Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zakochani nastolatkowie, Wilma i Simon, nurkują późną jesienią w jeziorze Vittangijärvi, na dnie którego spoczywa kilkudziesięcioletni wrak samolotu. Ktoś uniemożliwia im wyjście na powierzchnię, blokując przeręblę drzwiami. Młodzi ludzie giną pod lodem.
Śledztwo prowadzą znani z poprzednich powieści Larsson komisarz Anna Maria Mella i Sven Erik Stalnacke. I tym razem włącza się w nie Rebeka Martinson, która pracuje w Kirunie jako prokurator.
Najbardziej pomocna w rozwikłaniu zagadki okaże się ... sama Wilma. Jak to możliwe?
Tajemnic w tej powieści jest znacznie więcej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
O, gdybyś w Szeolu mnie schował, ukrył, aż gniew Twój przeminie, czas mi postawił, kiedy mnie wspomnisz... Ale czy zmarły ożyje? Czekałbym przez wszystkie dni mojej walki, aż taka chwila nadejdzie. Ty mówiłbyś, ja bym odpowiadał, tęskniłbyś do dzieła rąk swoich. Obliczyłbyś wtedy moje kroki, zło byś mi puścił w niepamięć, pod pieczęcią trzymał przestępstwa, wybielił wszystkie me grzechy.
Góra rozpadnie się w gruzy i skała zmieni swe miejsce, woda zniszczy kamienie, fala podmyje glebę; i Ty nadzieję niweczysz w człowieku. Miażdżysz na zawsze i on odchodzi, pozbawiasz kształtu, odsyłasz. Czy we czci jego synowie? – On nie wie. Czy też wzgardzeni? Już o tym nie myśli. Zadręcza go własne ciało, odczuwa ból swojej duszy.
Księga Hioba, 14:13–22, Biblia Tysiąclecia
PAMIĘTAM, JAK umarliśmy. Pamiętam i wiem. Niektóre rzeczy teraz wiem, choć przy nich nie byłam. Ale nie wszystkie. Zdecydowanie nie. Nie ma żadnej reguły. Na przykład gdy chodzi o ludzi. Czasami wstępuję w nich jak w otwarte przestrzenie. Czasami są zamknięci. Czas nie istnieje. Został jakby roztrzepany.
Zima nadeszła bez śniegu. Lód ściął wody już we wrześniu, śnieg ciągle jednak się nie pojawiał.
To zdarzyło się dziewiątego października. Powietrze było chłodne. Niebo – intensywnie błękitne. Taki dzień chciałoby się wlać do szklanki i po prostu wypić.
Miałam siedemnaście lat. Gdybym żyła, miałabym teraz osiemnaście. Simon wkrótce miał skończyć dziewiętnaście. Pozwolił mi usiąść za kierownicą, chociaż nie zrobiłam jeszcze prawa jazdy. Leśna droga była pełna wybojów. Bardzo mi się to podobało. Za każdym razem, kiedy trzęsło samochodem, wybuchałam śmiechem. Żwir i kamienie uderzały w podwozie.
– Wybacz, Bettan – mówił Simon, głaszcząc wieko schowka na rękawiczki.
Nie mieliśmy pojęcia, że czeka nas śmierć. Że będę krzyczała ustami pełnymi wody. Że zostało nam zaledwie pięć godzin życia.
Droga skończyła się przy Sevujärvi. Wypakowaliśmy rzeczy z bagażnika. Co chwilę musiałam przerywać, żeby się rozejrzeć dokoła. Było nieziemsko pięknie. Wzniosłam ręce ku niebu, popatrzyłam przymkniętymi oczami w słońce, kulę rozżarzoną do białości, podążyłam spojrzeniem za dryfującymi gdzieś wysoko strzępami chmur. Góry. Oznaczały początek świata i niezmienność.
– Co robisz? – zapytał Simon.
Nie odrywając wzroku od błękitu, odpowiedziałam:
– Chyba w każdej religii ludzie podnoszą oczy i ręce ku niebu. Teraz rozumiem dlaczego. Człowiekowi aż dusza rośnie. Spróbuj!
Wzięłam głęboki oddech i wydmuchałam powietrze w ogromny biały obłok.
Simon uśmiechnął się i pokręcił głową. Postawił ciężki plecak na kamieniu, żeby zarzucić go na plecy. Spojrzał na mnie.
O, pamiętam, jak spojrzał! Jak gdyby nie mógł pojąć, że spotkało go takie szczęście. Bo to prawda. Nie byłam tuzinkową dziewczyną.
Badał mnie. Liczył wszystkie pieprzyki. Albo przykładał paznokieć do moich zębów, obnażonych w uśmiechu, i wyliczał szczyty masywu Kebnekaise.
– Sydtoppen, Nordtoppen, Drakryggen, Kebnepakte, Kaskasapakte, Kaskasatjåkko, Tuolpagorni.
– Górna prawa dwójka: stadium początkowe, górna prawa jedynka: wyraźna próchnica, górna lewa jedynka: próchnica brzeżna – odpowiadałam.
Plecaki ze sprzętem do nurkowania były ciężkie.
Ruszyliśmy w kierunku jeziora Vittangijärvi. Wędrówka trwała trzy i pół godziny. Mówiliśmy do siebie dziarsko: jak to dobrze, że ziemia zamarzła, bo wtedy o wiele łatwiej się idzie. Spoceni, zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu, żeby napić się wody, a raz zrobiliśmy dłuższy postój; mieliśmy termos z kawą i kanapki.
Pokryte lodem kałuże i ścięte mrozem mchy chrzęściły pod naszymi stopami.
Po lewej stronie wznosiła się góra Alanen Vittangivaara.
– Tam na szczycie jest pradawne miejsce ofiarne Samów – powiedział Simon, wskazując wierzchołek. – Uhrilaki.
Uwielbiałam go za to, że wiedział takie rzeczy.
W końcu doszliśmy do celu. Ostrożnie postawiliśmy plecaki na ziemi i dłuższą chwilę staliśmy bez słowa, przyglądając się tafli jeziora. Lód wyglądał jak grube, czarne szkło. Zamarznięte pęcherzyki powietrza rozsypały się niczym sznur zerwanych pereł; szczeliny przywodziły na myśl marszczoną bibułkę.
Mróz zwarzył każde źdźbło trawy, każdą gałązkę. Sprawił, że stały się delikatne i krucho białe. Listki brusznicy oraz niewysokie jałowce obdarzył zimową, przygaszoną zielenią. Z karłowatych brzóz i krzewinek jagód wycisnął krew i fiolet. A wszystko okryła aksamitna powłoka szronu. Lodowa aura.
Panowała nierzeczywista cisza.
Simon – jak zwykle – zamyślił się i zamknął w sobie. Taki już jest, kiedy mówi, że teraz czas mógłby się zatrzymać. Albo raczej był. Właśnie taki był.
Ja natomiast nigdy nie potrafiłam wytrwać w milczeniu zbyt długo. Musiałam się odezwać. Przecież to całe piękno lada moment mogło we mnie eksplodować.
Wbiegłam na lód. Ostrożnie, żeby się nie poślizgnąć, nabrałam rozpędu i po chwili, na szeroko rozstawionych nogach, sunęłam przed siebie.
– Spróbuj! – zawołałam.
Znów się uśmiechnął i pokręcił głową.
Z pewnością nauczył się tego w rodzinnej wsi. Takiego kręcenia głową. Oni już to potrafią w Piilijärvi.
– Nie, dzięki! – odkrzyknął. – Ktoś musi ci unieruchomić nogi, jak je połamiesz!
– Tchórz! – wypaliłam i rozpędziłam się na nowo.
Później leżałam na plecach i patrzyłam w niebo. Z czułością głaskałam lód.
Tam w dole pode mną spoczywał samolot. I nikt o nim nie wiedział oprócz nas. Tak się nam przynajmniej zdawało.
Podniosłam się, odnalazłam wzrok Simona.
Ty i ja, mówiły jego oczy.
Ty i ja, odpowiedziały moje.
Zebrał trochę suchych gałęzi jałowca i brzozowej kory. Postanowiliśmy rozpalić ognisko i posilić się przed nurkowaniem, żeby nie stracić dobrego humoru.
Nadzialiśmy kiełbasę na patyki i opiekaliśmy ją nad ogniem. Brakowało mi cierpliwości; mój kawałek był przypalony na wierzchu i surowy w środku. Wokół nas w koronach drzew zbierały się głodne sójki syberyjskie.
– Dawniej ludzie je jedli – wskazałam głową ptaki. – Anni mi opowiadała. Razem z kuzynami rozciągali cienką linkę między drzewami i nadziewali na nią pajdki chleba. Sójki się zlatywały, ale nie potrafiły przysiąść na tak cienkim sznurku, więc zwieszały się głowami w dół. A wtedy wystarczyło je pozbierać. Jak owoce. Powinniśmy spróbować. Mamy jakiś sznurek?
– A nie prościej wziąć jeszcze jeden kawałek kiełbasy?
Typowy, idiotycznie głupi, cudowny komentarz Simona. I zero uśmiechu zdradzającego, że to tylko żart.
Szturchnęłam go w pierś.
– Palant! Przecież wiesz, że nie mam zamiaru ich jeść. Chciałabym tylko sprawdzić, czy to nie jest jakaś bujda.
– Słuchaj, musimy się zbierać. Ani się obejrzymy, jak zapadnie zmrok.
Momentalnie spoważniałam.
Simon nazbierał jeszcze więcej chrustu i kory. Znalazł też spróchniały pień brzozy. Takie dobrze się palą. Przysypał żar popiołem, żebyśmy – przy odrobinie szczęścia – mogli go tylko rozdmuchać po nurkowaniu. Kiedy człowiek przemarznie, chciałby jak najszybciej ogrzać się przy ogniu.
Wzięliśmy ze sobą automaty oddechowe, butle, maski, fajki, płetwy i czarne, wojskowe skafandry do nurkowania.
Simon szedł przodem z odbiornikiem GPS.
W sierpniu nieśliśmy kajak; tam gdzie to było możliwe, holowaliśmy go na lince wzdłuż Vittangiälven do Tahkojärvi, by w końcu dopłynąć do celu. Badaliśmy dno Vittangijärvi za pomocą echosondy. Gdy znaleźliśmy nasze miejsce, Simon wprowadził je do GPS-u i nazwał Wilmą.
W czasie wakacji stare gospodarstwo po zachodniej stronie zamieszkiwali letnicy.
– Stoją tam z lornetkami – powiedziałam, patrząc na przeciwległy brzeg. – I zachodzą w głowę, cośmy za jedni. Wystarczy, że teraz zanurkujemy, a wiadomość rozejdzie się po okolicy w mgnieniu oka.
Po skończonych badaniach powiosłowaliśmy więc na zachód, wyciągnęliśmy kajak na brzeg i ruszyliśmy w kierunku gospodarstwa. Daliśmy się zaprosić na kawę. Opowiedziałam bajkę o tym, jak dostaliśmy trochę grosza z SMHI[1], żeby wysondować dno jeziora. Chodziło o coś, co ponoć miało związek ze zmianami klimatycznymi.
– Jak tylko wyjdą stąd po zakończeniu sezonu – oznajmiłam Simonowi, gdy dźwigaliśmy kajak w drodze powrotnej – będziemy mogli korzystać z ich łodzi.
Ale teraz wodę skuł lód i musieliśmy poczekać, aż stężeje. Trudno było uwierzyć, że pogoda sprzyja nam tak bardzo. Ciągle jeszcze nie spadł śnieg, a to oznaczało widoczność. W każdym razie na jakiś metr. Choć oczywiście mieliśmy nurkować o wiele głębiej.
Simon wypiłował przeręblę. Najpierw wyrąbał niewielki otwór siekierą, lód nie grzeszył grubością. Później użył płatnicy. Piła motorowa nie wchodziła w grę. Była zbyt ciężka, a poza tym robiła potwornie dużo hałasu. Nie chcieliśmy wzbudzać niczyjego zainteresowania. To, czym się zajmowaliśmy, brzmiało niemal jak tytuł książki: „Wilma, Simon i tajemnica samolotu”.
Podczas gdy Simon piłował, ja zbijałam krzyżak, który mieliśmy później położyć nad przeręblą i do którego miała być przymocowana lina asekuracyjna.
Ściągnęliśmy z siebie wszystko oprócz bielizny termoaktywnej i założyliśmy skafandry.
Teraz siedzieliśmy na krawędzi lodu.
– Zejdź od razu na cztery metry – instruował Simon. – Najgorsze, co tu się może stać, to brak powietrza, kiedy zamarznie ci automat. Największe ryzyko jest tuż pod powierzchnią.
– Okej.
– Chociaż bliżej dna też się to może zdarzyć. Górskie jeziora są zdradliwe. Nagle okazuje się, że gdzieś są jakieś ujścia i prądy, temperatura spada poniżej zera. Ale przy powierzchni ryzyko jest największe. Pamiętaj więc: na dół, bezzwłocznie.
– Okej.
Nie chciałam go słuchać. Chciałam wejść do wody. Teraz, już.
Nie był płetwonurkiem technicznym, ale się dokształcił. Poczytał w specjalistycznych czasopismach i w sieci. Powtarzał zasady nurkowania, nie dając się wytrącić z równowagi.
– Dwa szarpnięcia liną znaczą: wynurzamy się.
– Okej.
– Może znajdziemy wrak od razu, ale najprawdopodobniej nie. Zejdziemy na dół i zobaczymy, co dalej.
– Okej, okej.
W końcu nurkujemy.
Lodowata woda jest jak uderzenie końskim kopytem w twarz. Simon wchodzi zaraz po mnie. Nad przeręblą zostawia krzyżak z liną asekuracyjną. Zanurzając się, śledzi komputer nurkowy. Dwa metry. Jasno jak w dzień. Lód przepuszcza światło słoneczne niczym okno. Kiedy na nim staliśmy, był czarny. Teraz, od spodu, jest lekko niebieskawy. Dwanaście metrów. Mrok. Znikają wszystkie kolory. Piętnaście metrów. Ciemność. Simon pewnie się zastanawia, jak się czuję. Choć przecież wie, że niezła ze mnie twardzielka. Siedemnaście metrów.
Natrafiamy na wrak samolotu. Jesteśmy dokładnie nad nim.
Nie wiem, czego się spodziewałam, ale nie tego. Że to będzie takie proste. Bulgocze we mnie śmiech, który chwilowo nie może znaleźć ujścia. Nie mogę się doczekać wszystkich komentarzy Simona, już później, przy ognisku. Zazwyczaj jest taki małomówny, ale teraz z pewnością zaleje mnie potokiem słów!
Mam wrażenie, że samolot po prostu na nas czekał. Choć oczywiście sondowaliśmy dno. Szukaliśmy. Wiedzieliśmy, że powinien się tu znajdować.
A mimo wszystko, kiedy tak wpatruję się weń w zielonoczarnej ciemności, wydaje mi się nierzeczywisty. I o wiele większy, niż myślałam. Simon oświetla mnie latarką. Rozumiem, że chce zobaczyć moją reakcję. Moją radosną minę. Ale naturalnie nie może jej dojrzeć pod maską.
Daje mi znak, podnosząc i opuszczając wyprostowaną dłoń, co znaczy: tylko spokojnie. Uświadamiam sobie, jak gwałtownie oddycham. Muszę się wyciszyć, w przeciwnym razie zabraknie mi powietrza.
Wystarczy go na jakieś dwadzieścia minut. Wtedy będziemy już też solidnie wyziębieni. Oświetlamy wrak latarkami. Snopy światła ślizgają się po cielsku pokrytym mułem. Próbuję zgadnąć, co to za konstrukcja. Dornier? Przepływamy nad samolotem, odgarniamy szlam rękami. Nie, blacha jest falista. W takim razie junkers.
Płyniemy wzdłuż płatu skrzydła, zbliżamy się do silnika. Wygląda jakoś dziwnie. Coś tutaj jakby... Cofamy się. Płynę zaraz za Simonem, trzymam się liny. Znalazł podwozie. Na górze skrzydła!
Odwraca się do mnie i przekręca dłoń o sto osiemdziesiąt stopni. Rozumiem, co chce powiedzieć. Samolot leży podwoziem do góry. To dlatego tak dziwnie wygląda. Wpadając do wody, musiał przekoziołkować. Zrobił przewrót, uderzył ciężkim dziobem w taflę jeziora i zszedł na dno. Tyle że na plecach.
Jeżeli faktycznie wylądował w ten sposób, prawdopodobnie wszyscy zginęli na miejscu.
Jak się teraz dostać do środka?
Po chwili poszukiwań odnajdujemy boczne drzwi, zaraz za skrzydłem. Ale nie da się ich otworzyć. Boczne okna zaś są zbyt małe, żeby się przez nie przecisnąć.
Znów płyniemy do przedniej części kadłuba. Kiedyś znajdował się tam motor, teraz go nie ma. Przypuszczalnie było tak, jak myślałam. Dziób uderzył w wodę. Wówczas silnik oderwał się i wszystko zatonęło. Okna w kokpicie są wybite. Ze względu na położenie samolotu trochę trudno do nich dotrzeć, ale to możliwe.
Simon oświetla wnętrze latarką. Gdzieś tam pływają szczątki załogi.
Przygotowuję się na widok tego, co mogło zostać z pilota. Ale nic nie widzimy.
Teraz pewnie Simon żałuje, że nie kupił kołowrotka, chociaż go namawiałam. Musimy dać sobie radę bez poręczówki. Nie ma gdzie przymocować liny asekuracyjnej. Trzymam ją mocno i obydwoje sprawdzamy, czy koniec jest przywiązany do jego pasa balastowego.
Simon oświetla swoją rękę. Wskazuje na mnie. Później na dno. To znaczy: zostań tutaj. Po chwili rozcapierza palce dwa razy. Dziesięć minut.
Oświetlam swoją dłoń i pokazuję mu: OK. Na koniec posyłam całusa.
Simon wkłada obie ręce w otwór po szybie, chwyta oparcie fotela i wślizguje się miękko do środka.
Teraz musi poruszać się bardzo ostrożnie.
Żeby zmącić wodę w tak niewielkim stopniu, jak to tylko możliwe.
Widzę go, jak znika wewnątrz samolotu. Spoglądam na zegarek. Dziesięć minut.
Nachodzą mnie myśli, które stanowczo od siebie odsuwam, gdy próbują nabrać znaczenia w mojej świadomości. Na przykład myśl o tym, co dzieje się we wraku, który przez sześćdziesiąt lat leżał na dnie jeziora, kiedy nagle ktoś w nim wzburzy wodę. Już sam powiew wydychanego powietrza wystarczy, by coś się oderwało czy obsunęło. Coś może na Simona spaść. Przygnieść go. Coś ciężkiego. A jeżeli to się zdarzy, a ja nie będę w stanie go wyciągnąć? Jeśli zacznie brakować powietrza, czy powinnam wtedy ratować się sama i wypłynąć na powierzchnię? Czy może umrzeć razem z nim tutaj, w ciemności?
Nie, nie. Nie wolno mi tak myśleć! Wszystko pójdzie jak po maśle. Po prostu cholernie dobrze. A następnym razem to ja wpłynę do środka.
Świecę latarką tu i tam. W tym mroku to i tak nie na wiele się zdaje. Teraz, kiedy podniosły się osady, widoczność jest niemal zerowa. Trudno sobie wyobrazić, że gdzieś tam w górze, nie tak daleko, zaledwie kilka metrów wyżej, przez błyszczący lód wdziera się słońce.
Nagle uświadamiam sobie, że lina asekuracyjna łącząca mnie z krzyżakiem nad przeręblą wiotczeje mi w dłoni.
Szarpię, by ją naprężyć. Ale ona ciągle jest luźna. Ciągnę więc. Metr, dwa metry.
Trzy.
Czyżby zerwała się z krzyżaka? Zrobiliśmy przecież bardzo porządny węzeł.
Przyciągam ją do siebie w coraz szybszym tempie. Teraz trzymam w ręce jej drugi koniec. Patrzę na niego. Wbijam weń oczy.
Boże drogi, muszę ją ponownie przymocować. Kiedy Simon wyjdzie z samolotu, nie będzie czasu na pływanie pod lodem i szukanie przerębli.
Napełniam skafander powietrzem i z wolna unoszę się w górę. Z ciemności, przez mrok, w jasność. Linę trzymam w ręce.
Rozglądam się za wpustem światła, ale nie mogę go znaleźć.
Widzę natomiast cień. Czarny prostokąt.
Coś leży nad przeręblą. Podpływam do niej. Krzyżak gdzieś zniknął. Otwór zaś jest przykryty drzwiami. W zielonym kolorze. Zbitymi z prostych desek, wzmocnionych jedną na skos. To z pewnością drzwi od jakiejś szopy albo stodoły.
Przychodzi mi do głowy, że musiały leżeć gdzieś niedaleko i że przywiał je tu wiatr. Ale zanim zdążę rozwinąć tę myśl, uświadamiam sobie jej niedorzeczność. Na górze jest przecież słoneczny, bezwietrzny dzień. Jeżeli nad przeręblą leżą drzwi, to znaczy, że ktoś je tam położył. Kim jest ów żartowniś?
Próbuję odsunąć przeszkodę obiema rękami. Wypuściłam z dłoni latarkę i linę, spadają niespiesznie na dno. Zielone deski ani drgną. W uszach dudni mi dźwięk gwałtownie wydychanego powietrza, kiedy bezskutecznie walczę z drzwiami. Dociera do mnie, że żartowniś na nich stoi. Ktoś przyciska je ciężarem własnego ciała.
Odpływam kawałek dalej i wyciągam nóż nurkowy. Zaczynam wykłuwać dziurę w lodzie. To nie jest proste. Woda spowalnia ruchy. Odbiera ręce siłę. Wiercę, drążę. W końcu przebijam się na drugą stronę. Teraz idzie mi o wiele lepiej. Kręcę ostrzem, zeskrobuję lód z krawędzi, powiększam otwór.
Simon porusza się wewnątrz wraku tak ostrożnie, jak tylko potrafi. Opuszcza pomieszczenie radiooperatora za kokpitem i wpływa do kabiny. Nagle czuje lekkie szarpnięcie liny. Czyżby to Wilma? Dwa szarpnięcia znaczą: do góry! Tak przecież ustalili. Może zabrakło jej powietrza? Zaniepokojony, postanawia opuścić samolot. I tak nic nie widać. Ruchy powietrza i jego własne tak podniosły osad, że nie sposób dojrzeć nawet dłoni oświetlonej latarką. Jakby pływał w zielonej zupie. Pora wracać.
Pociąga za linę przywiązaną do pasa balastowego, żeby ją naprężyć i za jej pomocą wypłynąć z wraku. Ale lina się nie napręża. Simon wciąga ją do środka, metr po metrze. Teraz trzyma w ręce jej drugi koniec. Przecież Wilma miała jej pilnować. A koniec był przymocowany do krzyżaka nad przeręblą.
Strach kąsa mu serce niczym żmija. Lina okazuje się nagle zupełnie bezużyteczna. Jak teraz uda mu się znaleźć drogę powrotną? Przecież, kurwa, tu nic nie widać! Jak się stąd wydostać?
Płynie prosto przed siebie, aż uderza o ścianę. Szuka po omacku wyjścia. Rusza w drugą stronę, nie ma pojęcia, gdzie tył, a gdzie przód.
Zawadza o coś ruchomego. Świeci latarką. Nic nie widzi. To „coś” zdążyło zniknąć. Przekonany, że to jakieś ciało, wzdryga się. Ucieka. Byle dalej, prędko! Wkrótce otoczą go pływające wokół członki. Ręce i nogi, które oderwały się od ciał. Musi się uspokoić. Ale gdzie jest? Jak długo przebywa pod wodą? Na ile jeszcze wystarczy mu powietrza?
Choć nie zdaje sobie z tego sprawy, stracił rozeznanie, nie ma pojęcia, gdzie góra, a gdzie dół. Szuka po omacku punktu orientacyjnego, który pozwoli mu trafić do przedniej części kadłuba. Obmacuje jednak sufit i dlatego nic nie znajduje.
Owładnięty strachem, porusza się chaotycznie tam i z powrotem. W górę i w dół. Nic nie widzi. Absolutnie nic. Lina przywiązana do pasa balastowego zahacza o różne przedmioty. O uchwyty podłogowe do mocowania bagażu, o fotel, o zerwany pas bezpieczeństwa. O wszystko. Simon zaczyna wpływać na linę. Zaplątuje się w nią. Jak w pajęczą sieć wewnątrz wraku. Nie odnajduje wyjścia. Umiera w samolocie.
Za pomocą noża nurkowego udało mi się wykłuć dziurę w lodzie. Mozolnie ją powiększam. Uderzam ostrzem, wiercę. Kiedy mieści się w niej moja dłoń, spoglądam na ciśnieniomierz. Zostało dwadzieścia barów.
Nie mogę oddychać tak łapczywie. Muszę się uspokoić. Ale nie mogę wyjść! Utknęłam pod lodem.
Wyciągam rękę przez otwór. Nie poprzedzam ruchu żadną refleksją. Dłoń wysuwa się jakby automatycznie, w poszukiwaniu pomocy.
Jakiś człowiek tam w górze ujmuje ją mocno. Najpierw zalewa mnie fala ciepła. Ktoś chce mi pomóc. Wydostać mnie z wody. Uratować.
Ale po chwili ten ktoś ciągnie mnie za rękę. Wygina ją to w jedną, to w drugą stronę. Dopiero wtedy dociera do mnie, że naprawdę jestem uwięziona. Nie mogę się ruszyć. Chcę się uwolnić, ale za każdym razem, gdy próbuję przyciągnąć do siebie dłoń, uderzam twarzą w lód. Różowy welon na tle błękitu.
Niespieszna myśl: to moja krew.
Osoba w górze zmienia uchwyt. Ściska mnie teraz tak jak przy powitaniu.
Napieram kolanami na lód. Schwytaną rękę trzymam między nogami. Odpycham się. Udało się! Dłoń wysuwa się z rękawicy. Lodowata woda. Lodowata ręka. Aj!
Odpływam. Jak najdalej. Jak najdalej od tego kogoś.
Znów jestem pod zielonymi drzwiami. Walę w nie. Tłukę. Drapię.
Musi być jakieś inne wyjście. Jakieś miejsce, w którym lód jest bardzo cienki. Gdzie mogę go przebić. Odpływam.
Ale on idzie za mną. Czy to jest on? Widzę sylwetkę przez lód. Niewyraźnie. I od dołu. Cały czas nade mną. Między jednym a drugim oddechem, kiedy nie huczy mi w uszach wydychane powietrze, słyszę kroki na lodzie.
Przez krótką chwilę widzę osobę na górze. Wydychane powietrze nie ma gdzie się podziać. Wciska się pod taflę lodu niczym płaski lustrzany pęcherz. Dostrzegam w nim swoje odbicie. Zniekształcone jak w krzywym zwierciadle w gabinecie śmiechu. Obraz się zmienia. Kiedy robię wdech, widzę sylwetkę na lodzie, przy wydechu – siebie samą.
I wtedy zamarza automat. Powietrze wytryskuje z ustnika. Przestaję pływać, całą uwagę koncentruję na próbach oddychania. Butla opróżnia się w ciągu kilku minut.
Powietrze się kończy. Płuca krzyczą o więcej. Staram się wytrzymać jak najdłużej. Nie wdycham wody. Eksploduję.
Wymachuję rękami. Na próżno walę w lodowy sufit. Ostatnia rzecz, jaką robię: zrywam z twarzy automat i maskę. Potem umieram. Między mną a błękitem lodu nie ma już żadnego powietrza. Żadnego lustrzanego odbicia. Mam otwarte oczy. Widzę człowieka na górze.
Widzę twarz przyciśniętą do lodu, wpatrzoną we mnie. Nie rozumiem jednak tego obrazu. Moja świadomość cofa się niczym fala odpływu.