Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest maj 1945. Poniemieckie Świnoujście na wyspie Uznam leży w gruzach. Na ulicach grasują bandy uzbrojonych szabrowników. Brakuje wody i prądu. Panuje głód, chaos i strach.
W mieście rządzi żelazną ręką sowiecki komendant Osipowicz. Ale nawet on nie jest w stanie powstrzymać narastającej fali zbrodni. Ktoś zabija byłych więźniów obozów koncentracyjnych – Polaków, Rosjan, Niemców. Tylko jeden człowiek może pomóc w schwytaniu mordercy. Jest nim Kostrzewa, przedwojenny polski policjant, którego detektywistyczne umiejętności okazują się nie do przecenienia. Jego dotychczasowym celem była ucieczka do Argentyny śladem miłości swojego
życia. Teraz jednak będzie musiał zmierzyć się nie tylko z psychopatycznym zabójcą, ale także z koszmarami własnej wojennej przeszłości.
Każdy, kto lubił film Prawo i pięść, pokocha tę książkę!
Juliusz Machulski, reżyser, scenarzysta, dramaturg
W świecie po apokalipsie trzeba dotrzeć do prawdy,
żeby ruszyć dalej z podniesioną głową.
Wyspa Zero tętni życiem. Dobra robota, proszę o więcej!
Michał Komar, pisarz, scenarzysta, dramaturg
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 539
Pastor Günther Friedke nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu pozostało mniej niż dwadzieścia cztery godziny życia. Przeciwnie, był pełen planów na przyszłość, rozterek i osobistych uraz, jak każdy, komu wydaje się, że będzie żył jeszcze co najmniej pół wieku. Nie miał żadnych złych przeczuć ani poważniejszych dolegliwości. W ostatnim dniu życia nurtowały go przyziemne, ale dość pilne kwestie.
Przede wszystkim sprawa portretów towarzysza Stalina. Oczywiście, że od razu kazał porozwieszać je we wszystkich urzędowych pokojach w ratuszu, ze swoim gabinetem burmistrza na czele. Kłopot w tym, że portrety przysłane z sowieckiej komendantury wojennej nie pokrywały się rozmiarami z niedawno zdjętymi, które pozostawiły po sobie jaśniejsze prostokąty na ścianach. Niedobrze to wyglądało. Pastor wahał się, czy poprosić komendanturę o większe portrety, czy też nakazać przemalowanie ścian.
Innym problemem były nowe nazwy ulic. Męczył się całą noc, żeby sporządzić dla pułkownika Osipowicza długą listę propozycji, i właśnie przyszła z komendantury odpowiedź. Pułkownik wykreślił na czerwono większość zaproponowanych nazw. Właściwie ostał się tylko Marks, Engels i Róża Luksemburg. Nawet Goethe i Heine zostali wykreśleni. Dlaczego dawna Göringstrasse[1] nie mogła nosić teraz nazwiska Heinego? Co pułkownik miał przeciwko Heinemu? Czyżby nie wiedział, że ten wielki niemiecki poeta był za poprzednich rządów całkowicie zakazany, a jego książki demonstracyjnie wrzucano do ogniska podczas zjazdów partyjnych w Monachium? Pastor widział to na własne oczy, kiedy jeszcze był członkiem Partii. A poza tym Heine to przecież Żyd, a bolszewicy podobno kochali Żydów. Nic nie można było z tego zrozumieć.
Albo taki Brecht. Toż to komunista pełną gębą! Wszystko, co pisał, było tak przesiąknięte fanatyczną wiarą w wyższość sowieckiego systemu, że w ogóle nie dawało się tego czytać, nawet gdyby nie było zabronione. Czy naprawdę nie można nazwać jednej małej uliczki nad morzem nazwiskiem Bertolda Brechta? Pastor musiał koniecznie porozmawiać o tym osobiście z pułkownikiem.
Kolejna kwestia była znacznie poważniejsza. Dzień wcześniej z komendantury przyszło pismo nakazujące sporządzić listę osób na wyjazd do pracy przy odbudowie Związku Sowieckiego, ze szczególnym uwzględnieniem „byłych aktywistów partii nazistowskiej i kolaborantów hitlerowskiego reżimu”. Pastor zdawał sobie sprawę, że takie samo pismo dostał też landrat Stanzel i szef niemieckiej policji pomocniczej Knopf. Obaj ci łajdacy z pewnością zabrali się już ochoczo do roboty. Pastor Friedke był prawie pewny, że jego nazwisko figurowało na ich listach na czołowym miejscu. Od początku chcieli się go pozbyć. Za dużo o nich wiedział. Właściwie powinien bez wahania odpłacić im pięknym za nadobne. Wziął nawet kartkę papieru i zaczął pisać:
Lista zakwalifikowanych na wyjazd do pracy przy odbudowie Związku Sowieckiego:
1. Franz Stanzel – element kryminalny.
2. Edwin Knopf – zbrodniarz wojenny.
A Wieseborn? Oczywiście, to nazwisko powinno bezwzględnie znaleźć się na liście.
3. Paul Wieseborn –
Pastor zawahał się. Co właściwie miałby napisać przy nazwisku Wieseborna – łajdak? Złodziej żon? A może po prostu „mój osobisty wróg”?
Zmiął kartkę i wyrzucił ją do kosza. Nie był już pastorem, ale przecież nie przestał być chrześcijaninem. I nie chodziło o żadną miłość bliźniego, wybaczenie czy inne dogmaty. Friedke zdawał sobie sprawę, że właśnie tego chcieli ich nowi sowieccy panowie – żeby donosili na siebie nawzajem, gryźli się jak psy i taplali w błocie. Pewnie dlatego zrobili go burmistrzem. Były pastor ewangelicki na garnuszku sowieckiego pana – trudno o lepszy przekaz dla całego miasta. Skoro nawet pastor był świnią, to dlaczego zwykli Niemcy nie mieliby zachowywać się podobnie?
Wiara Friedkego przypominała kościół imienia Marcina Lutra, w którym był przed wojną pastorem: leżała w gruzach, ale jakaś jej część, podobnie jak ocalała w amerykańskim bombardowaniu wieża kościelna, wciąż pięła się ku niebu. Nic nie mógł na to poradzić i dlatego siedział bezradnie nad pustą kartką papieru, głowiąc się, kogo pierwszego z mieszkańców Swinemünde wysłać na pewną śmierć do Związku Sowieckiego.
Około dziewiątej do jego biura wpadł zupełnie roztrzęsiony szyper Neupert. Opowiadał z przejęciem o jakichś Polakach, których przywiózł rano kutrem. Bredził, że przyjechali przejąć miasto w imieniu polskiego rządu i tak dalej. Pastor poczęstował go gruzińskim koniakiem i spokojnie przemówił mu do rozumu. Nie było mowy o żadnym wcieleniu miasta do Polski. Swinemünde miało pozostać w sowieckiej strefie okupacyjnej, a przecież każde dziecko wie, że Sowieci to naród pazerny na cudzą własność i raz zrabowanych ziem za darmo nie oddadzą, zwłaszcza Polakom. Neupert kiwał głową w odrętwieniu, podczas gdy pastor tłumaczył mu cierpliwie wszystkie te polityczne oczywistości. Lubił tego człowieka. Dzięki niemu do miasta w ogóle docierała jakaś żywność ze Stettina. W dodatku Neupert pływał z zaopatrzeniem nie tyle dla zysku, ile ze szczerej troski o miasto. Po śmierci ostatniego z synów nie pozostało mu już nic innego, o co mógłby się troszczyć. Niestety, ostatnio wyraźnie szwankował na umyśle. Stał się nieobliczalny. Potrafił wpaść w szał z błahego powodu, a potem równie nagle się uspokoić. Posiedział jeszcze przez chwilę, słuchając wywodów pastora, a potem dopił swój koniak i wyszedł.
Pastor Friedke zasiadł znów za biurkiem. Była już dziesiąta, a wciąż nie wpisał na listę wyjazdową ani jednego nazwiska. Lada chwila mógł zadzwonić telefon z komendantury albo co gorsza pułkownik Osipowicz mógł odwiedzić go osobiście.
Upłynął najwyżej kwadrans, kiedy na zewnątrz rozległy się jakieś okrzyki. Wyjrzał przez okno. Na placu przed ratuszem grupka obszarpańców stała wokół pomnika cesarza Wilhelma. Dwóch na zawody pluło na pomnik, reszta śmiała się do rozpuku. Pastor zadrżał na widok biało-czerwonej flagi na ramieniu jednego z bandytów, ale nawet kiedy jeden z nich zauważył go w oknie i gromada ruszyła w stronę ratusza – nawet wtedy nie ogarnęło go żadne przeczucie nadchodzącego końca.
I GRUPA OPERACYJNA
1
Piła, 19 godzin wcześniej
Naprawdę nie było to najgorsze wyjście. Wielu chłopaków wstępowało do milicji. Tylko tak można było ukryć się przed ankietami i formularzami personalnymi, biurami meldunkowymi, niebezpiecznymi pytaniami o udział w konspiracji i o przebieg służby. Poza tym Adam Kostrzewa nie zamierzał być ludowym milicjantem ani chwili dłużej niż to konieczne. Dostanie się do Swinemünde i zniknie.
– Ty, przystojniak, co tak stoisz, jak kutas na weselu? Bierz tę paczkę, kozia twoja mać! – Głos sierżanta Kwasigrocha oderwał go na chwilę od sporu z własnym sumieniem. – Boisz się, że ci ten elegancki kapelusik spadnie? Rudolf Valentino się znalazł. Pies was wszystkich trącał, milicjanci z bożej łaski. Jeden lepszy od drugiego.
Ładowali przewiązane sznurkiem paczki na otwartą platformę ciężarówki pod Urzędem Repatriacyjnym w Pile.
– Co to właściwie jest, obywatelu sierżancie? – spytał Lońka Kacap, błyskając dwoma złotymi zębami na przedzie, którym między innymi zawdzięczał swoje nowe przezwisko w specjalnej grupie operacyjnej milicji wyjeżdżającej do Swinemünde. Miał nie więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu i gdyby nie złote zęby, wyglądałby na dzieciaka.
– Propaganda – odparł Kwasigroch. – Mamy to rozlepiać po drodze.
– Zaraz, zaraz – zaniepokoił się Wasilewski, przeraźliwie wychudły mężczyzna w trudnym do określenia wieku. Przestał nawet na chwilę kaszleć. – Ja na żadną propagandę nie wyrażałem zgody. Zgłosiłem się tylko do administracji.
– Znaczy jak, to wszystko jest papier? – rzucił rozczarowany Poezja, ogromne chłopisko, na którym wielki talerzowy diegtariew[2] wyglądał jak zabawka. – Nic do żarcia ani do picia?
– Można widzieć? – spytał Waszyngton, wysoki czterdziestolatek z grzywą siwiejących włosów, które rzeczywiście upodobniały go nieco do prezydenta Waszyngtona ze znanego powszechnie wizerunku na jednodolarówce. Swój pseudonim zawdzięczał jednak bardziej charakterowi niż podobieństwu do amerykańskiego prezydenta. Każdą rzecz oceniał według jej wartości w dolarach, a starannie zapakowane paczki mogły przecież skrywać jakiś cenny ładunek.
– Tomasze niewierne, kozia wasza mać! – zirytował się sierżant Kwasigroch i rozdarł pierwszą z brzegu paczkę. – Macie, nażryjcie się!
Wepchnął garść ulotek w ręce Poezji. Wasilewski wziął jedną z nich.
– „Nad Odrę, po ziemię ojców i dobrobyt” – odczytał na głos.
– Ładnie napisane – ocenił Lońka. – Trafia do przekonania.
– Może tobie, chłopcze – zirytował się Wasilewski. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale znów chwycił go atak kaszlu.
Poezja porozumiewawczo trącił łokciem Adama.
– Idę o zakład, że po drodze nam wykituje – szepnął, wskazując na zanoszącego się kaszlem Wasilewskiego.
Adam nie przyjął zakładu, choć w zasadzie zgadzał się z ogólną oceną stanu zdrowia kaszlącego. Człowiek ten bardziej przypominał mumię niż żywą istotę. Ważył najwyżej pięćdziesiąt kilo, a spod wacianej kufajki wyzierał mu obozowy pasiak, niczym druga skóra, której jego organizm nie był już w stanie z siebie zrzucić. Kiedy kaszlał, wydawało się, że jego krucha klatka piersiowa za chwilę pęknie i rozpadnie się. Trudno było doprawdy zrozumieć zasady rekrutacji panujące w Milicji Obywatelskiej.
– I wszędzie jest to samo? – Najbardziej rozczarowany zawartością paczek był Waszyngton. Nic nie irytowało go bardziej niż rzeczy pozbawione wartości w wymienialnej walucie.
– Tu masz inne – powiedział Lońka, rozrywając drugą paczkę, w której znajdowały się plakaty innego koloru.
– Kto ci pozwolił rozrywać, kozi synu! – wściekł się Kwasigroch. – Będzie czas, to każdy dostanie swoją część do rozwieszania.
– A to dobre! – Lońka zaśmiał się, pokazując wszystkim kolorowy plakat, na którym wielki ludowy żołnierz z karabinem górował nad przerażonym karzełkiem z tabliczką „AK” na szyi. Z wykrzywionych ust pokurcza wydobywało się coś w rodzaju fontanny śliny. Podpis na plakacie wyjaśniał: „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji”[3].
Poezja ryknął tubalnym śmiechem.
– Ten mały trochę do ciebie podobny!
Lońka wcale nie poczuł się urażony. Zdawał sobie sprawę, że nie jest przystojniakiem.
– A ten dryblas ma taką samą głupią gębę jak ty! Idzie jak muł przed siebie i nawet nie patrzy, czy wlezie w gówno.
– Zamknij się jeden z drugim! – Sierżant Kwasigroch wyrwał plakat z rąk Lońki. – Tu nie ma nic do śmiechu! Kto się jeszcze raz zaśmieje, wylatuje z oddziału.
Lońka i Poezja umilkli natychmiast. Sierżant dał się już poznać jako zagorzały przeciwnik wszelkiej ludzkiej radości. Wpadał we wściekłość, ilekroć ktoś się roześmiał. Diabli wiedzą, do czego jeszcze był zdolny.
– Ja nie mam zamiaru tego rozwieszać – oznajmił Adam.
– Ani ja – poparł go Wasilewski.
Kwasigroch obrzucił ich pogardliwym spojrzeniem. Po Wasilewskim spodziewał się tylko, że wyciągnie nogi, zanim zarazi ich jakimś świństwem. Wiadomo było, że oświęcimiacy roznosili różne choroby. Nowego oceniał natomiast jako cwaniaka, z którym będą jeszcze kłopoty. Jemu samemu plakat też się nie podobał, ale co miał powiedzieć ubowcom – że go nie weźmie, bo obraża uczucia jego podwładnych?
– No i pies wam mordę lizał – skwitował krótko. – Do wozu. Dosyć tego gadania.
Waszyngton wsiadł do szoferki za kierownicę, a reszta wdrapała się na platformę. Przystrojona na przedzie biało-czerwoną flagą ciężarówka ruszyła do Swinemünde.
Wasilewski przysiadł się do Adama. Z bliska wyglądał jeszcze gorzej: cerę miał żółtą jak u woskowej lalki, policzki zapadłe.
– Zdaje się, że obaj tu nie pasujemy – powiedział porozumiewawczo.
Adam oparł głowę o platformę i zamknął oczy, żeby pokazać, iż nie szuka przyjaciół ani konwersacji. Wasilewski nie dawał jednak za wygraną.
– Moje nazwisko Dunin-Wasilewski. Byłem kiedyś profesorem antropologii, ale to dawne dzieje.
Adam skinął zdawkowo głową, podał mu rękę i znów zamknął oczy, żeby uwolnić się od natręta.
– Śpi pan? Też bym chętnie zasnął, ale się boję.
– Czego?
– Bo widzi pan, każdy sen jest jak dalszy ciąg obozu...
Naraz dopadł go kolejny atak kaszlu. Zaczął rzęzić, a oczy wyszły mu na wierzch.
– Sierżancie, chyba będziemy mieli pierwszy pogrzeb! – zawołał wesoło Lońka, ale Poezja szturchnął go w bok, przypominając, że dopiero co uniknęli wyrzucenia z grupy.
Wasilewski zamachał przecząco rękami. Powoli dochodził do siebie.
– Dziękuję za troskę, chłopcy, ale mam wielkie plany co do Swinemünde! – oznajmił i zwrócił się wyjaśniająco do Adama: – Chcę otworzyć tam polską bibliotekę i zorganizować kursy czytania i pisania.
Adam położył się ostentacyjnie na boku, z paczką ulotek pod głową, wściekły i rozdrażniony. Każda wzmianka o obozie tak na niego działała. Za nic nie mógł pozwolić, żeby odkryto, że też siedział w Auschwitz. Byłaby to najprostsza droga do katastrofy. Całe szczęście, że trafił tam, kiedy jeszcze nie tatuowano numerów. Ale i tak nie był całkiem bezpieczny. Wystarczyło tylko pogrzebać w obozowych archiwach. Na pewno coś się zachowało. Cała nadzieja w tym, że zanim zaczną grzebać, będzie już na środku oceanu.
Odruchowo dotknął mocno podniszczonej pocztówki z Argentyny, którą trzymał w kieszeni. Przybrudzona panorama Buenos Aires była jego jedynym skarbem. Właściwie to ona trzymała go jeszcze przy życiu i pchała przed siebie. Nie miał pojęcia, czy ze Swinemünde w ogóle wypływały jakieś statki handlowe ani nawet jak miałby się na któryś z nich dostać, ale na pewno były na to większe szanse w mieście portowym niż w Warszawie czy w Pile.
Czy nadal na niego czekała? Oczywiście, że czekała. Miał przecież pocztówkę z Argentyny.
– W las! Odbijaj w las, kozia twoja mać!
Ocknął się raptownie w potwornej pustce, która zawsze czekała na niego po przebudzeniu. Nic nie rozumiał. Ciężarówka, rzężący silnik, jacyś nieznajomi, stado bydła pędzące w ich stronę drogą.
Sierżant Kwasigroch walił pięścią w szoferkę.
– Waszyngton! W las powiedziałem, kozi synu!
Silnik zarzęził jeszcze raz i wreszcie zaskoczył. Ciężarówka skręciła gwałtownie w leśną ścieżkę, w ostatniej chwili umykając przed ryczącym stadem krów.
Przypomniał sobie. Znał tych ludzi. Kwasigroch. Lońka Kacap. Poezja. Wasilewski. I Waszyngton za kółkiem. Grupa operacyjna.
– Co się dzieje?
– Ruskie pędzą bydło. Droga zablokowana – wyjaśnił Poezja.
Adam odwrócił się w stronę znikającej w oddali głównej szosy. Setki niemieckich krów pędziły nią na złamanie karku ku swojej nowej ojczyźnie w Związku Sowieckim.
Wkrótce las otulił uciekającą ciężarówkę ze wszystkich stron.
– Możesz zwolnić! – krzyknął Kwasigroch do kierowcy.
Poezja przeżegnał się z ulgą. Pędzące stado z jakiegoś powodu zrobiło na nim wstrząsające wrażenie.
– To jest zły znak – orzekł.
– Mało brakowało – zgodził się Lońka. – Krowy to nic, ale jakby kacapy nas dorwały, to z autem trzeba by się pożegnać. Ja ich dobrze znam.
– Nie o tym mówię! – zirytował się Poezja. – To jest zła wróżba na przyszłość. Tak to będzie wyglądać, jak oni wszyscy ruszą z powrotem z Berlina.
– Co ty gadasz? – żachnął się Kwasigroch. – Jacy wszyscy?
– Cała ruska armia. Milion chłopa. Kiedyś będą przecież wracać do siebie. Przetoczą się po nas jak potop.
Adam nie miał pojęcia, jak długo spał, ale chyba byli już głęboko na zachodzie, bo powietrze wyraźnie zmieniło woń.
– Mamy jakąś mapę? – spytał.
– Ty się drogą nie zajmuj – zbeształ go dowódca. – Sierżant Kwasigroch drogą się zajmuje.
– Co za ulga – burknął pod nosem Adam. W jednej chwili zmienił swoją opinię na temat dowódcy grupy operacyjnej: do tej pory uważał go za zwykłego gbura, a tymczasem sierżant okazał się gburem z manią wielkości.
Po dwóch godzinach jazdy leśnymi ścieżkami reszta grupy też zaczęła się niepokoić, zwłaszcza że żołądki przysychały już wszystkim do krzyża.
– Sierżancie, na pewno dobrze jedziemy? – spytał ostrożnie Poezja.
– Ty się drogą nie zajmuj – powiedział Adam. – Sierżant Kwasigroch drogą się zajmuje.
Sierżant posłał szydercy piorunujące spojrzenie i rzucił do Waszyngtona w szoferce:
– Jedź dalej!
– Tylko pół baku zostało!
– Jedź, mówię!
Wcale nie był pewny, czy leśna droga dokądś ich w końcu doprowadzi, ale musiał bronić słabnącego autorytetu dowódcy. Nie jego wina, że ubowcy nie dali im żadnej mapy. Jedyną nadzieję pokładał w swojej wrodzonej intuicji, a ta podpowiadała mu, że jadąc na zachód, prędzej czy później muszą dotrzeć do Odry.
Miał rację. Niecałe dwie godziny później las się skończył i wyjechali na równinę, za którą srebrzyła się w zachodzącym słońcu wielka woda. Trochę za wielka jak na rzekę, ale trzeba było trzymać fason przed ludźmi.
– I co, kozie syny? – triumfował. – Jak sierżant Kwasigroch mówi, że dojedziemy, to dojedziemy.
Lońka otworzył usta w niemym zachwycie.
– To jest morze? – wyszeptał z nabożeństwem.
– Gówno, nie morze – objaśnił fachowo Kwasigroch. – Odra. Teraz wystarczy jechać w dół i wszystko w tym temacie.
– Moim skromnym zdaniem to jest zalew, a nie rzeka – zauważył Wasilewski. – Stettiner Haff.
– Co?
– Zalew Szczeciński – przetłumaczył Adam.
Kwasigroch spojrzał bezradnie na wielkie połacie srebrzystej wody. Co racja, to racja, na rzekę nijak to nie wyglądało.
– No i pies trącał. Jest droga nad brzegiem. Tamtędy pojedziemy – zadecydował.
– Benzyna się kończy! – zawołał Waszyngton z szoferki.
– Jezu – jęknął Poezja. – Na głodno i chłodno będziemy nocować. A miało być lepiej po wojnie.
– Zamknij gębę! – fuknął sierżant Kwasigroch, choć wiedział, że na samych połajankach daleko nie zajedzie. U Berlinga było łatwiej: kiedy zaczynał się defetyzm, zawsze można było krytykanta wsadzić do ancla albo nawet rozstrzelać. A tu co miał zrobić? Odebrać takiemu kartki żywnościowe V kategorii na zmarznięte ziemniaki?
Nagle zza wzgórza wyłoniły się czerwone dachy jakiegoś gospodarstwa.
– Patrzcie! – zawołał Lońka. – Ale pałace!
Kwasigroch odetchnął z ulgą. Szczęście mu sprzyjało. Wyglądało na to, że właśnie znaleźli pierwszorzędne miejsce na nocleg. Kazał Waszyngtonowi jechać w tamtym kierunku. Ciężarówka przyspieszyła raźno na resztkach benzyny.
2
Gospodarstwo składało się z kilku budynków z solidnego pruskiego muru. Wszystkie były pokryte czerwoną dachówką. W sadzie stało rzędem kilkanaście uli, w których huczało jak w radiowych odbiornikach. Na podwórzu wielkie trupie muchy pląsały nad rozdętą jak różowy balon zdechłą świnią. Natura najwyraźniej nie posiadała się z radości, że może znów przejąć opustoszałe gospodarstwo. Świerszcze grały w zaroślach swoją buntowniczą symfonię na odejście człowieka.
– O matko, tu są wszystkie szyby! – szepnął z przejęciem Lońka.
Rzeczywiście, puste gospodarstwo sprawiało wrażenie, jakby nie tylko wojna w ogóle tędy nie przechodziła, ale nawet nie dotarł tu ani jeden szabrownik. Było to bardzo podejrzane. Kwasigroch sięgnął po służbowy pistolet.
– Strzelać tylko na mój rozkaz.
Właściwie mówił to tylko do Poezji, bo reszta nie dostała w Pile żadnej broni. Poezja chwycił swojego diegtariewa gotowy rzygać ogniem do całego batalionu Werwolfu ukrytego w domu z pruskiego muru, kiedy nagle zobaczył coś, co kazało mu zmienić zamiar. Na wielkim dębie na podwórzu wisiało starsze małżeństwo, najwyraźniej niedawni gospodarze.
– Samoubijcy! – zawołał ze zdziwieniem w głosie Lońka. W głowie mu się nie mieściło, żeby ktoś mógł sam sobie odebrać życie, zwłaszcza teraz, kiedy szanse, żeby dożyć do następnego dnia, znacznie wzrosły.
– Raz, dwa, trzy, moje! – zawołał Poezja i rzucił się w stronę wisielców. Rzucił na ziemię diegtariewa, chwycił opartą o pień drabinę i wyjął z kieszeni nóż.
– Co robisz! – ofuknął go Kwasigroch. – Niech wiszą w cholerę!
– Powróz trzeba wziąć! – odparł, odcinając sznur, na którym wisiał mężczyzna.
Ciało rąbnęło o ziemię.
– Co?
– Powróz – wyjaśnił Lońka, oblatany w ludowych zwyczajach. – Na szczęście.
Kwasigroch wzruszył ramionami. Owszem, słyszał o tym, że sznur powieszonego jest dobry na różne choroby, ale nie wierzył w to. W ogóle nie był szczególnie wierzący. Dotyczyło to zarówno kwestii religijnych, jak i komunizmu.
Poezja odciął kawał sznura, schował za pazuchę i podniósł z ziemi diegtariewa. Powieszoną kobietą nie zamierzał się interesować.
– Idziesz wreszcie, kozia mać?! – przynaglił go dowódca.
– Nie uważacie, panowie, że tych ludzi należałoby jednak pochować? – wypalił Wasilewski, który już od dłuższego czasu był bliski wybuchu.
– Stuknij się ty w ten oświęcimski łeb – powiedział Kwasigroch. – Albo ja cię stuknę, jak będziesz mi tu takie głupoty wygadywał. Wszyscy za mną.
Weszli do domu. Wnętrze było spełnionym snem szabrownika. Nic nie zostało tu jeszcze zniszczone ani rozkradzione. Na kuchni stały zielone emaliowane garnki, w kredensach piętrzyły się zgrabne stosy talerzy, na ścianie wisiała haftowana makatka opiewająca zalety porannego wstawania.
Waszyngton rozglądał się metodycznie, kalkulując w myślach wartość poszczególnych przedmiotów. Porcelana była do niczego – tania podróbka miśnieńskiej. Garnki całkiem dobre, ale zajmowały za dużo miejsca. W takim domu trzeba było szukać skarbów innego rodzaju.
– Chłopaki, bierzemy przede wszystkim sól i drożdże. To jest dzisiaj najlepsza waluta. No i cukier, ma się rozumieć.
Nagle Lońka zauważył na stole nadgryzioną zeschniętą kromkę chleba. Od razu chciał się na nią rzucić, ale Kwasigroch chwycił go za rękę.
– Nie widzisz, durniu, że specjalnie to zostawili?
Lońka cofnął rękę ze strachu przed trucizną, choć kiszki grały mu marsza.
– Wody też nie pić – rozkazał Kwasigroch. – Na pewno studnia tak samo zatruta.
– Zasrane fryce! – zirytował się Lońka, rzucając zdradziecką kromkę o ścianę.
Dla Poezji był to sygnał do tego, co najbardziej kochał – rozpierduchy. Spojrzał pytająco na sierżanta.
– Można, szefie?
Kwasigroch skinął głową. Sporo czytał książek historycznych i wiedział, że dawni wodzowie od czasu do czasu pozwalali swoim ludziom trochę sobie pofolgować. Nie było to nic złego, byle w granicach rozsądku.
Poezja z entuzjastycznym rykiem chwycił pierwszy lepszy garnek z brzegu i z całej siły walnął nim o podłogę. Garnek odbił się niemal pod sufit.
Lońka wrzasnął radośnie jak chłopak wpuszczony na boisko i natarł na kredens. Chciał obalić go na podłogę, ale ciężki mebel zaparł się mocno o ścianę. Trzeba było najpierw opróżnić półki. Lońka chwycił stos talerzy i zaczął ciskać jeden po drugim w ściany.
Tymczasem Poezja rozkręcał się coraz bardziej. Urwał nogę od krzesła i młócił nią w zapamiętaniu po całym salonie i kuchni. Szklanki pryskały deszczem drobnych okruchów, garnki fruwały w powietrzu. Kopał, deptał, walił, druzgotał.
Waszyngton na próżno próbował ratować co cenniejsze przedmioty.
– Chłopaki, sól i drożdże, szukajcie soli i drożdży! – przypominał daremnie.
Lońka i Poezja byli już tak upojeni dziełem zniszczenia, że rozwaliliby w drobny mak nawet złotą figurę, gdyby nawinęła się im pod rękę. W tej chwili mieli gdzieś takie przyziemne wartości jak sól i drożdże. Liczyła się tylko czysta dzika radość wypełniająca ich serca, a tej nie można było kupić nawet za dolary.
Sierżant Kwasigroch przyglądał się swoim szalejącym ludziom z pobłażaniem. Bawili się chłopcy, nie zamierzał im przeszkadzać. Miarka przebrała się dopiero wtedy, kiedy Lońka nagle ściągnął portki i kucnął pośrodku salonu.
– Co robisz?! – ryknął z wściekłością sierżant. – Tu nie wychodek!
Lońka spojrzał na niego półprzytomnym wzrokiem, jakby ocknął się z głębokiego transu.
– Ale w ruskiej partyzantce zawsze tak żeśmy robili... – bąknął niepewnie.
– Teraz jesteś w polskiej milicji, a nie w ruskiej partyzantce! U nas kultura obowiązuje.
Lońka wciągnął z powrotem spodnie, szukając wzrokiem poparcia u Poezji, ale ten dyszał ciężko, oparty o rozwaloną szafkę kuchenną, i nie patrzył na niego.
– Dosyć zabawy – zarządził Kwasigroch. – Zostajemy tu na noc. Każdy niech poszuka sobie czegoś do żarcia.
Wasilewski podniósł z podłogi obtłuczony zielony garnek, pokazując go Adamowi.
– Tak właśnie wygląda nasza cywilizacja. W środku pusta, a na zewnątrz pokryta cieniutką warstewką kultury i zasad moralnych. Przy pierwszej okazji zasady moralne odpryskują jak emalia od garnka.
Adam nie słuchał. Nic go to wszystko nie obchodziło. Nazajutrz, a najpóźniej za dwa dni, znajdzie się w Swinemünde i opuści towarzystwo tych degeneratów raz na zawsze. Dotknął argentyńskiej pocztówki w kieszeni, upewniając się, czy jest na swoim miejscu. Tylko to się liczyło – nadzieja. A na razie trzeba było po prostu zaspokajać głód i pragnienie. Ruszył na poszukiwania razem z pozostałymi.
Soli i drożdży w domu nie znaleźli. Ale była prawdziwa kawa, było mleko i przede wszystkim kilka butelek mocnej nalewki z rokitnika. Wkrótce więc nastrój znacznie się poprawił. Choć nie mieli benzyny na dalszą podróż ani żadnego pomysłu, jak ją zdobyć, w izbie zapanował ogólny optymizm. Siedzieli przy stole i popijając na przemian kwaśną nalewkę i kawę słodzoną plastrami miodu z pasieki, rozkoszowali się chwilą.
– I co, źle w milicji, kozie syny? – perorował sierżant Kwasigroch, przekonując bardziej samego siebie niż podwładnych. – Jest w co się ubrać, jest co zjeść, nawet pozwolenie na broń dali. Szkopy będą wiali na sam nasz widok w tym zasranym Świniominde.
– Swinemünde – poprawił go nieśmiało Wasilewski, ale sierżant i tak spiorunował go wzrokiem.
– Jak tam wejdziemy, to najpierw trzeba obrobić apteki – zapalił się Waszyngton. – Ruskie na lekach się nie znają, więc pewnie nic jeszcze nie wywieźli, a teraz jedna fiolka aspiryny jest tyle warta co kilo kawy.
– Sam se łaź po aptekach – obruszył się Poezja. – Ja od razu zajmuję największą willę nad morzem i biorę do siebie dwie albo trzy baby.
– Słyszałem, że w Niemczech za puszkę konserwy z Unry można mieć najpiękniejszą kobietę – rozmarzył się Lońka Kacap.
– A kto by za to płacił! – Poezja popukał się w głowę. – Mówisz tylko „Frał kom” i bierzesz, co chcesz.
– Mamy przywracać porządek, a nie kraść i gwałcić – zaprotestował Wasilewski.
– Porządek porządkiem, a miłości człowiek potrzebuje – skwitował Poezja i wybuchnął głośnym śmiechem. Lońka zawtórował mu, uderzając dłońmi o kolana.
Kwasigroch zgasił ich jednym spojrzeniem.
– Oświęcimiak ma rację. Żadnego gwałcenia nie będzie. Niemców oznaczy się białymi opaskami i zagoni do roboty. Dostaną chleb i zupkę, a na noc do baraków. Nie będziemy się nad nimi znęcać ani palić ich w piecach. Kultura musi być zachowana.
– Cieszę się, że wreszcie to słyszę – powiedział z satysfakcją Wasilewski i zaniósł się atakiem kaszlu.
Poezja spojrzał znacząco na Lońkę, jakby chciał go uspokoić, że ich główny oponent i tak niedługo wyciągnie kopyta.
Nagle na podwórzu rozległ się jakiś hałas.
– Cicho! – rzucił Kwasigroch do kaszlącego, podkradając się do okna. – Niemcy!
Poezja chwycił opartego o ścianę diegtariewa i po chwili wszyscy wypadli na zewnątrz.
– Halt! – krzyknął w ciemność Kwasigroch.
Kilka ciemnych sylwetek buszujących na ciężarówce czmychnęło w różne strony. Poezja przeładował diegtariewa i bluznął ogniem w ciemność. Gdzieś w pobliżu rozległ się jęk.
– Dostał jeden!
Nasłuchiwali przez chwilę. Znów słychać było tylko świerszcze w zaroślach i odległe kumkanie żab.
– Zwiali – ocenił Lońka.
– Ciszej!
Z zarośli dobiegło słabe stęknięcie. Kwasigroch dał Poezji znak głową, żeby to sprawdził. To on miał przecież najlepszą broń.
Poezja skinął głową i ruszył z diegtariewem wycelowanym w stronę, z której dobiegało ciche pojękiwanie. Po chwili zatrzymał się i przydeptał nogą jakąś zdobycz.
– Mam go!
Reszta grupy podbiegła do niego. W świetle zapałki zobaczyli obdartego chłopca, postrzelonego w łydkę. Poezja trzymał mu stopę na szyi.
– Mały Niemczak – rzekł Kwasigroch. – Podobno tu całe bandy takich grasują.
– Stuknąć go, sierżancie? – spytał Poezja.
– To tylko dzieciak – odezwał się Adam.
– Puścić za duże ryzyko – rozważał Kwasigroch.
– Możemy go zabrać ze sobą – zaproponował Wasilewski. – W Swinemünde na pewno są jakieś sierocińce. Ktoś się nim tam zajmie.
– Niemczaka chcecie niańczyć? – oburzył się Lońka.
Chłopiec uwolnił na chwilę szyję spod stopy Poezji.
– Sam jesteś Niemczak, skurwysynu! – warknął po polsku.
– Nasz – zdziwił się Waszyngton. – Ale rajzer! Daleko się zapuścił.
– Ja i tak bym go stuknął, sierżancie – przekonywał Poezja. – Nie wiadomo, z kim ta cholera trzyma.
– Gadaj, co tu robisz – rozkazał Kwasigroch.
– Jak weźmiecie mnie ze sobą, to powiem, skąd odpływa kuter do Swinemünde – odparł mały rajzer.
– Po co nam kuter, mamy auto.
– A benzynę z dupy weźmiecie?
– Podsłuchiwał, drań – powiedział Poezja nie bez podziwu dla bezczelnego smarkacza.
Rajzer patrzył na górujących nad nim olbrzymów z bronią maszynową i wiedział już, że ma nad nimi miażdżącą przewagę.
3
Stary kuter sunął w dół Odry z monotonnym pyrkotaniem. Poranna mgła raz gęstniała jak mleko, to znów ustępowała raptownie, odsłaniając połacie rzeki, z której sterczały zwalone drzewa i kikuty zatopionych wraków. Trzeba było nie lada umiejętności, żeby nawigować w tym labiryncie, zwłaszcza że tylko główny tor był całkowicie rozminowany.
Szyper Neupert nie uważał swojej roboty za szczególnie trudną czy niebezpieczną. Do Swinemünde pływał co najmniej trzy razy na tydzień. Poruszał się tą trasą jak po znajomym zagraconym korytarzu. Pokonałby ją z zamkniętymi oczami. Znał na pamięć wszystkie zatopione wraki i inne podwodne przeszkody. Odkąd ustały bombardowania, rzeka stała się przewidywalna. Szkoda, że tego samego nie można było powiedzieć o przyszłości.
Przyszłość spędzała Neupertowi sen z powiek. Nie jego własna, prywatna. Ta w zasadzie niewiele go obchodziła. Miał sześćdziesiąt cztery lata i wszystko, co najlepsze, było już za nim. Jego starszy syn Karl zginął pod Stalingradem, a młodszego Huberta rozstrzelali jako dezertera gdzieś we Włoszech. Żona zmarła na tyfus, którym zaraziła się od polskiej robotnicy. Jutrzejszy dzień naprawdę był mu obojętny. Martwiła go tylko przyszłość Swinemünde, nadmorskiego miasta, w którym przyszedł na świat sześćdziesiąt cztery lata wcześniej.
Różne rzeczy słyszało się na ten temat. Optymiści mówili, że po konferencji pokojowej miasto wróci do Niemiec i wszystko będzie po staremu. Fataliści twierdzili, że cała wyspa Usedom znajdzie się w sowieckiej strefie, gdzie zostanie wprowadzony komunizm. Brzmiało to całkiem prawdopodobnie, ponieważ władzę w mieście od pewnego czasu sprawowała sowiecka komendantura wojenna. W gruncie rzeczy komunizm wcale nie byłby najgorszym rozwiązaniem. Z Rosjanami dawało się porozumieć. Owszem, kradli, gwałcili, wsadzali do więzień, ale samorząd zostawili w niemieckich rękach. Nawet policję utworzyli z samych Niemców. A na burmistrza dali byłego pastora Friedkego.
Niestety, była jeszcze jedna wersja rozwoju przyszłych wydarzeń – katastroficzna. Właśnie ta martwiła Neuperta najbardziej. Według niej Swinemünde miało w ogóle przestać istnieć. Katastrofiści głosili, że miasto zostanie oddane Polakom i przyłączone do ich nowego kraju, podobnie jak Breslau i Stettin. Brzmiało to jak jeszcze jedna z tych apokaliptycznych przepowiedni o losach świata, które krążyły między ludźmi w ręcznych odpisach. Ale tego ranka wydarzyło się coś, co bezsprzecznie potwierdziło najgorsze obawy Neuperta: jego kuter opanowali Polacy.
Zjawili się na przystani znienacka, kiedy zamierzał już odbijać. Sześciu mężczyzn i dziecko. Wynędzniali, obdarci, cuchnący potem i spirytusem. Ale mieli rosyjski karabin maszynowy, więc trzeba było porzucić myśl o posłaniu ich do wszystkich diabłów. Olbrzym z karabinem dał mu na powitanie w twarz, a ten, który mówił całkiem dobrze po niemiecku, wyjaśnił, o co im chodzi. Chcieli płynąć do Swinemünde i nie mieli zamiaru za to płacić.
Neupert był wstrząśnięty. Dobrze, że znał rzekę jak własną kieszeń, bo inaczej z nerwów wpakowałby się w zatopioną barkę czy kuter, których nie brakowało. A więc tak miało się to wszystko skończyć? Ulice, parki, plaża, na której bawił się z synami już za chwilę będą tylko gorzkim wspomnieniem starego człowieka. Gartenstrasse[4], gdzie był na pierwszej randce z Ulrike. Kleiner Markt[5], gdzie pierwszy raz się pocałowali. Rathausplatz[6], gdzie poprosił ją o rękę. Wszędzie tam miała teraz powiewać flaga, którą jego pasażerowie wieźli ze sobą, a on, Ulrike, Karl i Hubert zostali już skazani na najwyższą karę, o wiele gorszą od sowieckiego więzienia, gorszą nawet niż śmierć – na całkowite i ostateczne zapomnienie.
Właściwie Neupertowi pozostała już tylko jedna rzecz do zrobienia. Musiał zostawić po sobie niezbity dowód istnienia. Silniejszy niż metryka urodzenia, którą można spalić, czy wpis do księgi parafialnej, bo tę zwycięzcy pewnie wyrzucą na śmietnik. Musiał wedrzeć się przemocą do ich historii. Żeby nie mogli udawać, iż ktoś taki jak Albert Neupert, urodzony w Swinemünde w roku 1881, syn Alfreda i Marianne, ojciec Karla i Huberta, mąż Ulrike Blankert, nigdy nie istniał. Mógł tego dokonać tylko w jeden sposób: wystrzelać całą tę hałastrę, ciała wrzucić do Odry, a potem zgłosić się dobrowolnie do nowej władzy i przyznać do zabójstwa. Nie miał rodziny, więc nie bał się, że za jego czyny odpowie ktoś jeszcze.
Zerknął w stronę skrzynki z narzędziami, w której leżał dobrze nasmarowany schmeisser z pełnym magazynkiem. Trzymał go na wypadek ataku szabrowników i w pewnym sensie taka właśnie była sytuacja. Banda złodziei chciała odebrać mu przeszłość i musiał się bronić. Strzelał całkiem dobrze, choć podczas wojny nie brał nawet udziału w ćwiczeniach Volkssturmu. Zresztą, taką bronią dziecko mogło załatwić cały oddział. Wystarczyło poczekać, aż wszyscy ustawią się w jednej linii, i pociągnąć serią.
Obrócił się dyskretnie od koła sterowego. Na razie jego pasażerowie byli rozproszeni po obu burtach kutra. Zachowywali się jak dzikusy. Rozochoceni pokazywali ciągle coś palcami i krzyczeli w swoim szeleszczącym języku. Zwykłe widoki wydawały się im cudami świata – komin zatopionej barki, kormorany podrywające się z drzewa, wrak spalonego czołgu na brzegu, nawet pospolite mewy, które leciały jak zwykle w ślad za kutrem. Neupert postanowił zaczekać, aż wszyscy zbiorą się na rufie. Wtedy pociągnie ze schmeissera.
– Pan zauważył, że ja w ogóle nie kaszlę w tym powietrzu? – zdziwił się oparty o burtę Wasilewski, oddychając głęboko.
– Mówmy sobie po imieniu – zaproponował Adam.
Sam nie wiedział, skąd nagle zebrało mu się na poufałość. Nie szukał przecież przyjaciół, a całą tę grupę operacyjną miał zamiar porzucić lada godzina. Zbliżali się do Swinemünde. Wyraźnie czuć było już morską bryzę. Może właśnie dlatego ogarnęło go coś, czego bardzo dawno już nie odczuwał – podniecenie na myśl o przyszłości.
Wasilewski wciągał chciwie powietrze, uszczęśliwiony, że znów może oddychać swobodnie.
– Dobrze, że uratowałeś tego dzieciaka. Co z jego nogą?
Adam rozejrzał się za rajzerem. Chłopak trzymał się na uboczu, skulony z zimna. Rana łydki okazała się powierzchowna. Zwykły opatrunek zatrzymał krwawienie.
– Będzie żył. Tylko diabli wiedzą po co.
Wasilewski położył mu rękę na ramieniu.
– Wiesz, że Eskimosi znają dwieście odmian śniegu?
– Ostatnio rzadko rozmyślam o Eskimosach.
– Każdy z nas zna jeszcze więcej odmian strachu. Ty na pewno też, nie zaprzeczaj. Ale wiesz, który strach jest najgorszy? Ten przed odpadnięciem. Że nas odtrącą. Że zostaniemy całkiem sami.
– Ja się na psychologii nie znam, ale co to ma do rzeczy?
– Chcę powiedzieć, że ta wyspa to jest nas wszystkich wielka szansa. Dla tego chłopca też.
– Waszyngton już mnie przekonywał. Trzeba tylko przekupić ruską komendanturę, bo oni mają transport.
– Mam na myśli większe zyski. Możemy wreszcie zacząć coś budować. Razem.
– Wiem. Ojczyznę robotników i chłopów. Nie mogę się doczekać.
Wasilewski machnął lekceważąco ręką, niezrażony jego sarkazmem.
– Komunizm jest przejściowy. Popatrz na to inaczej. Ta chwila to Stunde Null, jak mówią Niemcy – godzina zero. Czas zaczyna teraz biegnąć od nowa, a my płyniemy na naszą wyspę zero, gdzie wszystko dopiero się zaczyna.
Adam pożałował, że wdał się w tę rozmowę.
– Sprawdzę dzieciakowi opatrunek – powiedział i odszedł do siedzącego samotnie rajzera. Nic go ten szczeniak nie obchodził, ale chciał uwolnić się od Wasilewskiego. Irytowały go wszystkie te opowieści o braterstwie i jedności. Zawsze źle na nich wychodził.
Rajzer nie pozwolił się dotknąć.
– Skąd jesteś? – zapytał Adam.
– Nie twój interes – burknął smarkacz.
– Święta racja – przyznał Adam i usiadł z dala od reszty.
Nareszcie sam. Dotknął końcówkami palców pocztówki w kieszeni. Serce biło mu mocno. Kto wie, może jeszcze tej nocy wyruszy w dalszą drogę. Schował głowę między rękami, zakrywając uszy, żeby nie słyszeć głośnych śmiechów na rufie.
Milicjanci byli upojeni morskim powietrzem i zbliżającym się końcem podróży. Nawet sierżant Kwasigroch rechotał wesoło, popisując się umiejętnościami strzeleckimi. Kule z jego pistoletu za każdym razem trafiały w cel. Trudno było jednak spudłować z dwudziestu metrów w zatopioną barkę wielkości stodoły.
Adam nie cieszył się długo samotnością.
– Ty, Valentino, chodź no tutaj! – wezwał go Kwasigroch.
– O co chodzi? – Dźwignął się niechętnie z pokładu.
– Jak u ciebie ze strzelaniem?
– Co?
– Sierżant pyta, czy umiesz strzelać – objaśnił gorliwie Lońka.
– A ty co, tłumaczem jesteś? – ofuknął go Kwasigroch i zwrócił się do Adama: – W wojsku byłeś?
– Ankiety wypełniłem na UB.
– No, no, nie bądź taki drażliwy. Muszę wiedzieć, czy jak przyjdzie co do czego, to będzie z ciebie pożytek. Bo na tamtego zdechlaka to liczyć nie można. – Wskazał głową Wasilewskiego zapatrzonego jak w transie w linię brzegową.
– Umiem – odparł Adam. – Jeszcze coś?
– Pokaż – rozkazał Kwasigroch, podając mu pistolet. – Wal w tamto zwalone drzewo.
– Jak taki kozak, to w mewę niech trafi – zakpił Poezja.
– A co ci ta mewa zrobiła? – spytał Adam.
– Nad mewą też się litujesz? Najpierw złodzieja nie chciał kropnąć, a teraz szwabskich ptaszków żałuje. Jakiś trefny nam się trafił, sierżancie.
Adam błyskawicznie uniósł pistolet w górę i wypalił.
– Gdzie strzelasz, kozia twoja mać, w chmury to każdy głupi...
W tym samym momencie pod nogi Kwasigrocha spadła na pokład mewa z przestrzelonym skrzydłem. Ptak trzepotał się jeszcze z krzykiem, kiedy Adam jednym ruchem skręcił mu łeb.
– Wystarczy? – Oddał pistolet oniemiałemu Kwasigrochowi i wrócił na swoje miejsce.
– Dobry jest – powiedział z podziwem Waszyngton.
Poezja splunął na martwego ptaka.
– A mnie się on nie podoba.
Kwasigroch obejrzał swój pistolet, jakby chciał odkryć sekret niezwykłego strzału. Miał rację, że od początku wyprawy nie ufał nowemu. Drań tylko sprawiał wrażenie frajera.
– Patrzcie! – krzyknął nagle Lońka. – Tam, tam!
Przed nimi z mgły wyłonił się cały szereg budynków z czerwonej cegły, nad którymi górowała wieża kościelna.
– Swinemünde! – zawołał Wasilewski.
Wszyscy oprócz Adama i rajzera rzucili się na dziób, żeby podziwiać cel swojej podróży. Szyper Neupert spojrzał na skrzynkę z narzędziami. Chyba wreszcie nadeszła właściwa chwila. Czekał tylko, aż dołączy do reszty ten, który mówił po niemiecku i tak dobrze strzelał.
Adam nie widział jednak nic zachwycającego w portowym miasteczku. Był to tylko przystanek w jego długiej podróży, która dopiero się zaczynała. Spokojnie zbierał swoje rzeczy i szykował się do zejścia na ląd.
Kuter dobił do drewnianego pomostu. Szyper Neupert rzucił zręcznie cumy na stalowe pachołki i owinął ciasno wokół polerów na pokładzie. Serce waliło mu jak młot. Była to już naprawdę ostatnia szansa, żeby zmieść łajdaków do wody jedną celną serią, ale wciąż nie mógł się zdecydować.
– Zapytaj Szwaba, którędy do morza – nakazał sierżant Kwasigroch.
Adam przetłumaczył pytanie. Neupert z wahaniem pokazał ręką kierunek. Bezradnie patrzył, jak cała banda wyskakuje na drewniany pomost, a potem rusza betonowym nabrzeżem. Spoglądał na ich łopoczącą flagę i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to wcale nie oni oddalają się wśród budynków Swinemünde, tylko on z każdą chwilą maleje i znika na zawsze.
– Sierżancie, a czemu do morza? – spytał Lońka, kiedy znaleźli się na nabrzeżu.
– Zaślubiny zrobić – objaśnił Kwasigroch, który niósł na czele pochodu mocno już przybrudzoną biało-czerwoną flagę.
– Co?
– Dojdziemy, to zobaczysz. Nie będę języka strzępił.
Rajzer nie był ciekawy, na czym polegały czekające ich zaślubiny z morzem. Ledwo zrównali się z pierwszym budynkiem, czmychnął w brukowaną boczną uliczkę.
– Zaczekaj! – krzyknął za nim Adam.
– Niech idzie – powiedział Wasilewski. – Poradzi sobie.
Chłopiec zniknął za najbliższym rogiem, nie oglądając się za siebie. Adam miał ochotę zrobić to samo, ale nie byłoby to rozsądne. Musiał najpierw zorientować się w możliwościach, przygotować prowiant, zdobyć jakieś pieniądze, może nawet broń. Szedł więc w tym dziwnym karnawałowym pochodzie z biało-czerwoną flagą na przedzie, choć czuł się idiotycznie.
– Nasze dowództwo ma skłonności do opery – mruknął pod nosem.
Wasilewski uśmiechnął się, odsłaniając zepsute zęby. Miał powody do radości. Od kilku godzin nie zakaszlał ani razu.
Miasteczko było mocno wyszczerbione po niedawnym bombardowaniu, ale schludne. Gruz na ulicach został już uprzątnięty w zgrabne kopce, a szkielety budynków grożących zawaleniem ogrodzono deskami. Ktoś zadał sobie też sporo trudu, żeby usunąć co bardziej rażące ślady niechlubnej przeszłości. Nigdzie nie było widać ani jednej swastyki, a w miejscu tabliczek z nazwami ulic ku czci nazistowskich wodzów widniały na murach jaśniejsze prostokąty. Wszędzie panowała niemal zupełna cisza. Na ulicach nie było ani jednego przechodnia. Czasem tylko udało im się uchwycić wzrokiem jakąś sylwetkę w oknie. Mieszkańcy patrzyli na nich ze zgrozą zza firanek.
– Boją się, skurwysyny – rzucił Lońka z satysfakcją.
– I słusznie – powiedział Poezja. – Można puścić serię po szybkach, sierżancie?
– Schowaj to, kozia twoja mać! – zrugał go Kwasigroch. – Jeszcze się nastrzelasz do Werwolfu.
Poezja posłusznie zarzucił ciężkiego diegtariewa z powrotem na plecy i przeżegnał się odruchowo, ponieważ właśnie mijali zbombardowany kościół, z którego pozostała sama wieża.
– Co ty? – zdziwił się Lońka. – Do szwabskiego Jezusa się modlisz?
– Kościół to kościół – odparł niepewnie Poezja, zdając sobie sprawę, że trochę się pospieszył z tym żegnaniem.
– Mnie tam wszystko, co szwabskie, brzydzi – zadeklarował Lońka. – Ich mowa mnie brzydzi i muzyka tak samo mnie brzydzi.
– Może dlatego, że nigdy nie słuchałeś Bacha – powiedział Wasilewski, puszczając oko do Adama.
– Mam to w dupie – zirytował się Lońka. – Wolę ruskiej harmoszki posłuchać.
– Jestem pewny, że będziesz miał w naszej nowej ojczyźnie mnóstwo okazji – rzekł Adam. Miał już serdecznie dosyć swoich kompanów. Mdliły go ich zadowolone z siebie gęby. Był wściekły, że musi uczestniczyć w tej operetkowej paradzie zwycięstwa.
– A ty to chyba w ogóle nie jesteś za demokracją – natarł na niego Poezja.
– Nie wiesz, co mówisz, człowieku – odparował Adam.
– Tyle wiem, że demokracja zaraz może dać ci po gębie!
– Spokój! – przywołał ich do porządku Kwasigroch. – Szkopy na nas patrzą. Później sobie dacie po mordach.
Poezja posłał Adamowi nienawistne spojrzenie, ale zamilkł.
Szli teraz nadmorską dzielnicą. Miejskie kamienice zmieniły się na okazałe wille z kolumnami i balustradami. W oczach Lońki były to pałace. Co rusz pokazywał któryś z nich palcem, wykrzykując z podziwem. Takiego przepychu nigdy jeszcze nie widział. Pomyśleć tylko, jakie skarby kryły się w środku!
Na Waszyngtonie też nadmorska dzielnica zrobiła wrażenie, choć jego zachwyt był bardziej praktycznego rodzaju.
– Boże, ile tu musi być skórzanych mebli! – zawołał z przejęciem. – Pamiętajcie, żeby skórę wykrajać jak największymi kawałami. A kryształów w ogóle nie brać. Ja na początku też łakomiłem się na kryształy, a to tylko kupę waży, w transporcie trudne i wcale tak dużo niewarte, bo na tandecie jest tego zatrzęsienie.
Nagle w oddali wyłoniła się dziwna budowla. Przypominała wielką otwartą muszlę, która wabiła ich do środka.
– Jaskinia jakaś czy co? – zdziwił się na głos Lońka, ale nikt nie potrafił mu odpowiedzieć.
Kiedy podeszli bliżej, zobaczyli, że przed muszlą zieje wielki lej po bombie upstrzony roztrzaskanymi ławkami i stolikami. Z tyłu rozciągał się natomiast widok na morze.
– Matko Przenajświętsza! – wyszeptał Lońka ze zgrozą. Jak okiem sięgnąć wszędzie połyskiwało w majowym słońcu potężne lustro wody. Tym razem Lońka nie musiał już pytać nikogo o zdanie. To mogło być tylko morze.
Rzucił się przed siebie z radosnym krzykiem. Poezja i Waszyngton bez wahania ruszyli za nim, tak samo porwani przez zniewalający widok.
– Stać! – zawołał Kwasigroch, ale milicjanci nawet się nie odwrócili. Morze miało w ich oczach znacznie większy majestat niż jakakolwiek ziemska władza.
Kwasigroch zaklął pod nosem i chcąc nie chcąc, też puścił się biegiem za swoimi ludźmi.
– Wspaniałe, nie uważasz? – powiedział podniecony Wasilewski.
– Morze jak morze – odparł Adam, wzruszając ramionami.
– Wspaniałe – powtórzył zafascynowany Wasilewski. – Jak wielka matka. Początek wszystkich rzeczy.
Przyspieszył kroku, nie zważając na świszczący oddech, jakby poddawał się potężnemu przyciąganiu morskiego krajobrazu.
Adam dotarł na plażę ostatni. Usiadł na piasku. Zaślubiny, które od początku podróży planował sierżant Kwasigroch, chyba niezupełnie przebiegały po jego myśli. On sam klęczał przy wbitej w brzeg biało-czerwonej fladze i mamrotał coś pod nosem. Nie wiadomo było, czy się modli, czy wypowiada magiczne zaklęcia władzy. Lońka i Poezja w wodzie po kolana chlapali się jak dzieci. Wasilewski zdjął buty i stał na mokrym brzegu z rozłożonymi rękami i zamkniętymi oczyma. Waszyngton siedział na piasku i łkał jak dziecko wpatrzony w horyzont.
Adam też wpatrywał się w horyzont. A właściwie w to, co było znacznie, znacznie dalej.
Czy jeszcze na niego czekała?
PRZYPISY