Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tajemniczych okolicznościach zostaje zamordowany Spencer Van Der Croy, kolekcjoner, bibliofil i członek Międzynarodowej Ligi Antykwariuszy.
Jego zwłoki znajduje Alex Bird, historyk sztuki. Od tego momentu zostaje on wplątany w sieć niepokojących i niezwykłych wydarzeń, których stawką jest jego życie. Klucz do rozwiązania zagadki śmierci antykwariusza ukryty jest pośród przedmiotów przedstawionych na renesansowym płótnie Holbeina. Ale zanim Alex Bird zmierzy się ze swym przeciwnikiem przyjdzie mu odpowiedzieć na kilka pytań: Co skrywa Ołtarz Gandawski Van Eycków? Co łączy poliptyk za słynnym włamywaczem? Czy wymyślony przez Maurice'a Leblanca szyfr pozwoli dotrzeć do „Steganographii" Trithemiusa? I co ma z tym wszystkim wspólnego słynny algorytm Vigenère'a? Zawrotne tempo, niespodziewane zwroty akcji oraz szyfry i kryptogramy, które są kluczem do rozwikłania zagadki...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pięć lub sześć tygodni później zapytała mnie (pani d’Urfé), czy odszyfrowałem recepturę przemiany. Odparłem, że tak.
– Bez klucza, panie, proszę mi wybaczyć, iż uznaję to za niemożliwe.
– Czy życzy pani sobie, bym podał jej klucz, madame?
– Jeśli pan tak łaskaw.
Podałem jej to słowo, które nie pochodziło z żadnego języka, i ujrzałem jej zaskoczenie. Powiedziała, że to niemożliwe, bo uważała siebie za jedyną osobę znającą to słowo, które przechowywała w pamięci i którego nigdy nie zapisała. Mógłbym wyznać jej prawdę – że to samo rozumowanie, które pomogło mi w odczytaniu rękopisu, umożliwiło poznanie słowa – ale nagły kaprys skłonił mnie, bym oznajmił, że tajemniczy dżin odkrył przede mną sekret. To kłamliwe wyznanie pomogło mi zniewolić madame d’Urfé. Tego dnia stałem się panem jej duszy i nadużyłem mej władzy. Ilekroć o tym myślę, jestem strapiony i zawstydzony, czynię zatem pokutę, czując konieczność wyznania prawdy w mych pamiętnikach.
(Słowa Casanovy [1757] cytowane za Davidem Kahnem Łamacze kodów)
PROLOG I
Wiatr się nasilał. Informowały go o tym, na zmianę, nie tylko uderzające z coraz większą częstotliwością i impetem okiennice, ale także wściekły ryk morza dochodzący z oddali. Nieznośne skrzypienie nieoliwionych od lat zawiasów wreszcie zmusiło go do przerwania pracy. Spojrzał na zegarek. Było parę minut po północy. Za godzinę powinien skończyć. Jeszcze tylko dwadzieścia kartek i będzie mógł sięgnąć po kieliszek wina i zapalić upragnionego papierosa. Jednak burza, która nadciągała od strony morza, pokrzyżowała te plany. Zły, że musiał przerwać z tak prozaicznego powodu, wstał, założył kurtkę przeciwdeszczową i wyszedł na taras. Podmuch silnego wiatru o mało co go nie przewrócił. Sceneria, którą ujrzał, była niczym z horroru. Zanim pozamykał obłażące z farby okiennice, chwilę zmagał się z żywiołem i siekącym ulewnym deszczem. W końcu, przemoczony do suchej nitki mimo zapiętego pod szyję żółtego sztormiaka, zrobił obchód domu i otaczających go zabudowań. Chcąc nie chcąc, musiał sprawdzić, czy wszystko pozamykał i zabezpieczył w należyty sposób. Uspokojony faktem, że wszystkie sprzęty i rzeczy są powiązane linami i przytwierdzone do ścian, powoli zawrócił w kierunku domu. Znajdował się w połowie schodów, gdy nad jego głową rozpętało się piekło. Ślizgając się po mokrych stopniach, dopadł drewnianej balustrady. Był sobie wdzięczny, że kilka dni temu znalazł parę chwil, aby przywrócić jej dawny blask. Nie szczędząc energii i środków, wymienił w ciągu dwóch popołudni wszystkie spróchniałe i pogniłe deski, a pozostałe wzmocnił, odświeżył i pomalował. Teraz odwdzięczała mu się za wszystko, dając oparcie i pomagając utrzymać równowagę.
Przy akompaniamencie ryczącego wiatru i trzaskających piorunów przekroczył próg niewielkiej latarni, którą odziedziczył dwa lata temu. Przebrał się w suche ubranie, zaparzył gorącą herbatę, do której wlał solidną porcję whisky, i powrócił do przerwanej pracy. Zeszło mu jednak o wiele dłużej, niż zakładał. Dochodziła czwarta, gdy skończył pisać. Z nieskrywaną satysfakcją przyjrzał się ostatecznemu rezultatowi. Nie ulegało wątpliwości, że projekt definitywnie dobiegł końca. I mimo iż kapilara była prawie pełna, a stos czystych kartek piętrzył się w drewnianej skrzynce ustawionej w samym rogu starego, ciężkiego biurka, był pewny, że oto skończył się pewien rozdział jego życia. Jeszcze tylko rano zapakuje rękopis w przygotowane tekturowe pudło i wyśle na adres, który kilka miesięcy temu spisał ze strony internetowej jakiegoś wydawnictwa. Zwrócił na niego uwagę tylko dlatego, że spodobała mu się forma graficzna idiotycznej zakładki z jeszcze bardziej kretyńską informacją dla przyszłych adeptów sztuki pisarskiej. Na samą myśl, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż wybór wydawnictwa został przez niego dokonany według identycznego klucza, jaki stosuje wydawca, wybierając spośród sterty piętrzących się rękopisów te, które zdecyduje się wydać, uśmiechnął się pod nosem i puścił oko do nieobecnego obserwatora.
Była to jego pierwsza książka. Nie miał jeszcze na swoim koncie żadnych porażek, nikt nie odmówił mu wydania powieści, ani tym bardziej nie gwarantował sukcesu. Wszystko było przed nim. Za kilka tygodni okaże się, czy do głowy uderzy mu sława, czy też ujawnią się w nim psychopatyczne skłonności, które, podszyte zdesperowaniem, doprowadzą kogoś do zguby...
Zanim zaczął, długo zastanawiał się nad pierwszym akapitem. Według niego powinien być na tyle dobry, aby przyciągnąć uwagę i zaintrygować RECENZUJĄCEGO. Czytelnikiem, na tym etapie, nie zawracał sobie głowy. Skreślił w pośpiechu kilka linijek. Tekst wydawał mu się nijaki i traktował o pogodzie:
Deszcz siąpił nieubłaganie od kilku tygodni. Ulice uginały się pod ciężarem kałuż, a chodniki przypominały o swoim istnieniu jedynie dzięki wystającym z wody krawężnikom. Te ostatnie, niczym Wielki Mur Chiński, cięły rozlewającą się wokoło taflę wody, upodabniając miasto do ogromnej szachownicy, na której jaśniejszy kolor bezludnych wysepek zmagał się z ciemnym, zatapianym systematycznie przez napierającą wodę. Padające ze wszystkich stron krople nocnego deszczu bezgłośnie przebijały mgłę, zmywając pozostałości osiemdziesiątego dnia 199... roku, dnia, który bezpowrotnie przeminął, odchodząc w próżnię zapomnienia.
Nie zrezygnował z niego. Po namyśle dopisał datę, która stała się punktem wyjścia dla jego pierwszej powieści, i kawałek tekstu, który tylko z pozoru był oderwany od mającej powstać fabuły. Już dawno obiecał sobie, a z czasem uznał to za punkt honoru, że przy pisaniu książki będzie mu przyświecał jeden cel. Musi stworzyć taką sieć powiązań i intryg, która od samego początku przyciągnie uwagę czytelnika i wciągnie go w sam środek rozpoczynającej się GRY. Założenie słuszne, ale czy wykonalne, miał dopiero się przekonać. Ciekawie napisana fikcja literacka, którą przeplatałyby dywagacje głównego bohatera na temat przeróżnych aspektów związanych z literaturą i książką, stanowiła całkiem dobry początek. Zakładał przy tym, wierny swoim poglądom, że nie wspomni nawet słowem o wypierających papierowe książki e-bookach, audiobookach ani o coraz modniejszych blogach. Słowa dotrzymał.
Mam rozumieć, że skoro dotarłeś, RECENZENCIE-WYDAWCO do tego momentu, to znaczy, że sprawa jest w toku, sędziowie zostali schwytani, a wyrok w sprawie czytanej lub, co gorsza, tylko kartkowanej przez Ciebie książki dopiero zapadnie. Chyba że działasz jak co niektóre postacie z Alicji w Krainie Czarów:
– Niechaj sędziowie rozważą swój wyrok – powiedział Król po raz mniej więcej dwudziesty w tym dniu.
– Nie, nie! – powiedziała Królowa. – Najpierw wyrok, a potem niech rozważają!
– Głupstwo i nonsens! – powiedziała jak najgłośniej Alicja. – Cóż to za pomysł: najpierw wydawać wyrok, a rozważać go później![1]
21 marca 199... roku
piątek
godzina 23.59
University of London
Zegar stojący pośrodku nadproża nieużywanego od lat kominka odliczał ostatnie sekundy do rozpoczęcia tej niezwykłej historii. Wybiła północ. W pokoju, z którego od dłuższego czasu nie dochodził nawet najmniejszy szmer, niepodzielnie królował zaduch pomieszany z dymem papierosów i wonią alkoholu. Stary odbiornik telewizyjny był włączony, a pusty ekran raz po raz przeszywał zimnym, fioletowym światłem zdezelowany fotel o wyblakłej i miejscami powycieranej tapicerce, w którym pośród pogniecionych gazet leżała dziwacznie zwinięta ludzka postać.
Nagle ciało raptownie drgnęło, jakby pod wpływem sennego koszmaru, dość niespodziewanie wyciągnęły się podkulone nogi, a dozorca University of London z hukiem zwalił się na podłogę, w sam środek misternie ustawionego rzędu pustych butelek. Upłynęło jednak kilka minut, zanim George Stevens, bo tak nazywał się pogrążony we śnie jegomość, oprzytomniał na tyle, by zdać sobie sprawę z własnego położenia i odgadnąć, gdzie się znajduje. Nim zrobił pierwszy krok, bezradnie, niczym dziecko pozbawione opieki, rozejrzał się w poszukiwaniu okularów, które gdzieś mu się zawieruszyły. Odnalazł je pod fotelem, na którym spał. Odruchowo przetarł zgubę pogniecioną chusteczką, wyjętą z kieszeni spodni i założywszy znalezisko na nos, omiótł wzrokiem włości skąpane w mroku.
Kolejnej dłuższej chwili potrzebował, aby wstać, rozprostować obolałe kości i na zmianę jęcząc i przeklinając pod nosem, poczłapać w kierunku włącznika światła. Oślepiająca jasność, z jaką rozbłysła nieosłonięta niczym żarówka, w sekundzie zalała całe pomieszczenie. Śpiący rycerz odruchowo zmrużył oczy, jednocześnie cofając się, jakby w obawie, że ktoś mógłby wykorzystać moment nieuwagi i go zaatakować. Szybko skarcił się w myślach za taką postawę, włożył rękę do szuflady biurka, odnalazł pęk kluczy, który trzymał tam od zawsze, i wyszedł przed budynek.
Chłodne, wilgotne powietrze owiało zapadnięte, pokryte kilkudniowym zarostem policzki uniwersyteckiego cerbera i sprawiło, że dozorca monumentalnej budowli od razu poczuł się lepiej. Całe jego życie było związane z uczelnią. Znał na pamięć nazwiska wszystkich rektorów, dziekanów, kierowników instytutów i katedr, którzy przychodzili i odchodzili za jego czasów. Pamiętał każdego gościa, każdą osobistość, która przekroczyła próg tego zacnego przybytku. I mimo że od dawna był na emeryturze, w dalszym ciągu pracował na pół etatu, dorabiając sobie jako stróż. A ponieważ właśnie dziś obchodził siedemdziesiąte urodziny, pretekst do kilkugodzinnego spotkania towarzyskiego był wymarzony. I nie ma się co dziwić, że długa kolejka gości, którzy zaszczycili swoją obecnością progi Stevensa, połączona z nadmiarem życzeń, wrażeń i alkoholu spowodowała, że zmęczony i wyczerpany zasnął w fotelu zdobionym tapicerką w typowo angielskie róże.
Ale jak przystało na starego kawalera, i on miał swoją wybrankę wśród grona wykładowców uniwersytetu. Była nią Margaret Wallis. Jej gabinet znajdował się dokładnie trzy piętra nad skromnym apartamentem dozorcy i był miejscem, w którym, ku uciesze Stevensa, nader często przebywała. Dzisiaj też była jedyną z nielicznych osób, które od wczesnych godzin porannych nie opuściły murów uczelni. Jakby szukając potwierdzenia dla własnych przemyśleń, staruszek odruchowo spojrzał w górę, po czym odszukał wzrokiem okno świeżo upieczonej profesor i z zadowoleniem pokiwał głową. Rzeczywiście, w jej pokoju nadal paliło się światło, a okno mimo nocnego chłodu pozostawało otwarte. Czyżby narada jeszcze się nie skończyła?
Gabinet tej niewysokiej, szczupłej, krótkowłosej brunetki w okularach, która nie tak dawno przekroczyła linię demarkacyjną oddzielającą ją od grona mogących się szczycić tytułem profesora, znajdował się w prawym skrzydle uniwersytetu, trochę jakby na uboczu. Aby stanąć przed drzwiami, do których przytwierdzona była niewielkich rozmiarów mosiężna tabliczka z napisem:
KATEDRA INKUNABULISTYKI
PROF. MARGARET WALLIS
należało pokonać niezliczone kręte schody i przemierzyć cały labirynt korytarzy, po których tylko nieliczni, wyposażeni w odrobinę wiedzy o topografii starego gmaszyska, poruszali się bez problemów.
W pomieszczeniu, zza którego drzwi dochodził stłumiony męski głos, oprócz profesor Wallis znajdowały się jeszcze dwie osoby. Byli to Richard McGregor i Philip Bradley. Pierwszy z nich, siwiejący, wesoły staruszek o szybkich ruchach i rozbieganych niebieskich oczach był profesorem Uniwersytetu Edynburskiego. Specjalizował się w dziejach książki od czasów powstania aż po zmierzch XV wieku. W swej profesji był niezastąpiony, a jego publikacje na temat inkunabułów, ich najsłynniejszych fałszerstw oraz ludzi, którzy trudnią się tym dochodowym procederem, od dawien dawna były przedmiotem nieustannych poszukiwań w antykwariatach całego Zjednoczonego Królestwa i upragnioną zdobyczą jego najzagorzalszych wielbicieli.
Wbrew pozorom panna Wallis nie poznała tego cieszącego się niesłabnącą popularnością naukowca – ma się rozumieć osobiście, bo wszystkie jego publikacje znała prawie na pamięć – w bibliotece, lecz został on jej przedstawiony na jednym z towarzyskich spotkań, na które przyszła za namową kilku przyjaciół. McGregor pracował wtedy nad manuskryptem Złotej legendy Jakuba de Voragine’a, a ona zbierała materiały do swej pracy doktorskiej Podobieństwa i różnice pomiędzy poszczególnymi wydaniami najznakomitszego dzieła Jakuba de Voragine ze szczególnym uwzględnieniem egzemplarzy z katalogu rękopisów Biblioteki Królewskiej. Od samego początku ich współpraca świetnie się układała. McGregor służył jej doświadczaniem i radą, w zamian za co jego protegowana w każdej chwili gotowa była porzucić dla niego, nieraz nawet na kilka dni, swe zajęcia i zaszyć się w archiwach i bibliotekach Europy tylko po to, aby on mógł poszerzyć opis jakiegoś traktatu o kilka linijek nieznanej dotąd historii.
Drugim mężczyzną był Philip Bradley. Z nim sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Tego wysokiego i dobrze zbudowanego przystojniaka o na pozór tylko nieprzystępnej osobowości, ulubienica cerbera poznała w raczej niecodziennych okolicznościach. Bradley pracował wtedy jako ekspert w Policyjnym Laboratorium Kryminalnym Scotland Yardu i zajmował się sprawą fałszerstw kilku średniowiecznych traktatów oraz kart tytułowych dwóch trzynastowiecznych ksiąg, pochodzących rzekomo z jakiegoś klasztoru w Brabancji. Sam będąc niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie chromatografii cienkowarstwowej, jednej z najnowocześniejszych technik analizy tuszów i atramentów, zwrócił się pewnego dnia do władz uniwersytetu z nieoficjalną prośbą. Była ona nietypowa pod każdym względem. Po raz pierwszy w dziejach katedry inkunabulistyki ktoś z jej reprezentantów miał pomagać policji w terenie i brać czynny udział w całej akcji, a nie, jak to było dotychczas, poświęcać czas na konsultacje „zza biurka”. Jakby tego było mało, Bradley zażyczył sobie, aby przydzielono mu do pomocy kogoś, kto nie tylko znałby się na rzeczy, ale przede wszystkim nie był kojarzony przez ludzi zarówno z kręgu londyńskiego półświatka, jak i establishmentu. A to już stanowiło nie lada problem. Chętnych do wzięcia udziału w takiej przygodzie jak zwykle nie brakowało. Kierownik Katedry Inkunabulistyki, który miał zadecydować, kto stoczy bitwę z fałszerzami bezcennych dzieł, i tym razem był nieugięty. Wybór padł na młodą doktorantkę o imieniu Margaret, która zdaniem doświadczonego przełożonego była jedyną osobą nadającą się do tego rodzaju zadań. Z czasem jednak sprawa fałszerstw została zakończona, panna Wallis dorobiła się profesury, a zwykła znajomość przerodziła się w coś więcej niż przyjaźń.
Narada, w której brało udział tych troje, od samego początku miała bardzo gwałtowny przebieg, a narastające napięcie i nerwowa atmosfera były niemal wyczuwalne w powietrzu. Najbardziej podekscytowany był jak zawsze Bradley, który od ponad godziny nerwowo przechadzał się po gabinecie, tłumacząc coś pozostałym podniesionym głosem.
– Przecież to niemożliwe! Jakim cudem badania, które przeprowadziliśmy, począwszy od typografii pisma przez budowę liter, naciskowość pisma, a skończywszy na użyciu nowoczesnej aparatury elektrostatycznej, mogły wykazać to samo?
– Dobrze wiesz, że to nie kwestia badań – wtrącił niespodziewanie McGregor. – Ewidentnie mamy do czynienia z oryginałem i nie pozostaje nam nic innego, jak pogodzić się z tym faktem.
– Oryginał! – Ton, z jakim zostało wypowiedziane ostatnie słowo, był kpiący. – Skąd ta pewność? Przecież mieliśmy możliwość zbadać jedynie osiem pojedynczych kart pochodzących podobno z ośmiu kolejnych tomów tego opasłego opus magnum – perorował dalej z oburzeniem były gliniarz.
– Czegoś tu nie rozumiem. Chcesz zanegować wyniki własnych badań? – wtrąciła Wallis.
– Nie, moja droga, ja niczego nie neguję. Ale sama wiesz, oboje to wiecie, że jedyny pełny rękopis tej tajemniczej księgi, pochodzący z początku szesnastego wieku, dedykowany hrabiemu Palatynatu i księciu bawarskiemu Filipowi Drugiemu, krążący przez ponad sto lat w rękopisach, przepisywany między innymi przez Giordana Bruna, został spalony z rozkazu elektora Filipa, syna hrabiego Palatynatu, który natrafił nań w bibliotece ojca. Wystarczyło tylko jedno spojrzenie i zakazana księga została zniszczona.
– A jeżeli założymy, że ktoś postarał się, aby jeden jej egzemplarz cudownie ocalał? – nacierała z całym impetem Margaret.
– Nie bądź śmieszna. Naszym zadaniem nie jest snucie domysłów, ale rzetelna ocena materiału, który nam dostarczono. Dobrze wiesz, że coraz częściej trafiają się przypadki „cudownie odnalezionych” dawno zaginionych bibliofilskich rarytasów. Wystarczy kupić kilka starych ksiąg prawniczych, które już nikogo nie interesują, wyciąć z nich puste karty z początku i końca tomu i tak uzyskany oryginalny papier, pochodzący na przykład z czternastego wieku, przy pomocy fachowej ręki zamieniać w zagubiony lub nieznany dotąd traktat. A zresztą, komu zależałoby na ocaleniu tego dzieła?
– Jak to komu? – dopytywała się Margaret, poirytowana wykładem, który przed chwilą usłyszała. – Do dnia dzisiejszego zachował się jedynie fragment rękopisu obejmujący trzy ósme oryginału. Jak obaj doskonale wiecie, został on wydany przez Matthiasa Beckera dopiero w roku tysiąc sześćset szóstym, we Frankfurcie, z uwagą „z upoważnienia i za zezwoleniem Zwierzchników”, bez jakiegokolwiek imprimatur. Wprawdzie ta niekompletna edycja została siódmego września tysiąc sześćset dziewiątego roku wpisana do indeksu ksiąg zakazanych przez Kongregację Świętego Oficjum, gdzie pozostała przez ponad dwieście lat, ale według mnie to niczego nie zmienia.
– W porządku. Mam rozumieć, że chodzi ci o owych tajemniczych „Zwierzchników”? – spytał pojednawczym tonem młodszy z mężczyzn.
– Oczywiście. Pojawiają się oni także w ostatniej znanej edycji tego dzieła, która pochodzi z tysiąc siedemset dwudziestego pierwszego roku, i nie uważam, aby to był przypadek.
McGregor, który od dłuższego czasu milczał jak zaklęty i pykając fajkę, przyglądał się zmierzającej donikąd dyskusji, postanowił zakończyć toczący się w nerwowej atmosferze dialog.
– Przestańcie wreszcie spierać się o takie bzdury jak tajemniczy Zwierzchnicy! O wiele ważniejsze dla naszej pracy jest owe osiem kart, które wypożyczył nam ten obrzydliwy niemiecki kolekcjoner starodruków.
Margaret z wdzięcznością przyjęła propozycję zawieszenia broni. Sama aż nazbyt dobrze wiedziała, jak ważne są wyniki przeprowadzonych badań i co oznacza taki, a nie inny ich rezultat. Ciszę, która niespodziewanie zapanowała w gabinecie profesor Wallis, przerwał McGregor:
– Odkąd po raz pierwszy zobaczyłem te osiem zafoliowanych kart, przez cały czas zastanawiam się nad jednym. Dlaczego ten niesympatyczny gość przekazał nam do badań właśnie te, a nie inne karty?
– Jeśli chodzi ci, Richardzie, najogólniej rzecz ujmując, o ich wygląd – podjęła rozmowę jego ulubienica – to już na pierwszy rzut oka wydają się one podejrzane. Oczywiście poza tym, że mają identyczne wymiary (sto pięćdziesiąt trzy na dwieście dwadzieścia jeden milimetrów) i taką samą ilość tekstu na stronie (szesnaście wersów), to w dodatku mają taką samą wagę, a ściśle mówiąc, gramaturę, grubość papieru, fakturę oraz znaki wodne w kształcie splecionych ze sobą liter A i P.
– Pozwólcie, że się wtrącę – zaczął kurtuazyjnie Bradley. – Na pewno zauważyliście także, że numery stron, które widnieją w prawym dolnym rogu każdej z kart, są identyczne. Zawsze jest to strona siedemdziesiąta czwarta.
– Fakt co najmniej godny odnotowania, tyle że w liczbie LXXIV niczego się nie doszukałam.
– Najzabawniejsze jest jednak to, że wszystkim nam coś nie pasowało, a mimo to niezależnie od siebie wydaliśmy trzy ekspertyzy potwierdzające autentyczność tego dzieła. Właściwie nie pozostaje nam już nic innego jak tylko zadzwonić do sir Walthoura i poinformować go o wynikach naszej pracy.
Kilka minut później na biurku dyrektora British Library zadzwonił telefon. Jego dzwonek zaterkotał tylko jeden raz. Rozmówca przez krótką chwilę referował coś Walthourowi, po czym głos w słuchawce zamilkł i zapadła krępująca cisza, podczas której dyrektor z sekundy na sekundę bladł coraz bardziej.
– A zatem istnieje oryginał – wyszeptał prawie bezgłośnie do słuchawki i zaraz później odłożył ją na widełki.
CZĘŚĆ 1
GEMATRIA
KOMBINACJA LITER
Albo te dwa N wymalowane na ścianie (...) nie rozumiem tego. Przecież tutaj sala Minerwy.
W tej sali nocował cesarz Napoleon – oświadczył Lupin. Apoon, to niezupełnie, które nakreślił książę Herman na łożu śmierci, nie znaczy Apollon, ale Napoleon.
To prawda (...) masz słuszność – rzekł cesarz – te same litery tu zachodzą i w tym samym porządku. Wielki książę chciał napisać Napoleon. Ale co znaczy cyfra 813?
Ach, z tym miałem najwięcej kłopotu (...) Zawsze myślałem, że należy dodać pojedyncze cyfry i że suma ich, cyfra 12, odnosi się do tej sali, dwunastej z rzędu. Ale to mi nie wystarczyło. Musiało być w tym jeszcze coś więcej, coś czego omroczonym mózgiem nie mogłem sformułować. Widok zegara w tej właśnie sali Napoleona był dla mnie objawieniem. Cyfra 12 miała oznaczać naturalnie godzinę 12. Południe albo północ. (...) Ale dlaczego właśnie te
trzy cyfry 8, 1, 3, a nie inne, które by tę sumę dawały?
(...) I wtedy to zauważyłem, że kropki, guziczki za pierwszą, trzecią i ósmą godziną ruchome są i że tylko te są ruchome... Hrabia Waldemar nacisnął te trzy guziczki... i podziałała sprężyna...
Maurice Leblanc, Trzy zbrodnie Arsena Lupin[2]
PROLOG II
Nie rozglądaj się tak na boki, do Ciebie mówię. Co się tak gapisz? Nie poznajesz mnie? Tylko mi nie mów, że mnie nie pamiętasz. Bez takich numerów. Nie chce mi się wierzyć, że zapomniałeś postać głównego bohatera z książki, którą ostatnio czytałeś. Chyba rozumiesz, że Twoja ignorancja wobec mojej osoby mnie wkurza. Hej! Nie widzisz, że wyprowadziłeś mnie z równowagi i że zdenerwowałem się nie na żarty? Ledwie zmieniłem tożsamość, a Ty udajesz, że mnie nie znasz!
No dobra, złością i humorami i tak nic tu nie osiągnę. Chociaż mi to nie na rękę i uważam, że źle Ci z oczu patrzy na druk tej książki, to zapoznam się z Tobą. I jak się pewnie domyślasz, będę Ci towarzyszył do końca tej lektury. W związku z tym spieszę Cię poinformować, że spędzimy ze sobą większość Twojego, niekoniecznie wolnego, czasu, calutkie dwanaście rozdziałów tzn. jedenaście i jeden. Liczby stron celowo Ci nie podam, żeby Cię przedwcześnie nie zniechęcić. Czyżby taka perspektywa Cię przerażała? A może myślisz, że to kolejny żart autora, chcącego tym tanim chwytem uzależnić Cię od kolejnych stron, które jakimś cudem wyszły spod jego nędznego pióra?
Czemu nic nie mówisz? Nie chcesz mnie poznać? Trudno. Ale do rzeczy. Chociaż nie, zanim poprowadzę Cię przez tę dość zawiłą opowieść, musisz mi najpierw powiedzieć, co skłoniło Cię do sięgnięcia po ten właśnie tytuł. Tylko mi nie wciskaj kitu, że nazwisko autora coś Ci mówi. Bzdura! Nie możesz go znać. To jego pierwsza książka, a ja jestem pierwszym głównym bohaterem, którego udało mu się wykreować po dwóch latach niemocy twórczej. I oby tak nie było, że właśnie Ty jesteś jego pierwszym Czytelnikiem, który odmierza źrenicami kolejne litery zapisane na kartach tej historii. Chociaż... Dlaczego ktoś miałby w ogóle czytać tę powieść? Pewnie dostałeś ją na urodziny albo pod choinkę. Sam kupiłeś? Z góry uprzedzam – nie uwierzę, że nabyłeś ją z powodu entuzjastycznej recenzji, którą niedawno gdzieś przeczytałeś. Niemożliwe, żeby początkujący pisarz został zauważony, a jego debiut literacki sprowadził na szpalty gazet jakąkolwiek, choćby najkrótszą, wzmiankę. Namówili Cię znajomi? Raczej w to wątpię. Musiałoby to oznaczać, że ktoś bez powodu sięgnął, ot tak sobie, po tę nieznaną książkę, a to nie wchodzi w rachubę. No, przyznaj wreszcie. Siedzisz teraz w składzie makulatury i przeglądasz sterty idących karnie na przemiał książek. Czy to jedna z nich? Czy ktoś ją kiedyś choć raz przeczytał?
Mam prośbę. Zerknij teraz na datę wydania i daj mi znać, jak długo tutaj przeleżała na półkach od czasu gdy wyszła spod prasy drukarskiej. Czy główny bohater postarzał się jedynie o kilka miesięcy, lat czy może jest on bliski emerytury, albo nawet śmierci, jego ubrania stały się niemodne, a sprzęt, jakim się posługuje, i samochody, jakimi jeździ, już dawno trafiły do lamusa?
Bardzo dobrze pamiętam zmagania piszącego, które stoczył ze sobą przed podjęciem decyzji, jaki ma być główny bohater będący centralną postacią powieści. Kilka tygodni trwało zanim autor Zagadki, opierając się na klasycznych dwóch typach głównego bohatera: superbohatera i antybohatera, zdecydował się na mocno wypośrodkowany wariant. Osobiście uważam, że założenia, jakimi się przy tym kierował, i sam wybór były trafne. Bo jeśli przyjmiemy, że superbohaterowie mają nadprzyrodzone zdolności, ratują ludzkość przed nadciągającymi katastrofami, walczą ze Złem, ratują świat przed zagładą, to nie ulega żadnej wątpliwości, że Bird zupełnie się do tej roli nie nadaje. Mało tego. Jeżeli przyjmiemy, że superbohaterowie są uosobieniem ludzkich pragnień (rzućmy dla przypomnienia parę przykładów: zrodzeni na kartach komiksów Superman, Spiderman i Batman, komputerowa Lara Croft, bohaterowie ludu spod znaku kodeksu karnego w postaci Robin Hooda i Zorro, najsłynniejszy gadżeciarz świata James Bond czy ekolog i ekshibicjonista Tarzan), to musimy przyznać rację kreującemu postać Alexa, że ten ostatni nawet w najmniejszym stopniu nie przypomina wyidealizowanej wersji tak przewidywalnych i banalnych nudziarzy jak przywołani powyżej.
Wydawałoby się, że problem mamy z głowy, bo skoro odpadł superbohater, to został antybohater. Ale z nim było jeszcze gorzej. Wszyscy wiemy, że główny bohater nie może być nudny, leniwy, nie może być totalnym nieudacznikiem, fajtłapą ani tchórzem. Musi być na swój sposób atrakcyjny, intrygujący, a nawet odrobinę tajemniczy, do tego stopnia, aby czytelnik, wraz z rozwojem fabuły, z rozdziału na rozdział coraz bardziej go lubił. Wiem z dobrego źródła, że piszący rozważał przez chwilę skorzystanie z istniejących już i sprawdzonych postaci literackich, opatrzonych przez czytelników przedrostkiem anty-, jak choćby: Randle’a Patricka McMurphy’ego z Lotu nad kukułczym gniazdem Kena Keseya, Forresta Gumpa z powieści Winstona Grooma, Józefa z antywojennej powieści Jarosława Haška Przygody dobrego wojaka Szwejka czy ubiegającego się o zwolnienie z lotów bojowych Yossariana z Paragrafu 22 Josepha Hellera, jednakże koniec końców odstąpił od takich pierwowzorów. Nawiasem mówiąc, gdyby sięgnął po którąkolwiek z wymienionych osób, sam byłby największym idiotą.
Podsumowując ten przydługi wywód, uważam, że twórca (i niszczyciel J) tak skomplikowanej fabuły, jak ta w powieści, którą teraz trzymasz w rękach, postąpił bardzo rozsądnie, obsadzając w roli Alexa Birda kogoś, kto ani nie odznacza się męstwem, ani nie jest skory do poświęceń, nie ma też na swoim koncie niezwykłych osiągnięć lub czynów. Bo taki ktoś jest na swój sposób wolny i do końca nieprzewidywalny. Tak naprawdę nikt nie wie, na co go stać i co może w danej chwili zrobić. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić przypadku, gdy kroczący po Zagadce miałby być nieszkodliwym wariatem, który wykorzystując autystyczne cechy swej osobowości, ratuje się z najcięższych opresji i doprowadza powieść do końca, ani tym bardziej nie zagłębiam się w świat fantazji na tyle daleko, aby ujrzeć na kartach tej historii mieszankę Bonda, Zorro czy innego szemranego typa, który ubrany w pelerynę w najmniej odpowiednim momencie spada z nieba.
Chyba się nie dogadamy. Ja mówię bez przerwy, a Ty ciągle milczysz. W dodatku przebiegasz wzrokiem po druku, jakbyś obserwował mecz tenisa na kortach Rolanda Garrosa w Paryżu, raz masz źrenice z prawej, raz z lewej (swoją drogą masz bardzo ładne oczy, a te plamki na prawej tęczówce – doprawdy urocze). To mnie rozprasza. Chcesz poznać historię Alexa Birda czy nie? Jeśli nie, to daj znać, byle szybko. Nie lubię niezdecydowanych. Nie pogniewam się. A autorowi też jest chyba wszystko jedno. No to jak? Zaczynamy „intelektualną przygodę”?
Jeszcze jedno. Mam nadzieję, że umyłeś ręce, zanim zasiadłeś do lektury? Pewnie słusznie zakładam, że moje pytanie ubodło higienistę, a brudasa nie zraziło? Ale uwierz mi, ludzie są różni. Niektórzy nawet jedzą nad książką! Nie przyjdzie im do głowy, że okruchy z ciasteczek, które tak ochoczo pogryzają, spadają prosto na moją głowę, że ślizgam się na tłustych plamach, a krople z napojów gazowanych, które wypijają hektolitrami, znaczą mi ubranie. Muszę Ci się przyznać, że w pewne deszczowe popołudnie ledwie uszedłem z życiem. Jakiś skończony idiota podczas czytania jadł gorącą zupę, która ni stąd, ni zowąd wylała się prosto na stronę, gdzie zażywałem letniej kąpieli. Byłem kompletnie nagi i tylko refleks pisarza, który zdążył w tym samym czasie przenieść akcję książki w inne miejsce, uchronił mnie przed rozległymi poparzeniami i śmiercią.
Gaduła ze mnie? Już się poprawiam i odkrywam przed Tobą historię, w którą został wplątany Alex Bird:
WSTĘP
Lakonicznie rzecz ujmując, oto scena, która dała początek wszystkiemu:
Czas i miejsce nieznane
Pośrodku jednej ze ścian, tuż nad linią wykonanych z orzecha włoskiego mebli o prostej formie geometrycznej, od kilku godzin tańczył rozedrgany cień człowieka. Jego sylwetka była pochylona, głowa co jakiś czas podnosiła się, zamierała na chwilę i znów opadała, przybierając w świetle stojącej obok lampy gabinetowej różne rozmiary i kształty. Złowróżbne wycie wiatru i tykanie niewielkiego bracketa towarzyszące tej niezwykłej pantomimie, czemuś na kształt teatru cieni, podkreślało grozę ciągnącego się w nieskończoność oczekiwania. Cisza panująca wokoło dodatkowo potęgowała to wrażenie, ukazując chwile, gdy ustawało skrobanie starej, wysłużonej stalówki o twardy papier, jako kolejne preludia do niezapowiedzianych zbrodni.
Siedzący za biurkiem zdobionym motywami skrzydlatego lwa mężczyzna coś notował, skreślał i zapisywał ponownie. Gdyby poddać analizie jedynie zarys sylwetki, który wirował na ścianie, i towarzyszące mu nerwowe ruchy, można by pomyśleć, że człowiek ten był niezwykle zapracowany. Nic bardziej mylnego. To, co tak zaciekle kreślił na opatrzonej rodowym herbem papeterii, było kolejną wersją gwiazdy Dawida, pentagramu, a może pieczęci Salomona, zaś notatki, które od czasu do czasu, rysując, sporządzał, były bełkotem opętanego magią starca. Sygnet połyskujący na środkowym palcu jego pomarszczonej lewej dłoni dopełniał tę okultystyczną scenerię.
Zegar w korytarzu właśnie skończył wybijać godzinę siedemnastą, gdy martwą ciszę zburzyło skrzypnięcie dwuskrzydłowych drzwi. Sekundę później do gabinetu niczym duch wkroczył nienagannie ubrany kamerdyner. Wysoki, lekko przygarbiony osobnik o przyprószonej siwizną głowie i twarzy pokerzysty, pokonujący bezszelestnie korytarze rozległej rezydencji, wypowiedział tylko jedno zdanie:
– Właśnie przybył.
I jak przystało na wzorowego sługę, którego darzy się bezgranicznym zaufaniem, który zna najgłębiej skrywane rodzinne sekrety, gdy tylko zaanonsował gościa, rozpłynął się w mroku komnat pałacowych.
Jego pan nawet nie drgnął, jakby przybycie gościa w ogóle go nie obchodziło. Ale skrywana obojętność była jedynie pozą, którą rysujący pentagramy przybrał na potrzebę chwili. Mająca się rozpocząć wizyta była jedną z ważniejszych chwil w jego życiu i nie skłamałby, mówiąc, że nie mógł się jej doczekać, odkąd tylko została zaplanowana.
Do pokoju wszedł wysoki, dobrze zbudowany sześćdziesięcioparolatek. Choć jego uroda już przygasła, za krakelurą zmarszczek pokrywającą twarz dało się dostrzec dawne piękno. Szpakowate włosy opadające na czoło, oliwkowa cera, brązowe oczy o ciemnej oprawie skrywane za okularami w kształcie delikatnego, czarnego prostokąta, pełne usta i rzymski nos sugerowały człowieka, któremu mimo wieku bliżej było do alkowy niż do katafalku. Przybyły gość ubrany był w sposób mało wyszukany – w brązowe sztruksy, zielonkawy bawełniany golf i sportową marynarkę w kolorze mokrego mchu. Na nogach miał znoszone eleganckie mokasyny, które bezgłośnie przenosiły go z miejsca na miejsce.
– No, nareszcie jesteś – zaczął G.S. Jednocześnie wstał i przywitał się z nowo przybyłym. Jego gest był pełen serdeczności i podkreślał, że łączy ich długoletnia znajomość. Była to również idealna chwila, by uważny obserwator spostrzegł na palcu prawej ręki kryjącego się za inicjałami J.D. identyczny jak ten u gospodarza, niewielkich rozmiarów złoty sygnet z grawerunkiem w postaci nałożonych na siebie dwóch liter kapitały rzymskiej: A i P, które zamknięte w owalu z liści laurowych tworzyły monogram.
– Jestem wyczerpany, podróż ciągnęła się w nieskończoność – stwierdził zmęczonym głosem J.D., jednocześnie zauważając z nieskrywaną radością, iż mimo wszystko prezentuje się o niebo lepiej od gospodarza. Taksując uważnym spojrzeniem przyjaciela, który był tylko kilka lat od niego starszy, doszedł do wniosku, że właściciel rodowego gniazda wygląda tak, jakby przez ostatni rok nie tylko przybyło mu lat, ale także trosk i zmartwień. Jego sylwetka jeszcze bardziej się zaokrągliła, brzuch uwydatnił, plecy pochyliły, okrągła twarz posiekana bruzdami zmatowiała, a cienie pod oczami, które jeszcze nie tak dawno skrzyły się błękitnym lodem, zaczęły stapiać się w jedną całość z opadającymi na czoło przydługimi siwymi włosami. Jakby tego było mało, na gładko wygolonych niegdyś policzkach pojawił się kilkudniowy siwy zarost, który nieładnie znaczył jasną karnację. Na szczęście ubiór pozostał bez zarzutu. Granatowa marynarka ze złotymi guzikami, zapewne uszyta przez jednego z krawców na Savile Row, przydawała noszącemu ją powagi, a śnieżnobiała koszula z mankietami zamkniętymi klamrami spinek, jasnopopielate spodnie w kant z drogiego materiału i skórzane wsuwane buty dopełniały całości. Zmęczoną elegancję psuły jedynie wiszące na krótkiej, grubej szyi okrągłe okulary w złotej, drucikowej oprawie.
– Moje powiększające się zakola i nadwagę możesz przeanalizować później. Teraz lepiej powiedz, czy udało się coś załatwić. – Mimo uśmiechu w głosie mężczyzny o inicjałach G.S. wyczuwalne było zdenerwowanie i towarzyszące mu oczekiwanie.
Ale nie zdążyli nawet otworzyć ust, bo ledwie zajęli miejsca w wygodnych klubowych fotelach, w gabinecie zjawił się kamerdyner, pytając, czy ma podać kolację. Otrzymawszy wskazówki nakazujące mu podanie wieczornego posiłku mniej więcej za godzinę, zniknął równie szybko, jak się pojawił. Po chwili jedna ze służących wniosła tacę, na której były filiżanki z kawą, karafka szkockiej whisky, dwie szklanki wypełnione do połowy lodem oraz pudełko wybornych cygar. Nie pierwszy raz Thompson, wierny sługa G.S., okazał się wzorem godnym naśladowania.
Przerwaną rozmowę podjął młodszy z mężczyzn, popijając od czasu do czasu smolisty napój:
– Jak wiesz, księga, która jest naszym celem, dopiero niedawno wyszła na światło dzienne. Trzyma ją w łapach prywatny kolekcjoner – na wieść o tym twarz właściciela rezydencji przeszył grymas niesmaku – ale, na pocieszenie, mogę ci powiedzieć, że chce ją sprzedać. Udało się nawet ustalić, kto zamierza ją kupić.
– To chyba nie powinno nas obchodzić. Najważniejsze to zdobyć księgę, zanim...
Słowa składającego wizytę przerwały dopiero co rozpoczęty monolog:
– Rozmawiałem z nim. Obiecał załatwić to szybko i sprawnie. Podobno już kogoś sobie nawet upatrzył do tego zadania.
– Chcesz powiedzieć, że znalazł kogoś, kto bez zbędnych pytań pozwoli nam zrealizować plan? – G.S. nawet nie próbował ukryć niedowierzania.
– A jak myślisz?
– Wiesz, kto to jest? – dopytywał się zaciekawiony gospodarz, częstując siedzącego naprzeciwko cygarem. Ten, jak zawsze, chętnie skorzystał z propozycji przyjaciela. Dwaj emerytowani profesorowie z Uniwersytetu w Cambridge zadziałali jak automaty czekające na dany znak. Nie minęła sekunda, a z cedrowej skrzyni z mosiężnymi zawiasami, opatrzonej napisem totalmente a mano, dwie dłonie wyciągnęły dwa cygara zrobione przez jednego z torcedores. Dwie zapałki równocześnie przypaliły odpowiednio zwinięte cygara, a delikatna woń spod znaku „Cohiba” wypełniła pokój. Po kilku chwilach rozmowa potoczyła się w dotychczasowym rytmie.
– Mogę się tylko domyślać. Chłopak podobno zrobi dla niego wszystko. A zresztą, nawet gdyby coś poszło nie tak – tu J.D. zawiesił głos najprawdopodobniej tylko po to, aby spotęgować wrażenie – to nasz przyjaciel wie, jak go przycisnąć.
– Tylko niech nie wywinie jakiegoś brzydkiego numeru. Nie chcę żadnych niespodzianek. Jeśli to oryginał, poznamy odwieczną tajemnicę, odzyskamy utraconą pozycję, a z Akademią wszyscy zaczną się liczyć.
– Spokojnie. – J.D. po raz kolejny przerwał ostentacyjnie monolog gospodarza, na który składały się w głównej mierze fantazje i marzenia. Na zakończenie dodał uspokajająco: – Tego bym się nie obawiał.