwą miej­sco­wo­ści. Kiedy mijał budynki, spoj­rzał krótko w ich okna, ale nikogo nie zauwa­żył. Teraz był już bez­pieczny.

Przy­spie­szył kroku, chcąc jak naj­szyb­ciej dojść do moto­cy­kla, który zosta­wił w lesie po dru­giej stro­nie wio­ski. Skrę­cił w lewo, a po przej­ściu około dwu­stu metrów znów się zatrzy­mał, spo­glą­da­jąc w niebo. Wiatr ude­rzał raz po raz, chy­ląc ku ziemi gałę­zie drzew. Musiał teraz iść polami rów­no­le­gle do drogi prze­ci­na­ją­cej wieś. Od moto­cy­kla dzie­liło go jakieś pół­tora kilo­me­tra. Szedł, mija­jąc w oddali świa­tła kolej­nych gospo­darstw. Zwal­niał tylko na dźwięk uja­da­nia psów, które tego wie­czora były nie­spo­kojne, jak gdyby wyczu­wały nad­cią­ga­jącą nawał­nicę. Podob­nie jak nie­któ­rzy psy­cho­tycy, któ­rych widy­wał na oddziale zamknię­tym, kiedy przy­cho­dził do brata. Oni też sta­wali się nie­spo­kojni, gdy niebo za oknem roz­świe­tlały pio­runy. Mimo odle­gło­ści od domów odgłosy zwie­rząt nie­po­ko­iły go. Pod­świa­do­mie się oba­wiał, że psy jed­nak go wyczu­wały i mogły zdra­dzić komuś jego obec­ność. Kiedy w końcu dotarł do miej­sca, w któ­rym ukrył jed­no­ślad, nie mógł się powstrzy­mać i wyjął z kie­szeni paczkę papie­ro­sów. Przy­su­wa­jąc twarz do pnia drzewa, osła­niał jed­no­cze­śnie zapal­niczkę, któ­rej pło­mień dusiły podmu­chy wia­tru. Wcią­ga­jąc głę­boko dym, wpa­try­wał się w kon­tury gałęzi poru­sza­ją­cych się na tle ciem­nego nieba. Po dwóch minu­tach odrzu­cił nie­do­pa­łek i chwy­cił kie­row­nicę, pro­wa­dząc moto­cykl w kie­runku drogi. Zaklął gło­śno, kiedy kolejne naci­śnię­cia kop­niaka nie przy­no­siły skutku, a sil­nik wciąż mil­czał. Jacek Zachara nie­na­wi­dził uczu­cia utraty kon­troli. Wykrzy­ki­wał prze­kleń­stwa, które po chwili wiatr uno­sił w nie­byt. Było zbyt ciemno, żeby mógł spraw­dzić co jest przy­czyną pro­blemu z moto­cyklem. Spo­glą­da­jąc ner­wowo za sie­bie, pod­jął decy­zję, że zostawi go w lesie i wróci następ­nego dnia. Teraz musiał jak naj­szyb­ciej się stąd wydo­stać. Pora dnia i pogoda mu sprzy­jały, ale nie mógł sobie pozwo­lić na błąd. Nie w takim momen­cie. Wypa­dek z moto­rem był i tak zbyt dużym odstęp­stwem od zało­żo­nego sce­na­riu­sza. Wszedł głę­biej mię­dzy drzewa i przez moment się waha­jąc, poło­żył moto­cykl na boku. Liczył, że w ten spo­sób nie rzuci się on w oczy przy­pad­ko­wych osób.

Kiedy znów wyszedł na drogę, coś go zanie­po­ko­iło. Naj­pierw pró­bo­wał cokol­wiek doj­rzeć we wszech­ogar­nia­ją­cej ciem­no­ści, jed­no­cze­śnie uważ­nie nasłu­chu­jąc. Dopiero po dłuż­szej chwili zdał sobie sprawę, że tym, co wzbu­dziło jego czuj­ność, jest cisza. Wiatr ustał, mimo że po nie­bie wciąż szybko prze­ta­czały się chmury. Nie rozu­miał, co się stało. Wszystko wokół zapo­wia­dało burzę i ten nagły spo­kój zasko­czył go bar­dziej niż zmiana pogody, któ­rej nie prze­wi­dział, wycho­dząc z domu. Jesz­cze przez moment stał z zadartą głową, a potem ruszył naprzód. Od domu dzie­liło go pra­wie dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Gdy doj­dzie do gra­nic mia­sta, będzie mógł spró­bo­wać zatrzy­mać tak­sówkę albo wsiąść do noc­nego auto­busu. Teraz jed­nak cze­kało go kilka godzin mar­szu, dla­tego poczuł ulgę, że burza jed­nak nie nade­szła. Szedł w zupeł­nej ciszy, spo­glą­da­jąc co pewien czas na chmury prze­su­wa­jące się w pośpie­chu. W pew­nej chwili usły­szał niski dźwięk docho­dzący gdzieś z oddali. Zatrzy­mał się i spoj­rzał za sie­bie. Nie­długo potem w ciem­no­ści poja­wiły się dwa jasne punkty. Samo­chód, pomy­ślał, po czym odwró­cił się i ruszył dalej szyb­kim kro­kiem. Gdy świa­tła nad­jeż­dża­ją­cego auta poło­żyły się na dro­dze przed nim, odwró­cił się i uniósł prawą rękę. Biały opel się zatrzy­mał, a wtedy on pod­szedł do drzwi kie­rowcy, dając znak, żeby ten opu­ścił szybę.

– Coś się stało? – zapy­tał z nie­znacz­nym uśmie­chem sie­dzący za kie­row­nicą męż­czy­zna.

– Jedzie pan w kie­runku Bia­łe­go­stoku?

– Jadę. A co potrzeba?

– Pod­rzuci mnie pan do gra­nicy mia­sta?

Kie­rowca spoj­rzał z waha­niem na sto­ją­cego obok męż­czy­znę. Nie potra­fił okre­ślić jego wieku. Krótko ostrzy­żone ciemne włosy kon­tra­sto­wały z bladą twa­rzą. Deli­katne rysy zakłó­cał zez. Paweł Górny poczuł się nie­swojo, pró­bu­jąc spoj­rzeć mu w oczy. Przez moment prze­mknęły przed nim wspo­mnie­nia, niczym slajdy prze­glą­dane w przy­spie­szo­nym tem­pie. Zoba­czył na nich Ulkę, kole­żankę z pod­sta­wówki. Śliczną dziew­czynę, za którą oglą­dał się każdy chło­pak. Oglą­dał się, dopóki ich spoj­rze­nia się nie spo­tkały. Kiedy bowiem zauwa­żał, że jej oczy spo­glą­dają jakby w dwóch róż­nych kie­run­kach, zain­te­re­so­wa­nie mijało, a nasto­let­nie pożą­da­nie mimo­wol­nie opa­dało, ustę­pu­jąc miej­sca zawie­dze­niu i nie­chęci. A pew­nie gdyby ktoś poli­czył pole powierzchni ciała Ulki, wyszłoby z tego dzia­ła­nia, że oczy sta­no­wią zale­d­wie jeden pro­cent cało­ści, a może nawet mniej. Czym był ten jeden pro­cent wobec reszty, która wywo­ły­wała ukrad­kowe, zazdro­sne spoj­rze­nia rówie­śni­czek. I gdyby tylko nie te oczy… Wynik dzia­ła­nia w przy­padku Ulki zaprze­czał zasa­dom mate­ma­tyki. Podob­nie jak to, co się stało z jej życiem. Kolejny slajd. Ciąża na waka­cjach po zakoń­cze­niu ósmej klasy. Ojciec dziecka był o rok młod­szy od niej. Następny slajd. To wie­dział już jedy­nie od zna­jo­mych. Podobno Ulka ude­rzyła ojca dziecka młot­kiem tylko kilka razy. Ciosy musiały być jed­nak silne. Na tyle silne, że sąd uznał, iż przy­czy­niła się do jego śmierci. Ktoś powie­dział, że pogo­to­wie wezwała sama, ale to było bez zna­cze­nia. Paweł nie wie­dział, czy wyszła już na wol­ność. Po pod­sta­wówce ni­gdy jej nie spo­tkał. Pamię­tał tylko jej ide­alne ciało. I oczy.

– Tak, jasne. Wsia­daj – powie­dział teraz, wska­zu­jąc na tylne drzwi. – Usiądź z tyłu. Coś się zablo­ko­wało w fotelu i nie mogę go odsu­nąć. – Pokle­pał wymow­nie sie­dze­nie po swo­jej pra­wej stro­nie.

Męż­czy­zna obszedł samo­chód, otwo­rzył drzwi i usiadł po pra­wej stro­nie tyl­nej kanapy.

Paweł odwró­cił się w jego kie­runku, potem wrzu­cił bieg i samo­chód powoli ruszył, koły­sząc się na nie­rów­no­ściach drogi.

– Myśla­łem, że zacznie lać, a tu powiało, postra­szyło i nic – ode­zwał się, spo­glą­da­jąc przez chwilę w kie­runku pasa­żera. Męż­czy­zna jed­nak nie odpo­wie­dział. – Jesteś stąd? Na spa­cer się wybra­łeś o tej porze? – pró­bo­wał zagad­nąć, nada­jąc żar­to­bliwy ton swo­jemu gło­sowi.

Znów cisza. Męż­czy­zna sie­dział bez ruchu, wpa­tru­jąc się w mrok za szybą.

Paweł poczuł się nie­swojo. Bez­tro­ski nastrój zaczął zmie­niać się w nie­po­kój. Kątem oka spoj­rzał na fotel obok sie­bie. Gdyby jego pasa­żer był bar­dziej roz­mowny, mógłby mu wyja­wić, dla­czego sie­dze­nie jest zablo­ko­wane. Uśmiech­nął się do sie­bie. Kil­ka­na­ście minut wcze­śniej oboje z Kamilą pró­bo­wali napra­wić fotel w samo­cho­dzie jej męża, który Paweł poży­czył od niego, tłu­ma­cząc, że potrze­buje auta na spo­tka­nie z dziew­czyną. Osta­tecz­nie nie skła­mał. Mąż Kamili, a jego szef, prze­cież nie zapy­tał, kim jest kobieta, do któ­rej ma jechać. Ich romans trwał już od nie­mal roku. Paweł przy­jeż­dżał na wieś, kiedy ona odwie­dzała tam swo­ich rodzi­ców. O umó­wio­nej godzi­nie wycho­dziła z domu, mówiąc sta­rusz­kom, że idzie na spa­cer. Potem wsia­dała do jego auta i odjeż­dżali do pobli­skiego lasu. Tam oboje prze­sia­dali się na tylną kanapę, odsu­wa­jąc wcze­śniej fotele do przodu, bo Kamila, w prze­ci­wień­stwie do Pawła, była dość wysoka. Tydzień temu jego volks­wa­gen się zepsuł i Górny wsta­wił go do warsz­tatu, w któ­rym pra­co­wał, pro­sząc szefa o moż­li­wość sko­rzy­sta­nia z pod­no­śnika. Obie­cy­wał, że będzie go napra­wiał tylko po godzi­nach. Szef się zgo­dził. Nie odmó­wił też, kiedy Paweł popro­sił go o poży­cze­nie auta. Nawet mru­gnął do niego poro­zu­mie­waw­czo, kiedy ten, zakło­po­tany, wyja­śniał, że potrze­buje samo­chodu na spo­tka­nie z dziew­czyną. Teraz mar­twił go tro­chę ten zepsuty fotel. Będzie musiał jakoś się wytłu­ma­czyć. Szef i tak pew­nie się domy­śli, co robił, a zna­jąc jego zami­ło­wa­nie do plo­tek i doci­nek, Paweł spo­dzie­wał się drwią­cych uwag rów­nież ze strony kole­gów z warsz­tatu. Gdyby tylko szef mógł sły­szeć poję­ki­wa­nia Kamili, pomy­ślał i spoj­rzał w lusterko wsteczne. Sie­dzący z tyłu męż­czy­zna wpa­try­wał się w niego jed­nym okiem. Dru­gie patrzyło nie­ru­chomo gdzieś obok. Paweł poczuł prze­szy­wa­jący ciało dreszcz. Przez chwilę prze­szła mu przez głowę myśl, że zatrzyma się i każe nie­zna­jo­memu wysiąść. Tyle że w zasa­dzie nie miał powodu, żeby tak zro­bić. Co miałby mu powie­dzieć? Że dziw­nie się czuje, kiedy ten na niego patrzy? Ode­tchnął głę­biej i posta­no­wił jesz­cze raz spró­bo­wać roz­luź­nić atmos­ferę roz­mową.

– Może powiedz, gdzie miesz­kasz? Jak będzie mi po dro­dze, pod­rzucę cię pod dom albo cho­ciaż naj­bli­żej, jak się da – rzu­cił, nie odwra­ca­jąc się. Czuł, że mógłby nie wytrzy­mać spoj­rze­nia męż­czy­zny.

– Nie trzeba, dzięki. – Głos pasa­żera, który nagle dobiegł zza ple­ców Pawła, nie paso­wał do jego twa­rzy. Był niski, męski, a to wyraź­nie nie współ­grało z jego chło­pię­cym wyglą­dem. – Ktoś po mnie przy­je­dzie. Byłem na impre­zie w wio­sce. Zna­jomy miał mnie odwieźć, ale się schlał i musia­łem wra­cać pie­szo. Wiesz, jak jest.

Paweł przez chwilę mil­czał, ale zaraz poki­wał głową ze zro­zu­mie­niem. Poczuł ulgę. Jed­nak facet jest nor­malny, pomy­ślał.

– Jasne. Takie życie – odpo­wie­dział. – Tylko co to za impreza, że o takiej porze już do domu wra­casz? Ja, jak się bawię, to nie ma zmi­łuj.

Męż­czy­zna nie odpo­wie­dział od razu. A kiedy się ode­zwał, wypo­wia­dał słowa powoli, jakby z namy­słem:

– W sumie to… żadna impreza. Ja i dwóch… kum­pli. Mie­li­śmy…

– No, no. Zaczyna się cie­ka­wie! – Górny się zaśmiał. – Opo­wia­daj. Takie zabawy w męskim gro­nie, to wiesz… Bywa grubo. W Nowo­sa­dach balo­wa­łeś?

Pasa­żer mil­czał. Paweł odwró­cił się na moment w jego stronę i zoba­czył, że męż­czy­zna znów spo­gląda nie­ru­chomo za okno. Powoli zbli­żali się do mia­sta.

– To co? Namy­śli­łeś się? Pod­rzu­cić cię gdzieś?

– Nie. Wysiądę gdzie­kol­wiek na rogat­kach. Ktoś po mnie ma przy­je­chać, a poza tym ta… – Męż­czy­zna nie dokoń­czył. Jego głos nie zachę­cał do kon­ty­nu­owa­nia roz­mowy.

Paweł znów poczuł na ciele dreszcz. Nie mógł roz­gryźć tego faceta. Kiedy tylko wyda­wało się, że może z nim nor­mal­nie poga­dać, zaraz potem nastę­po­wała prze­miana. Jak fala, pomy­ślał. Albo ude­rze­nia wia­tru, które tego wie­czoru nie pozwa­lały mu się sku­pić na ciele Kamili.

Zatrzy­mał samo­chód na przy­stanku auto­bu­so­wym, nie pyta­jąc nie­zna­jo­mego, czy chce wysiąść wła­śnie tutaj. Obró­cił się i spoj­rzał na niego wycze­ku­jąco. Męż­czy­zna odwró­cił twarz w jego stronę, lewe oko spo­glą­dało na niego, prawe się zatrzy­mało, jakby obser­wo­wało prze­su­nięty do przodu fotel. Kame­leon, pomy­ślał Paweł i wzdry­gnął się wewnątrz z nie­chę­cią.

– Dzię­kuję – powie­dział nie­zna­jomy i już po chwili zatrza­snął za sobą drzwi.

Paweł nie odpo­wie­dział. W mil­cze­niu wpa­try­wał się w zni­ka­jącą syl­wetkę. Widział, jak tam­ten w pew­nym momen­cie się zatrzy­muje i odwraca, spo­glą­da­jąc w kie­runku samo­chodu. Zaraz potem jed­nak znów ruszył przed sie­bie. W pobliżu świe­cił fio­le­to­wym świa­tłem neon z nazwą jakiejś firmy. Kawa­łek dalej, po lewej, z ciem­no­ści odci­nały się świa­tła kilku domów. Kto tutaj po niego przy­je­dzie? Prze­cież tu nic nie ma, zasta­na­wiał się Górny. Rów­nie dobrze mógł pod­wieźć męż­czy­znę bli­żej cen­trum. Wie­dział jed­nak, co stało się jasne już w pierw­szych minu­tach wspól­nej podróży, że ani on, ani nie­zna­jomy tego nie chcieli. Dla­tego ode­tchnął z ulgą, kiedy tam­ten wysiadł.

Paweł ruszył z miej­sca, ale nie przy­spie­szył, prze­jeż­dża­jąc obok idą­cego chod­ni­kiem męż­czy­zny. Spoj­rzał w jego stronę, jed­nak ten nie odwró­cił głowy. Szedł wpa­trzony gdzieś przed sie­bie.

* * *

Zasnął szybko. Przed snem sły­szał jesz­cze, jak jego trzej sąsie­dzi wycho­dzą na papie­rosa, nama­wia­jąc też jego, ale nie miał siły wstać. Wie­czo­rem, gdy tylko w świe­tlicy obej­rzał pro­gnozę pogody, w któ­rej zapo­wie­dziano na dziś burzę, poszedł do dyżurki pie­lę­gnia­rek i popro­sił o dodat­kową tabletkę na sen. Neu­ro­lep­tyki, które dosta­wał, poma­gały mu się wyci­szyć przed nocą, ale wie­dział, że były zbyt słabe, kiedy zbli­żała się burza. Nie lubił pio­ru­nów. Powo­do­wały roz­draż­nie­nie i to nie­przy­jemne wra­że­nie w czaszce, jakby docho­dziło w niej do nie­wiel­kich, ale czę­stych wyła­do­wań elek­trycz­nych. Odwra­cał zawsze głowę od okna, żeby nie widzieć roz­bły­sków świa­tła. Grzmot, który prze­ta­czał się po nie­bie, przy­pra­wiał go o skur­cze wnętrz­no­ści. Cza­sami były tak silne, że miał ochotę zwy­mio­to­wać. Tak jak wtedy.

Tam­tej nocy też była burza. To pamię­tał dokład­nie. Obrazy sprzed dwu­dzie­stu lat tkwiły w nim jak zdję­cia w pamiąt­ko­wym albu­mie. Wtedy zwy­mio­to­wał naprawdę, widząc zakrwa­wione ciało, kiedy poszedł na tyły hotelu. Miał tylko pil­no­wać, żeby nikt nie prze­szka­dzał jego kole­gom w roz­mo­wie z han­dla­rzem samo­cho­dami. Zamie­rzali doga­dać jakiś wspólny inte­res. Kiedy ich spo­tka­nie się prze­dłu­żało, chciał jedy­nie spraw­dzić, co się dzieje, bo zaczy­nało już padać, a pierw­sze pio­runy ude­rzały gdzieś bli­sko. Poszedł na par­king. Adam trzy­mał sznur i worek, a Woj­tek prze­szu­ki­wał kie­sze­nie leżą­cego męż­czy­zny. Na jego twa­rzy widział krew. Otwo­rzył usta, żeby zapy­tać, co się stało, i wtedy dostrzegł mar­twe oczy zwró­cone w jego kie­runku. Zwy­mio­to­wał. Tego, co się stało póź­niej, nie pamię­tał. To zna­czy pamię­tał, ale upływ czasu i wyrzuty sumie­nia powo­do­wały, że zmie­niał sam przed sobą prze­bieg tam­tych chwil. Zmie­niał też zezna­nia w sądzie, ale nie dla­tego, że chciał coś na tym zyskać. Po pro­stu sam miał trud­ność z odróż­nie­niem tego, co się wyda­rzyło naprawdę, od tego, co było jedy­nie pro­jek­cją jego wyobraźni. Adam i Woj­tek nie mieli żad­nych wąt­pli­wo­ści. Wska­zali go jako współ­sprawcę. Nie pamię­tał, co dokład­nie działo się na sali sądo­wej. Wystar­czyło, że kolej­nych dwa­na­ście lat spę­dził na prze­mian w celi i na wię­zien­nym oddziale psy­chia­trycz­nym.

Tabletka nasenna zadzia­łała. Tej nocy obu­dził się tylko raz. Leżąc, nasłu­chi­wał dźwięku, który ryt­micz­nie poja­wiał się i zni­kał. Wiatr, pomy­ślał. A kiedy w ciem­no­ści otwo­rzył oczy, miał wra­że­nie, że ktoś przy nim stoi. Był to ktoś, kogo znał. Otwo­rzył usta, aby wypo­wie­dzieć imię, ale w tym samym momen­cie uchy­liły się drzwi i stru­mień świa­tła roz­świe­tlił ciem­ność. Pie­lę­gniarka obrzu­ciła szyb­kim spoj­rze­niem wnę­trze sali, a potem znów zapa­no­wał mrok. Zdą­żył tylko zauwa­żyć, że nikogo jed­nak przy nim nie było. Zasnął.

* * *

– Co ty, do łóżka nie tra­fi­łeś? Wsta­waj, młody, kurwa – wychry­piał Adam, roz­cie­ra­jąc czoło. Kiedy się obu­dził, zoba­czył na pod­ło­dze nogi Kazika i pomy­ślał, że brat pew­nie się potknął, a że był pijany bar­dziej od niego, zasnął tam, gdzie upadł. – Kazio, kurwa, bo wilka zła­piesz. Sły­szysz, pija­nico? No już! – Pod­niósł głos, widząc, że brat nie reaguje.

Uniósł się na łok­ciach, pró­bu­jąc przyj­rzeć się śpią­cemu. W domu rodzi­ców urzą­dzili sobie spo­tka­nie po latach przy­mu­so­wej roz­łąki. Kazik cza­sami go odwie­dzał, ale to było daw­niej, kiedy sie­dział na tyle bli­sko, że brat mógł w ciągu jed­nego dnia do niego przy­je­chać i wró­cić do domu. Kiedy prze­nie­śli go na Śląsk, nikt z rodziny już się nie pofa­ty­go­wał. Póź­niej tra­fił do Iławy – nie powie­dział o tym ani bratu, ani żonie, zresztą oni nie pytali. Dwa­dzie­ścia lat to szmat czasu. W sam raz, żeby mieć sobie wiele do opo­wie­dze­nia, i w sam raz, żeby nie móc zna­leźć wspól­nego języka. Kiedy po wyj­ściu z wię­zie­nia sta­nął w drzwiach miesz­ka­nia brata, ten nie wyda­wał się zdzi­wiony. Może dla­tego, że z oka­zy­wa­niem emo­cji zawsze miał pro­blem. Wycho­wali się na wsi. Rodzice byli zajęci pracą, ale nie po to, żeby prze­ka­zać dzie­ciom mają­tek. Haro­wali na nie­uro­dzaj­nej ziemi, żeby w domu było co jeść, ale przede wszyst­kim, żeby było co wypić. W hie­rar­chii rodzin­nych war­to­ści alko­hol zawsze zaj­mo­wał istotne miej­sce. Na tyle ważne, że matka się nie hamo­wała, nawet kiedy była w ciąży z Kazi­kiem. Może dla­tego było z nim ina­czej niż z rówie­śni­kami. Niby pra­wie tak samo, ale każdy, kto go znał, wie­dział, że myśli tro­chę wol­niej. Zda­rzały mu się też nie­kon­tro­lo­wane wybu­chy śmie­chu albo – dla odmiany – napady smutku. W domu wszy­scy nauczyli się z tym żyć. Nikt nawet nie pomy­ślał, żeby wysłać Kazika do leka­rza. Tym bar­dziej że w szkole chło­pak radził sobie cał­kiem dobrze, cza­sem nawet rodzice żar­to­wali, że jesz­cze kie­dyś spo­tka ich kara i zosta­nie naukow­cem.

Naj­młod­szy syn skoń­czył rol­ni­czą zawo­dówkę, a po szkole wró­cił na wieś z ambit­nym pla­nem na roz­wi­nię­cie gospo­darki po rodzi­cach. Kiedy jed­nak się oka­zało, że ni­gdy nie będzie go stać na ponie­sie­nie kosz­tów nie­zbęd­nych inwe­sty­cji, poje­chał szu­kać szczę­ścia i pracy do Bia­łe­go­stoku. W dużym mie­ście nikt nie zwra­cał uwagi na to, że Kazik wol­niej myśli, zwłasz­cza że był uczci­wym i sumien­nym pra­cow­ni­kiem. Do tego też pra­co­wi­tym, co w sumie dawało mu dość silną pozy­cję w maga­zy­nie maszyn rol­ni­czych, gdzie zna­lazł pierw­sze zatrud­nie­nie. Tylko z kobie­tami mu się nie ukła­dało. O tym jed­nak Adam nie wie­dział zbyt wiele, bo Kazik nie­chęt­nie zwie­rzał się pod­czas widzeń, więc dał mu w końcu z tym spo­kój. Kiedy póź­niej brat prze­stał go w ogóle odwie­dzać, nie miał poję­cia, czym się zaj­mo­wał i jak żył w ostat­nich latach.

Tym, co dzi­wiło Adama nie­zmien­nie przez tyle lat odsiadki, była wier­ność jego żony. Kiedy tra­fił do wię­zie­nia, byli dopiero cztery lata po ślu­bie. Dzieci nie mieli. Adam cią­gle mówił, że chce się cze­goś doro­bić, żeby malu­chy nie musiały cze­kać w kolejce do stołu, jak bywało w jego rodzin­nym domu. Szło mu to dora­bia­nie się cał­kiem dobrze, a Irena ni­gdy nie dopy­ty­wała, skąd bie­rze pie­nią­dze. Jej kole­żanki z zawi­ścią mówiły o jego zarad­no­ści, z nie­chę­cią porów­nu­jąc z nim swo­ich mężów. Kupili miesz­ka­nie i urzą­dzili je tak, jak chciała. Nawet wtedy nie zasta­na­wiało jej, skąd biorą się te wszyst­kie luk­su­sowe, jak na tamte czasy, sprzęty, które Adam zno­sił do domu. Naj­waż­niej­sze było, że mogła obser­wo­wać sze­roko roz­warte z zazdro­ści oczy kole­ża­nek, które ocho­czo zapra­szała do sie­bie. Jemu też to odpo­wia­dało, a przede wszyst­kim dawało poczu­cie, że odbił się od dna i w końcu coś osią­gnął.

Raz jeden przy­wiózł do nowego miesz­ka­nia swo­ich rodzi­ców. Zaje­chał pod ich nie­re­mon­to­wany od lat dom samo­cho­dem, a potem razem poje­chali do mia­sta. Z zaże­no­wa­niem patrzył na matkę, która – choć z tej oka­zji wło­żyła naj­lep­sze ubra­nie – musiała wcze­śniej napić się „za syna”. Ojciec, o dziwo, był trzeźwy. W mil­cze­niu oglą­dali pokoje, łazienkę i kuch­nię, w niczym nie­przy­po­mi­na­jące ich domu na wsi, w któ­rym dora­stał. Ireny wtedy nie było. Prze­zor­nie wyszła wcze­śniej, żeby zała­twić jakieś ważne sprawy, choć Adam dobrze wie­dział, że po pro­stu wsty­dzi się jego rodzi­ców. Nie zdą­żyli nawet wypić kawy, którą im przy­go­to­wał. Tłu­ma­czyli, że źle się czują w mie­ście, więc bez słowa odwiózł ich do domu. Wie­dział, że palił ich wstyd. Wyczy­tał to w spoj­rze­niu ojca. To był jedyny moment w życiu, w któ­rym oka­zał on jakie­kol­wiek uczu­cia. Adam ni­gdy nie zapo­mniał wyrazu jego oczu.

Nie­długo potem wyda­rzyło się tamto.

Irena na początku odwie­dzała go regu­lar­nie. Kilka razy nawet poje­chała na Śląsk, gdy go prze­nie­śli. Cały czas mówiła mu, że zaczeka, choć on nama­wiał ją, żeby spró­bo­wała uło­żyć sobie życie od nowa. Nie wie­dział, czy go posłu­chała, czy wytrwała w swoim posta­no­wie­niu, ale przez te wszyst­kie lata nie zło­żyła pozwu o roz­wód. W końcu prze­stała przy­jeż­dżać. Nie infor­mo­wał jej, kiedy prze­nie­śli go do wię­zie­nia w Iła­wie. Gdy wyszedł na wol­ność i sta­nął w drzwiach jej miesz­ka­nia, była sama i nic nie wska­zy­wało na to, że bywał w nim jakiś męż­czy­zna. W akcie wła­sno­ści lokalu Adam wciąż figu­ro­wał jako wła­ści­ciel, a że nie miał dokąd pójść, Irena zgo­dziła się, aby został. Uzgod­nili, że będą spali oddziel­nie. Musieli na nowo nauczyć się bycia razem. Po mniej wię­cej dwóch dniach Adam zro­zu­miał, że im się nie uda. Ucie­kali od sie­bie spoj­rze­niami, a przy stole pano­wała nie­zręczna cisza, prze­ry­wana jedy­nie wymu­szo­nymi poje­dyn­czymi zda­niami. Trze­ciego dnia uznał, że skoro Irena nie potrze­buje go jako męża, może będzie chciała go cho­ciaż jako męż­czy­zny. Wie­czo­rem, niby nie zwra­ca­jąc uwagi na jej obec­ność, zaczął się przy niej prze­bie­rać. Widział jej zmie­sza­nie. W końcu wyszła do kuchni. Wię­cej już nie pró­bo­wał. Następ­nego dnia oznaj­mił, że wypro­wa­dzi się naj­szyb­ciej jak to moż­liwe. Nie pro­te­sto­wała. Powstrzy­mał się, żeby nie wybuch­nąć, cho­ciaż ją rozu­miał. For­mal­nie na­dal była jego żoną, nie mógł jed­nak wyma­gać, żeby dwu­dzie­sto­let­nia roz­łąka była niczym chwi­lowa nieobec­ność, cza­sem tak potrzebna dwojgu ludzi, żeby mogli za sobą zatę­sk­nić. Zresztą, gdyby ktoś zapy­tał go wtedy, co sam do niej czuje, nie umiałby odpo­wie­dzieć. Na pewno łatwiej byłoby mu z nią roz­ma­wiać, gdyby się roz­wie­dli pod­czas jego odsiadki. Miałby dość czasu, aby się oswoić ze świa­do­mo­ścią, że kobieta nie wytrzy­mała i ode­szła. Ale Irena wytrzy­mała. Tego nie potra­fił zro­zu­mieć, a krę­pu­jąca cisza, kiedy sie­dzieli naprze­ciw sie­bie przy stole, mówiła mu, że ta sytu­acja nie ma sensu.

Potem było spo­tka­nie z Kazi­kiem. Umó­wili się na wódkę w domu rodzi­ców, na któ­rych pogrze­bie nie mógł być, bo prze­pustka nie wcho­dziła w grę. Mieli powspo­mi­nać, Adam chciał też zapy­tać brata, czy pomógłby mu jakoś odna­leźć się na wol­no­ści. Miał o to pro­sić Kazika, z któ­rego sam w dzie­ciń­stwie nie­raz się śmiał, wyty­ka­jąc mu jego zbyt wolne myśle­nie.

Powoli wstał. Zmiana pozy­cji ciała spo­wo­do­wała, że musiał pode­przeć się ręką. Pod­szedł do leżą­cego na pod­ło­dze brata i pochy­lił się nad nim, pod­no­sząc rękę, żeby potrzą­snąć śpią­cym. Z unie­sio­nym ramie­niem wpa­try­wał się w twarz Kazika. Prze­su­wał wzrok w dół, a jego mózg w zwol­nio­nym tem­pie reago­wał na to, co zoba­czył. Widział już krew, ale jesz­cze nie rozu­miał, co się stało. Kiedy to do niego dotarło, opu­ścił powoli rękę, a potem upadł na kolana, zasła­nia­jąc twarz dłońmi. Ock­nął się po dłuż­szej chwili. Zamknął dwoma pal­cami roz­warte powieki mar­twych oczu i zaczął prze­szu­ki­wać ubra­nie brata. Zna­lazł port­fel. Prze­li­czył pie­nią­dze i wsu­nął je do swo­jej kie­szeni. Port­fel scho­wał z powro­tem. Potem wstał. Jego umysł pra­co­wał już trzeźwo. Wie­dział, co by się stało, gdyby zgło­sił teraz śmierć Kazika na poli­cję. Nie było innych podej­rza­nych. Nie sądził też, żeby Kazik miał wro­gów, a w domu nie było co kraść. Na miej­scu był tylko on, Adam Nogat, ska­zany za zabój­stwo, a wypusz­czony dopiero co, po odsie­dze­niu dwu­dzie­sto­let­niego wyroku. Nikt nawet nie zadałby sobie trudu, żeby szu­kać innego sprawcy. Musiał ucie­kać. Wie­dział, że przed domem stoi samo­chód Kazika. Tyle że był on dla niego bez­u­ży­teczny. Po pierw­sze nie pamię­tał już, jak się pro­wa­dzi, a po dru­gie samo­chód był zbyt łatwy do namie­rze­nia. Pozo­sta­wała ucieczka pie­szo.

Adam rozej­rzał się. W bla­sku nie­wiel­kiej lampki dokład­nie oglą­dał wnę­trze pokoju, jakby chciał zacho­wać w pamięci jego obraz już na zawsze. Nie wie­dział, czy kie­dy­kol­wiek jesz­cze będzie mu dane prze­kro­czyć próg rodzin­nego domu. Teraz, kiedy Kazik nie żył, a jego za chwilę nie będzie, nikt nie zain­te­re­suje się miej­scem, w któ­rym się wycho­wał. Nawet jeśli nie miał naj­lep­szych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, to był jego dom. Poczuł bez­sil­ność, kiedy spoj­rzał na brata. Nie był na pogrze­bie rodzi­ców, omi­nie go też pogrzeb Kazika. Nie tak miało być, myślał. Potem jed­nak ode­zwał się w nim instynkt. Adam zga­sił lampkę i w ciem­no­ści wyj­rzał przez okno. Nie miał dokąd iść, ale teraz naj­waż­niej­sze było wydo­stać się z wio­ski nie­zau­wa­żo­nym. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, czy któ­ryś z sąsia­dów widział go, kiedy jechał tu z bra­tem, ale nie pamię­tał. Zakła­dał, że miesz­kańcy wsi zauwa­żyli auto, ale jego raczej nikt nie roz­po­znał. Czy Kazik przy­jeż­dżał tu tym samo­cho­dem, tego brat nie zdą­żył mu powie­dzieć.

Wziął dużą płó­cienną torbę, w któ­rej przy­nie­śli wódkę i jedze­nie, i spa­ko­wał do niej kilka kro­mek chleba oraz wędlinę. Gdy wyszedł przed dom, ude­rzyła go cisza. Wcze­śniej, pomię­dzy kolej­nymi kie­lisz­kami, sły­szał wyraź­nie wiatr ude­rza­jący w okna domu. Teraz powie­trze było nie­ru­chome. Wokół pano­wał nie­mal ide­alny spo­kój, zakłó­cany tylko poje­dyn­czymi szczek­nię­ciami psów.

Adam ruszył w kie­runku bramki, ale zanim wyszedł na drogę, wychy­lił się i rozej­rzał uważ­nie w obie strony. Potem szyb­kim kro­kiem, z głową wci­śniętą w ramiona, prze­szedł obok dwóch budyn­ków, za któ­rymi koń­czyła się wieś. W pośpie­chu masze­ro­wał przed sie­bie, coraz bar­dziej odda­la­jąc się od domu rodzin­nego, w któ­rym na pod­ło­dze obok wer­salki leżało mar­twe ciało jego jedy­nego brata.

* * *

Wyszedł przed bramę cmen­ta­rza i odru­chowo się­gnął do kie­szeni spodni, po czym zaklął, krzy­wiąc ze zło­ści usta. Wciąż nie mógł się oswoić z myślą, że rzu­cił pale­nie. „Rzu­cił” to w sumie nie było wła­ściwe okre­śle­nie, bo nie palił dopiero od dwóch tygo­dni, ale choć szło mu cał­kiem nie­źle, nie łudził się. Znał sie­bie i swoją pracę. Teraz, kiedy był na zwol­nie­niu, mógł sobie pozwo­lić na zacho­wa­nie wewnętrz­nej dys­cy­pliny. Gdy jed­nak wróci do komendy…

Zła­pał się na tym, że znów myśli o pracy, a obie­cy­wał sobie, że w cza­sie żałoby po przy­ja­cielu zapo­mni, kim jest. A kim jest? To pyta­nie komi­sarz Miro­sław Grocki zada­wał sobie ostat­nio każ­dego dnia. Trzy tygo­dnie wcze­śniej przez wiele godzin pytali go o to samo funk­cjo­na­riu­sze Biura Spraw Wewnętrz­nych. Wtedy jed­nak odpo­wiedź była dla niego oczy­wi­sta. Był komi­sarzem wydziału kry­mi­nal­nego Komendy Miej­skiej Poli­cji w Bia­łym­stoku, a także, jak twier­dzili nie­któ­rzy, spe­cja­li­stą od zabójstw. Jed­nak po samo­bój­czej śmierci swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela miał pro­blem z okre­śle­niem tego, kim jest naprawdę. Podob­nie jak z uświa­do­mie­niem sobie, że przy­ja­ciel strze­lił sobie w głowę ze służ­bo­wej broni, gdy wyszło na jaw, że od lat współ­pra­co­wał z grupą prze­stęp­czą. Cios był tym bar­dziej bole­sny, że grupa ta miała na swoim sumie­niu życie ich wspól­nego kolegi. Biuro Spraw Wewnętrz­nych praw­do­po­dob­nie miało dowody na to, że jego przy­ja­ciel przy­czy­nił się do tej śmierci, infor­mu­jąc wcze­śniej gang­ste­rów o zapla­no­wa­nej wobec nich akcji. Mirek jed­nak nie chciał widzieć tych dowo­dów. Wystar­czyło mu to, co usły­szał. Ponie­waż na komen­dzie wszy­scy wie­dzieli, że z Tom­kiem żył pra­wie jak z bra­tem, siłą rze­czy zna­lazł się na celow­niku BSW. Naczel­nik co prawda go wspie­rał, ale Mirek rozu­miał, że sprawa była zbyt poważna, i nie mógł liczyć na to, że szef będzie nad­sta­wiał za niego kark. W cza­sie kiedy wewnętrzni pro­wa­dzili swoje docho­dze­nie, wokół niego nagle zro­biło się cicho. Kole­dzy prze­ry­wali roz­mowę, gdy prze­cho­dził obok, a ich spoj­rze­nia odpro­wa­dzały go w mil­cze­niu, kiedy szedł kory­ta­rzami komendy. Nawet gdy już BSW dało mu spo­kój, wie­dział, że cią­gnie się za nim nie­uchwytny cień podej­rzeń. W końcu poroz­ma­wiał z naczel­ni­kiem i obaj doszli do wnio­sku, że naj­le­piej będzie, jak Grocki pój­dzie na zwol­nie­nie. Było to kilka dni po tym, jak dotarła do niego infor­ma­cja o śmierci Tomka. Kiedy przy­ja­ciel do sie­bie strze­lił, jego żona, Iwona, była z dziećmi w sąsied­nim pokoju. Dzień po jego śmierci Mirek zadzwo­nił do niej, licząc się z tym, że praw­do­po­dob­nie jego tele­fon jest na poli­cyj­nym pod­słu­chu. Inna rzecz, że kiedy Iwona ode­brała, i tak nie był w sta­nie wydu­sić z sie­bie słowa. To ona mówiła. Uspo­ka­jała go, zapew­nia­jąc, że wszystko będzie dobrze. Prze­rwał wtedy roz­mowę i od tam­tej pory wię­cej nie zadzwo­nił. Na pogrze­bie stał tuż obok niej i wtedy też nie dał rady nic powie­dzieć. Miał wra­że­nie, że cokol­wiek powie, będzie to tylko bez­war­to­ścio­wym dźwię­kiem. W pew­nym momen­cie poczuł, jak Iwona wsuwa palce w jego dłoń, którą odru­chowo zaci­snął, ale zaraz potem roz­luź­nił. Nawet na nią nie spoj­rzał, nie chciał, żeby widziała w jego oczach łzy.

Po pogrze­bie wró­cił do domu, wyłą­czył tele­fon i poło­żył się w ubra­niu na łóżku. Gasił jed­nego papie­rosa, a zaraz potem zapa­lał następ­nego. Tak trwał do wie­czora. Po nie­prze­spa­nej nocy, gdy blady, z nie­obec­nym wzro­kiem poja­wił się w komen­dzie, szef kazał mu zostać w budynku i nie wycho­dzić z pokoju do końca zmiany. A potem przy­szło tam­tych dwóch z Biura Spraw Wewnętrz­nych. Twarz jed­nego z nich wyda­wała mu się zna­joma – uznał, że musieli się spo­tkać w szkole w Szczyt­nie. Sytu­acja jed­nak nie sprzy­jała roz­trzą­sa­niu prze­szło­ści, a przy­naj­mniej nie tej odle­głej. Tamci chcieli wie­dzieć, czy Mirek cokol­wiek podej­rze­wał lub brał udział w tym, co robił Tomek. Nie­prze­spana noc i emo­cje zwią­zane z pogrze­bem przy­ja­ciela wpły­nęły na niego tak, że nie wypadł zbyt wia­ry­god­nie. Następ­nego dnia znów przy­szli i wtedy dotarło do niego w pełni to, że jego naj­lep­szy przy­ja­ciel od lat pro­wa­dził podwójne życie. Naj­bar­dziej bolało go, że niczego nie zauwa­żył. Zawsze miał Tomka za ide­al­nego poli­cjanta. Był jed­nym z nie­licz­nych, któ­rym służba nie znisz­czyła życia rodzin­nego. Zawsze dys­po­zy­cyjny, oddany pracy, z wybit­nym poli­cyj­nym nosem. Dopiero teraz się oka­zało, że potra­fił jechać z bro­nią na zatrzy­ma­nie pro­du­cen­tów amfe­ta­miny, a kolej­nego dnia brać od tych samych prze­stęp­ców pie­nią­dze za ostrze­że­nie przed pla­no­waną akcją. Do tego docho­dziło regu­larne wyno­sze­nie infor­ma­cji, czer­pa­nie zysków z han­dlu nar­ko­ty­kami, orga­ni­zo­wa­nie ochrony bur­deli, a wresz­cie to, co prze­kre­ślało wszyst­kie doko­na­nia Tomka jako poli­cjanta – wysta­wie­nie mło­dego funk­cjo­na­riu­sza na strzał oddany z pisto­letu gang­stera. Wia­do­mość o tym była dla Mirka jak cios w nie­osło­nięte miej­sce. Ofi­ce­ro­wie BSW musieli zauwa­żyć, jakie wra­że­nie zro­biła na nim ta infor­ma­cja, i być może to prze­są­dziło o zakoń­cze­niu jego prze­słu­cha­nia. Wię­cej nie przy­szli, choć zda­wał sobie sprawę z tego, że z pew­no­ścią mają go pod dys­kretną obser­wa­cją. W grę wcho­dzić mógł rów­nież pod­słuch jego tele­fonu, ale tego Mirek aku­rat się nie oba­wiał. Domy­ślał się, że jeśli pro­wa­dzili postę­po­wa­nie w spra­wie Tomka, musieli odpo­wied­nio wcze­śnie zacząć spraw­dzać jego powią­za­nia, a on, jako naj­lep­szy przy­ja­ciel, był głów­nym podej­rza­nym.

Pierw­szego dnia zwol­nie­nia posta­no­wił, że musi zro­bić coś, co wyraź­nie oddzieli jego dotych­cza­sowe życie od tego, co przed nim. Sprawa z Tom­kiem dotknęła go tak bar­dzo, jakby to o sobie samym dowie­dział się tych wszyst­kich rze­czy i teraz chciał zma­zać z sie­bie winę. Padło na papie­rosy. Z szafki w salo­nie wycią­gnął zapa­sowe paczki i wyrzu­cił je do kosza. Po poran­nej kawie przez kilka minut żało­wał swo­jej decy­zji, ale czuł, że musi wytrwać. Gdyby ktoś go dzi­siaj zapy­tał, co chciał w ten spo­sób udo­wod­nić – i przede wszyst­kim komu – pew­nie nie zna­la­złby sen­sow­nej odpo­wie­dzi, ale w tam­tym momen­cie był prze­ko­nany, że postę­puje wła­ści­wie.

Więk­szy pro­blem niż z papie­ro­sami miał jed­nak z wol­nym cza­sem. W życiu Mirka pod­sta­wową jed­nostką miary była służba. Wszystko inne było jej pod­po­rząd­ko­wane. Nie pamię­tał, kiedy ostatni raz wziął urlop, a gdy zda­rzało mu się cho­ro­wać, cho­dził do pracy tak długo, dopóki star­czało mu siły. Jego zaan­ga­żo­wa­niu w pracę sprzy­jała dobro­wolna samot­ność. Nie miał do kogo się spie­szyć, choć nie­wiele bra­ko­wało, żeby było ina­czej. To wyda­rzyło się, jesz­cze zanim wstą­pił do poli­cji. Marta, jego narze­czona, miała sio­strę, która spo­ty­kała się z jego kolegą. Obie pary uzgod­niły, że wezmą ślub w odstę­pie dwóch tygo­dni. Basia, jako ta star­sza, miała być pierw­sza. Swój wie­czór panień­ski zor­ga­ni­zo­wała w Łapach, u zna­jo­mej, która miała duży dom z ogro­dem. Kiedy po pół­nocy obie sio­stry z kole­żan­kami cze­kały na dworcu na pociąg powrotny do Bia­łe­go­stoku, w pobliżu krę­ciło się trzech mło­dych męż­czyzn. Lub czte­rech, tego osta­tecz­nie żadna nie pamię­tała dokład­nie ze względu na ilość wypi­tego wcze­śniej alko­holu. Moż­liwe, że nie­które z dziew­czyn pro­wo­ko­wały face­tów, w każ­dym razie po jakimś cza­sie towa­rzy­stwo na pero­nie się wymie­szało. Po fak­cie wszyst­kie zgod­nie koń­czyły zezna­nia na tym, że widziały świa­tła nad­jeż­dża­ją­cego pociągu. Żadna jed­nak nie mogła powie­dzieć na pewno, co wyda­rzyło się potem.

Kiedy godzinę póź­niej Mirek przy­je­chał na miej­sce, pociąg wciąż stał przy pero­nie. Nie dopusz­czono go do ciała Marty. Widział je dopiero póź­niej, w trum­nie, przy­sło­nięte na tyle, żeby ukryć obra­że­nia. Na palcu wciąż miała pier­ścio­nek, który dał jej pod­czas zarę­czyn. Nie miał siły pła­kać, ale to wtedy pod­jął decy­zję, że ni­gdy wię­cej nie zwiąże się z kobietą – i że zrobi wszystko, by się dowie­dzieć, jak naprawdę zgi­nęła jego narze­czona. W kolej­nych tygo­dniach po śmierci Marty roz­ma­wiał z jej kole­żan­kami, z któ­rymi była tam­tej nocy na pero­nie. Słu­cha­jąc ich rela­cji, nabrał prze­ko­na­nia, że to nie był nie­szczę­śliwy wypa­dek i ktoś musiał dziew­czynę na tory popchnąć. Wszystko wska­zy­wało na nie­zna­jo­mych męż­czyzn, któ­rzy znaj­do­wali się w tym cza­sie na dworcu, ale jedyne, co było wia­domo na ich temat, to że znik­nęli zaraz po nad­je­cha­niu pociągu. Mirek wiele razy jeź­dził póź­niej na ten dwo­rzec. Pró­bo­wał na pod­sta­wie posia­da­nych infor­ma­cji odtwo­rzyć to, co się stało, i nawet sta­rał się zain­te­re­so­wać swo­imi podej­rze­niami poli­cję. Kiedy w odpo­wie­dzi usły­szał, że jego suge­stie może i mają sens, ale i tak nikt się nimi nie zaj­mie, posta­no­wił wstą­pić do służby. Naj­pierw myślał, że w ten spo­sób będzie mógł dopaść win­nych śmierci Marty. Z cza­sem jed­nak, gdy zro­zu­miał, że w tej spra­wie nic nie będzie mógł zro­bić, powziął inne posta­no­wie­nie. Przy­siągł samemu sobie, że ni­gdy nie odpu­ści. To dla­tego dziś był w tym miej­scu swo­jej poli­cyj­nej kariery. Miro­sław Grocki był nie­for­mal­nym lide­rem sek­cji do spraw zabójstw wydziału kry­mi­nal­nego. Komórki tej nie było w ofi­cjal­nej struk­tu­rze komendy. On sam przy­czy­nił się do jej utwo­rze­nia, kiedy oka­zało się, że do wykry­wa­nia spraw­ców zabójstw ma natu­ralny talent, który wła­ści­wie był pochodną jego deter­mi­na­cji i cze­goś, co powszech­nie okre­ślano jako intu­icję. Nikt z wyjąt­kiem Tomka nie wie­dział, w jakich oko­licz­no­ściach ten talent się naro­dził.

Tomek…, pomy­ślał i ruszył w kie­runku zapar­ko­wa­nego samo­chodu. Odwie­dzał regu­lar­nie grób kolegi, bo czuł, że tego nie powi­nien zmar­łemu odma­wiać. Nawet pomimo tych wszyst­kich rze­czy, któ­rych się o nim dowie­dział. Zanim wsiadł do volks­wa­gena pas­sata, spoj­rzał na swoje odbi­cie w bocz­nej szy­bie i skrzy­wił się z nie­chę­cią. Tego samego dnia, kiedy odsta­wił papie­rosy, poje­chał do sklepu spor­to­wego, w któ­rym kupił han­tle, sztangę z zesta­wem obcią­żeń i ławeczkę kul­tu­ry­styczną. Całe to żela­stwo usta­wił w jed­nym z pokoi swo­jego miesz­ka­nia, a potem zaczął ćwi­czyć. Bez żad­nego planu, jak popad­nie, wyma­chi­wał cię­ża­rami, dopóki star­czyło mu sił. Po kwa­dran­sie opadł ciężko na krze­sło zlany potem i stwier­dził, że wła­śnie tego potrze­bo­wał. Kiedy wszyst­kie swoje siły anga­żo­wał w kolejne wypchnię­cie sztangi, nie star­czało już ener­gii na myśle­nie, a w pustce wol­nego od pracy dnia myśle­nie było jego naj­więk­szym wro­giem. Do wie­czora spę­dził czas na prze­glą­da­niu stron inter­ne­to­wych poświę­co­nych kul­tu­ry­styce. Zanim zasnął, miał już opra­co­wany plan tre­nin­gowy na kolejne dni i roz­pi­saną listę posił­ków, które powi­nien spo­ży­wać. Od tam­tej pory ćwi­czył codzien­nie i choć był świa­domy, że efekty nie poja­wią się szybko, poczuł znie­chę­ce­nie, gdy prze­glą­da­jąc się w szy­bie samo­chodu, naprę­żył biceps.

Kiedy usiadł za kie­row­nicą, usły­szał dzwo­nek tele­fonu. Spoj­rzał na wyświe­tlacz. Przez chwilę się wahał, czy ode­brać. Osta­tecz­nie poło­żył komórkę na sie­dze­niu obok i uru­cho­mił sil­nik. Gdy jechał przez mia­sto, kilka razy kor­ciło go, żeby oddzwo­nić, ale się powstrzy­my­wał, powta­rza­jąc sobie, że szef sam kazał mu zapo­mnieć o pracy. Jed­nak cie­ka­wość, niczym natrętna myśl, nie pozwa­lała mu się sku­pić na dro­dze. Przy­cho­dziła i odcho­dziła ryt­micz­nie jak ten cho­lerny wiatr, który dwa dni wcze­śniej nie pozwo­lił mu zasnąć. Regu­larne podmu­chy przy­po­mi­nały mu odgłos morza. Tyle że w tym powta­rza­jącym się dźwięku było coś nie­po­ko­ją­cego. Gdy po jakimś cza­sie wiatr ucichł, poczuł strach, któ­rego źró­dła nie potra­fił okre­ślić. Cisza, która wtedy nastą­piła, miała w sobie coś z ocze­ki­wa­nia. W końcu jed­nak zasnął, ale rano obu­dził się roz­bity i zmę­czony. Nie pamię­tał, co mu się śniło, ale prze­po­cona poduszka wska­zy­wała, że nie był to sen spo­kojny.

Kiedy zapar­ko­wał samo­chód przed blo­kiem, w któ­rym miesz­kał, tele­fon znów zadzwo­nił. Rzu­cił krót­kie spoj­rze­nie na ekran, ale nie ode­brał. Coś się stało, pomy­ślał, widząc, że naczel­nik kolejny raz pró­buje się do niego dodzwo­nić. Mirek dobrze pamię­tał, o czym roz­ma­wiali, zanim poszedł na zwol­nie­nie. Mogło się więc wyda­wać, że naczel­nik był ostat­nią osobą, od któ­rej spo­dzie­wał się tele­fonu. Tym bar­dziej to, że teraz dobi­jał się do niego tak inten­syw­nie, wzbu­dziło w nim złe prze­czu­cia. Nie mylił się. Dwie minuty póź­niej, kiedy zamy­kał za sobą drzwi miesz­ka­nia, krótki dźwięk przy­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści zmą­cił do reszty jego nastrój. „Oddzwoń pilne, potrze­bu­jemy cię”, odczy­tał na ekra­nie smart­fona i jed­no­cze­śnie zro­zu­miał, że jego zwol­nie­nie wła­śnie dobie­gło końca. Sto­jąc w przed­po­koju, jesz­cze w butach, wybrał numer naczel­nika, który ode­brał od razu, jakby cze­kał z tele­fonem w ręce.

– Mirek, przy­jedź. Wiem, że jesteś na urlo­pie, ale… – zaczął naczel­nik bez zbęd­nych wstę­pów. W jego gło­sie Mirek wyraź­nie sły­szał stłu­mione zde­ner­wo­wa­nie.

– Na zwol­nie­niu – spro­sto­wał spo­koj­nie, się­ga­jąc odru­chowo do kie­szeni po papie­rosa. Skrzy­wił się, przy­po­mi­na­jąc sobie o tym, że prze­cież nie pali.

– Co „na zwol­nie­niu”? – Naczel­nik wyda­wał się zbity z tropu.

– Jestem na zwol­nie­niu. Nie na urlo­pie.

Przez chwilę po dru­giej stro­nie pano­wała cisza. W końcu naczel­nik się ode­zwał, pod­no­sząc głos:

– Mirek, nie wkur­wiaj mnie! Dobrze wiesz, że… – Prze­ło­żony nie krył iry­ta­cji jego uwagą. – To może powiem ci tak. – Sły­chać było, jak nabiera głę­boko powie­trze przed kolej­nym zda­niem. – Spa­lone zwłoki mło­dej dziew­czyny. Las na zadu­piu pod mia­stem. Brak świad­ków, brak śla­dów i… komi­sarz Grocki cze­pia­jący się słó­wek na lewym zwol­nie­niu lekar­skim, które ktoś mógłby zechcieć skon­tro­lo­wać.

Mirek nie odpo­wie­dział. Wie­dział, że naczel­nik zagrał nie­uczci­wie, ale skoro tak zro­bił, musiał mieć ku temu wyraźny powód. Obaj prze­czu­wali, co się za chwilę sta­nie. Nie było po co tego prze­cią­gać.

– Zaraz będę – powie­dział Grocki, tak jakby sie­dział w pokoju obok gabi­netu naczel­nika.

Potem się roz­łą­czył i bez słowa wyszedł z miesz­ka­nia.

* * *

– Dzięki, sze­fie. – Paweł Górny zmru­żył poro­zu­mie­waw­czo oko, wcho­dząc do biura, gdzie przy eks­pre­sie z kawą stał wła­ści­ciel warsz­tatu lakier­ni­czego, w któ­rym pra­co­wał.

– Mam nadzieję, że samo­chód prze­trwał randkę – usły­szał w odpo­wie­dzi.

– No wła­śnie niby tak, ale jest mały pro­blem… Nie wiem, jak to się stało. – Paweł pró­bo­wał uśmie­chem zama­sko­wać zmie­sza­nie. Musiał w bez­pieczny dla sie­bie spo­sób przy­znać się, że zepsuł fotel w aucie szefa.

Męż­czy­zna z kub­kiem w dłoni odwró­cił się w jego kie­runku.

– Jaki pro­blem? – zapy­tał z uśmie­chem. – Prze­cież widzia­łem, jak przy­je­cha­łeś.

– Tak, ale sprawa jest taka, że… kurde nie wiem… ale albo ja nie umiem, albo tego… no… jakoś nie mogę prze­su­nąć fotela pasa­żera. – Paweł wciąż pró­bo­wał uda­wać bez­tro­skę, ale coraz bar­dziej się dener­wo­wał.

– Pawełku, ale co ty pier­do­lisz? Jaki fotel? Co się stało? – zapy­tał z powagą szef.

– No bo… Potrze­bo­wa­łem prze­su­nąć fotel, a potem, kiedy chcia­łem znów go prze­sta­wić, tak jak był wcze­śniej, to już się nie dało. Nie wiem, może tak już było… Ale jakby co, napra­wię na swój koszt.

– Czyli cho­dzi o to, że nie da się prze­su­wać fotela, tak?

– No tak.

– To coś ty robił, że potrze­bo­wa­łeś go ruszać?

– No… nic. – Paweł spu­ścił wzrok, czu­jąc nagłe ude­rze­nie gorąca. Przez moment przed oczami sta­nął mu obraz Kamili, któ­rej ster­czące piersi ocie­rały się o jego twarz, kiedy uno­siła się na nim i opa­dała. – Kole­żanka jest niska, to chciała przy­su­nąć sobie fotel. Potem chcia­łem go usta­wić tak jak był, no i już nie mogłem.

Szef spoj­rzał na niego uważ­nie. Nagle kąciki jego ust unio­sły się w drwią­cym uśmie­chu.

– Małe są fajne. Ważne tylko, żeby miała duży tyłek. Wspo­mnisz moje słowa.

Paweł pró­bo­wał się uśmiech­nąć. Przy­po­mniał sobie okrą­głe pośladki żony szefa, z któ­rych obci­słe spodnie musiał zsu­wać, uży­wa­jąc spo­rej siły.

– Ja tam wolę takie śred­nie – powie­dział, czu­jąc ulgę z powodu zmiany tematu. – Ale może młody jesz­cze jestem, to się nie znam.

– Jesteś, jesteś. – Szef pod­szedł do Pawła i klep­nął go w ramię. – Dobra, nie pękaj z tym fote­lem. Zrobi się. Lepiej się pochwal, jak ta twoja mała wygląda. Powiem ci, czy sprawa jest warta zachodu – dodał tonem znawcy.

– Nie mam zdję­cia. To taka tam przy­goda, nic poważ­nego.

Szef pokrę­cił głową i mach­nął ręką z rezy­gna­cją.

– Młody jesteś, fak­tycz­nie. No dobra, Pawełku, dupy dupami, ale robota sama się nie zrobi. Ja tu popra­cuję teraz nad kawą, a ty leć do warsz­tatu.

Paweł bez słowa odwró­cił się i wyszedł z biura. Dopiero teraz mógł głę­boko ode­tchnąć, czu­jąc, jak ucho­dzi z niego napię­cie. On i Kamila sta­rali się zacho­wać ostroż­ność. Nie dzwo­nili do sie­bie, a ona pisała do niego tylko z tele­fonu matki. Żad­nych namięt­nych ese­me­sów, jedy­nie krót­kie instruk­cje, gdzie i kiedy się spo­tkają. Paweł nie miał złu­dzeń co do przy­szło­ści ich związku, bo żad­nej przy­szło­ści nie było. Cho­dziło wyłącz­nie o zaspo­ko­je­nie potrzeb i o to, żeby jej mąż, a jego szef o niczym się nie dowie­dział. Tak przy­naj­mniej for­mu­ło­wała swoje ocze­ki­wa­nia Kamila. Na razie uda­wało im się utrzy­mać romans w tajem­nicy.

Kiedy wszedł do warsz­tatu, kole­dzy byli zajęci pracą. Nikt nie zwró­cił na niego uwagi i bar­dzo mu to odpo­wia­dało. Spoj­rzał przez szybę na par­king, na któ­rym stał samo­chód z uszko­dzo­nym fote­lem, a potem zabrał się do przy­go­to­wy­wa­nia narzę­dzi.

* * *

Jacek Zachara zapar­ko­wał samo­chód na wąskiej dro­dze w głębi lasu. Do miej­sca, w któ­rym pozo­sta­wił moto­cykl, było stąd dość daleko, a on nie chciał rzu­cać się w oczy, sta­jąc przy asfal­tówce bie­gną­cej w kie­runku wsi. Mimo że ruch dro­gowy był tutaj nie­duży, bo ogra­ni­czony do miesz­kań­ców oko­lic, z któ­rych więk­szość pra­co­wała o tej porze albo w mie­ście, albo w polu, wolał nie­po­trzeb­nie nie ryzy­ko­wać. Tym bar­dziej że był tu obcy, a zda­wał sobie sprawę, jak podejrz­liwi są ludzie w tak małej spo­łecz­no­ści. Nie­raz, prze­jeż­dża­jąc przez jakąś wio­skę, obser­wo­wał w lusterku wstecz­nym spoj­rze­nia mija­nych osób, odpro­wa­dza­jące go w sku­pie­niu, dopóki nie znik­nął z pola widze­nia. Pomię­dzy firan­kami w oknach domów zawsze czu­wały czy­jeś oczy, bacz­nie obser­wu­jące każ­dego, kto poja­wił się w oko­licy. Dla­tego teraz gotów był nad­ło­żyć drogi, żeby tylko nie zwró­cić na sie­bie uwagi.

Gdy szedł przez las, co kilka kro­ków przy­sta­wał i nasłu­chi­wał. Potem znów szedł i znów się zatrzy­my­wał, pró­bu­jąc wyło­wić spo­śród ciszy dźwięk, który mógłby dla niego ozna­czać nie­bez­pie­czeń­stwo. Pod­cho­dząc do gałęzi, któ­rymi okrył motor, rozej­rzał się uważ­nie, a potem odrzu­cił je i posta­wił maszynę na kołach. Pcha­jąc ją z wysił­kiem, ruszył z powro­tem w stronę zapar­ko­wa­nego samo­chodu. Zamie­rzał naj­pierw spró­bo­wać uru­cho­mić motor, choć nawet gdyby odpa­lił, miał przy­go­to­waną przy­czepkę, na któ­rej chciał wywieźć go z lasu.

Droga powrotna zajęła mu pra­wie dwa­dzie­ścia minut. Nie spo­dzie­wał się, że tyle wysiłku będzie go kosz­to­wało pcha­nie jed­no­śladu po mięk­kim pod­łożu, które miej­scami się zapa­dało, spo­wal­nia­jąc marsz. Kiedy w końcu zatrzy­mał się obok przy­czepki, przez dłuż­szą chwilę oddy­chał głę­boko. Potem usiadł na moto­cy­klu i jesz­cze raz spró­bo­wał ude­rze­niem kop­niaka go uru­cho­mić. Bez­sku­tecz­nie. Zapa­lił papie­rosa i wtedy usły­szał ten dźwięk. Posta­wił obie stopy na ziemi, wsłu­chu­jąc się w oto­cze­nie. Dźwięk się powtó­rzył. Tym razem Jacek roz­po­znał go bez­błęd­nie. Był to odgłos łama­nej gałęzi. Po kilku chwi­lach dostrzegł pomię­dzy drze­wami syl­wetkę dziew­czyny. Nie mógł jesz­cze roz­po­znać jej twa­rzy, więc cze­kał bez ruchu, obser­wu­jąc, jak się przy­bliża. Miała mniej wię­cej sie­dem­na­ście lat. Jasne włosy wysta­wały spod czer­wo­nej chustki zawią­za­nej na gło­wie. W jed­nej ręce trzy­mała pla­sti­kowe wia­dro, a w dru­giej coś nie­wiel­kiego, co wziął za nóż. Widział, że co pewien czas pod­nosi wzrok, wpa­trzona w poszy­cie lasu, i spo­glą­dała w jego kie­runku. Jacek uda­wał, że nie zwraca na nią uwagi. Powoli zsiadł z motoru i przy­kuc­nął przy tyl­nym kole, pozor­nie zajęty swo­imi spra­wami. Kątem oka jed­nak uważ­nie obser­wo­wał każdy jej krok. Uznał, że wystar­cza­jąco uśpił jej czuj­ność swoją obo­jęt­no­ścią, bo pra­wie już nie patrzyła w jego kie­runku, pochło­nięta wypa­try­wa­niem grzy­bów. Odrzu­cił nie­do­pa­łek i rozej­rzał się, żeby się upew­nić, że dziew­czyna jest sama. Cze­kał, mar­ku­jąc spraw­dza­nie cze­goś przy kole i łań­cu­chu. Kiedy zbli­żyła się na odle­głość może trzy­dzie­stu metrów, wstał i uprzej­mie zapy­tał:

– Czy jest tu w pobliżu jakiś warsz­tat? Zgu­bi­łem się w tych lasach, a motor mi nawa­lił. – Mówił, zda­jąc sobie sprawę, jak nie­do­rzecz­nie brzmią jego słowa. Liczył, że dziew­czyna, zasko­czona jego obec­no­ścią w głębi lasu, nie zwróci na to uwagi.

Zaczęła iść w jego stronę, a kiedy zbli­żyła się na odle­głość kilku kro­ków, powie­działa.

– Szuka pan warsz­tatu? Tam, kawa­łek dalej, jest wio­ska, ale warsz­tatu żad­nego nie ma.

– Pech. Pró­bo­wa­łem zadzwo­nić do zna­jo­mego, ale…

– A po co panu warsz­tat, skoro ma pan samo­chód z przy­czepką? – zapy­tała, uśmie­cha­jąc się zaczep­nie.

Pyta­nie było celne. Jacek się zorien­to­wał, że jed­nak zauwa­żyła brak logiki w tym, co mówił. Bły­ska­wicz­nie wyobra­ził sobie, co się sta­nie dalej. Dziew­czyna dokoń­czy zbie­ra­nie grzy­bów, wróci do domu i opo­wie o dziw­nym face­cie, któ­rego spo­tkała w lesie. Może nawet zapa­mięta numer reje­stra­cyjny samo­chodu lub motoru. A potem… Wyobraź­nia pod­su­wała mu tylko jedną moż­li­wość. W tym momen­cie zro­zu­miał, że nie powi­nien do tego dopu­ścić, jeśli ma zre­ali­zo­wać swój plan. Bły­ska­wicz­nie pod­biegł do dziew­czyny i zła­pał ją za rękę, w któ­rej trzy­mała nóż. Wyrwał go jej i odrzu­cił mię­dzy drzewa. Potem prze­wró­cił ją na zie­mię i dło­nią zatkał usta, jed­no­cze­śnie kola­nami przy­ci­ska­jąc jej ręce do pod­łoża. Czuł, jak pró­buje nabrać powie­trza, poru­sza­jąc się gwał­tow­nie, żeby się uwol­nić. Wie­dział, że w panicz­nej walce o tlen będzie potrze­bo­wała go znacz­nie wię­cej i jed­no­cze­śnie dużo szyb­ciej zużyje skąpy zapas zatrzy­many przed chwilą w płu­cach. Uniósł wzrok i rozej­rzał się po oko­licy, ale nikogo nie zauwa­żył. Kiedy popa­trzył na jej twarz, była czer­wona, a na szyi spod skóry prze­bi­jały nabrzmiałe żyły. Jej ruchy sta­wały się coraz gwał­tow­niejsze. Widział jej oczy, otwarte sze­roko, w któ­rych nie było nic z wyjąt­kiem prze­ra­że­nia. W końcu cia­łem dziew­czyny wstrzą­snął poje­dyn­czy skurcz napię­tych mię­śni, a potem znie­ru­cho­miała. Jacek wciąż mocno przy­ci­skał dłoń do jej twa­rzy, choć już prze­stała oddy­chać. Odcze­kał tro­chę, po czym wstał, wpa­tru­jąc się w mar­twe ciało leżące u swo­ich stóp. Nie czuł nic. Nasto­latka przy­pad­kiem stała się ele­men­tem jego planu, który reali­zo­wał krok po kroku, a do któ­rego przy­go­to­wy­wał się od lat. Nie potrze­bo­wał tej śmierci, ale skoro dziew­czyna zna­la­zła się w pobliżu, musiał dopa­so­wać ten nie­prze­wi­dziany ele­ment do cało­ści. Ponow­nie się rozej­rzał, po czym zdjął z niej spodnie i majtki i rzu­cił je na ciało. Potem, jakby jakiś głos pod­po­wia­dał mu, co ma robić, wyjął z bagaż­nika kani­ster z ben­zyną i wylał jego zawar­tość na zwłoki. Strużki płynu ście­kały po gład­kiej skó­rze ud pro­sto w piach. Zachara wyjął z kie­szeni zapal­niczkę, przy­kuc­nął i przy­sta­wił pło­mień do wil­got­nej ziemi. Po chwili bły­snął ogień. Ubra­nie i włosy zapa­liły się bły­ska­wicz­nie. Ciało potrze­bo­wało paliwa, które pod­trzy­ma­łoby tem­pe­ra­turę, w prze­ciw­nym razie po wypa­le­niu się opa­rów ben­zyny ogień by zgasł, pra­wie go nie naru­sza­jąc. Nie zasta­na­wia­jąc się, Jacek się­gnął po kilka leżą­cych na ziemi gałęzi i rzu­cił je na palące się ciało. Odcze­kał dłuż­szą chwilę, aż wysu­szone drewno zaczęło się palić. Widząc to, obło­żył zwłoki kolej­nymi gałę­ziami, a potem szybko zała­do­wał moto­cykl na przy­czepkę i ruszył drogą przez las. Tylko raz obej­rzał się za sie­bie.

* * *

– Kto ją zna­lazł? – zapy­tał Grocki, pod­cho­dząc do kole­gów, któ­rych syl­wetki roz­po­znał już z daleka, gdy zatrzy­mał samo­chód za karetką.

Przy­by­łek i Adam­ski, funk­cjo­na­riu­sze wydziału zabójstw, palili papie­rosy, przy­glą­da­jąc się tech­ni­kowi uwi­ja­ją­cemu się w miej­scu, w któ­rym leżało spa­lone ciało dziew­czyny. Adam­ski bez słowa wska­zał głową na sto­ją­cego w pew­nej odle­gło­ści nasto­latka. Po obu jego stro­nach tkwili umun­du­ro­wani poli­cjanci. Mirek się domy­ślił, że przy­je­chali z komi­sa­riatu, pod który pod­le­gało miej­sce zna­le­zie­nia zwłok. Z tyłu, za nimi, dwóch innych funk­cjo­na­riu­szy odgra­dzało kil­ku­na­sto­oso­bową grupę ludzi, któ­rych obec­ność w głębi lasu sta­no­wiła nie­ty­powy widok.

– A ci skąd się tu wzięli? Zawody grzy­bia­rzy? – zapy­tał i pod­szedł do zwłok, słu­cha­jąc rela­cji idą­cego obok kolegi.

– Ten młody, jak ją zna­lazł, naj­pierw zadzwo­nił do matki. Zaraz się roz­nio­sło po wio­sce i stąd to zbie­go­wi­sko. Kiedy rozejdą się do domów, trzeba będzie pocho­dzić i popy­tać. A ty nie byłeś przy­pad­kiem na zwol­nie­niu? – Adam­ski zatrzy­mał się kilka kro­ków przed cia­łem.

– Byłem – odpo­wie­dział Mirek i w tym samym momen­cie poczuł cha­rak­te­ry­styczny zapach.

Od razu sta­nęła mu przed oczami scena z cza­sów, kiedy koń­czył pod­sta­wówkę. To było na waka­cjach. Stał wtedy z kole­gami w pobliżu zaro­śli znaj­du­ją­cych się nie­da­leko szkoły, a kawa­łek dalej chłopcy ze star­szej klasy popi­jali wino, czym wzbu­dzali zazdrość młod­szych. Po kilku minu­tach usły­szeli dobie­ga­jący z tam­tej strony krzyk. Kiedy pode­szli zoba­czyć, co się stało, Mirek naj­pierw poczuł zapach spa­lo­nych wło­sów, a dopiero potem zoba­czył leżą­cego na ziemi chło­paka, któ­rego znał z widze­nia. Nie ruszał się. Oka­zało się, że zało­żył się on z kole­gami, że wej­dzie na słup wyso­kiego napię­cia. Teraz, po latach, Grocki nie pamię­tał już, czy tam­ten prze­żył ani kto wtedy wezwał pogo­to­wie. Przy­po­mi­nał sobie jedy­nie wyraz twa­rzy leżą­cego chło­paka, prze­kleń­stwa, krzyki, tupot nóg ucie­ka­ją­cych nasto­lat­ków i sygnał karetki. No i zapach. Zapach, który pozo­stał z nim na resztę życia.

Ciało dziew­czyny było spa­lone tylko powierz­chow­nie. Widocz­nie zabójca nie wie­dział, jak dopro­wa­dzić do cał­ko­wi­tego zwę­gle­nia zwłok, lub dzia­łał w pośpie­chu i zdą­żył jedy­nie przy­kryć je nie­wielką ilo­ścią suchego drewna. Sek­cja pew­nie wykaże przy­czynę śmierci, ale więk­szość śla­dów znik­nęła bez­pow­rot­nie wsku­tek dzia­ła­nia ognia, pomy­ślał Grocki.

Odsu­nął się o kilka kro­ków, gdy tech­nik sta­nął obok z apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym. Kiedy zza ple­ców dobiegł go dźwięk sil­nika, odwró­cił się. Roz­po­znał nad­jeż­dża­jący samo­chód pro­ku­ra­tora, Andrzeja Stomy. Ten wciąż jesz­cze młody facet nad­zo­ro­wał kilka śledztw, w które zaan­ga­żo­wany był Grocki. Męż­czyźni przy­pa­dli sobie do gustu. Komi­sarz ski­nął mu głową, gdy Stoma zbli­żał się w ich kie­runku.

– Doszły mnie słu­chy, że jesteś na cho­ro­bo­wym – zwró­cił się do Groc­kiego pro­ku­ra­tor.

– Mnie nie doszły – odparł Mirek, sta­jąc obok niego.

– Wia­domo, kim była?

– Miesz­kała w Nowo­sa­dach. To wio­ska nie­da­leko stąd. Monika Biel­ska. Sie­dem­na­ście lat. Sądząc po zna­le­zio­nym obok niej wia­drze, zbie­rała grzyby. Chło­pak z tej samej wio­ski natknął się na nią i zadzwo­nił do matki, a ona do nas. – Karol Adam­ski powtó­rzył nie­mal dokład­nie to, co kilka minut wcze­śniej prze­ka­zał Groc­kiemu.

– Jakieś ślady?

– Na ciele trudno stwier­dzić. Nie­wy­klu­czone, że została zgwał­cona. Jest bez spodni i maj­tek. Są ślady opon, ale nie wia­domo, czy samo­chód, który je zosta­wił, miał z tym jakiś zwią­zek, bo tutaj wszę­dzie jest sypki pia­sek, a ten ślad zabez­pie­czy­li­śmy kawa­łek dalej. Mamy tele­fon dziew­czyny, no i nie­do­pa­łek – dopo­wie­dział Witek Przy­by­łek, rzu­ca­jąc peta pod nogi.

Pro­ku­ra­tor ścią­gnął brwi, a jego czoło prze­cięły dwie poprzeczne bruzdy. Witek odwró­cił wzrok, wyczu­wa­jąc nie­zręcz­ność sytu­acji.

– Nie masz wra­że­nia, że jak na takie odlu­dzie, prze­wi­nęło się tu zbyt dużo osób? – zwró­cił się do Mirka Stoma.

– Co masz na myśli? – Grocki odpo­wie­dział pyta­niem na pyta­nie, spo­glą­da­jąc w stronę zgro­ma­dzo­nych miesz­kań­ców wsi.

– To, że w nie­du­żym odstę­pie czasu w środku lasu prze­cięły się drogi trzech osób. Co naj­mniej trzech. Cho­lera wie, czy zabójca był sam.

– Fak­tycz­nie. – Komi­sarz popa­trzył na kole­gów. Ich spoj­rze­nia nie zdra­dzały żad­nej reak­cji na słowa pro­ku­ra­tora. Pomię­dzy męż­czy­znami zapa­no­wała cisza.

Grocki rozej­rzał się po oko­licy. Zasta­na­wiał się nad spo­so­bem dzia­ła­nia sprawcy. Czy zdał się on na przy­pa­dek i cier­pli­wie cze­kał w głębi lasu, jak myśliwy? Czy może ani miej­sce, ani ofiara nie były jed­nak przy­pad­kowe? Z jed­nej strony oko­lica wyda­wała się na tyle odludna, że zabójca mógł się czuć tu w miarę bez­piecz­nie, z dru­giej jed­nak licze­nie na spo­tka­nie kogo­kol­wiek w takim miej­scu wyda­wało się pozba­wione sensu. Grocki musiał przy­znać rację pro­ku­ra­to­rowi. Zbyt wiele osób w nie­dłu­gim cza­sie poja­wiło się przy­pad­kiem w środku lasu, a lata pracy w wydziale zabójstw nauczyły go, że przy­pa­dek to dru­gie imię pra­wi­dło­wo­ści. Może chło­pak wie­dział wię­cej, niż powie­dział?, zasta­na­wiał się. Bo skąd by się tutaj wziął, i to praw­do­po­dob­nie nie­długo po tym, jak dziew­czyna została zabita? Ślady kół i nie­do­pa­łek mogły nie mieć z tą sprawą żad­nego związku. Poza tym chło­pak i dziew­czyna byli w podob­nym wieku – i znali się. Komi­sarz inten­syw­nie ana­li­zo­wał sytu­ację. Przy­glą­dał się zaro­ślom po obu stro­nach drogi. Wie­dział, że tech­nik i jego kole­dzy spraw­dzili teren już przed nim, ale w takich zaro­ślach łatwo coś prze­oczyć. Nie dawała mu też spo­koju myśl, że chło­pak poja­wił się w tym miej­scu tak szybko, kiedy gałę­zie, któ­rymi obło­żone było ciało, jesz­cze się dopa­lały. Musiał dowie­dzieć się o nim cze­goś wię­cej. Nie zdzi­wiłby się, gdyby się oka­zało, że coś go łączyło z tą dziew­czyną. Liczył, że to ustali póź­niej, we wsi. Teraz jed­nak chciał poroz­ma­wiać z chło­pakiem. Póki wywo­łane sytu­acją emo­cje sprzy­jają popeł­nie­niu błędu.

– Komi­sarz Miro­sław Grocki, komenda miej­ska poli­cji – przed­sta­wił się, pod­cho­dząc do sto­ją­cego wśród poli­cjan­tów nasto­latka. – Nie­długo poje­dziesz na prze­słu­cha­nie. Ale teraz powiedz mi, zna­łeś dobrze tę dziew­czynę?

Chło­pak spoj­rzał na niego ze stra­chem.

– Zna­łem – odpo­wie­dział krótko.

– To już wiem. Cho­dzi mi o to, czy byli­ście bli­skimi zna­jo­mymi. Może to była twoja dziew­czyna? – zaata­ko­wał komi­sarz, licząc, że młody zare­aguje emo­cjo­nal­nie na tak posta­wione pyta­nie.

– Nie. To zna­joma. Sąsiadka. – Chło­pak po każ­dym sło­wie spo­glą­dał nie­pew­nie na Groc­kiego.

– Sąsiadka? Pew­nie z naprze­ciwka. – Komi­sarz iro­nicz­nie poki­wał głową. – Czę­sto spo­ty­kasz zna­jo­mych, idąc samot­nie do lasu? Tyle hek­ta­rów, a wy oboje w tym samym cza­sie przy­szli­ście aku­rat tutaj?

Sto­jący obok poli­cjanci patrzyli na niego zasko­czeni tonem jego pytań. Mirek nie zamie­rzał ukry­wać, że uważa świadka za głów­nego podej­rza­nego.

– Bo tu jest takie miej­sce. Wszy­scy tu przy­cho­dzą. Może pan ich zapy­tać. – Młody odwró­cił się w kie­runku zebra­nych gapiów, miesz­kań­ców wsi.

– O któ­rej wysze­dłeś z domu?

– Gdzieś o ósmej, może tro­chę póź­niej.

– Nie za późno na grzyby?

Chło­pak wzru­szył ramio­nami.

– A ona pew­nie ci nie mówiła, że też się dziś wybiera do lasu, co?

– Nie.

Grocki świ­dro­wał nasto­latka wzro­kiem.

– Słu­chaj, chło­paku. Coś ci powiem. Mamy jesz­cze tro­chę czasu. Moi kole­dzy muszą dokoń­czyć czyn­no­ści na miej­scu, a dopiero potem zawiozą cię na komendę. Wiesz, jak to wszystko wygląda na ten moment? Kiep­sko. Zobacz: idziesz sam do lasu. Przy­pad­kiem wcze­śniej idzie tam też twoja podobno tylko zna­joma. W środku lasu ktoś ją napada, a ty nie­długo potem znaj­du­jesz jej zwłoki. Powiedz mi, trzyma się to kupy? Może warto pewne sprawy prze­my­śleć, póki jesz­cze czas? – Grocki zmie­nił ton, wypo­wia­da­jąc ostat­nie zda­nie.

Chło­pak spra­wiał wra­że­nie, jakby nie zro­zu­miał zna­cze­nia usły­sza­nych słów.

– Jak ty masz wła­ści­wie na imię? – Mirek zmie­nił temat, jed­no­cze­śnie uważ­nie obser­wu­jąc mimikę i gesty nasto­latka.

– Bar­tek. – Ton odpo­wie­dzi zdra­dzał zde­ner­wo­wa­nie.

– Słu­chaj, Bar­tek… Nie wiem, może było, jak mówisz, a może nie. I tak prę­dzej czy póź­niej się dowiemy. Pomyśl tylko teraz o swo­jej matce. Stoi tam pew­nie i zasta­na­wia się, czy z tobą wszystko w porządku. A jak jest naprawdę? Na pewno wszystko w porządku?

Chło­pak mil­czał. Utkwił wzrok w ziemi i tylko co pewien czas spo­glą­dał na Groc­kiego. Raz zer­k­nął w stronę grupy sąsia­dów pil­no­wa­nych przez dwóch poli­cjan­tów, ale szybko odwró­cił spoj­rze­nie.

– Dobra, Bar­tek, szkoda czasu. Widzę, że nie poga­damy – uciął komi­sarz i pod­szedł do kole­gów z wydziału.

– No i jak? – zapy­tał Przy­by­łek. – Powie­dział coś cie­ka­wego?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki