Wyznania rzekomo porządnej dziewczyny - Joya Goffney - ebook + książka

Wyznania rzekomo porządnej dziewczyny ebook

Goffney Joya

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Monique jest córką pastora, która ma szczerze dość rygorystycznych zasad narzuconych jej przez religię. Rodzice oczekują od niej, że pozostanie dziewicą aż do ślubu, więc kiedy odkrywa, że fizycznie jest niezdolna do uprawiania seksu, nie ma się do kogo zwrócić o pomoc.

Po dwóch latach nieudanych prób odbycia „pierwszego razu” jej ukochany chłopak zrywa z nią, nie kryjąc rozczarowania. Monique bardzo chce go odzyskać, dlatego korzysta z pomocy Sashy, rozmodlonej lizuski, która zaskakująco dużo wie na temat tego typu przypadłości, a także Reggie’ego, zbuntowanego łobuza, którego pastor próbuje za wszelką cenę sprowadzić na dobrą drogę. Razem rozpoczynają ściśle tajny plan znalezienia kuracji dla przybitej Monique.

W trakcie ich szalonej misji Monique uczy się życia w zgodzie ze sobą, przekonuje się, na czym polega prawdziwa przyjaźń i co znaczy miłość osoby, która akceptuje ją taką, jaka jest.

Uroczy, zabawny powerbook o stawianiu granic. Mądra, przejmująca, nieustraszona historia. Powieść, która dodaje nastolatkom odwagi do tego, by same decydowały o swoim ciele, kierowały się własnym komfortem i bezpieczeństwem, a w podejmowanych decyzjach nie ulegały presji środowiska.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 397

Oceny
4,4 (87 ocen)
47
30
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Izacze1

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne, szybko się czyta, bardzo życiowe, zabawne, z reprezentacją, zaskoczeniami, historią o nie idealnej rodzinie. bo nikt nie jest idealny, ważne są czyny
00
jotmona

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna literatura młodzieżowa ukazująca jak trudne może okazać się dla nastolatki wychowanie w „dobrym” i religijnym domu. Ogromnie utożsamiałam się z główną bohaterką, pomimo tego, że jestem od niej o dekadę starsza. Wartości religijne z jednej strony pomagają w wychowaniu, ale z drugiej strony mogą zacząć ograniczać wolność młodej osoby, czy też powodować uczucie wstydu i poczucia winy. Bardzo lubię mądre powieści młodzieżowe, które zmuszają do refleksji, przy czym jednocześnie nie oceniają. Praktycznie żaden bohater nie był określony jako zły, każdy z nich miał swoje wady i zalety. Bardzo spodobała mi się też przyjaźń, która zawiązała się pomiędzy Monique oraz Sashą. Świetnie napisany wstęp wprowadzający w tematykę, świetne zakończenie. Myślę, że książkę można w jakimś stopniu traktować jako formę edukacji seksualnej dla nastolatków.
00
julkas0905

Nie oderwiesz się od lektury

C U D N A. Przeczytałam ją w jeden dzień, zupełnie warta uwagi!!!
00
Ainai1

Nie oderwiesz się od lektury

Książka dla każdej nastolatki porusza ważny temat pierwszego razu ale jest też uroczym romansem.
00
MKWielgosz

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze się czyta. Problem podjęty w. książce bez zbędnego patosu. Trochę humoru. Fajna mlodzieżówka.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuCon­fes­sions of an Al­le­ged Good Girl
Co­py­ri­ght © 2022 by Joya Gof­f­ney Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Pro­jekt okładkiAn­drzej Ko­men­dziń­ski
Skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
ISBN 978-83-8265-547-6
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DROGI CZY­TEL­NIKU,

kie­dyś by­łam na po­zór grzeczną dziew­czynką. Zdo­by­wa­łam do­bre stop­nie, nie prze­kli­na­łam, prze­strze­ga­łam za­sad i ni­gdy, prze­nigdy nie otrzy­ma­łam uwagi w szkole. Nie by­łam dziew­czyną, którą można było przy­ła­pać na ca­ło­wa­niu się z chło­pa­kami pod try­bu­nami. Nie by­łam dziew­czyną, którą można było przy­ła­pać na ca­ło­wa­niu się z chło­pa­kiem w ja­kim­kol­wiek miej­scu.

Słowo „seks” trak­to­wa­łam na równi z prze­kleń­stwem. Było czymś, co mo­gło znisz­czyć re­pu­ta­cję dziew­czyny, a jed­no­cze­śnie czymś, czego od niej ocze­ki­wano. Gdyby moja matka się do­wie­działa, że choćby my­ślę o sek­sie, urwa­łaby mi głowę. Moi ko­le­dzy z klasy za­kła­dali, że nie in­te­re­sują mnie te sprawy. Mój umysł był zbyt prze­ra­żony, by wy­mó­wić to słowo, a moje ciało... No cóż, ciało utknęło. Gdy w końcu zna­la­złam chło­paka i mo­głam od­kryć swoją sek­su­al­ność, fi­zycz­nie nie by­łam w sta­nie tego zro­bić i nie mia­łam po­ję­cia dla­czego.

Przez trzy lata ob­wi­nia­łam sie­bie, choć tak na­prawdę nie wie­dzia­łam, co ro­bi­łam źle. Do­piero na stu­denc­kiej im­pre­zie spo­tka­łam cu­downą dziew­czynę, która opo­wie­działa mi o do­le­gli­wo­ści zwa­nej po­chwicą. Wów­czas jed­nak nie są­dzi­łam, że do­świad­czam cze­goś, przez co prze­cho­dzi wiele dziew­cząt. Choć mój chło­pak był go­towy na mnie za­cze­kać, po­dej­rze­wa­łam, że ist­nieją dziew­częta po­dobne do mnie, które mu­siały so­bie ra­dzić z mniej wy­ro­zu­mia­łymi part­ne­rami.

Tak wła­śnie wpa­dłam na po­mysł na­pi­sa­nia tej książki.

Droga, którą prze­była Mo­ni­que, pró­bu­jąc ule­czyć swoje ciało i do­wie­dzieć się wszyst­kiego na te­mat po­chwicy, po­winna być rów­nież moją drogą. Cho­ciaż udało mi się „na­pra­wić” fi­zyczny aspekt mo­jego za­bu­rze­nia, ni­gdy nie za­głę­bi­łam się w przy­czyny na­tury men­tal­nej, które sta­no­wiły pod­łoże mo­jej do­le­gli­wo­ści. Przede mną wciąż więc jesz­cze sporo pracy.

Na­pi­sa­łam tę książkę, aby zwró­cić uwagę na pro­blem po­chwicy. Może uda mi się w ten spo­sób po­móc ko­muś, kto nie ro­zu­mie, co się dzieje z jego cia­łem. Po­nadto za­le­żało mi na uka­za­niu tego nie­zwy­kle trud­nego te­matu (dla mnie i dla osób do mnie po­dob­nych) w spo­sób nieco lżej­szy, pe­łen mi­ło­ści i hu­moru. Mam na­dzieję, że książka ta sprawi, że seks prze­sta­nie być po­strze­gany jako coś tok­sycz­nego, a Cie­bie za­in­spi­ruje do od­zy­ska­nia wła­snej toż­sa­mo­ści sek­su­al­nej bez po­czu­cia wstydu oraz lęku.

Bar­dzo dzię­kuję za prze­czy­ta­nie mo­jej książki!

JOYA

Roz­dział 1

TO JUŻ TRA­DY­CJA. Tata za­wsze znaj­dzie spo­sób, aby prze­dłu­żyć po­ranne na­bo­żeń­stwo do po­po­łu­dnia. Na­wet je­śli wcze­śniej obie­cał, że tym ra­zem bę­dzie ono krót­kie. Dzi­siaj pod­czas ka­za­nia przez dwa­dzie­ścia mi­nut udo­wad­niał, że Je­zus po­maga tym, któ­rzy sami o sie­bie dbają. Po­wta­rzał to zda­nie wiele razy, prze­ła­mu­jąc je głę­bo­kimi wes­tchnie­niami, ak­cen­tami per­for­ma­tyw­nej ra­do­ści oraz fra­zo­wa­niem z wier­nymi chwały Pana na za­sa­dzie za­wo­ła­nie-od­po­wiedź.

Nie tylko on w tym sie­dzi. Ber­tha, dy­ry­gentka chóru, oraz panna An­na­belle, na­sza so­listka, rów­nież biorą udział w tym spi­sku. Przy­się­gam, oni pró­bują za­mie­nić każdą nie­dzielę w ko­lejny od­ci­nek re­ality show pod ty­tu­łem Sun­day Best, któ­rego ce­lem jest wy­ło­nie­nie naj­lep­szego chóru go­spel. Nie każda pieśń po­winna trwać dzie­sięć mi­nut i nie każda musi koń­czyć się eks­ta­tycz­nym tań­cem wy­chwa­la­ją­cym Pana.

Czę­ściowo winę za to po­nosi Dom. Gdy za­siada przy per­ku­sji, a jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, Ter­rence, chwyta za gi­tarę ba­sową, za­wsze po­ry­wają wier­nych do śpiewu, wzy­wają Du­cha Świę­tego i sta­rają się na­kło­nić sio­strę Betsy do pod­ska­ki­wa­nia. Tak na­prawdę jed­nak ro­bią, co mogą, by znowu spa­dła jej z głowy pe­ruka. Po­wie­dzia­łam Do­mowi, że naj­praw­do­po­dob­niej po tym wsty­dli­wym in­cy­den­cie, do któ­rego do­szło pew­nej pięk­nej nie­dzieli, Betsy zna­la­zła spo­sób, aby umo­co­wać ją dużo le­piej. On jed­nak na­dal ma na­dzieję na po­wtórkę.

Tata „otwo­rzył już wej­ście do świą­tyni”, mamy za sobą ofia­ro­wa­nie i ogło­sze­nia dusz­pa­ster­skie, ale z ja­kie­goś po­wodu śli­ma­czy się z roz­po­czę­ciem ka­za­nia. Nie mam na to czasu. Jak tak da­lej pój­dzie, nie zdążę wy­pro­sto­wać wło­sów przed przy­jaz­dem Doma, który wie­czo­rem ma za­brać mnie na randkę. Dziś wy­pada druga rocz­nica na­szego związku. Rano, przed wyj­ściem z domu, wy­ja­śni­łam to ta­cie. „Ta­tu­siu”, po­wie­dzia­łam, „dzi­siej­szy dzień jest dla nas ważny. Mu­simy wyjść punk­tu­al­nie. Pro­szę”. On jed­nak jak zwy­kle od­po­wie­dział: „Nie można po­śpie­szać mo­dli­twy, Mo-Mo, ale dla cie­bie zro­bię, co w mo­jej mocy”.

Na­prawdę, ta­tu­siu? Zro­bisz, co w two­jej mocy?

– Nie ma zna­cze­nia kto! – woła do mi­kro­fonu, koń­cząc na­bo­żeń­stwo w ulu­biony przez sie­bie spo­sób. Dzięki Bogu, zbli­żamy się do mety.

– Nie ma zna­cze­nia co! – Na jego twa­rzy ma­luje się sze­roki uśmiech, a na czole błysz­czą kro­ple potu. To jego ulu­biona chwila ty­go­dnia, to jego ulu­biona chwila dnia, ulu­biona chwila w ży­ciu. Uwiel­bia prze­by­wać w swoim ko­ściele, na­wet bar­dziej, niż pra­co­wać w na­szym ogro­dzie przy bu­do­wie ta­rasu, a trzeba wie­dzieć, że to dru­gie spra­wia mu na­prawdę dużo przy­jem­no­ści.

Wiem, że po­sługa pa­stora to jego naj­więk­sza ra­dość, ale nie ro­zu­miem tego. Po pro­stu nie poj­muję dla­czego. Czy mu się to nie nu­dzi? Każ­dej nie­dzieli, od cza­sów jego dzie­ciń­stwa, w ko­ściele dzieje się to samo. W la­tach osiem­dzie­sią­tych, gdy był mło­dym, ubo­gim chłop­cem, zna­lazł się pew­nego razu w tym za­byt­ko­wym bu­dynku z wi­tra­żami w oknach, przej­mu­ją­cymi ob­ra­zami przed­sta­wia­ją­cymi Je­zusa i po­grze­bo­wymi kwia­tami. Do­szedł wów­czas do wnio­sku, że to miej­sce bar­dzo mu się po­doba. Ale jak ktoś tak młody może za­pa­łać uczu­ciem do su­ro­wych za­sad typu „ciii, słu­chaj uważ­nie” lub „le­piej za­mknij oczy pod­czas mo­dli­twy”, które sta­no­wią fun­da­ment każ­dego ko­ścioła czar­no­skó­rych bap­ty­stów na Po­łu­dniu? Jak ktoś w tym wieku może się za­ko­chać w czymś ta­kim?

Po śmierci pa­stora B.D. Jack­sona tata otrzy­mał wszystko – ko­ściół, kon­gre­ga­cję oraz ty­tuł. Mia­łam wów­czas pięć lat. W tam­tym cza­sie wierni nie byli co do niego prze­ko­nani. Oba­wiali się, że ze względu na swój młody wiek może oka­zać się eks­cen­tryczny. Tak przy­naj­mniej twier­dzi tata, po­nie­waż ja wi­dzę w oczach wier­nych je­dy­nie po­dziw dla niego. Wiel­bią zie­mię, po któ­rej stąpa pa­stor T. Ja na­to­miast co nie­dzielę ro­bię, co mogę, by mieć oczy otwarte.

Uwiel­biam mo­jego tatę, ale nie zno­szę ko­ścioła.

Je­dy­nym plu­sem od­wie­dza­nia tego miej­sca oraz sie­dze­nia w pierw­szej ławce obok mo­jej za­sad­ni­czej i de­spo­tycz­nej matki jest oka­zja do oglą­da­nia Doma. Jego per­ku­sja stoi przed pul­pi­tem, więc znaj­duje się do­słow­nie przede mną. To przez niego nie mogę sku­pić wzroku na mo­jej Bi­blii.

Gdy wierni wo­łają w od­po­wie­dzi: „Tak”, Dom ude­rza w bę­ben ba­sowy i kilka razy w ta­le­rze. Na­stęp­nie po­woli unosi wzrok i spo­gląda w moje oczy.

Do­mi­nic Hud­son to pro­te­go­wany mo­jego taty. Świet­nie so­bie ra­dzi pod­czas wy­stę­pów w trak­cie na­bo­żeństw. Po­nadto jest wspa­nia­łym spor­tow­cem, więc znają go wszy­scy miesz­kańcy mia­steczka. I choć jest bar­dziej za­an­ga­żo­wany w ży­cie ko­ścioła niż ja, córka pa­stora, nie ma re­pu­ta­cji po­boż­ni­sia. Wy­nika to praw­do­po­dob­nie z faktu, że gdy je­ste­śmy poza ko­ścio­łem, za­cho­wuje się zu­peł­nie ina­czej. Kiedy prze­klina, w po­bliżu nie ma do­ro­słych, któ­rzy mo­gliby to usły­szeć.

Dom jest moim chło­pa­kiem ma­rzeń. Jest prze­cu­downy, słodki, wszy­scy go lu­bią i na­prawdę za mną sza­leje. Kiedy pa­trzymy so­bie w oczy, nic in­nego nie ma zna­cze­nia. Głos mo­jego taty oraz to­wa­rzy­szące mu wy­zna­nia wiary giną gdzieś w tle. Moje serce dudni i za­czyna bić szyb­ciej niż bę­ben per­ku­sji Doma. Mam ogromne szczę­ście, że się ze mną zwią­zał. Każdy tak mówi. Mam szczę­ście, że zdo­by­łam serce Do­mi­nika Hud­sona. I mają ra­cję. Trak­tuje mnie tak, jak tata trak­tuje mamę. Jak kró­lową. Jak klej­not. Jak coś wła­snego.

Dom uśmie­cha się zło­śli­wie i wska­zuje głową w kie­runku dia­kona Han­sona, który sie­dzi z za­mknię­tymi oczami i twa­rzą zwró­coną ku su­fi­towi, jakby pła­wił się w Sło­wie Bo­żym. Dom wy­wraca oczami i po­ru­sza ustami w górę i w dół, jak ryba. Nie­zły z niego nu­mer. Wie, jak mnie roz­śmie­szyć.

Na­gle, roz­chi­cho­tana, milknę, bo mama pstryka pal­cami przed moją twa­rzą.

Mój żo­łą­dek się kur­czy, a mo­tyle, które czu­łam przed se­kundą, zni­kają w jed­nej chwili. Gdy na nią pa­trzę, to jak­bym miała przed sobą Me­duzę. Jej ciemne, zwę­żone oczy i roz­sze­rzone noz­drza za­mie­niają mnie w ka­mień. Dzi­siaj już po raz drugi przy­ła­puje nas na wy­głu­pach. Po­chyla się nad moim uchem i mówi:

– Przy­rze­kam, Mo­ni­que, że je­śli jesz­cze raz cię upo­mnę, ni­g­dzie dziś nie wyj­dziesz.

Po tych sło­wach pro­stuje się i krzy­żuje nogi w kost­kach, a na­stęp­nie przy­wo­łuje na swo­jej twa­rzy ła­godny ko­ścielny uśmiech. Moja mama nie na­leży do słod­kich osób, ale w ko­ściele jest wy­jąt­kowo ry­go­ry­styczna. Nie po­zwoli, abym przy­no­siła jej wstyd przed wszyst­kimi ze­bra­nymi tu­taj ludźmi.

Za­wsze per­fek­cyjna i ele­gancka – jest do­kład­nym ucie­le­śnie­niem wy­obra­żeń o ty­po­wej „czar­no­skó­rej ko­bie­cie z Po­łu­dnia”. Za­cho­wuje się jak kró­lowa i trzeba przy­znać, że w tej nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści, gdzie czar­no­skó­rzy sta­no­wią je­dy­nie dzie­sięć pro­cent miesz­kań­ców, w pew­nym sen­sie za­li­czamy się do ary­sto­kra­cji. Mój tata jest pa­sto­rem w je­dy­nym ko­ściele dla czar­no­skó­rych w mia­steczku. Pełni też rolę men­tora dla wszyst­kich czar­no­skó­rych spor­tow­ców oraz przy­jaźni się z tre­ne­rami. Wszy­scy go znają, po­dob­nie jak moją matkę – na­uczy­cielkę na­ucza­nia po­cząt­ko­wego, trzy­krotną zwy­cięż­czy­nię Kon­kursu na Naj­lep­sze Cia­sto pod­czas Do­rocz­nego Fe­stynu Je­sien­nego. Swój ty­tuł za­wdzię­cza plac­kowi ze słod­kich ziem­nia­ków.

Ja na­to­miast je­stem po pro­stu ich córką. Ozna­cza to, że dzie­ciaki w szkole za­cho­wują przy mnie ostroż­ność. Uwa­żają na słow­nic­two, nie za­pra­szają na im­prezy, bo wie­dzą, że ro­dzice i tak mnie nie pusz­czą. Do tego trak­tują, jak­bym była cho­dzą­cym wzo­rem wszel­kich cnót oraz ka­pu­siem, cho­ciaż ni­gdy w ży­ciu na ni­kogo nie do­nio­słam. Chcia­ła­bym, aby dali mi kre­dyt za­ufa­nia, po­dob­nie jak ro­bią to w sto­sunku do Doma. Po­mimo iż jest prak­tycz­nie po­strze­gany jako syn pa­stora, wszy­scy uwa­żają, że jest w po­rządku.

– Amen – mówi tata, uci­sza­jąc ze­bra­nych wier­nych i wy­cie­ra­jąc czoło chu­s­teczką. – Chwalmy Pana. Jak wie­cie, każ­dej pierw­szej nie­dzieli mo­dli­twę na za­koń­cze­nie pro­wa­dzi przed­sta­wi­ciel mło­dzieży – ak­cen­tuje ostat­nie słowo, a we mnie wzbiera lęk, bo mama kła­dzie mi dłoń na karku i za­czyna wy­py­chać mnie do przodu.

Nie. Nie stanę przed tymi wszyst­kimi ludźmi, aby się mo­dlić. Tu­taj są pra­wie wszyst­kie czar­no­skóre dzie­ciaki uczęsz­cza­jące do mo­jej szkoły. Nie ma mowy. Po pierw­sze, mam już przy­piętą łatkę po­boż­nisi i to tylko po­gor­szy sy­tu­ację, a po dru­gie, kiep­sko ra­dzę so­bie z ta­kimi wy­stą­pie­niami. Tata twier­dzi, że mo­dli­twa jest po pro­stu roz­mową z Bo­giem, ale oczy­wi­ste jest, że trzeba mieć do tego dryg.

– Ktoś chętny? – pyta tata, roz­glą­da­jąc się po ko­ściele.

– Idź – po­na­gla mama i wy­py­cha mnie jesz­cze moc­niej. Nie ru­szam się jed­nak z miej­sca. Ist­nieje duże praw­do­po­do­bień­stwo, że je­śli te­raz nie wstanę, dziś wie­czo­rem za­broni mi wyj­ścia z Do­mem, ale więk­sze są szanse na to, że wy­dzie­dzi­czy mnie, je­śli zde­cy­duję się wy­stą­pić i za­cznę się przy wszyst­kich ją­kać. Mama musi so­bie od­po­wie­dzieć na py­ta­nie – co jest mniej że­nu­jące: moja bier­ność czy du­ka­nie mo­dli­twy przed ze­bra­nymi tu­taj wier­nymi?

Za­nim przy­cho­dzi jej do głowy, by wy­cią­gnąć mnie za włosy przed pul­pit, Sa­sha How­ser, młod­sza sio­stra Ter­rence’a, wstaje i idzie na śro­dek ko­ścioła. W ten spo­sób ra­tuje mnie, a jed­no­cze­śnie po­grąża. To wła­śnie ją moja mama daje mi za­wsze za przy­kład, gdy kry­ty­kuje moje za­cho­wa­nie. „Dla­czego nie mo­żesz zro­bić tego czy tam­tego jak Sa­sha?”. Po dzi­siej­szym dniu bę­dzie jesz­cze go­rzej.

Ni­gdy nie wi­dzia­łam, aby ktoś tak młody był tak bar­dzo od­dany Je­zu­sowi. Ni­gdy też nie pa­ła­łam do ni­kogo taką nie­na­wi­ścią jak do niej. Sie­dzi za­wsze z no­sem wci­śnię­tym mię­dzy kartki Bi­blii, a pod­czas mo­dli­twy trzyma dło­nie równo zło­żone.

– Za­pra­szam, Sa­sha. Ko­chani, za­chęćmy ją bra­wami – prosi tata, prze­cho­dząc obok pul­pitu, by wrę­czyć Sa­shy mi­kro­fon. Wierni za­czy­nają kla­skać i wy­chwa­lać jej ini­cja­tywę. Mama nie­chęt­nie za­biera rękę z mo­jego karku i łą­czy dło­nie w mo­dli­tew­nym ge­ście.

Sa­sha idzie w swo­jej skrom­nej wor­ko­wa­tej su­kience z przy­kle­jo­nym uśmie­chem na ład­nej twa­rzy. Trzy­ma­jąc mi­kro­fon w dłoni, za­czyna:

– Dzię­kuję, pa­sto­rze T. Pro­szę wszyst­kich ze­bra­nych, po­chyl­cie głowy i mó­dl­cie się ra­zem ze mną.

Po­chy­lam głowę, ale nie mam za­miaru się z nią mo­dlić. Je­stem wście­kła. Wy­szło go­rzej, niż gdy­bym po­szła tam i za­częła się ją­kać. Po pro­stu wiem, że przez całą drogę do domu mama bę­dzie mó­wiła w kółko o tym, że Sa­sha jest dużo lep­sza ode mnie.

– Boże Oj­cze, przy­cho­dzimy do Cie­bie po­korni i wdzięczni za ko­lejny dzień, by od­dać Ci cześć. Nie mu­sia­łeś nas oca­lić, ale to zro­bi­łeś, o do­bry Boże. Do­tkną­łeś nas dziś rano i tchną­łeś w nas ży­cie.

– Tak, Pa­nie – szep­cze moja mama obok mnie.

Mam po­chy­loną głowę, a moje dło­nie leżą zło­żone na ko­la­nach. Wy­glą­dam jak po­rządna córka pa­stora. Na­gle czuję wi­bra­cje na ławce. Otwie­ram sze­roko oczy i wbi­jam wzrok w kostki dłoni. Od razu się orien­tuję, że to nie mój te­le­fon. To te­le­fon Reg­giego.

Pra­wie za­po­mnia­łam, że sie­dzi obok mnie. Za­cho­wy­wał się dziś za­dzi­wia­jąco ci­cho i grzecz­nie, aż do te­raz. Ob­ser­wuję ką­tem oka, jak sięga do kie­szeni i wyj­muje te­le­fon. Na ekra­nie wi­bru­ją­cego smart­fona wid­nieje słowo „La­ser”. Czuję, jak mama za­czyna się de­ner­wo­wać, czuję, jak z każdą ko­lejną se­kundą trwa­ją­cego po­łą­cze­nia jej ciało sztyw­nieje.

O mój Boże, pod­czas gdy Sa­sha wy­po­wiada słowa mo­dli­twy do mi­kro­fonu, a wierni od­po­wia­dają „Tak, Pa­nie”, „Amen” i „Dzięki Ci, Pa­nie”, Reg­gie od­biera te­le­fon.

– Hej, La­ser.

A po­tem wy­bu­cha śmie­chem.

Mama po­chyla się, na­pie­ra­jąc na moje ra­mię, i sięga przeze mnie w jego kie­runku.

– Nie, stary, póź­niej do cie­bie za­dzwo­nię...

Mama wy­rywa te­le­fon z ręki Reg­giego, rzu­ca­jąc mu pełne dez­apro­baty i nie­do­wie­rza­nia spoj­rze­nie.

Czuję pa­lący wstyd. Nie je­stem jed­nak pewna, z czego on wy­nika. Z tego, że wszy­scy na nas pa­trzą? Oczy­wi­ście, ale rów­nież z tego, że moja mama nie ma pro­blemu z upo­mi­na­niem ob­cego dzie­ciaka. Reg­gie jest co prawda pod na­szą opieką pod­czas na­bo­żeństw oraz w dro­dze do i z ko­ścioła. Ale mimo wszystko.

Spo­gląda na moją mamę zdu­miony jej śmia­ło­ścią, a na­stęp­nie na mnie, jak­bym miała ja­ki­kol­wiek wpływ na to, co się stało. Nie mam żad­nego. Opusz­czam więc szybko wzrok z po­wro­tem na ko­lana, skła­dam dło­nie jesz­cze moc­niej i w my­ślach dzię­kuję Bogu za to, co za­szło. Żadne moje prze­wi­nie­nie nie równa się z nu­me­rem, który wy­wi­nął Reg­gie. Mama nie bę­dzie na­wet pa­mię­tała, żeby przy­cze­pić się do mnie i Doma. Nie bę­dzie pa­mię­tała, że to ja po­win­nam tam stać i od­ma­wiać mo­dli­twę za­miast Sa­shy, a to tylko dla­tego, że Reg­gie ode­brał te­le­fon w środku na­bo­żeń­stwa.

Reg­gie nie po­cho­dzi stąd. Naj­wi­docz­niej rów­nież nie otrzy­mał jesz­cze wy­star­cza­ją­cej dawki mści­wych spoj­rzeń mo­jej mamy, po­nie­waż każ­dej nie­dzieli wy­wija ja­kiś nu­mer. Po­przed­niej przy­ła­pano go na śpie­wa­niu „Mój Bóg jest ża­ło­ścią”, za­miast tra­dy­cyj­nego „Mój Bóg jest mi­ło­ścią”. Ty­dzień wcze­śniej pró­bo­wał ukraść coś z ko­szyka na ofiarę, co za­krawa na lekką iro­nię, po­nie­waż to wła­śnie z po­wodu kra­dzieży się tu­taj zna­lazł – w na­szym mie­ście i ko­ściele.

Z tego, co sły­sza­łam, Reg­gie miesz­kał kie­dyś w Hunt­sville, które są­sia­duje z na­szym mia­stecz­kiem, ale zo­stał wy­rzu­cony ze szkoły za wła­ma­nie się do niej i wy­nie­sie­nie kilku mało war­to­ścio­wych sprzę­tów, wśród któ­rych zna­la­zły się bez­na­dziejne te­le­wi­zory, które na­uczy­ciele wwożą na wóz­kach do klasy, gdy nie chce im się pro­wa­dzić lek­cji. Można by po­my­śleć, że do­stał na­uczkę. Jed­nak na­uczki spły­wają po tym chło­paku jak woda po kaczce. Nic go nie pe­szy. Nie ro­bią na nim wra­że­nia co­dzienne mo­dli­twy taty przed ko­la­cją przy na­szym ro­dzin­nym stole, obo­wiąz­kowe uczest­nic­two we mszy czy też nie­od­płatne prace wo­kół ko­ścioła – jakby już samo prze­by­wa­nie w tym bu­dynku miało od­mie­nić jego za­cho­wa­nie. Jest z nami od mie­siąca i już zy­skał so­bie okropną re­pu­ta­cję. Je­stem prze­ko­nana, że Bóg po­rzu­cił już na­dzieję wzglę­dem Reg­giego i za­czy­nam my­śleć, że tata po­wi­nien zro­bić to samo.

Sa­sha koń­czy mo­dli­twę i Reg­gie wy­krzy­kuje naj­gło­śniej ze wszyst­kich: „Amen”.

Moja mama wrzuca te­le­fon do swo­jej to­rebki i szep­cze:

– Po­roz­ma­wiamy po mszy.

Reg­gie w od­po­wie­dzi uśmie­cha się do niej słodko i mówi:

– Oczy­wi­ście.

Chyba nie zdaje so­bie sprawy, w co się pa­kuje. Moja mama nie sto­suje ta­ryfy ulgo­wej dla ni­kogo i z całą pew­no­ścią nie po­zwoli, by ja­kieś dziecko oka­zy­wało jej brak sza­cunku – zwłasz­cza taki ło­buz jak Re­gi­nald Tur­ner. Po­siada po­nad­dwu­dzie­sto­let­nie do­świad­cze­nie w pracy z ta­kimi dziećmi. Nie dla­tego zy­skała re­pu­ta­cję naj­bar­dziej sza­no­wa­nej na­uczy­cielki w okręgu, że po­zwa­lała uczniom wła­zić so­bie na głowę.

Po na­bo­żeń­stwie mama za­trzy­muje Reg­giego jak za­kład­nika na tyl­nym sie­dze­niu swo­jego ca­dil­laca, a sama wraz z tatą robi tra­dy­cyjny ob­chód wszyst­kich wier­nych. Kiedy za­trzy­mują się przy dia­ko­nie Han­so­nie i roz­po­czy­nają mo­gącą trwać na­wet cały dzień roz­mowę o jego cią­głym ocze­ki­wa­niu na przy­zna­nie renty, Dom od­ciąga mnie na bok i pro­wa­dzi na tyły ko­ścioła.

Idziemy, trzy­ma­jąc się za małe palce u rąk. Spo­glą­dam przez ra­mię na tłum sto­jący na traw­niku, a na­stęp­nie na jego krót­ko­przy­strzy­żone włosy oraz łań­cu­szek na szyi. W jego wol­nej dłoni do­strze­gam czer­woną to­rebkę pre­zen­tową. Za­gry­zam wargę. Ku­pił mi pre­zent? Są­dząc po roz­mia­rze pa­kunku, spo­dzie­wam się bi­żu­te­rii. Może to pier­ścio­nek, który sta­nie się sym­bo­lem na­szej bli­sko­ści do czasu, aż bę­dziemy w od­po­wied­nim wieku, by się po­brać. Pój­dziemy wów­czas w ślady mo­ich ro­dzi­ców.

Zwią­zali się ze sobą w wieku sie­dem­na­stu lat, po­dob­nie jak my. Po szkole śred­niej po­szli do tego sa­mego col­lege’u, skoń­czyli stu­dia cztery lata póź­niej, po­brali się i na świat przy­szła moja sio­stra. Ich ży­cie było po­ukła­dane. Tego wła­śnie wszy­scy (zwłasz­cza moi ro­dzice) pra­gną dla mnie i dla Doma – po­ukła­da­nego ży­cia.

Przy­ci­ska moje plecy do pnia wy­so­kiego dębu ro­sną­cego za bu­dyn­kiem, na­sze stopy za­plą­tują się w ko­rze­nie. Sta­jemy się nie­wi­dzialni. W ca­łym mia­steczku mamy kilka ta­kich miejsc. Miejsc, w któ­rych mo­żemy się ca­ło­wać i nikt (moja mama) nie po­wie nam, że za­cho­wu­jemy się nie­od­po­wied­nio, że „pró­bu­jemy być do­ro­śli” albo że owład­nęły nami de­mony po­żą­da­nia. Po­ca­łunki Doma spra­wiają, że się roz­pa­dam na ka­wałki. Staję się de­mo­nem po­żą­da­nia. Staję się uoso­bie­niem sza­le­ją­cych hor­mo­nów odzia­nych w ko­ścielną su­kienkę.

– Mam coś dla cie­bie – mówi, trzy­ma­jąc usta tuż przy mo­ich. Otwie­ram oczy, gdy Dom od­suwa się ode mnie. Spo­gląda na mnie swo­imi wiel­kimi brą­zo­wymi oczami o bar­wie mro­żo­nej her­baty roz­świe­tlo­nej pro­mie­niami sło­necz­nymi. Moje serce wali, gdy wi­dzę, jak unosi małą czer­woną to­rebkę. – Nie mo­głem się zde­cy­do­wać, czy wrę­czyć ci ją te­raz czy wie­czo­rem. Ale do­sze­dłem do wnio­sku, że dam ci ją po mszy, abyś mo­gła ją wło­żyć na na­szą randkę.

Wy­ba­łu­szam oczy ze zdzi­wie­nia. To na pewno jest bi­żu­te­ria.

No­sze­nie kurtki Doma to jedno – gdy idę w niej szkol­nym ko­ry­ta­rzem, czuję, jak jej rę­kawy cał­kiem po­chła­niają moje ra­miona, a na ple­cach wid­nieje jego na­zwi­sko, „Hud­son”. Ale pier­ścio­nek? Sta­ła­bym się wów­czas kimś wię­cej niż tylko sym­pa­tią ze szkoły śred­niej. Sta­ła­bym się czę­ścią jego przy­szło­ści.

Od­bie­ram od niego to­rebkę z głup­ko­wa­tym uśmie­chem na twa­rzy.

– My­śla­łam, że nie ro­bimy so­bie pre­zen­tów.

Wzru­sza ra­mio­nami.

– Nie mo­głem się oprzeć.

W środku znaj­duje się po­je­dyn­czy ar­kusz czer­wo­nej bi­buły. Po jej wy­ję­ciu moje palce na­tra­fiają na coś dużo bar­dziej mięk­kiego i de­li­kat­nego niż fil­cowe pu­dełko, któ­rego się spo­dzie­wa­łam. Sta­ram się za­cho­wać spo­kój na twa­rzy, gdy wy­cią­gam czer­woną ko­ronkę.

– Czy to... bie­li­zna? – py­tam prze­ra­żona, roz­cza­ro­wana i zdez­o­rien­to­wana, ale na­dal z uśmie­chem na ustach.

– Tak. Dziś wie­czo­rem mie­li­śmy znowu spró­bo­wać, prawda?

Moje wargi po­zo­stają w bez­ru­chu. Tak? Na­prawdę? Mia­łam na­dzieję, że dzi­siej­szy wie­czór bę­dzie wolny od zma­gań. Opusz­czam wzrok na jego czarne la­kierki za­plą­tane w ko­rze­nie drzewa, pró­bu­jąc po­zbyć się na­głego lęku, który chwyta mnie za gar­dło.

– Mo, to na­sza druga rocz­nica. – Jego ton staje się ostrzej­szy. – Naj­wyż­sza pora, aby­śmy raz na za­wsze roz­wią­zali nasz pro­blem.

– Wiem – od­po­wia­dam, po­ta­ku­jąc, ale nie na­wią­zuję kon­taktu wzro­ko­wego. Kiedy po­now­nie spo­glą­dam w górę, na jego twa­rzy ma­luje się po­łą­cze­nie fru­stra­cji i zło­ści.

– Chcesz prze­cież upra­wiać seks, prawda? – pyta.

Tak mi się wy­daje. To zna­czy, tak. Chcę. Bar­dzo chcę. Ale z ja­kie­goś po­wodu chęci mi wy­star­czają. Ki­wam głową i mimo wszystko zmu­szam się do uśmie­chu, po­nie­waż za­leży mi, aby Dom na­dal we mnie wie­rzył.

– Za­łożę to dla cie­bie – obie­cuję.

– Tak? – W jego oczach po­now­nie po­ja­wia się ra­dość. Ca­łuje mnie prze­lot­nie. – Nie mogę się do­cze­kać, aż cię w tym zo­ba­czę. Wiesz co?

– Co? – od­po­wia­dam z uda­wa­nym en­tu­zja­zmem.

– Mam po­mysł, jak spra­wić, aby tym ra­zem nam się udało. – Py­tam go, o co cho­dzi, ale on tylko wtula swoją twarz w moją szyję. – Opo­wiem ci póź­niej. – Ła­sko­cze mnie, więc za­czy­nam się śmiać, a na­stęp­nie od­naj­duję jego pod­bró­dek i po­now­nie przy­su­wam usta do jego warg. Ca­łu­jemy się w akom­pa­nia­men­cie od­gło­sów roz­mów i śmie­chu do­cho­dzą­cych sprzed ko­ścioła. Ca­łu­jemy się po­mimo mo­jego lęku i nie­po­koju. Ca­łu­jemy się jak mał­żeń­stwo.

Tata mówi, że dzie­ciaki ta­kie jak my po­winny trzy­mać ję­zyki w swo­ich ustach. Twier­dzi rów­nież, że po­ca­łunki po­winny trwać nie dłu­żej niż kilka se­kund. Dłuż­sze sta­no­wią za­chętę do czyn­no­ści, któ­rymi nie po­win­ni­śmy się in­te­re­so­wać – do czasu za­war­cia mał­żeń­stwa. Je­ste­śmy jed­nak z Do­mem bar­dzo w so­bie za­ko­chani. To je­dyny chło­pak, na któ­rego przez ostat­nie dzie­sięć lat spo­glą­da­łam. W końcu i tak się po­bie­rzemy. Po co więc cze­kać? Je­śli mamy skoń­czyć w tym sa­mym miej­scu, co moi ro­dzice, ja­kie ma zna­cze­nie to, co się dzieje tym­cza­sem?

Dom mu­ska ustami moją szyję, prze­suwa dło­nie w dół po mo­ich ple­cach, ła­pie za po­śladki i ści­ska. Prze­chy­lam szyję na prawo, by mógł po­ca­ło­wać mnie ni­żej. Gdy jego usta znaj­dują się przy moim de­kol­cie, sły­szę głos do­cho­dzący zza na­szych ple­ców:

– Mo­ni­que?

Otwie­ram sze­roko oczy i wi­dzę Reg­giego, który stoi kilka me­trów od nas i ob­ser­wuje, jak po­zwa­lamy so­bie na zbyt wiele na te­re­nie ko­ścioła. Za­bie­ram szybko dłoń Doma z mo­jego tyłka.

– Tak? – py­tam pi­skli­wym gło­sem.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale twój tata pro­sił, abym cię za­wo­łał.

Ki­wam głową i czuję pa­lący ru­mie­niec na po­licz­kach.

– Do­brze. Już idę.

Po raz ostatni rzuca okiem na na­sze splą­tane ciała, a na­stęp­nie od­wraca się na pię­cie i wraca przed bu­dy­nek ko­ściół. Bóg je­den ra­czy wie­dzieć, jak długo tam stał i jak wiele wi­dział.

Dom zsuwa dłoń po­now­nie na moje po­śladki.

– Uwiel­biam two­jego tatę, ale nie ro­zu­miem, dla­czego tak bar­dzo się stara, by po­móc temu chło­pa­kowi. To prze­grana sprawa.

– Tata uważa, że z Reg­giem jest wszystko w po­rządku.

Dom od­suwa się od drzewa, ła­pie mnie za rękę, po czym pro­wa­dzi mnie wo­kół ko­ścioła.

– Z Reg­giem zde­cy­do­wa­nie coś jest nie w po­rządku. Kto od­biera te­le­fon w środku mszy? – Kiedy do­cie­ramy przed front bu­dynku, moi ro­dzice stoją obok ca­dil­laca. Gdy tylko tata do­strzega Doma, uśmie­cha się od ucha do ucha. Za­wsze tak re­aguje na jego wi­dok. Ła­pie go za kark i przy­ciąga do sie­bie.

– Świet­nie ci po­szło, chłop­cze.

– Dzię­kuję, pa­sto­rze T. – Dom śmieje się nie­śmiało i wy­suwa się z uści­sku mo­jego taty. – Za­sta­na­wia­łem się, pa­sto­rze, czy tak jak wcze­śniej za­po­wia­da­łem, mogę wie­czo­rem za­brać Mo na randkę. Dzi­siaj na­sza rocz­nica.

Tata spo­gląda na mnie, jakby roz­wa­żał jego słowa.

– No, nie wiem.

Prze­krę­cam głowę w wy­ra­zie znie­cier­pli­wie­nia.

– Ta­tu­siu. – Omó­wi­li­śmy to szcze­gó­łowo przed na­bo­żeń­stwem. Wie, że nie mogę się do­cze­kać wyj­ścia.

– Mó­wię po­waż­nie, ko­cha­nie. Cio­cia i wu­jek przy­jeż­dżają na ko­la­cję. Może po­win­ni­ście do nas do­łą­czyć, za­miast wy­cho­dzić na mia­sto.

– Ta­tu­siu, nie.

– Poza tym leci film, który tak chcia­łaś obej­rzeć. Jaki ma ty­tuł? – pyta mnie. – A, tak. Bunt dwu­latka.

– Ta­tu­siu, to ty chcesz go obej­rzeć! Od ty­go­dni pró­bu­jesz mnie na niego na­mó­wić!

Wy­bu­cha śmie­chem i szczy­pie mnie w po­li­czek.

– Dro­czę się z wami. – Otwiera drzwi od strony pa­sa­żera i sięga po dłoń mamy. – Oczy­wi­ście, że mo­że­cie wyjść. Ja­kie ma­cie plany na dziś?

To­re­beczka pre­zen­towa w mo­jej dłoni na­gle waży tonę.

– Pew­nie pój­dziemy na ko­la­cję w Spring – od­po­wiada Dom. – Od­wie­dzimy ja­kąś re­stau­ra­cję, w któ­rej jesz­cze nie by­li­śmy. Spring leży w po­bliżu Ho­uston, więc mo­żemy wró­cić tro­chę póź­niej. – Pró­buje ugrać nieco wię­cej czasu w ra­zie, gdyby na­sze „raz na za­wsze” za­jęło nieco wię­cej czasu, niż pla­no­wa­li­śmy.

Tata prze­krzy­wia głowę.

– Pro­sisz o prze­dłu­że­nie go­dziny po­wrotu? – Uśmie­cha się.

– Ta­tu­siu, to na­sza rocz­nica – od­po­wia­dam.

I gdy już się wy­daje, że jest go­towy się zgo­dzić, wtrąca się mama i psuje całą za­bawę. Jak zwy­kle.

– Mo­ni­que musi wró­cić do dzie­sią­tej. Żad­nych wy­jąt­ków, Dom.

Spo­glą­damy z Do­mem na tatę, ocze­ku­jąc, że zmieni de­cy­zję mamy, ale ona jesz­cze nie skoń­czyła.

– I ko­niec z gra­niem w ko­ściele. Prze­stań roz­pra­szać moją córkę pod­czas mszy, bo w prze­ciw­nym wy­padku to – wska­zuje pal­cem mnie, a po­tem Doma – się skoń­czy.

Pro­szę bar­dzo – oto jej ul­ti­ma­tum. Dom kiwa głową.

– Do­brze, pro­szę pani. Ro­zu­miem. Od­wiozę ją punkt dzie­siąta.

Dom zna mo­ich ro­dzi­ców rów­nie do­brze jak swo­jego ojca. Wie, kiedy nie ma sensu na­ci­skać na moją mamę. Spę­dził z nią wy­star­cza­jąco dużo czasu, by się zo­rien­to­wać, że ona nie ma w zwy­czaju ble­fo­wać.

Tata od­pro­wa­dza ją na miej­sce dla pa­sa­żera, za­myka drzwi i wraca na swoją stronę od przodu auta.

– Do zo­ba­cze­nia, synu.

– Tak, pro­szę pana.

Kiedy wsia­dam do sa­mo­chodu, Reg­gie sie­dzi już na tyl­nym sie­dze­niu z za­pię­tymi pa­sami. Dom po­chyla się i szep­cze mi do ucha:

– Przy­jadę po cie­bie o szó­stej. Nie za­po­mnij wło­żyć pre­zentu. – Po czym ca­łuje mnie w po­li­czek. – Do zo­ba­cze­nia – do­daje i za­myka drzwi od mo­jej strony.

Sie­dzę ze wzro­kiem wbi­tym przed sie­bie. Nie wy­glą­dam przez okno, by po­pa­trzeć, jak mój chło­pak znika w od­dali, nie spo­glą­dam w dół na pa­lącą moje ko­lana kon­tra­bandę, sta­ram się igno­ro­wać jego słowa roz­brzmie­wa­jące w mo­ich uszach: „raz na za­wsze”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki