39,99 zł
Zmurszała konstrukcja starego świata trzeszczy i się chwieje. Upadek Stanów Zjednoczonych i walki w Europie to jeszcze nie koniec – wojna obejmuje rosję.
W krwawym chaosie grupa całkiem zwyczajnych bohaterów stanie przed szansą, o której marzy każdy z nas – mogą zmienić świat na lepsze.
Matt – amerykański tropiciel morderczych metaludzi.
Plazma – polski ochroniarz córki rosyjskiego ministra.
Cyrus – amerykański specjals w służbie RP.
No i jeszcze ona – Ev – która budzi się do życia. I jest głodna.
Powieści Vladimira Wolffa bywały niebezpiecznie prorocze. Czy za tę wizję po raz pierwszy można trzymać kciuki?
Cykl Armagedon:
1. Metalowa burza
2. Hydra
3. Trzecia siła
4. Punkt zwrotny
5. Rozpoznanie bojem
W cyklu z Mattem Pulaskim ukazały się:
Tropiciel Bractwo
Nieśmiertelnych
Cień proroka
Trzecia Rewolucja
Władca wojny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 391
Władca wojny
© 2022 Vladimir Wolff
© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Zespół redakcyjny
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-66955-35-6
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Kapitan Oleg Iwanowicz Frankow był okazem zdrowia. Trudno się dziwić – mało pił, zdrowo się odżywiał i uprawiał sport, głównie strzelectwo i biegi długodystansowe, w końcu bycie dowódcą kompanii szturmowej w 76 Gwardyjskiej Dywizji Desantowo-Szturmowej zobowiązuje. Poza tym Oleg nie był jeszcze taki stary, miał zaledwie dwadzieścia dziewięć lat. Piękny wiek, można by rzec. Większość jego dawniejszych kolegów zdążyła już założyć rodziny, a niektórzy nawet się rozwieść, ustatkować i tak dalej, ale on uważał, że na niego jeszcze nie pora. Szczególnie że czasy były niespokojne.
I to bardzo.
Ojczyzna została zaatakowana. Prawdę mówiąc, agresji z południa nikt się nie spodziewał. Turcja to przecież niedawny sojusznik. Do zerwania aliansu doszło po tym, jak w moskwie kilkutonowa bomba unicestwiła gmach fsb na Łubiance i przyległe kwartały ulic. Precyzyjnej liczby ofiar do tej pory nie udało się ustalić. Oficjalnie mówiło się o dwóch tysiącach zabitych oraz trzech i pół tysiącu rannych, lecz nieoficjalne szacunki były o wiele wyższe i jeżyły włos na głowie. Nadal niepojętym się zdawało, jak mogło do tego dojść. Gdzie były służby, które zazwyczaj wiedzą wszystko o wszystkich, a w tak gardłowej sprawie zawiodły na całej linii? Odwołanie paru ministrów oraz szefa federalnej służby bezpieczeństwa niewiele pomogło. Porażka tak ogromna, że w żaden sposób nie dało się jej ukryć, spowodowała, że zwykli ludzie wypięli się na władze. Prawdopodobnie sprawy zaszłyby dalej, może nawet do próby obalenia rządu, gdyby nie kolejna katastrofa, tym razem w cieśninie Bosfor, gdzie płynący do Odessy gazowiec wyparował w potężnej eksplozji, zmiatając przy okazji z powierzchni ziemi sporą część Stambułu.
Tak się jakoś złożyło, że tuż przed tą tragedią w cieśninie Dardanele znaleziono zwłoki nurka z miną magnetyczną. Okazał się nim rosjanin z oddziałów dywersyjnych.
Dla większości tureckiego społeczeństwa wszystko stało się jasne: podli rosjanie nie zapomnieli o swoim dawnym wrogu i próbują go teraz zniszczyć za wszelką cenę. Za Ankarą stanęła Arabia Saudyjska, Pakistan i emiraty znad Zatoki Perskiej. Za moskwą nikt znaczący, czyli Fidżi, Wenezuela, Kuba i pomniejsze państwa, zupełnie nieliczące się w układach międzynarodowych.
Na Morzu Czarnym doszło do rzezi. Oba kraje za pomocą samolotów i rakiet wystrzeliwanych z okrętów próbowały zredukować potencjał przeciwnika do zera.
Po kilku dniach zmagań trudno było określić, kto wygrał. Obie strony, mimo ogromu strat, przypisywały sobie zwycięstwo, zdaniem ekspertów raczej niesłusznie.
Należało przegrupować siły. Rosjanie zaczęli ściągać świeże oddziały, których jednak nie było tyle, ile wymagała sytuacja. STAWKA, czyli Kwatera Główna Naczelnego Dowództwa, wciąż głowiła się nad następnym ruchem Ankary. Wydawało się, że na ataki najbardziej narażony będzie Krym – rosyjski niezatapialny lotniskowiec, godzący jak żądło wprost w terytorium Turcji oraz rejon Kaukazu.
Kapitan Frankow pamiętał artykuł, który w poprzednim tygodniu ukazał się w „Komsomolskiej Prawdzie”, że oto nadeszła z dawna wyczekiwana sposobność, by przejść Dardanele.
Autora chyba zanadto poniosła własna propaganda, a może teraz w szkole uczą, że wojna krymska była zwycięstwem rosji? Frankow jednak pamiętał, czym się ona skończyła, a przede wszystkim dlaczego. Jego zdaniem Londyn i Paryż zaraz podniosą krzyk, że Ankarze dzieje się krzywda, i wyślą kontyngenty, by wesprzeć działania sojusznika z NATO. Kapitan zaczął się zastanawiać, czy aby dowództwo – uprzedzając te działania – nie postanowiło ich zrzucić wprost nad cieśninami, by zadać Turkom cios prosto w serce. W sumie rosja dysponowała czterema dywizjami desantowymi i kilkoma brygadami na dokładkę, to nie byle co. Cały problem w tym, że islamistyczne bojówki rozpanoszyły się po całym kraju. Czarne flagi dżihadystów już jawnie łopotały w Machaczkale, Astrachaniu i Krasnodarze. Rosjanie gremialnie i pospiesznie wyprowadzali się na północ, uciekając przed tym, co ich mogło spotkać.
A mogło wiele. Muzułmańscy sąsiedzi całkiem oszaleli. Dochodziło do napadów na szkoły, szpitale i cerkwie. Nie oszczędzano nikogo, mordując w najbardziej bestialski sposób. Aż trudno było uwierzyć, że to wszystko działo się w dwudziestym pierwszym wieku. Powbijane na sztachety odrąbane głowy, poćwiartowane ludzkie zwłoki, oskórowani żołnierze… Telewizja z początku dosyć dokładnie relacjonowała poszczególne incydenty, ale z czasem władze zaniechały tego, uznawszy, że podgrzewanie konfliktu wyznaniowego nie jest im na rękę. Islam, w przeciwieństwie do takiego katolicyzmu, to jedna z oficjalnych religii federacji, przede wszystkim zaś robienie sobie wroga ze wszystkich muzułmanów to droga donikąd, ponieważ coraz częściej dochodziło do spontanicznych odwetów. Nacjonalistyczni bandyci w dużych miastach i na prowincji dokonywali samosądów, które mobilizowały dotychczasowych umiarkowanych wyznawców Proroka. Spirala przemocy zaczęła nakręcać się zaskakująco szybko i rosji oprócz wojny z wrogiem zewnętrznym przyszło toczyć drugą na własnych tyłach.
Bezpieczne zaplecze to podstawa – najwyraźniej tak pomyślano na samej górze, co przełożyło się na działania poruczone oddziałowi kapitana.
Już od paru dni gonił swoich podkomendnych, jakby byli psami. Wciąż ćwiczenia, ćwiczenia i ćwiczenia. Męczące to, lecz konieczne, bo w szeregach znalazło się sporo osób z uzupełnień, a kompania Frankowa rozrosła się ponad stan. Dziś czekał ich mały egzamin. Niedługo zapakują się do transportowych Iłów 76 i desantują na poligonie czebarkulskim w obwodzie czelabińskim. Tam w ciągu trzech kolejnych dni wyciśnie ich jak cytrynę i zgłosi gotowość do działań bojowych. Spodziewał się misji polegającej na osaczeniu i unicestwieniu którejś z licznych w tamtych rejonach band.
Bandy to nie wojsko, mimo to Oleg Iwanowicz trochę się martwił. Najbardziej doświadczeni żołnierze z jego kompanii walczyli na froncie, a tych, którymi przyszło mu obecnie dowodzić, w najlepszym razie dało się nazwać drugim sortem.
Desant – elita, psia jego mać…
Połowa z nich zdążyła już zapomnieć, co to znaczy być spadochroniarzem, wielu odwykło od ciężkich warunków służby. Sam zapał to trochę za mało. Potrzeba kilku tygodni, by wrócili do formy, lecz właśnie czasu im brakowało.
Frankow spojrzał w niebo, gdzie białe cumulusy płynęły wolno na zachód. Pod Pskowem pogoda była idealna, ale jakie warunki panowały na Uralu, tego już mu nie przekazano. Mógłby spytać pilotów, ale właściwie jakie to miało znaczenie?
Kapitan usłyszał, jak łącznościowiec odebrał rozkaz z wieży kontroli lotów, co oznaczało, że pora zapakować się do transportowców i ruszać na misję.
Najwyższy czas. Dochodziła trzynasta. Lot to co najmniej dwie godziny, później skok i zebranie całego majdanu do kupy. Przez następne siedemdziesiąt dwie godziny wyciśnie z nich siódme poty, oddzieli ziarna od plew.
A teraz jazda, nie ma ani chwili do stracenia.
– KOMPANIA… – okrzyk kapitana dotarł do siedzących przy pasie startowym desantowców. – Powstań!
Dowódcy plutonów ustawili się na czele oddziałów.
Przedstawienie czas zacząć.
Dwie i pół godziny po wylocie znaleźli się w okolicach celu.
Frankow co rusz zerkał przez okienko. Pod nim rozciągały się lasy tak wielkie, że z trudem dawało się je ogarnąć wzrokiem. Tylko gdzieniegdzie spośród zwartej połaci drzew przebijała migotliwa tafla jeziora bądź większa polana.
Nad kabiną pilotów światło z czerwonego zmieniło się na zielone, a drzwi desantowe transportowca rozsunęły się na boki. Kapitan wstał i jako pierwszy zaczepił karabińczyk o stalową linkę przechodzącą przez całą długość Iła. Skoczy jako pierwszy, reszta pójdzie za jego przykładem. Do tej pory Frankow wykonał ponad sto pięćdziesiąt skoków, przez co uważano go za doświadczonego skoczka, ale nadal emocje, które odczuwał w takich momentach, nie należały do przyjemnych. Pęd powietrza działał deprymująco.
Spadochroniarze ustawili się za nim, wielu z wyrazem ulgi na twarzy. Najpierw ćwiczenia, a potem lot w ciasnej ładowni pełnej chemicznych wyziewów potrafiły doprowadzić na skraj wytrzymałości. Za parę minut będą na ziemi i odetchną świeżym powietrzem, a to dużo, tym bardziej, że szeregowego z końca zemdliło i zwymiotował wprost na bluzę kolegi.
Sierżant kierujący zrzutem dał znak. Ruszyli truchcikiem jeden za drugim, każdy z nadzieją, że i tym razem skok się uda.
Ta pierwsza sekunda, gdy nogi tracą oparcie, zawsze jest najgorsza. Później już nie ma odwrotu. Człowiekiem przez moment rzuca na wszystkie strony, a po trzech sekundach otwiera się nad nim czasza spadochronu. Szybkie spojrzenie w górę i niewypowiedziana ulga, do której dochodzi rozkosz szybowania niczym ptak.
Było mocno pochmurno, ale to kapitanowi nie przeszkadzało w najmniejszym stopniu. Zostaną zrzuceni na skraj lasu i ciągnącego się kilometrami pasa taktycznego. Problem w tym, że wiatr zaczął ich znosić na drzewa.
– Job twoju mać – zaklął siarczyście, ujrzawszy pod nogami gałęzie rosochatego dębu.
Został przeszkolony na taką okoliczność i wiedział, co robić, choć już w tym momencie domyślał się, że bez strat się nie obędzie. Dobrze, jeżeli skończy się „tylko” na połamanych rękach i nogach, a nie na zgonach z powodu obrażeń wewnętrznych. Co prawda, niefart dotyczył desantowców z jednego tylko Iła, czyli pierwszego i drugiego plutonu bojowego jego kompanii, bo tych z trzeciego i wsparcia zrzucono nieco dalej na południe, ale marne to pocieszenie.
Nogi razem, zasłonić twarz. Bał się tylko, że złamie kręgosłup, co na resztę życia uczyni z niego kalekę. Spiął ciało w oczekiwaniu na uderzenie. Spadochron, jakiego używał, nie za bardzo nadawał się do manewrowania, pozostało więc za wszelką cenę zminimalizować skutki upadku. Udało się tylko połowicznie. Trochę się wygiął i ominął pierwszy konar, kolejnych już nie zdołał. Gdy zawisł na linkach, bolały go lewy bark i prawa noga od kolana aż do stopy. Miał sporo szczęścia, że nie nadział się siedzeniem na odłamaną przez wichurę gałąź.
Sprawdził, na jakiej jest wysokości, i zaczął kombinować, jak pokonać te ostatnie metry. Jeśli coś źle obliczy, nabawi się kolejnych obrażeń, a tego, oczywiście, wolał uniknąć.
Jakoś zlazł na sam dół, cicho przy tym postękując. Krzyk z prawej strony sprawił, że własne problemy odłożył na bok. Był desantowcem, tacy jak on nie poddają się łatwo. Rozłożył kolbę AKMS-a i przerzucił broń przez ramię, gotów do działania. Teraz należało spojrzeć prawdzie w oczy i oszacować straty. Przykre, ale taki był obowiązek dowódcy.
Znalazł zastępcę dowódcy drugiego plutonu, chorążego Gawrowa, i wspólnie zaczęli scalać rozproszony oddział.
Obiektywnie mówiąc, nie było najlepiej.
Większość spadochroniarzy poniosła większe bądź mniejsze obrażenia. Niestety, zdarzyło się też wybite oko oraz otwarte złamanie kości podudzia. Dobrze, że sanitariusz pierwszego plutonu wyszedł ze zdarzenia obronną ręką, lecz ten z drugiego plutonu na razie zniknął bez śladu.
Gawrow miotał się na wszystkie strony. O ćwiczeniach w tej sytuacji nie mogło być mowy. Zamiast manewrów należało rozpocząć akcję ratunkową.
– Gdzie porucznik Pawliszczew?
Gawrow pozwolił sobie na wzruszenie ramionami.
– A Sycow?
– Przepadł.
Dowództwo pułku dostanie szału, gdy dowie się o tym incydencie. Już teraz armii brakowało wyszkolonych żołnierzy, a on przez głupi przypadek stracił kolejnych, i to bez kontaktu bojowego z nieprzyjacielem. Oj, nie pogłaszczą go za to po głowie.
– Wiadomo, ilu brakuje? – Frankow zadał to pytanie z ciężkim sercem.
– Na chwilę obecną około dwudziestu. Widziałem, jak wiatr pognał na północ przynajmniej niektórych z nich. – Gawrow machnął ręką, orientacyjnie wskazując kierunek.
– Trzeba po nich iść.
Sugestia nie przypadła chorążemu do gustu. Sam miał tylko podrapaną gębę, ale wielokilometrowy marsz w nieznanym terenie przez gęsty las i bagna wyssie z niego resztę sił i sprawi, że jutro będzie chodzącym trupem.
– Stworzymy dwie grupy – postanowił Frankow. – Staniecie na czele jednej z nich. W ten sposób przeczeszemy większy obszar.
– Nie lepiej wezwać wsparcie?
Regulamin nic nie mówił o takiej sytuacji, a kapitan wątpił, by na podorędziu znajdował się transportowy śmigłowiec mogący ewakuować rannych do szpitala. Przecież trwała wojna i każda maszyna była na wagę złota. W tych okolicznościach muszą poradzić sobie sami.
– Ja poprowadzę drugą – powiedział twardo.
Chorąży za dużo sobie pozwalał. W gru będą musieli zwrócić na niego baczniejszą uwagę. Jeszcze trochę i zacznie siać defetyzm.
– Zbierzcie wszystkich, którzy są zdolni do marszu. Wyruszamy za pięć minut – wydał rozkaz kapitan i zaczął przyglądać się mapie, żeby wyznaczyć optymalną trasę.
Łatwo nie będzie. Te cholerne lasy ciągnęły się całymi kilometrami. Do najbliższej wsi było stąd ze trzydzieści wiorst, czyli dzień marszu. Nie każdy da radę. Niektórych trzeba będzie nieść na improwizowanych noszach.
Frankow otarł przedramieniem pot z czoła, próbując przebić wzrokiem gęstą masę zieleni ponad głową. Pozostało im co najwyżej pięć godzin dziennego światła, później zapadnie noc. Wtedy nikogo już nie odnajdą. Gdyby tylko dysponował kilkoma doświadczonymi podoficerami…
Ale nie dysponował.
– Przygotować się do wymarszu! – wrzasnął w stronę formującego się oddziału. – Gdzie wasz entuzjazm? No, gdzie, ja się pytam. Michajłow, ogarnij się – zwrócił uwagę kapralowi o płaskiej, pryszczatej twarzy. – Wy, Płastunow, zostajecie. Zorganizujecie tu punkt medyczny i poczekacie na porucznika Koliesowa. Zrozumiano?
– Tajest, towarzyszu kapitanie.
– Gawrow, idziecie z drugim plutonem. Ja biorę pierwszy. – W pierwszym było trochę mniej ludzi, ale na to nic nie poradzi. – Łączność co pół godziny, chyba że zajdą nieprzewidziane okoliczności. – Dokończył znacznie łagodniej. Oby zabrano stąd jak najmniej czarnych worków z trupami.
Czując nieznośne łaskotanie między łopatkami, odruchowo obejrzał się za siebie. Niczego oczywiście nie dostrzegł, ale nieprzyjemne wrażenie pozostało.
Głupi. Przecież nie ma się czego bać, to tylko gra świateł. Jedynym potworem na tej planecie jest człowiek, a gorszego sukinsyna od niego w tych lasach nie było.
Niestety, tym razem Frankow mylił się.
I to bardzo.
W szkole średniej co najmniej raz w tygodniu chodził do kina, a w domu obejrzał chyba wszystkie filmy SF, jakie wyszły po rosyjsku. Klasykę, tę radziecką i zagraniczną, znał na pamięć. „Star Wars”, „Władca Pierścieni”, „Terminator”, „Wiedźmin” – to się oglądało, i to tyle razy, że długie partie dialogów znał na wyrywki i potrafił nimi sypać przy lada okazji.
Z setek obrazów skumulowanych w jego pamięci jeden niemal idealnie pasował do okoliczności. Tam też oddział przedzierających się przez dżunglę komandosów natrafił na zwisające głową w dół ciało wypatroszonego człowieka. Zupełnie jak teraz. Umysł kapitana nie chciał się pogodzić z tym, co widział. Takie rzeczy normalnie się nie zdarzają.
– Kapitanie…
Rozcięcie biegło od szyi po brzuch. Jelita wypłynęły sinymi zwojami, układając się pod głową nieszczęśnika. Od smrodu robiło się niedobrze.
– Co robimy?
Frankow powoli odetchnął przez nos, usiłując nie skompromitować się przed podwładnymi.
– Zamknijcie mordę, Michajłow. A jeszcze lepiej zabezpieczcie teren. No ruszcie się, kurwa, bo nas tu noc zastanie.
Na wszelkie problemy posiadał jedną sprawdzoną metodę – zagonić ludzi do działania. Mają przestać myśleć, bo z tego biorą się tylko kłopoty.
– To sprawka diabła.
– Michajłow, jesteście debilem? Diabła nie ma. Zapamiętajcie sobie dobrze. Nigdy nie było, nie ma i nie będzie. – Głos kapitana zrobił się cokolwiek piskliwy. – Lepiej, jak weźmiecie saperkę i od razu zaczniecie kopać sobie grób, bo jak wam…
– A co z nim? – Strach kaprala przed dowódcą jakby zmalał. – Przecie nie może tak wisieć.
– To go odetnijcie, do jasnej cholery, a reszta zabezpiecza rejon. – Przestał gapić się na zwłoki, rozsądek kazał skoncentrować się na tym, co muszą zrobić. Ręce mu dygotały febrycznie. Spodziewał się wszystkiego, ale nie takiej masakry.
Lądujący spadochroniarze mogli ponabijać się na gałęzie, więc nic dziwnego, że tego rozpruł jakiś odłamany konar. Nic innego nie przychodziło kapitanowi do głowy.
– Długo to jeszcze będzie trwało?
Michajłow go wkurzał. Co ten głupek sobie wyobraża? Że kim on jest – prostakiem? Frankow skończył Riazańską Wyższą Szkołę Dowódczą Wojsk Powietrznodesantowych imienia generała armii W.F. Margiełowa, z jednym z lepszych wyników i był z tego szczególnie dumny. Uczyli go prawdziwi frontowcy pamiętający Czeczenię. Sam odbył jedną turę w Syrii. Przez pół roku uganiał się po pustyni za terrorystami w sandałach, odnosząc przy tym niegroźną ranę łydki. Do tej pory wspominał tamte czasy. Nabrał tężyzny i doświadczenia. A teraz co? Na takie wyzwanie nie został przygotowany.
– To Fiedutin – wysapał Michajłow, próbując dosięgnąć ostrzem desantowego noża linki z przyczepionym na jej końcu żołnierzem. – Z trzeciego plutonu. Wszyscy go znają.
Jak na złość Frankow nie potrafił sobie przypomnieć, o kogo chodziło.
– Łapę miał taką, że jak dowalił, to…
– Oszczędźcie mi szczegółów.
– I baby… – Kapral na moment się zawahał. – Chciałem powiedzieć, że kobiety go lubiły. Leciały za nim jak do miodu, a on litościwy był, żadnej nie odmówił.
– Ostrzegałem, Michajłow, żebyście zamknęli mordę. Tak czy nie?
– Oczywiście, że tak, towarzyszu kapitanie. Ja tylko tak. Żeby nerwy uspokoić.
Nagle odcięte ciało runęło głową prosto w wężowe sploty jelit. Frankow czym prędzej odwrócił wzrok.
Po tej części poligonu nikt się nie powinien kręcić. Czy mógł tu być jakiś chutor? Z mapy nic nie wynikało.
– Zabieramy go?
– I chcesz go nieść? W nocy przez te bagna? Nikt z nas nie ma tyle sił.
W oczach kaprala Frankow dostrzegł głęboko zakorzenioną niechęć. Jeżeli coś się komuś nie podoba, to już nie jego sprawa. On swoje obowiązki wypełniał z pełnym zaangażowaniem.
Sytuacja nieco się zmieniła i przypuszczał, że dowództwo jednak podeśle którąś z maszyn, by ich ewakuować, bo coś mu mówiło, że Fiedutin nie będzie jedyną ofiarą. Znajdą się kolejni i choć niczemu nie był winny, to i tak cała odpowiedzialność spadnie właśnie na niego. Nie na pilotów i nie na dowódcę batalionu. Ci okażą się krystalicznie czyści.
Radiostacja na ramieniu kapitana niespodziewanie zatrzeszczała. Jeszcze do tej pory miał nadzieję, że jakoś to będzie, pozbierają się i rozpoczną przygotowany cykl szkoleń. Teraz nagle poczuł, że nic z tego nie wyjdzie.
– Frankow, mówcie. – Z przygnębienia zapomniał, jaki przybrał kryptonim. Może żaden?
– Mówi Gawrow, towarzyszu kapitanie. Mamy kłopoty.
Żadna nowina. Po uszy siedzieli w gównie.
– Jakiego rodzaju? – zapytał, zastanawiając się, czy coś może go zaskoczyć.
– Jeden z moich ludzi, konkretnie szeregowy Łodygin, zaginął.
Gawrow silił się na spokój, lecz w głosie wyczuwało się napięcie.
– Rozumiem, że oddalił się samowolnie.
– Tego nie powiedziałem.
– Gawrow, wy mi tu szopki nie odstawiajcie. – Frankow musiał uważać, by nie zacząć krzyczeć. – Jeżeli go nie ma, to znaczy, że zdezerterował. Za to grozi sąd polowy i karna kompania. Co najmniej.
Łodygin to kolejna osoba, o której niewiele mógł powiedzieć, co najwyżej tyle, że był niskim wypłoszem pochodzącym z Woroneża. Kompletny przeciętniak. Aż dziw, że taka miernota trafiła do desantu.
– Szedł na końcu i ubezpieczał tyły. Nagle wyparował. – Chorąży przerwał. Ciężko oddychał, ale chyba nie ze zmęczenia.
– No, mówcie.
– Tuż przy ścieżce odkryliśmy ślady krwi.
– Może się zranił. – Umysł Frankowa próbował racjonalnie zinterpretować informacje.
– To gdzie ciało?
Kapitan zaczynał mieć dość tego lasu. Od momentu skoku nic się nie układało. Wciąż zmagali się z czymś, czego nawet nie potrafił nazwać. Pamiętał, jak nieraz śmiał się z artykułów w tabloidach o nawiedzonych miejscach, biesach, duchach i tajemnicach, z których wyjaśnieniem nie radzi sobie współczesna nauka.
Jeszcze przed kilkoma minutami myślał, że co to dla niego – potwora rozwalą serią z AK, niech no tylko wejdzie im w drogę. Tymczasem okazywało się, że rzeczywistość ich przerasta. Był bezradny jak dziecko we mgle. I znikąd pomocy.
– Gawrow, posłuchajcie mnie uważnie… – Rozkaz należało właściwie sformułować. Później, gdy już stanie przed sądem, każde jego zaniedbanie zostanie wyciągnięte na światło dzienne, każde słowo stanie się częścią oskarżenia. – Macie jeszcze co najmniej godzinę dziennego światła. Na razie kontynuujcie zadanie. Ile wam się uda obejść przed zmierzchem, w to już nie wnikam. Pilnujcie się wzajemnie, nie rozłaźcie i nie…
Przerwały mu dziwne odgłosy dobiegające z głośnika, ni to skowyt, ni to płacz.
– Gawrow, co tam u was się dzieje?
– Towarzyszu kapitanie, chyba…
Usłyszał strzały. Stłumione, ale wyraźne.
– Gawrow! – krzyknął do mikrofonu.
Frankowowi odpowiedział pisk tak głośny i niespodziewany, że kapitan omal nie wypuścił mikrofonu z rąk.
Rozejrzał się na boki, widząc zaniepokojone spojrzenia swoich podkomendnych. Milczeli ponuro, lecz ich miny mówiły, że nie chcą tu być i zrobią wszystko, by jak najszybciej wydostać się z tego przeklętego lasu. Z nim lub bez niego.
A on, niezależnie od tego, co czaiło się za szarymi pniami drzew i w zielonej gęstwinie, musiał wiedzieć, co stało się z grupą chorążego. Był dowódcą, to do czegoś zobowiązuje.
Mustafa Czubarow, Tatar z Krymu, który tak świetnie odnalazł się w posowieckiej rzeczywistości, a później wszystko stracił, stając się ściganym przez państwo przestępcą, mocniej uchwycił rękojeść noża.
Znacznie zmężniał od czasu przemiany, jak nazywał efekt działania środków zaaplikowanych mu przez Reitza. Nie był już grubaskiem. Muskulaturą może nie imponował, ale kondycję miał znakomitą. Biegał, skakał i nurkował jak mistrz olimpijski, choć i tak w żaden sposób nie dorównywał Reitzowi i Paully’emu, drugiemu nowemu kumplowi.
Był też sławny, chociaż nie w ten sposób, o jakim kiedyś marzył. Został bandytą. Terrorystą, człowiekiem, którym matki straszyły dzieci, najbardziej poszukiwanym człowiekiem w rosji, przywódcą islamskich bojowników i wszelkiej maści wyrzutków, którym nie podobały się obecne porządki. W szeregach jego organizacji walczyli ludzie wywodzący się z filipińskiego ruchu Abu Sajjafa, Kaszmirczycy z Laszkar-i-Toiba, czeczeńscy partyzanci i egipscy separatyści z Półwyspu Synajskiego, libijscy i syryjscy dżihadyści, w sumie kilka tysięcy ludzi, sam nie wiedział ilu dokładnie. Czarny sztandar Proroka poniosą wysoko, nic im się nie oprze. Czubarow czuł tę potęgę. Codziennie przybywali nowi, zachęceni przez mułłów w meczetach na całym świecie. Ten dżihad wreszcie przyniesie im zwycięstwo.
Kiedyś mogło się wydawać, że rosji nic nie pokona, ale czasy się zmieniły. Wspomagana przez Ankarę, która pewnie rozgrywała przy okazji własną grę, wewnętrzna rebelia sprawiła, że dni obecnego reżimu wydawały się policzone. Od wieków to państwo nie było tak słabe jak w tym momencie. Wskaźniki ekonomiczne i demograficzne pikowały. Według oficjalnych statystyk rosja wciąż liczyła grubo ponad sto czterdzieści trzy miliony obywateli, w rzeczywistości było ich znacznie mniej, z czego trzydzieści procent stanowili muzułmanie. Nie wszyscy spośród nich staną do szeregu, ale to bez znaczenia. I tak niedługo rosjanie jako naród przestaną istnieć, a na całym obszarze federacji powstanie nowy kalifat. On, Mustafa Czubarow, będzie w nim jedną z najważniejszych postaci. Widział siebie nawet jako zarządcę jednej z prowincji albo – jeszcze chętniej – wojskowego komendanta. Bo należało to otwarcie powiedzieć: rozsmakował się w wojnie. Nie wyobrażał sobie bez niej życia. Zabijanie upajało jak narkotyk. Nigdy by nie pomyślał, że kiedyś tak go to wciągnie, ale stało się. Do tej pory nie wiedział, ile tracił.
Gdy przez gęste zarośla obserwował miotających się spadochroniarzy, uśmiech nie schodził z jego twarzy. Ci żołnierze podobno należeli do elitarnej formacji, ale w tym momencie wydawali się zupełnie bezradni. Jeden na pewno znajdował się na granicy paniki. Wystarczy głośniej krzyknąć i będzie spieprzał, gdzie go oczy poniosą.
Przyczajony niedaleko Czubarowa bojownik napiął cięciwę łuku, przymierzył się i wypuścił strzałę. Facet rzekomo pochodził z Malezji, ale ile w tym było prawdy, tego Mustafa nie wiedział i niewiele go to obchodziło. Ważne, że promień trafił rosjanina w kark. Spadochroniarz otworzył usta i bezgłośnie padł twarzą prosto w poszycie.
Teraz do działania przystąpił krępy Uzbek, do niedawna hodowca kóz z Kotliny Fergańskiej. W paru skokach dopadł zwłok i wprawnymi cięciami noża odciął zmarłemu głowę. Koledzy zabitego dostaną szału, gdy zobaczą, co się stało. O to właśnie chodziło. Wściekłość sprawi, że staną się nieostrożni.
Czego właściwie tutaj szukali? Pojawili się dosłownie znikąd, zakłócając spokój oddziałowi Paully’ego, do którego wkrótce miał dołączyć Reitz ze stu pięćdziesięcioma bojownikami, wśród których była spora grupa egipskich komandosów i pakistańskich zwiadowców. Dopiero co opuścili oni szeregi armii, decydując się na dżihad. Ich wspólny rajd w głąb terytorium przeciwnika mógł przeważyć szalę wojny. Przed bojownikami jeszcze spory odcinek do pokonania, lecz nie spieszyło się im jakoś szczególnie. Trochę jechali, więcej maszerowali, a teraz podciągali wsparcie i zaopatrzenie. Lasy poligonu czebarkulskiego wydawały się idealnym miejscem na kryjówkę i nagle takie zaskoczenie – oddział federalnych żołnierzy spadł im prosto na głowy. Ponieważ istniało niebezpieczeństwo, że spadochroniarze natkną się na nich albo na grupę Reitza i powiadomią dowództwo, trzeba było szybko się ich pozbyć. Stąd to całe zamieszanie.
Pomiędzy drzewami dostrzegł pierwszego z powracających żołnierzy. Teraz to już pójdzie szybko. Wykończą ich jednego po drugim tak, że w sztabie będą zachodzić w głowę, w jaki sposób kilkudziesięciu desantowców rozpłynęło się bez śladu.
Oby trwało to jak najdłużej.
Zmysły kapitana Olega Iwanowicza Frankowa naprężyły się niczym fortepianowe struny. Nie czuł głodu ani prag–nienia, tylko przekonanie, że jest w stanie maszerować kilometrami, mając przy sobie jedynie karabinek i dodatkową amunicję. Wiedział, że wyczerpanie pojawi się szybciej, niż teraz się spodziewa, ale przynajmniej na razie kapitana niosły emocje.
Z początku narzucił ostre tempo marszu, jednak rychło okazało się, że musi zwolnić. Nie każdy miał tak znakomitą formę jak on. Na przykład Michajłow, cholerna zakała kompanii. Na krótkim postoju wziął kaprala na bok i w paru twardych żołnierskich słowach powiedział, czego od niego oczekuje.
Podoficer zrazu wyglądał na przejętego, ale szybko okazało się, że to tylko wybieg. Niech sobie dowódca mówi, co chce, a ja i tak wiem swoje. Atmosfera w oddziale stawała się nie do zniesienia. Z doborowej jednostki przemieniali się powoli w grupę osób dbających wyłącznie o siebie. Istniało niebezpieczeństwo, że w przypadku konfrontacji z… z tym, co na nich czyhało, rozbiegną się niczym stadko spłoszonych antylop.
– Czego się boicie? – Frankow przełknął ślinę, a później słowa bardziej wypluł, niż wypowiedział, nie kierując ich do nikogo konkretnego.
W efekcie przestraszył ich jeszcze bardziej.
– A idźcie do diabła – warknął obrażony na cały świat.
Od tej pory musiał się liczyć z tym, że oberwie kulkę prosto w plecy od wkurzonego podwładnego. Nie byłby to pierwszy taki przypadek. Całkiem niedawno zdarzyły się dwa podobne incydenty – jeden w moskwie, gdzie pochodzący z Kaukazu poborowy wbił nóż w pierś dowódcy batalionu na placu apelowym podczas odprawy przed wyjazdem jednostki w strefę walk. Desperat oczywiście zginął, zastrzelony przez pozostałych oficerów, ale majorowi życia to nie zwróciło. Drugi incydent miał miejsce w Wołgogradzie podczas postoju kompanijnej grupy bojowej, gdy do kolegów zaczął siać seriami kolejny wyznawca Allaha.
Z muzułmanami w armii już od dawna był kłopot. Przeważnie kumali się ze sobą, tworząc osobne grupy, i bili swoich słowiańskich towarzyszy broni przy lada okazji. Trudno było sobie z tym poradzić. Ich bezczelność i buta przerażały samych dowódców. Pojawiły się głosy, by nie powoływać ich do armii, a tych, co są, odesłać. Niby proste, pasujące do okoliczności rozwiązanie, tylko że wskutek tego z wojska odpłynęłoby ze sto tysięcy ludzi. Kim ich zastąpić? Mają wcielić miękkich studencików, którym na widok krwi robi się niedobrze? Prawdopodobnie taki będzie finał. A młodzi muzułmanie przejdą w szeregi islamistów. Na szczęście to nie jego problem. W jego kompanii nie służył żaden czarno… to znaczy muzułmanin. I dobrze, bo za cholerę nie wiedziałby, co z takim zrobić.
Ścieżka, którą się poruszali, w pewnym momencie się rozwidlała. Obie odnogi wyglądały nieciekawie. Poszycie stawało się rzadsze, za to las gęstniał. Powoli zapadał zmierzch. Niedługo nic nie będzie widać.
– Michajłow.
– Tak jest.
– Wybierz sobie pięciu ludzi – polecił Frankow, zarzucając taśmę automatu na ramię i sięgając po mapę. – Pójdziecie tym szlakiem. Spotkamy się za około czterdzieści minut tu, przy strumieniu. – Wskazał punkt na planie. – Gawrow dalej nie doszedł. Jest gdzieś w pobliżu, tylko musimy go znaleźć.
Michajłow całkiem nieregulaminowo głęboko westchnął. Pomysł nie przypadł mu do gustu.
– A wsparcie, towarzyszu kapitanie?
– Co wy ciągle z tym wsparciem, Michajłow? Kolegom nie chcecie pomóc?
– Za przeproszeniem, chorąży Gawrow nie jest moim kolegą. – Kapral skrzywił usta.
– A pozostali?
– To różnie.
– Sam widzisz. Oni by po ciebie poszli. Zrób to dla nich, a chorążym się nie przejmuj.
Upłynęła minuta, zanim Michajłow wyznaczył tych, którzy mieli ruszyć razem z nim. Frankow sam wiedział, że pomysł nie jest dobry, ale co w tym wypadku należało zrobić? Mają się błąkać po wyznaczonym kwadracie, marnując czas i siły? To nie do pomyślenia. W sumie i tak pójdą oddaleni od siebie najwyżej o trzysta metrów. Miało to również ten plus, że gdyby coś zaatakowało jedną grupę, druga dzięki temu dystansowi będzie miała czas zareagować. Rzecz jasna, Michajłow nie za bardzo nadawał się do tego zadania, niestety, nikogo innego na jego miejsce nie było.
W końcu każdy z pododdziałów ruszył wyznaczoną trasą. Kapitanowi nogi grzęzły w błocie, zwolnił z obawy, że z tej mazi wyciągnie stopę już bez buta. Na dodatek zaczęło siąpić, co do reszty popsuło oficerowi humor.
A to co?
Na ścieżce leżał jakiś jajowaty przedmiot, dziwny, z daleka przypominał piłkę. Skąd w tej głuszy piłka? Dopiero bliższe oględziny wyprowadziły Frankowa z błędu. To była głowa, w dodatku ludzka, nie zwierzęca. Twarz kogoś kapitanowi przypominała. Gdy tylko mózg przetworzył informacje, Frankow odskoczył od niej jak oparzony.
Oblicze chorążego wyglądało nawet nieco lepiej niż za życia. Może nie nabrał rumieńców, ale też charakterystyczny drwiący uśmieszek nie zniknął Gawrowowi z ust.
Kapitan przeżegnał się, tak jak nauczyła go matka. Powtórzył to raz i drugi. O karabinie zapomniał, przynajmniej na razie.
Łatwo jest pieprzyć głupoty o swojej odwadze, siedząc z kumplami przy piwie, bądź wyobrażać sobie, jakim to się jest twardzielem, oglądając film. Sam zrobiłbym to lepiej – taka myśl towarzyszyła kapitanowi na widok każdej hollywoodzkiej niedojdy.
No to ma okazję się wykazać… Na takie wyzwanie nie przygotowywała żadna akademia. Może Michajłow miał rację i w tych lasach faktycznie mieszka nieznany stwór, a oni nieświadomie weszli na jego teren?
Postępujących tuż za nim spadochroniarzy pogonił do tyłu. Teraz należało myśleć o ratowaniu własnej głowy.
Co w tej sytuacji powinien zrobić? Michajłow wraz ze swoją sekcją znajdował się po prawej. Działając wspólnie, wydostaną się z matni.
Seria strzałów z tamtego kierunku sprawiła, że Frankow wrócił do rzeczywistości. Stwór z piekła rodem raczej nie strzelałby z karabinu maszynowego.
– Sidorczuk, Iwanow, naprzód.
Nie chciał, by to miejsce stało się jego grobem. Jeżeli walczysz, to musisz wygrać, a tak zdeterminowany jak w tym momencie nie był jeszcze nigdy. Już on im pokaże, jak wygląda człowiek niemający nic do stracenia.
Niewyraźną sylwetkę napastnika dostrzegł na gałęzi parę metrów ponad ziemią. Złożył się do strzału i pociągnął za spust. Trafił bez problemu. Ciało zleciało na ziemię, obijając się o niższe konary, aż plasnęło o grunt.
Zadowolony przywarł do pełnego narośli pnia. Zdążył w ostatniej chwili. Seria z AK przeszła wachlarzem tuż ponad nim. Część pocisków odłupała korę z drzewa. Niektóre utkwiły w nim na zawsze.
Teraz.
Zerwał się na równe nogi, próbując zmienić stanowisko. Już w chwili, gdy wstawał, wiedział, że to błąd. Oberwał w lewe ramię. Pocisk kalibru 7,62 mm ominął, co prawda, kość i przeszedł przez mięsień, ale ból był obezwładniający. Kapitan mimowolnie wydał z siebie zduszony jęk.
Gdzie jest opatrunek? W przypływie paniki zapomniał, gdzie do uprzęży przypiął apteczkę.
– Może ja…
Szeregowy Sidorczuk, jeden z bardziej doświadczonych desantowców w jego kompanii, znalazł się przy swoim dowódcy w paru skokach.
– Gdzie Iwanow?
– Osłania.
Szok, jakiego doznał, wcale nie przemijał. Wręcz przeciwnie. Było tyle krwi…
– Dam radę, dam radę – zaciskał zęby, powtarzając w kółko jedyne słowa, jakie przychodziły mu na myśl.
Sidorczuk tylko się uśmiechnął, a potem przez jego głowę przeleciała karabinowa kula. Na ocalałej połowie twarzy zastygło zdziwienie. Jak to tak? To już?
Frankow zamrugał, nie całkiem pojmując, na co patrzy. Szeregowy w końcu padł, przygniatając kapitana.
Zanim wyswobodził się spod ciężaru, upłynęła dobra chwila. Najgorsze było jednak to, że Iwanow przestał strzelać, co oznaczało jedno – został sam, bez pomocy i bez szansy na ratunek.
Strach sprawił, że przestał odczuwać ból. Przetoczył się na brzuch, szukając automatu, dostrzegł go i wyciągnął rękę, by przyciągnąć broń do siebie.
AKMS już prawie był w zasięgu, gdy ktoś przygniótł go butem do ziemi.
– Nie tak szybko, tawariszcz komendant.
Bał się podnieść wzrok do góry, ale ostatecznie musiał to zrobić. Zobaczył człowieka z ogoloną głową i z brodą, ubranego w polowy mundur amerykańskiej armii. Takie uniformy da się kupić na każdym bazarze jak kraj długi i szeroki, ale przewieszony przez pierś MPT-76, standardowy karabin tureckiej armii, już niekoniecznie.
A więc tak wygląda diabeł. Może jeszcze należało dodać: współczesny diabeł.
Czart nie był sam. Dookoła wkrótce zaroiło się od jego towarzyszy. Wszyscy wyglądali podobnie, tylko jeden z nich się wyróżniał. Był czarny, o wyłupiastych oczach i wydatnym nosie.
– Jestem… – wychrypiał Frankow, nie wiedząc, co chce powiedzieć.
– Słuchamy.
– Jestem oficerem wojsk fede… federacji rosyjskiej i chroni mnie konwencja genewska.
– W dupie mam twoją konwencję – zarechotał ten, który stanął na karabinku kapitana, sięgając po ostry niczym brzytwa kindżał. – My uznajemy tylko prawo Proroka. To najwyższe prawo. A mówi ono, że w dar al-harb możemy robić, co chcemy.
Frankow pamiętał, że muzułmanie dzielili świat na dwie strefy: strefę pokoju – dar al-islam, zamieszkałą przez wyznawców Proroka, oraz dar al-harb, czyli całą resztę.
Już domyślał się, co go czeka. Nie będzie to nic miłego. Ze strachu zaczął oddychać nierówno, z przerwami, dławiąc się przy tym swoją własną śliną.
– Sam Najwyższy zesłał cię w nasze ręce.
– Nie sądzę – to było ostatnie, co zdołał powiedzieć. Reszta życia zmieniła się w ciąg niewyobrażalnego cierpienia. Żałował, że nie umarł wcześniej.
Na początek stracił prawe ucho. Stało się to tak szybko, że z początku nie zdał sobie z tego sprawy. Zaczął krzyczeć, lecz właśnie o to chodziło oprawcom. Jego język…
Ucho, język, to nic… Wił się, gdy zerwano z niego spodnie. Kastracja to ostateczna hańba. Najgorsze, że nic nie mógł zrobić. Trzymało go czterech dręczycieli, a piąty z kindżałem nacinał skórę, przyglądając się, jak z rany wycieka krew. Tortury najwyraźniej go bawiły.
I pomyśleć, że to człowiek człowiekowi zgotował ten los. ■
Dla Aleksandra Golicyna, rosyjskiego ministra spraw zagranicznych, ten dzień pełen był kłopotów. Jakby tego było mało, już od miesięcy żył w ogromnym napięciu. Wszystko zaczęło się od zamachu na Łubiance… Nie, jeszcze wcześniej – w Warszawie, od porwania Anny.
Córka była dla niego wszystkim. W życiu się tak nie bał jak wówczas o nią. Gdy wróciła, omal nie zwariował ze szczęścia. Wtedy też pojawił się ten Polak, który ją uratował – Ernest – całkiem sympatyczny chłopak, to trzeba przyznać, w którym Anna zabujała się na śmierć i życie.
Las przesuwający się za oknami limuzyny odwożącej ministra do domu tylko nieco uspokajał skołatane nerwy, toteż Golicyn wzdychał ciężko raz po raz. Senne myśli snuły się wokół spraw państwowych i prywatnych. Ernest Wolski niedługo zostanie jego zięciem, aż trudno w to uwierzyć. Polak! No, ale – pomijając dziewczęce uczucia, które można by jakoś przeczekać, przedyskutować… – był to chłopak sprawdzony i podwójnie zasłużony. Polsko-amerykańska ochrona, którą minister wynajął po incydencie w Warszawie, szybko udowodniła swoją skuteczność w moskwie, ponownie ratując Annę i wielu innych ludzi przy okazji. To za sprawą tej grupy w końcu intryganci w rządzie przestali wieszać na Golicynie psy. Wrogowie musieli skupić się na szalejącym w kraju terrorze, szczególnie po tej nieszczęsnej Łubiance…
Prawdę mówiąc, władza prezydenta Orłowa już wcześniej zaczęła się chwiać. Nie miał on tej charyzmy i bezwzględności co jego poprzednik. Coraz głośniej mówiło się też o tym, że nie potrafi dobierać sobie współpracowników, co Golicyn odczuł szczególnie boleśnie, jako że był dla siłowików sztandarowym przykładem błędu kadrowego. Dymisja jako zakończenie kariery to nawet nie najgorsze rozwiązanie, bywały gorsze – taka konkluzja nieraz przelatywała Aleksandrowi przez głowę. Ma forsę, może urządzić się za granicą, nic go tutaj nie trzyma. Miękkie lądowanie w Szwajcarii czy Austrii, w którejś z alpejskich dolin, to marzenie wielu, z których niewielu na to stać. Dlaczego więc tkwił w tym miejscu, mając praktycznie nieograniczone możliwości?
Może dlatego, że uważał się za patriotę.
Jego dziadek, Lew Golicyn, walczył pod Kurskiem jako dowódca plutonu czołgów T-34 w 5 Gwardyjskiej Armii Pancernej generała Pawła Rotmistrowa. Stary Golicyn dojechał aż do Berlina, przechodząc cały szlak bojowy. Ze stolicy Niemiec oprócz Złotej Gwiazdy Bohatera Związku Radzieckiego, jaką otrzymał z rąk samego wielkiego żukowa, przywiózł trzy rowery i pięć zegarków. To był gość.
Później został przewodniczącym kołchozu o nazwie „Wielki Październik”, specjalizującym się w hodowli świń. Powołany powtórnie w 1956, o mały włos trafiłby do zbuntowanego Budapesztu. Od tego zaszczytu uchroniła go złamana na ćwiczeniach noga. Zmarł pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy Aleksander był jeszcze mały, na raka płuc. Nie był jeszcze stary, miał pięćdziesiąt pięć lat, czyli dokładnie tyle, ile on teraz, ale taki jest efekt, jak się ćmi po dwa kopciuchy podłej machorki dziennie.
Ojciec Aleksandra, Borys, również został pancerniakiem. Załapał się na 1968 i inwazję na Czechosłowację. Odniesione wtedy obrażenia o mało nie zakończyły jego kariery na samym jej początku. Młodego oficera bynajmniej nie postrzelili buntownicy, po prostu uległ wypadkowi, potrącony na poboczu przez nieostrożnego kierowcę ciężarowego ZiŁ-a 130. Szofer był pijany, to prawda, ale na trzeźwo tego całego syfu nie dawało się przeżyć.
Rehabilitacja trwała pół roku. To dość, by ześwirować z nudów, jednak ojciec nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddają. Odkrył w sobie talent do języków, dzięki któremu w przeciągu kilku miesięcy nauczył się francuskiego i hiszpańskiego. Ten potencjał został dostrzeżony, a przed Borysem otworzyły się nowe możliwości.
Po kursie w Akademii Sztabu Generalnego młodego majora wraz z rodziną wysłano na placówkę na Kubę, gdzie spędził trzy lata. Aleksander wspominał tamte czasy z rozrzewnieniem. Później wylądowali w Nikaragui. Kiedy wrócili do rosji, nikt z rodziny nie potrafił się w niej odnaleźć. Wkrótce rozpoczęła się wojna w Afganistanie, a on wylądował w Moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Międzynarodowych kształcącym przyszłe kadry dyplomatyczne.
Od tego zaczęła się jego droga na szczyt.
Ilekroć wracał pamięcią do minionych lat, nie potrafił sobie darować jednego – za mało czasu poświęcił własnej rodzinie. Annę wychowała Wiera, przy jego minimalnym udziale. Oczywiście cieszył się, widząc, jak dziewczyna dorasta, ale był gdzieś na uboczu, nie angażując się tak mocno, jak by mógł i powinien.
A teraz zapewne zostanie dziadkiem.
Jasny gwint, nie był jeszcze taki stary!
Sprawy rodzinne zeszły na boczny tor, gdy przypomniał sobie o jutrzejszym posiedzeniu rządu. Dziś wykona parę ważnych telefonów, a jutro zaproponuje podjęcie tajnych negocjacji z Turkami – może w Sofii, a może na Cyprze. Jakiś układ muszą wynegocjować.
Nie tak dawno Oleg Prilepin, były już minister obrony federacji rosyjskiej, informował go, że przeprawa z Ankarą wcale nie będzie łatwa i przyjemna. Doraźny deal był dobry, niemniej w grę wchodziły zbyt duże różnice interesów, by dobra passa miała trwać w nieskończoność.
No i skończyła się – od razu wojną na pełną skalę. Informacje z frontu były, delikatnie mówiąc, niepokojące. Jeżeli do konfliktu włączy się Ukraina, to moskwa ma przerąbane. Jak na razie trzyma Kijów na dystans, ale długo to nie potrwa. Ukry aż przebierają nogami, żeby im dokopać i w zaistniałych warunkach byli w stanie to zrobić. Na początek pójdą Donieck i Ługańsk, a co dalej? Wyrzucą ich z Kaukazu, to logiczny wniosek. Ukraińsko-turecka ofensywa na Powołżu odetnie ich od najlepszych rolniczych ziem i sprawi, że wróg dotrze do rdzenia państwa. Krym przepadnie, to jasne. Już teraz jego utrzymanie sporo kosztowało. Rostów nad Donem stał się zapleczem frontu, podobnie jak Astrachań, te punkty należało utrzymać za wszelką cenę. Tylko skąd brać na to siły i środki?
Limuzyna Golicyna wyjechała z lasu. Zbliżając się do jego podmoskiewskiej rezydencji, kierowca zwolnił przed drogowym posterunkiem żołnierzy z rosgwardii pełniących służbę na tym trudnym odcinku. Od jakiegoś czasu blockposty jeszcze wzmocniono, a prócz solidnego muru pojawiły się dodatkowe zasieki. Atak w sercu kraju na osiedle zamieszkałe przez rosyjską elitę wcale nie był taki niemożliwy, jak to się niektórym do niedawna wydawało.
Teraz powoli. Po uliczkach krążyły zmotoryzowane patrole i strażnicy z psami. Mimo tych środków bezpieczeństwa każdy tu bał się o swoje życie. Na pobliskim lotnisku w gotowości stały prywatne odrzutowce gotowe wywieźć właściciela i jego majątek daleko w świat. W sumie zawsze to jakieś rozwiązanie. A jaki on miał pomysł na życie po klęsce? Jak nie Szwajcaria, to Polska. Kiedy Ernest zostanie jego zięciem, takie rozwiązanie nasuwało się samo przez się. Anna pójdzie za mężem bez wahania i nie da się namówić na żadną Genewę bądź Zurych. Co pozostanie? Kraków? Zakopane?
Nie może tak myśleć. Wojna wciąż trwała i wiele się jeszcze może wydarzyć. Jak nie dziś, to jutro. Nieodgadnione są przecież Boskie wyroki.
Oddech Cyrusa Parkera, który Plazma czuł na swoim karku, tylko dopingował do podkręcenia tempa. Choć była to jedynie krótka przebieżka, dali z siebie wszystko. Amerykanin wciąż nie odpuszczał i już zaczynał deptać mu po piętach, więc Plazmie nie pozostało nic innego, jak zacisnąć zęby i pokłusować niczym chart na ostatniej prostej.
Tuż przed nimi wyłoniła się rezydencja Golicynów. Do ogrodzenia dopadli w ostatnim desperackim wysiłku, żeby udowodnić, który z nich jest lepszy.
– Fuck…
– Co mówiłeś? – Ernest Wolski odsłonił zęby w triumfalnym uśmiechu. – Musisz powtórzyć. Ostatnio nie najlepiej u mnie ze słuchem.
– Jak ty to robisz? – Parker otarł przedramieniem pot z czoła, spluwając przy okazji na ziemię. – W nocy Anna daje ci wycisk… Co się tak gapisz? Myślisz, że was nie słychać? Jeszcze jak. Sapiesz jak Amtrak.
– Co najwyżej jak lokomotywa, tak się mówi – sprostował słowa przyjaciela. – I dobrze ci radzę, w moim towarzystwie nie poruszaj więcej tej kwestii. Rozumiemy się?
– Masz cykora?
Nie odpowiedział. Sam wiedział, że przegina. To wina jego i Anny. Wznosząca fala zdawała się nie mieć końca. Sprawy zaszły daleko. Niedługo zostanie mężem i prawdopodobnie ojcem. Nawet wziąwszy pod uwagę tylko to, ostatnio żył nader intensywnie. O innych sferach działalności nie wspominając. Nie spodziewał się, że zajdzie tak wysoko.
– Sam nie wiem. – Plazma wzruszył ramionami. – Wiesz, jaka jest Anna. Jak już coś sobie wbije do głowy, to nie odpuści.
– Co racja, to racja.
Przeszli ścieżką wzdłuż kortu w stronę głównego budynku. Do środka nie weszli jednak od frontu, lecz od zaplecza. Na podjeździe stała limuzyna Golicyna, szofer wciąż kręcił się w pobliżu. Dziś przyszły teść pojawił się w domu nieco wcześniej. Przyczyn mogło być wiele. Wszyscy wiedzieli, że kraj dryfuje w niewłaściwym kierunku.
W kuchni wyposażonej lepiej niż niejeden salon królowała Sonia, będąca kimś w rodzaju przełożonej domowego personelu. Od jej poleceń nie było odwołania i biada temu, kto nawet nieświadomie nadepnąłby kobiecie na odcisk. Wystarczyło, by koso spojrzała, a już wielu drżały kolana. Może nie ochroniarzom – którzy trzymali się z boku – ale pokojówce, lokajowi, kucharzowi i reszcie z pewnością. Gdy weszli, sprawdzała właśnie rachunki, podliczając ostateczną sumę na kalkulatorze. Na Plazmę spojrzała z sympatią, na Cyrusa z niechęcią. Kto wie, co jej chodziło po głowie.
– Dostaniemy wody? – Ernest nie musiał pytać, zrobił to jednak dla spokoju ducha.
– Z kranu czy z butelki? – Głos Soni brzmiał jak chrzęst gąsienic po szkle. Stanowczo za dużo ćmiła skrętów z kiepskiej machorki.
– Może być z butelki – zgodził się łaskawie.
– Wiesz, gdzie stoją.
Znalazł zgrzewkę mineralnej i zabrał dwie butelki, jedną od razu podając Parkerowi.
– Widziałem, że minister wrócił już z pracy.
– Gospodin Golicyn jest dziś wyjątkowo markotny – powiedziała Sonia z rozbrajającą szczerością.
– A co się stało? – Od rana nie oglądał wiadomości, a sytuacja, jak mówiono, była dynamiczna.
– Mało to spotkało nas nieszczęść? – Kobieta załamała ręce. – Gdyby nie nasz dobrodziej, mój siostrzeniec trafiłby do wojska, i to od razu na pierwszą linię. Codziennie modlę się za niego przed ikoną Matki Boskiej Kazańskiej.
– Za siostrzeńca, tak?
– Za pana ministra, chłopcze. To taki wspaniały człowiek.
To fakt. Sonia wpatrywała się w Golicyna jak w obrazek, a Annę traktowała niczym własną córkę.
Na tym skończyli. Ernest i Cyrus poszli pod prysznic, a Sonia Wasiliewna do rachunków.
Stojąc pod strumieniem gorącej wody w części domu zarezerwowanej tylko i wyłącznie dla Golicynów, Ernest nie potrafił przestać myśleć o zmiennych kolejach swojego życia. Do niedawna był nikim, zwykłym popychadłem. Człowiekiem, którego usługi, za przeproszeniem, wyceniano na godziny. Dziś bujał się z największymi tego świata.
Szybko bardziej usłyszał, niż poczuł, że ktoś za jego plecami otwiera drzwi do kabiny. Uśmiechnął się pod nosem, zagryzając usta.
– Stęskniłam się – usłyszał głos Anny i poczuł jej palce na swoich plecach.
– Ja też – powiedział zgodnie z prawdą, choć nie było go z godzinę.
– Jeszcze sobie pomyślę, że mnie zaniedbujesz.
Dłonie ministerialnej córki zaczęły masować kark Ernesta, by powoli zsuwać się po skórze.
Wiedział, że się nie opanuje. Zresztą, jaki miałoby to sens? Odwrócił się i zaczął robić dokładnie to samo, czego doznał przed chwilą. Czas popłynął szybciej. Kabina prysznicowa to nie najlepsze miejsce na szybki numerek, ale wiedział, jak sobie poradzić. Miał w końcu sporo krzepy, a dziewczyna nie była ciężka. Do jadalni zejdą przyjemnie odprężeni i w dobrych nastrojach. Rodzice Anny już dawno pogodzili się z tym, co robią, mimo wielu prób zachowania dyskrecji.
Ubierając się, zauważył, że jest już późno i niedługo Sonia poda kolację. W domu Golicynów panował zwyczaj wspólnych posiłków, a od niedawna uczestniczył w nich również Ernest. Reszta ekipy nie dostąpiła tego zaszczytu, wciąż stołując się w kuchni. Im to odpowiadało, tylko on wciąż czuł się niezręcznie, zdając sobie sprawę, że pasuje do jaśniepańskiego stołu jak pięść do nosa. Nie to, żeby Golicynowie okazywali mu wzgardę, wręcz przeciwnie – byli mili i sympatyczni – co nie zmieniało jego przekonania, że jest nie na swoim miejscu.
Dziś coś się zmieniło. Od samego początku posiłku panowała atmosfera przygnębienia, nawet szczebiot Anny nie mógł tego zmienić. Widać było, że Aleksander, choć stara się uczestniczyć w konwersacji, myślami jest daleko.
Przy obcych minister raczej niczego nie chlapnie, ale warto spróbować. Nieformalne kanały w dyplomacji były tak samo ważne jak te oficjalne.
– Słyszałem, że w Permie doszło do zamachu na dworcu kolejowym. Siedem osób zginęło, szczątków jednej nie udało się zidentyfikować – Plazma zacytował wiadomość usłyszaną przed momentem w radiu.
Siedząca naprzeciwko Ernesta Wiera miała minę, jakby pierdnął. Przy tym stole nie poruszało się takich tematów.
– To pewnie zamachowiec. – Aleksander odstawił niedojedzony kapuśniak. – Pełno ich teraz wszędzie. Większość z nich nielegalnie przekroczyła granicę, głównie z Kazachstanem. Tamtejsze służby nie są w stanie ich wszystkich wyłapać. Nie są w stanie albo i nie chcą. Przekazano mi, że istnieje parę kanałów przerzutowych. Jedne wiodą z Kaukazu, inne z dawnych republik. Podobno ciągną też przez Estonię i Łotwę, później są przejmowani…
– Przez kogo? – zapytała Anna niezbyt zorientowana w tych kwestiach.
– To skomplikowana operacja, córeczko. Nagle staliśmy się wrogiem numer jeden dla wszystkich muzułmanów na świecie.
– Bez przesady – zaoponował Ernest, świadom jednak, że w słowach ministra jest dużo prawdy.
Faktem było, że wsparcie islamistów dla reżimu w Ankarze stało się naprawdę spore. Państwa do tej pory wrogie Turcji przesunęły się na neutralne pozycje, nie chcąc drażnić swoich obywateli, a dziesiątki tysięcy tych bardziej radykalnie nastawionych wybierało się na dżihad. Jeden z nich najwyraźniej wysadził się w Permie.
Dalszą rozmowę przerwał dzwonek telefonu. Odebrał Aleksander, słuchał z kamienną twarzą, ale gdy skończył, walnął pięścią w stół. Wyglądało to na akt bezsilności i rozpaczy.
– No… – Wydawało się, że Wiera zamieni się w głaz.
– Do… do… hmm… – Upłynęła chwila, zanim szef rosyjskiej dyplomacji zebrał się w sobie. – Doszło do kolejnego zamachu w Permie. Tym razem detonowano samochód pułapkę. Większość ofiar, a jest ich ponad pięćdziesiąt, to policjanci i ratownicy. Eksperci oceniają siłę wybuchu na pół tony.
– Jasna cholera – wyrwało się Ernestowi.
– To nie koniec. Jakiś oddział desperatów zaatakował elektrownię jądrową w Nowoworoneżu. Napastnicy wdarli się do środka. Trwają walki, by ich stamtąd wykurzyć. Grupa Alfa poniosła straty. Ostrzelano śmigłowce, którym ją przerzucano. Jeden uszkodzono. – Aleksandrowi ponownie załamał się głos. – Są… są straty.
Trudno mu było nie współczuć. Jeśli obiekt nie zostanie szybko odbity, groziła im koszmarna katastrofa. Elektrownia znajdowała się w obwodzie woroneskim blisko granicy ukraińskiej. Od stolicy obwodu dzieliło ją niespełna pięćdziesiąt kilometrów.
Dlaczego rosjanie wcześniej nie wzmocnili ochrony tego strategicznego przecież obiektu? Inna sprawa, że kołderka robiła się za krótka, a federacja rosyjska doby prezydenta Władimira Orłowa to nie związek sowiecki komunistycznych kacyków czy nawet rosja jego poprzednika.
– Przykro mi. – Plazmie nic więcej nie przyszło do głowy.
Wiedział, że to banał, ale tak to jest, gdy wojuje się z całym światem. Przynajmniej Chińczycy nie próbowali zająć Syberii, korzystając z okazji, choć kto wie, co się wydarzy za parę tygodni. Może chińskojęzyczna mniejszość będzie potrzebowała ochrony?
– Żeby nie było: Turcy też liżą rany. – Golicyn spróbował skierować rozmowę w lepszym kierunku. – Stracili sporo samolotów. Wyeliminowaliśmy większość ich F-16 i kilka okrętów. Fregatę „Yavuz”wczoraj wieczorem.
Słaba to była pociecha. Tureckie korpusy pancerne i zmechanizowane koncentrowano blisko granicy z Gruzją. Gdy ruszą, Tbilisi ograniczy się jedynie do werbalnych protestów, lecz nie zrobi nic, by je powstrzymać. Po kilku godzinach jazdy drogą E117 dotrą do rosyjskiej granicy, a dalej już ledwie krok do Władykaukazu. Pozostali ruszą z Azerbejdżanu. Dla nikogo nie było tajemnicą, że niedaleko Baku zgromadzono sporo oddziałów sił specjalnych. Ich wkroczenie wydawało się pewne, a to zwiąże siły rosyjskie na południu.
I było się z nimi kumać? To jak przyjaźń ze wściekłym psem. Wcześniej czy później cię ugryzie.
– Jeszcze trochę i odzyskamy kontrolę.
Plazma nie potrafił wyczuć, czy Golicyn faktycznie wierzy w to, co mówi.
– A rebelia w miastach i na prowincji?
– Mobilizujemy nowe oddziały. Wkrótce dojdzie do przesilenia i nie ma znaczenia, ilu ich będzie. Górujemy nad nimi pod każdym względem. Zgrupowanie band pod Ufą już zostało rozbite. Nasi spadochroniarze spisali się świetnie. Mało kto wyszedł z kotła.
Plazma powoli kiwnął głową, sugerując, że zgadza się z ministrem, przypuszczał jednak, że te prognozy są nazbyt optymistyczne.
– Dlaczego bili się z nimi spadochroniarze, a nie rosgwardia?
Pytanie najwyraźniej wprawiło gospodarza w zakłopotanie, bo nie od razu znalazł odpowiedź.
Posiłek dokończyli w równie podłym nastroju, jak go zaczęli.
– Możemy zamienić słowo? – Golicyn wytarł usta serwetką, przyglądając się Ernestowi. – Obiecuję, że nie potrwa to długo.
Wyszli, odprowadzani zdumionymi spojrzeniami Wiery i Anny.
– Chciałbym cię prosić o przysługę – zagaił minister, gdy już znaleźli się w jego gabinecie. – Nikt nie wie, co będzie dalej. Mogą mnie dopaść w każdym momencie.
– Proszę tak nie mówić. – W głowie Plazmy zapaliły się czerwone ostrzegawcze światełka. Golicynowi w równym stopniu mogło chodzić o rosyjskie służby, co i o muzułmańskich radykałów. W tej sytuacji trudno powiedzieć, kto gorszy.
– Wiem, co mówię. Jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Muszę wytrwać, ale to nie dotyczy mojej żony i córki. – Minister siedział sztywno wyprostowany, zupełnie jakby miał się poddać jakiemuś medycznemu eksperymentowi. – Zajmij się nimi. O to cię proszę. O Annę się nie martwię, ale Wiera zostanie zupełnie sama. W razie konieczności wywieź je do Polski. Nie zniosę myśli, że może stać się im coś przykrego. Obiecujesz?
To musiała być prosta odpowiedź, żadnego mataczenia.
– Jasne, że tak – powiedział z głębokim przekonaniem. Rozumiał Golicyna aż za dobrze. Wojna wkrótce wejdzie w decydującą fazę i wtedy nikt nie będzie chciał się znaleźć po stronie przegranych.
Informacja o tym, że dwa plutony jednej z kompanii batalionu należącego do 76 Gwardyjskiej Dywizji Desantowo-Szturmowej rozpłynęły się w lasach poligonu czebarkulskiego, wolno torowała sobie drogę przez poszczególne szczeble biurokratycznej drabiny. Było tyle ważniejszych wydarzeń. Niemniej tylu ludzi, a tym bardziej doświadczonych spadochroniarzy, nie znika ot, tak sobie, bez przyczyny. Jakiś powód musiał być. Po pierwsze i ostatnie mogli zdezerterować – to najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Gdy wiadomość o tym dotarła do generała Zachara Izmajłowa, zastępcy dowódcy do spraw operacyjnych Centralnego Okręgu Wojskowego, ten najpierw się zafrasował, a zaraz potem nakazał wysłanie kompanii zmotoryzowanej w celu przeczesania okolicy zdarzenia, dokładniej rzecz biorąc, rejonu niefortunnego wypadku. Izmajłow nakazał też w trybie pilnym dostarczyć sobie teczkę osobową kapitana Olega Frankowa.
Teczka miała formę skanu. Przejrzał ją natychmiast i prawdę mówiąc, mocno się rozczarował. Nie znalazł w niej niczego istotnego, same duperele. Wychodziło, że facet jest przeciętniakiem. Żadnych nagan i żadnych pochwał. Średnia pozycja na listach osób kończących akademię. Opinie przełożonych pozytywne, lecz bez zachwytów. Takich oficerów w armii służyły tysiące. Co się więc stało?
Tok myślenia Izmajłowa przerwała informacja o zaginięciu kilku policjantów z drogówki. Ci, podobnie jak dwa plutony z kompanii Frankowa, byli i nagle się rozpłynęli we mgle. Na poboczu drogi uralskiej niedaleko granic poligonu znaleziono tylko ich radiowóz.
Zmowa?
Nic z tych rzeczy. To nie przypadek. Pod ich bokiem operować musiał spory rebeliancki oddział. Odpowiedzieć sobie należało na pytanie, czy to miejscowi muzułmanie, czy obcy infiltratorzy.
Generała zaniepokoiło to przypuszczenie. Taka ewentualność świadczyła o przenikaniu wroga daleko poza bezpośredni rejon walk. Mógł się oczywiście mylić, ale coś mu mówiło, że tak jest. Czas pokaże, jak rozwinie się sytuacja.
Frankow najwyraźniej miał pecha. Jeżeli jeszcze żył, to generał mu tego nie zazdrościł.
Powiedzieć, że Reitz był niezadowolony, to tyle, co nic nie powiedzieć. On aż kipiał z wściekłości. Przez moment Mustafie wydawało się, że rzuci się na niego z pięściami, pobije, a na koniec obedrze ze skóry. Na szczęście dla Czubarowa nic takiego się nie stało. Reitz przez zaciśnięte zęby wycedził „idiota” i na tym się skończyło.
Długi i szybki odskok zaczęli dokładnie trzy minuty później. Najpierw szli na północ. Gęsty las wydawał się ciągnąć bez końca. W okolicach poligonu zostać oczywiście nie mogli. Rosjanie niedługo się ockną i rozpoczną poszukiwania. Bojownicy mogliby dać im nauczkę, ale przecież nie taki był cel ich misji. Stoczą bitwę, lecz nie tutaj. Przed nimi spory szmat drogi do przebycia. Przeciwnika należało wykołować, zacierając za sobą wszelkie tropy. W tym akurat pomogła pogoda. W nocy zaczęło padać, a mżawka przeszła z czasem w ulewę. Z wysłuchanej w radiu prognozy wynikało, że padać będzie przez trzy kolejne dni.
Allah był miłosierny. Dokładnie o to chodziło. Będą przemoczeni do suchej nitki, ale dla prawdziwych wojowników Boga to żadna niedogodność.
Szybko okazało się, że paru z nich odstaje. Nie każdy może biec przez trzy doby w przemoczonym ubraniu, dźwigając sprzęt i broń, żywiąc się suchymi racjami. Co było robić? Mustafa zajmował się nimi osobiście. Specjalnie ustawił się na samym końcu kolumny. Nikt z nich nie mógł wpaść w ręce wroga, to jasne jak codzienne pięć modlitw pobożnego wyznawcy Proroka. Nie robił przy tym hałasu. Udawał, że chce pomóc, a później podrzynał im gardła. Metoda cicha i skuteczna. Z jednym był tylko kłopot, bo nie przyuważył go w porę, gdy ten skrył się pod kobiercem z paproci, i musiał się wrócić, otrzymawszy sygnał od jednego z pomocników. Znalazł jednak marudera i już bez najmniejszych skrupułów odesłał w zaświaty. Ten człowiek nie nadawał się do dżihadu, to pewne.
Pojawienie się Paully’ego nie zaskoczyło Mustafy w najmniejszym stopniu. Prawdę mówiąc, nie mógł się tego doczekać. Od czasu, gdy Reitz i Paully uratowali mu skórę, był im dozgonnie wdzięczny. Nawet więcej niż wdzięczny. Łasił się do nich niczym szczeniak do nowego właściciela. Do tej pory nie potrafił sobie wytłumaczyć, skąd się to wzięło. Wcześniej taki nie był. Biznes prowadził twardą ręką, potrafił zrugać i przykopać. Jednej dziwce złamał rękę, innej szczękę, ale ci dwaj to zupełnie inna kategoria ludzi. Bardzo chciał im dorównać. Wiedział jednak, że nigdy tak się nie stanie.
– Pojedziesz do Magnitogorska – powiedział Paully bez żadnych wstępów, co trochę zaskoczyło Czubarowa. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się nowego zadania, zwłaszcza teraz, gdy znajdowali się już prawie u celu wędrówki.
– To konieczne?
– A jak ci się wydaje? – Twarz komandosa przyozdobił grymas niechęci. – Nie zapomnij, kim jesteśmy i jaki mamy cel.
– Pojadę i co dalej?
– Kiedyś wspomniałeś, że znasz miasto. – Paully bezustannie obracał głową niczym anteną radaru.
– Byłem tam raz.
– Wystarczy. Na ulicy Bakunina jest nasz lokal kontaktowy.
– Do kogo należy?
– Tego nie musisz wiedzieć. – Głowa przestała się obracać. Cała uwaga metaczłowieka skupiła się na Czubarowie. – Mieszka tam nasz sympatyk, pobożny muzułmanin, szczerze oddany sprawie dżihadu.
– I chce się do nas przyłączyć?
– Ma siedemdziesiąt lat, idioto. Wyświadcza nam przysługę. Będzie tam na ciebie czekała pewna osoba. Odbierzesz ją i wspólnie dołączycie do oddziału. Masz na to trzy dni.
Czubarow przełknął ślinę, zastanawiając się, po co to wszystko. Takie zamieszanie z powodu jednej osoby? To niespotykane. Ci, których potrzebowali, już wędrowali wraz z nimi. Zdziwił go też pośpiech. Był sprawny, ale w trzy dni nie obróci w obie strony.
– Nie dam rady. To…
– Dwadzieścia kilometrów stąd jest wieś. – Paully nie pozwolił Tatarowi skończyć. – Czeka tam na ciebie samochód. Jak wyruszysz już teraz, zdążysz przed zmierzchem.
Co dziwne, nie czuł szczególnych emocji. Do niedawna takie zadanie uznałby za przekraczające jego możliwości, dziś przyjął je ze spokojem.
– Pamiętaj, czego cię nauczyliśmy.
– Nie przyniosę wstydu – zapewnił gorliwie.
Komentarza się nie doczekał. Paully odszedł, wydając po drodze rozkazy. Oddział szykował się do wymarszu. Skoro tak, to i na niego pora.
Określił kierunek marszu i rozpoczął przygotowania. Zdjął polowy mundur i wyszperał z plecaka cywilne łachy. Oddał broń, pozostawiając sobie pistolet do samoobrony oraz nóż. Przy pierwszej okazji spróbuje się ogolić. Broda prowokowała i przyciągała uwagę. Nosili ją głównie muzułmanie, a z tym, co porosło szczękę Mustafy, stanie się podejrzanym, gdy tylko wyjdzie z lasu.
Zerknął na zdobiącą przegub ręki zdobyczną omegę. Właśnie minęła szesnasta. Ostatni rebelianci nikli za drzewami. To znak i dla niego. Nie chciał myśleć o tym, co się stanie, jak skrewi. Paully wydłubie mu oczy albo wyrwie serce przez gardło. On bardzo nie lubił, gdy ktoś popełniał błędy, to Mustafa wiedział doskonale.
– W tym tygodniu to raczej nie, może w przyszłym. Tak jak powiedziałem. Co tu jest niejasne?
Podpułkownik Konstantin Mamontow z niezadowoleniem potarł czoło. Od dobrego kwadransa próbował wytłumaczyć swojemu odpowiednikowi we Wschodnim Okręgu Wojskowym, czego od niego oczekuje, a tamten najwyraźniej nie chciał przyjąć tego do wiadomości.
– Dlatego, że jest za wcześnie. Pozwólcie naszym ludziom działać. To przecież nie stanie się od razu. Bezpieczeństwo jest najważniejsze.
Jak oczekiwać efektów, skoro do Głównego Zarządu Wywiadowczego armii, czyli sławetnego gru, trafiały takie głąby? Do niedawna standardy były wyższe.
– Powtarzam jeszcze raz, poczują się pewnie, to dadzą znać. – Mamontow zachował dla siebie przekleństwo, jakie cisnęło mu się na usta.
Był zmęczony, a czekało na niego jeszcze wiele spraw do załatwienia. On też martwił się chińskimi instalacjami atomowymi w Mongolii Wewnętrznej, ale nie uważał tego za takie zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa jak rozprzestrzeniający się muzułmański bunt. Najpierw załatwią jedno, później zajmą się drugim. Tak uważał i nic nie przekona go, że powinno być inaczej. Nie mógł kontrolować siatki agentów, zajmując się jednocześnie gaszeniem pożarów tuż pod bokiem. To zadanie tego bałwana. Wyniki przyjdą albo i nie, kto to mógł wiedzieć. W tym fachu wszystko jest możliwe.
Po kolejnych pięciu minutach uznał, że wystarczy. Zleci to jednemu ze swoich zastępców. Jeśli polecą głowy, on będzie kryty. Westchnął, upił łyk zimnej już kawy i spróbował przypomnieć sobie, czym się zajmował przed kłopotliwym telefonem.
A tak… Operacja Guliwer rozwijała się w najlepsze. Przeciwnik połknął haczyk. To dobrze. Podpułkownik już się martwił, że nic z tego nie będzie, a praca całego zespołu pójdzie na marne.
Mamontowa od jakiegoś czasu martwiło, że struktury wroga są bardzo hermetyczne i nie sposób do nich przeniknąć. Wcześniej nie było z tym problemu. Na terenie niemal wszystkich państw arabskich posiadali znakomite rozeznanie, aż nagle okazało się, że to przestało wystarczać. Agenci i informatorzy, a nawet zaprzyjaźnieni oficerowie wywiadu nie potrafili powiedzieć, co się dzieje. W tryby doskonale układającej się współpracy nagle ktoś nasypał piachu, i to od razu całymi garściami. Ten gazowiec, który detonując, zniszczył sporą część Stambułu, to prowokacja, podobnie jak zamach w moskwie. Obywatelom to wystarczyło, różnym kręgom władz też podpasowało, no i są efekty…
Tak dużej i dobrze zorganizowanej operacji nie udałoby się przeprowadzić amatorskimi środkami. To poważna robota, a jego zadaniem było dowiedzieć się, kto im bruździ. Operacja Guliwer miała dać odpowiedź na to pytanie.
Nazara Larysowa zwerbowali dawno temu, właściwie od razu, gdy tylko dowiedzieli się o nim, ponieważ został obdarzony przez los wyjątkowym talentem. Na strzelnicy czy torze przeszkód, co prawda, raczej się nie sprawdzi, za to był jednym z najlepszych hakerów na usługach fsb, a było ich bez liku. A że pochodził z Karaczajo-Czerkiesji, autonomicznej republiki na Kaukazie, i był muzułmaninem, tym lepiej. Setki podobnych do niego chłopaków przyłączyły się do dżihadu, on też mógł. Umiejętnie spreparowali jego legendę i podsunęli przeciwnikowi. Nazar pojechał do Kataru, gdzie jak każdemu wiadomo… – tu Mamontow pozwolił sobie na gorzki uśmiech – znajdowało się jedno z centrów światowego terroryzmu, i zgodnie z zaleceniem pilnie uczęszczał do jednego z meczetów, gdzie nauczał mułła powiązany z radykałami. Larysow nie tylko chodził do świątyni, ale czynnie udzielał się na forach internetowych, nawiązując rozliczne kontakty. Wkrótce poproszono go o jedną drobną przysługę.
Do tej pory pułkownik na myśl o tym zgrzytał zębami. Ta „drobnostka” spowodowała awarię sieci energetycznej słynnego Uralwagonzawodu w Niżnym Tagile, czyli Uralskiej Fabryki Wagonów, produkującej – jak sama nazwa wskazuje – czołgi. Podobnie zresztą jak fabryki traktorów czy parowozów. Taka rosyjska tradycja.
W imię wyższej konieczności władze przełknęły gorzką pigułkę. Opłaciło się. Nowi przyjaciele Nazara kazali mu wrócić do kraju, gdzie czekało na niego nowe zadanie.
Larysow wylądował w Magnitogorsku, w zapyziałej melinie, której właściciel uważał się za muzułmanina. Rozdrażnienie chłopaka musiało sięgać zenitu. Geniusze nie znoszą, jak się nimi pogardza, a co miał Nazarowi do zaproponowania ten ciul, który ledwo recytował parę pierwszych sur z Koranu, a na dodatek zamieszkiwał lokal przypominający chlew? Oby nie trwało to długo, bo Larysowa szlag trafi i żadna siła nie zmusi do powrotu. Choć jako fachowiec to czystej wody diament, jako człowiek posiadał swoje humory. Doświadczeni agenci uważali, że jest trudny w prowadzeniu, i coś w tym musiało być. Niemniej służba w organach wywiadu wojskowego to nie łaskotki i swoje niezadowolenie należy schować do kieszeni, inaczej dostanie się im wszystkim.
Konstantin, czując parcie na pęcherz, już wstawał na krótką przerwę, gdy odezwał się jeden ze stacjonarnych telefonów. Niechętnie uniósł słuchawkę, spodziewając się kłopotów.
– Mamontow, słucham – warknął z przyzwyczajenia.
– Izmajłow.
– Witam, towarzyszu generale. – Głos podpułkownika od razu zrobił się cieplejszy. – W czym mogę pomóc?
– Może znacie aktualne położenie grupy, która zaplątała się w pobliże poligonu czebarkulskiego? Same z nimi kłopoty.
– A jest taka grupa?
– Żartujecie sobie?
Mamontow natychmiast zaczął sprawdzać informacje, przebierając cicho palcami po klawiaturze komputera. Szybko okazało się, że była niepotwierdzona wiadomość o oddziale rebeliantów kierującym się na północ, ale w natłoku innych zdarzeń nie uznano tego za istotne. Oj…
– To raczej plotka niż fakt.
– Na kogo w takim razie natknął się kapitan Frankow, przeczesując lasy w poszukiwaniu swojego rozproszonego oddziału, ja się pytam?
– Frankow mógł zabłądzić.
– I dlatego od siedemdziesięciu dwóch godzin nie ma z nim kontaktu. Wyszedł, job twoju mać, na spacer i się chłopak zamyślił.
– Zajmę się tym niezwłocznie. – Tylko w ten sposób dawało się rozbroić tę tykającą bombę. Izmajłow nie miał opinii szui, ale nie lubił, gdy się z nim pogrywało, a doprowadzony do wściekłości potrafił zaszkodzić. Lepiej mieć w nim przyjaciela niż wroga, nawet jak się jest wyższym oficerem wywiadu.
– Osobiście?
– Oczywiście, towarzyszu generale. Przy okazji pogonię kogo trzeba do galopu i zgłoszę się, jak będę już coś wiedział, mogę…
Izmajłowa nie interesowały dalsze usprawiedliwienia i po prostu odłożył słuchawkę, czym zirytował już i tak rozdrażnionego Mamontowa.
Konstantinowi na głowę spadł kolejny problem. Jak to się stało, że…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej