Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść przygodowa angielskiego pisarza Roberta Louisa Stevensona z 1883 roku, Wyspa skarbów, należy do kanonu literatury dziecięcej i młodzieżowej. Głównym bohaterem powieści jest młody chłopak, Kuba Hawkins, który przez przypadek trafia na trop skarbu legendarnego pirata Flinta. Kuba postanawia wyruszyć na poszukiwanie skarbu, który zgodnie z tajemniczą mapą został ukryty na bezludnej zamorskiej wyspie. Współorganizuje więc zamorską wyprawę, na czele której staje wytrawny wilk morski, kapitan Bill. Na pokładzie statku okazuje się, że wśród załogi znajdują się dawni kompani Flinta, pragnący za wszelką cenę odzyskać utracone mienie. Pod wodzą Długiego Jana Silvera, korsarza z drewnianą nogą, wywołują bunt, by zawładnąć statkiem. Dla Kuby i wiernych mu towarzyszy rozpoczyna się czas wielkiej próby. Wyspa skarbów jest jedną z najsławniejszych powieści morskich opowiadających o piratach. Książka doczekała się kilkunastu adaptacji filmowych, a jej popularność wpłynęła na ukształtowanie dzisiejszego wyobrażenia o piratach i ich obyczajach.
Lektura dla klasy VI
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
The Treasure Island
Przełożyła
K. Jankowska
Ilustracja na okładce i projekt okładki
Artur Łobuś
Ilustracje czarno-białe
George-Roux
Opracowała Danuta Sadkowska na podstawie wydania z roku 1947; Książnica Śląska, Mikołów
© Copyright by Siedmioróg
ISBN 978-83-7791-572-1
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
www.siedmioróg.pl
Wrocław 2016
Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em
Do wahającego się czytelnika
Jeśli w te wszystkie morskie opowieści,
gdzie chłód, tropiki, przygody i szkwały,
krwawi korsarze i ukryte skarby,
błędny kurs, statek i wyspa się mieści,
jeśli w tę starą bajkę, co do słowa
według zwyczajów dawnych powtórzoną,
dzisiejsza trzeźwa i rozważna młodzież
wsłucha się, jak ja niegdyś, zachwycona
— To niech tak będzie, i dajcie się porwać!
Lecz gdyby dzisiaj chłopcy nie czytali
dzieł Ballantyne’a, Coopera, Kingstona,
bo zapomnieli, jak im smakowały
tamte historie z morza albo z lasów,
niech i tak będzie. A mnie pozostanie
podzielić los ich i wraz z piratami
lec w zapomnieniu pośród dawnych skarbów.
R. L. S.
Tłum. Józef Birkenmajer
Kilku znajomych, między nimi pan Trelawney oraz doktor Livesey, zwracało się do mnie nieraz z prośbą, żebym spisał od początku do końca wszystko, co nam się przydarzyło w związku z Wyspą Skarbów, nie pomijając niczego, oprócz wyjaśnień co do położenia wyspy, a to dlatego, że spoczywa tam skarb, dotąd jeszcze nie wydobyty. Przeto roku Pańskiego 17… biorę się do pióra, rozpoczynając opowiadanie od tej chwili, gdy mój ojciec dzierżawił gospodę „Pod Admirałem Benbow” i gdy pod jej dach zawitał stary, ogorzały żeglarz z blizną na twarzy.
Pamiętam dokładnie, jakby to było wczoraj, tę chwilę, gdy ów człowiek zjawił się u drzwi gospody, a za nim przywleczono na ręcznym wózku jego marynarski kufer. Był to mężczyzna rosły, muskularny, o dziwnie ponurym wyrazie spalonej na brąz twarzy. Na ramiona, odziane w brudny niebieski surdut, spadał usmolony harcap. Ręce miał szorstkie i spękane, czarne, połamane paznokcie, a w poprzek policzka biegła brudnosina kresa, widocznie znak od szabli. Pamiętam do dziś, jak rozglądał się dokoła po zatoce i cicho pogwizdywał, aż z całej piersi huknął starą piosenkę żeglarską, którą później słyszeliśmy tak często:
Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni — Jo-ho-ho, i butelka rumu!
Głos miał przeraźliwy, trzęsący się od starości; rzekłbyś, że go strojono i zdarto na kołowrocie kotwicznym.
Po chwili zastukał do drzwi laską — była to dziwaczna laska, coś na kształt ciupagi — i gdy mój ojciec stanął we drzwiach, zażądał szklanki rumu. Gdy mu ją podano, zaczął pić powoli, jak smakosz, namyślając się nad każdym łykiem, a przy tym rozglądał się po skałach i spozierał na wywieszkę naszej gospody.
— Ładna zatoka — przemówił wreszcie — a karczma niczego sobie. Dużo tu macie gości, kamracie?
Ojciec odpowiedział, że bardzo mało, a szkoda.
— Wyśmienicie — rzekł przybysz — jest to w sam raz przystań dla mnie. Hej, człowieku — zawołał na tego, który przywiózł jego kufer — chodź no ze mną na górę i przytaszcz moją walizę. — Po czym ciągnął dalej: — Zatrzymam się tu czas jakiś. Wymagania mam skromne. Ot, do szczęścia wystarczy mi rum, boczek i jaja, no i głowa na karku, abym mógł wypatrywać statków na morzu. Jak się macie do mnie odzywać? Możecie mnie tytułować kapitanem. Ech, już widzę, o co wam chodzi. Macie!
I rzucił na próg trzy lub cztery złote monety.
— Możecie mi powiedzieć, gdy się to wyczerpie — rzekł, patrząc na nas tak surowo, jak gdyby był naszym zwierzchnikiem.
W istocie, mimo nędznej odzieży i pospolitego sposobu wyrażania się, nie miał wcale wyglądu prostego majtka, lecz widziało się po nim, że był szyprem lub sternikiem, przyzwyczajonym do rozkazywania lub walki. Człowiek, który przywiózł jego kufer, powiedział nam, że nieznajomy wysiadł w przeddzień z dyliżansu przed królem Jerzym i dowiadywał się o gospody na wybrzeżu; ponieważ, jak przypuszczam, o naszej dobrze się odzywano i opisano mu ją jako ustronną, postanowił w niej zamieszkać. Tyle tylko zdołałem się o nim dowiedzieć.
Był to człowiek zazwyczaj spokojny. Całe dni spędzał nad zatoką albo na skałach, z mosiężną lunetą w ręku. Wieczorami przesiadywał w kącie gościnnego pokoju koło kominka i popijał rum z wodą. Gdy go zagadywano, przeważnie nie odpowiadał: mierzył tylko natręta ostrym i surowym wzrokiem i fukał przez nos. Niebawem tak my, jak i ludzie, którzy bywali w naszej gospodzie, wszyscy doszliśmy do przekonania, że należy trzymać się z dala od niego. Co dzień, gdy wracał z włóczęgi, pytał, czy nie przechodził gościńcem jaki żeglarz. Z początku myśleliśmy, że tęskni za ludźmi swego zawodu i dlatego wciąż o to pyta; później jednak zauważyliśmy, że właśnie ich unika. Ilekroć jaki marynarz zaszedł pod „Admirała Benbow” (a czynili to niektórzy, zdążając do Brystolu drogą nadmorską), kapitan zawsze przyglądał mu się spoza zasłony na drzwiach, zanim wszedł do gościnnego pokoju; w obecności tych ludzi siedział zawsze cicho jak mysz. Przynajmniej ja nie miałem co do tego wątpliwości, gdyż poniekąd sam podzielałem niepokój kapitana. Pewnego razu wziął mnie na bok i obiecał, że co pierwszego dostanę od niego cztery srebrne pensy, jeżeli będę czatował na żeglarza o jednej nodze i natychmiast go zawiadomię, gdyby się zjawił. Nieraz, gdy nadszedł pierwszy i dopominałem się o swą należność, fukał przez nos i przeszywał mnie pogardliwym wzrokiem; ale nim minął tydzień, już jakby się rozmyślił, przynosił mi cztery pensy i powtarzał polecenie, abym pilnie baczył na żeglarza bez jednej nogi.
Nie będę się o tym rozpisywał, jak ta tajemnicza osobistość prześladowała mnie nieraz we śnie. W burzliwe noce, gdy nawałnica usiłowała wyważyć dom z posad, a bałwany morskie z hukiem rozbijały się o skały zatoki, widywałem tę zjawę w tysięcznych postaciach, w coraz to innych odmianach, niby szatańskie mamidła. Raz owo widmo miało nogę uciętą w kolanie, to znów w biodrze; kiedy indziej było jakąś okropną stworą, która miała od urodzenia tylko jedną nogę, i to w samym środku ciała. Czasami potwór skakał, biegał i gonił za mną przez płoty i rowy; była to najgorsza z nocnych zmór, jakie mnie trapiły. Te okropne widziadła sprawiały, że nie był to lekko zarobiony grosz, owe cztery pensy miesięcznie.
Mimo wszystko, chociaż taką trwogę budziła we mnie sama myśl o żeglarzu z jedną nogą, kapitana bałem się dużo mniej niż ktokolwiek z tych, którzy go znali. Bywały wieczory, że wypijał więcej rumu z wodą, niż mogła wytrzymać jego głowa; wtedy zazwyczaj siedział długo i wyśpiewywał jakieś stare, plugawe i dzikie pieśni żeglarskie, nie zważając na nikogo. Niekiedy jednak częstował wódką wszystkich wokoło i zmuszał całą struchlałą gawiedź do słuchania swoich opowiadań lub też wtórowania swym pieśniom. Nieraz bywało, że dom aż trząsł się od przyśpiewki: „Jo-ho-ho, i butelka rumu!”. Wszyscy goście przyłączali się do tego chóru z obawy o swe cenne życie i w śmiertelnym strachu starali się przekrzyczeć jeden drugiego, żeby tylko nie zwracać na siebie uwagi. W chwilach tych napadów kapitan był jakby niespełna rozumu. Bił pięścią w stół, aby uciszyć zebranych, skakał jak opętany, wybuchając gniewem na niewczesne pytania, albo też przeciwnie, jeżeli mu ich nie zadawano; w jednym i w drugim widział dowód, że towarzystwo nie dość uważnie słucha jego bredni. Nikomu też nie pozwalał wynieść się z gospody, dopóki sam, zmorzony trunkiem, nie potoczył się do łóżka.
Najwięcej jednak z wszystkiego napędzały nam strachu jego opowiadania. Były to okropne bajania: o wisielcach, o burzach morskich, o skwarnej wyspie Tortudze, kryjówce piratów, o strasznych czynach i o jakichś zakamarkach w posiadłościach hiszpańskich. Widziało się z tego, że życie spędzić musiał pośród największych nikczemników, jakim Bóg pozwolił żeglować po morzu; język zaś, jakim opowiadał te wszystkie niestworzone historie, napawał prostaczków wiejskich nie mniejszym lękiem niż zbrodnie, które opisywał. Ojciec mój wciąż powtarzał, że nasza gospoda zejdzie na psy, bo ludzie przestaną do nas chodzić, nie mogąc znieść tej ustawicznej grozy i pomiatania sobą, jako też chcąc spać spokojnie; ale mnie się wydaje, że pobyt kapitana przynosił nam raczej korzyść. Na ludziach zrazu cierpła skóra, lecz po pewnym czasie zasmakowali w tych opowiadaniach, bo stanowiły one pożądaną rozrywkę w jednostajnym życiu wiejskim. Wśród młodzieży znalazło się nawet sporo takich, którzy udawali że go podziwiają, nazywali go prawdziwym „wilkiem morskim” i „starym wycirusem” i twierdzili, że jest to jeden z tych zuchów, którzy Anglię uczynili postrachem mórz.
Wszakże pod jednym względem ów wilk morski naprawdę przynosił uszczerbek naszej kieszeni: mieszkał u nas tydzień za tygodniem, później miesiąc za miesiącem, tak że w końcu pieniądze, które dał z góry za mieszkanie i utrzymanie, dawno się wyczerpały, a mój poczciwy ojciec nie umiał wydusić z niego ani grosza więcej. Jeżeli napomknął kiedy o zaległościach, kapitan parskał nosem tak głośno, że można to było nazwać rykiem, i piorunującym spojrzeniem wypędzał go z pokoju. Widziałem, jak po każdej takiej odprawie biedny ojciec załamywał ręce i jestem pewny, że te zmartwienia oraz to życie w ustawicznym lęku niemało przyczyniły się do jego przedwczesnej śmierci.
Przez cały czas jego pobytu w naszej gospodzie widywałem kapitana zawsze w tej samej odzieży; raz tylko kupił u wędrownego handlarza kilka par pończoch. Gdy jedna poła trójgraniastego kapelusza oberwała się i obwisła, nosił go w takim stanie, choć dawało mu się to we znaki na wietrze. Nigdy nie zapomnę widoku jego surduta, który tak często naprawiał własnoręcznie w swoim pokoju na piętrze, że w końcu łata siedziała na łacie. Listów nigdy nie pisał ani nie dostawał, nie rozmawiał z nikim, jak tylko z sąsiadami, a i to przeważ nie wtedy, gdy wypił za dużo. W wielkim kufrze podróżnym nie wiadomo co się mieściło, bo nikt nie widział, żeby był otwarty.
Raz tylko napotkał na opór, a było to już pod koniec, gdy mój biedny ojciec dogorywał na suchoty, które go zabrały ze świata. Pewnego wieczora, dosyć późną porą, przybył do nas doktor Livesey, aby odwiedzić chorego; potem przekąsił coś z wieczerzy, podanej przez matkę, i udał się do gościnnego pokoju, aby czekać na swego konia, którego zostawił we wsi, gdyż w gospodzie „Pod Admirałem” nie było stajni. Poszedłem za nim i dziś jeszcze pamiętam przeciwieństwo, jakie stanowiła zgrabna postać doktora, jego czarne, błyszczące oczy, czysty ubiór i peruka posypana śnieżnobiałym pudrem, w porównaniu z tłumem wiejskich prostaków, a zwłaszcza z brudnym, ociężałym, patrzącym spode łba staruchem, który siedział wsparty łokciami na stole i ciągnął rum. Nagle ów — mówię oczywiście o kapitanie — zaczął skrzeczeć swoją zwykłą śpiewkę:
Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni —Jo-ho-ho, i butelka rumu!Piją na umór! Resztę czart uczyni —Jo-ho-ho, i butelka rumu!
Z początku przypuszczałem, że owa „skrzynia umrzyka” oznacza nie co innego, jak tylko wielki kufer w pokoju kapitana, i myśl ta często mieszała się w moich przywidzeniach z rojeniami o żeglarzu — kuternodze. Lecz w tym czasie dawno już przestaliśmy zajmować się ową pieśnią; tej nocy nie była ona już nowością dla nikogo, oprócz doktora Liveseya. Zauważyłem, że zrobiła na nim bardzo niemiłe wrażenie; przez chwilę patrzył gniewnie na śpiewającego, po czym znów wdał się w rozmowę ze starym ogrodnikiem Taylorem, o modnym sposobie leczenia reumatyzmu. Tymczasem kapitan pod wpływem piosenki powoli zaczął się ożywiać, aż wreszcie grzmotnął ręką w stół. Wiedzieliśmy, że jest to znak nakazujący milczenie. Natychmiast zrobiło się cicho, jedynie doktor Livesey głosem dźwięcznym i wyrazistym prowadził w dalszym ciągu rozmowę, pykając fajeczkę i wydmuchując dym co parę słów. Kapitan wbił w niego oczy, znów palnął pięścią w stół, spojrzał jeszcze groźniej, aż wreszcie rzucił prostackie przekleństwo i wrzasnął:
— Cicho tam, wy na pokładzie!
— Czy pan do mnie mówi? — zapytał doktor, a gdy gbur potwierdził i rzucił nowe przekleństwo, rzekł:
— Powiem tylko to jedno: jeżeli pan będzie nadal pił tyle rumu co teraz, to świat wkrótce pozbędzie się pewnego obrzydliwego hultaja.
Wściekłość kapitana nie miała granic. Skoczył na równe nogi, dobył składanego noża marynarskiego i otworzywszy go, począł nim wywijać, odgrażając się, że przygwoździ doktora do ściany.
Doktor, bynajmniej nie zmieszany, odezwał się do niego tym samym głosem co przedtem, może nieco donośniej, tak iż wszyscy obecni mogli dosłyszeć, ale całkiem spokojnie i poważnie:
— Jeżeli pan natychmiast nie schowa tego noża, ręczę słowem honoru, że znajdzie się pan w najbliższej przyszłości przed sądem.
Czas jakiś krzyżowały się ich spojrzenia jak w pojedynku, ale kapitan wnet spokorniał, schował broń i usiadł, pomrukując jak obity pies.
— A teraz, mości panie — ciągnął dalej doktor — skoro już wiem, że taki gagatek przebywa w moim okręgu, może pan być pewny, że dzień i noc będę pana miał na oku. Jestem nie tylko lekarzem, ale i sędzią; jeżeli dojdzie do mych uszu choćby najmniejsza skarga na pana, choćby chodziło tylko o takie grubiaństwo jak dzisiaj, każę pana aresztować i wygnać na cztery wiatry.
Krótko potem przyprowadzono konia przed drzwi gospody i doktor odjechał. Owego wieczora i przez wiele następnych kapitan zachowywał się już całkiem przyzwoicie.