Aż gniew twój przeminie - Asa Larsson - ebook + książka

Aż gniew twój przeminie ebook

Larsson Åsa

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zakochani nastolatkowie, Wilma i Simon, nurkują późną jesienią w jeziorze Vittangijärvi, na dnie którego spoczywa kilkudziesięcioletni wrak samolotu. Ktoś uniemożliwia im wyjście na powierzchnię, blokując przeręblę drzwiami. Młodzi ludzie giną pod lodem.

Śledztwo prowadzą znani z poprzednich powieści Larsson komisarz Anna Maria Mella i Sven Erik Stalnacke. I tym razem włącza się w nie Rebeka Martinson, która pracuje w Kirunie jako prokurator.

Najbardziej pomocna w rozwikłaniu zagadki okaże się ... sama Wilma. Jak to możliwe?

Tajemnic w tej powieści jest znacznie więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 349

Oceny
4,5 (42 oceny)
24
15
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
Kasia07-93

Nie oderwiesz się od lektury

Póki co najlepsza część!
00
alixana_a

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza część, jak do tej pory, ale zostały mi do przeczytania jeszcze dwie ostatnie.
00
KateLost

Nie oderwiesz się od lektury

nawet najpopularniejsi polscy autorzy powieści kryminalnych mogą się uczyć rzemiosła pisarskiego od Larsson
00
Puella52

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka. Niezmiernie ciekawa fabuła, postacie, jak zwykle wyraziste , wiarygodne sytuacje, logiczne motywy. I na szczęście mniej nieco nużących przemyslowo-prawno-handlowych przepisów, jak w poprzedniej części.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: TILL DESS DIN VRE­DE UP­PHÖR
Opie­ka re­dak­cyj­na: WAL­DE­MAR PO­PEK
Re­dak­cja: ANNA MI­LEW­SKA
Ko­rek­ta: WE­RO­NI­KA KO­SI­ŃSKA, ANNA RUD­NIC­KA, HEN­RY­KA SA­LA­WA
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: KA­TA­RZY­NA BOR­KOW­SKA
Fo­to­gra­fia na pierw­szej stro­nie okład­ki: © JO­ERG STEF­FENS / Cor­bis / Fo­to­Chan­nels
Skład i ła­ma­nie: Scrip­to­rium „TE­XTU­RA”
Re­dak­tor tech­nicz­ny: BO­ŻE­NA KOR­BUT
© Åsa Lars­son, 2008 First pu­bli­shed by Al­bert Bon­niers För­lag, Stoc­kholm, Swe­den Pu­bli­shed in the Po­lish lan­gu­age ar­ran­ge­ment with Bon­nier Gro­up Agen­cy, Stoc­kholm, Swe­den © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Be­ata Wal­czak-Lars­son © Co­py­ri­ght for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2012
ISBN 978-83-08-05092-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

O, gdy­byś w Sze­olu mnie scho­wał, ukrył, aż gniew Twój prze­mi­nie, czas mi po­sta­wił, kie­dy mnie wspo­mnisz... Ale czy zma­rły oży­je? Cze­ka­łbym przez wszyst­kie dni mo­jej wal­ki, aż taka chwi­la na­dej­dzie. Ty mó­wi­łbyś, ja bym od­po­wia­dał, tęsk­ni­łbyś do dzie­ła rąk swo­ich. Ob­li­czy­łbyś wte­dy moje kro­ki, zło byś mi pu­ścił w nie­pa­mi­ęć, pod pie­częcią trzy­mał prze­stęp­stwa, wy­bie­lił wszyst­kie me grze­chy.

Góra roz­pad­nie się w gru­zy i ska­ła zmie­ni swe miej­sce, woda znisz­czy ka­mie­nie, fala pod­my­je gle­bę; i Ty na­dzie­ję ni­we­czysz w czło­wie­ku. Mia­żdżysz na za­wsze i on od­cho­dzi, po­zba­wiasz kszta­łtu, od­sy­łasz. Czy we czci jego sy­no­wie? – On nie wie. Czy też wzgar­dze­ni? Już o tym nie my­śli. Za­dręcza go wła­sne cia­ło, od­czu­wa ból swo­jej du­szy.

Ksi­ęga Hio­ba, 14:13–22, Bi­blia Ty­si­ąc­le­cia

PA­MI­ĘTAM, JAK umar­li­śmy. Pa­mi­ętam i wiem. Nie­któ­re rze­czy te­raz wiem, choć przy nich nie by­łam. Ale nie wszyst­kie. Zde­cy­do­wa­nie nie. Nie ma żad­nej re­gu­ły. Na przy­kład gdy cho­dzi o lu­dzi. Cza­sa­mi wstępu­ję w nich jak w otwar­te prze­strze­nie. Cza­sa­mi są za­mkni­ęci. Czas nie ist­nie­je. Zo­stał jak­by roz­trze­pa­ny.

Zima na­de­szła bez śnie­gu. Lód ści­ął wody już we wrze­śniu, śnieg ci­ągle jed­nak się nie po­ja­wiał.

To zda­rzy­ło się dzie­wi­ąte­go pa­ździer­ni­ka. Po­wie­trze było chłod­ne. Nie­bo – in­ten­syw­nie błękit­ne. Taki dzień chcia­ło­by się wlać do szklan­ki i po pro­stu wy­pić.

Mia­łam sie­dem­na­ście lat. Gdy­bym żyła, mia­ła­bym te­raz osiem­na­ście. Si­mon wkrót­ce miał sko­ńczyć dzie­wi­ęt­na­ście. Po­zwo­lił mi usi­ąść za kie­row­ni­cą, cho­ciaż nie zro­bi­łam jesz­cze pra­wa jaz­dy. Le­śna dro­ga była pe­łna wy­bo­jów. Bar­dzo mi się to po­do­ba­ło. Za ka­żdym ra­zem, kie­dy trzęsło sa­mo­cho­dem, wy­bu­cha­łam śmie­chem. Żwir i ka­mie­nie ude­rza­ły w pod­wo­zie.

– Wy­bacz, Bet­tan – mó­wił Si­mon, głasz­cząc wie­ko schow­ka na ręka­wicz­ki.

Nie mie­li­śmy po­jęcia, że cze­ka nas śmie­rć. Że będę krzy­cza­ła usta­mi pe­łny­mi wody. Że zo­sta­ło nam za­le­d­wie pięć go­dzin ży­cia.

Dro­ga sko­ńczy­ła się przy Se­vu­järvi. Wy­pa­ko­wa­li­śmy rze­czy z ba­ga­żni­ka. Co chwi­lę mu­sia­łam prze­ry­wać, żeby się ro­zej­rzeć do­ko­ła. Było nie­ziem­sko pi­ęk­nie. Wznio­słam ręce ku nie­bu, po­pa­trzy­łam przy­mkni­ęty­mi ocza­mi w sło­ńce, kulę roz­ża­rzo­ną do bia­ło­ści, podąży­łam spoj­rze­niem za dry­fu­jący­mi gdzieś wy­so­ko strzępa­mi chmur. Góry. Ozna­cza­ły po­czątek świa­ta i nie­zmien­no­ść.

– Co ro­bisz? – za­py­tał Si­mon.

Nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od błęki­tu, od­po­wie­dzia­łam:

– Chy­ba w ka­żdej re­li­gii lu­dzie pod­no­szą oczy i ręce ku nie­bu. Te­raz ro­zu­miem dla­cze­go. Czło­wie­ko­wi aż du­sza ro­śnie. Spró­buj!

Wzi­ęłam głębo­ki od­dech i wy­dmu­cha­łam po­wie­trze w ogrom­ny bia­ły obłok.

Si­mon uśmiech­nął się i po­kręcił gło­wą. Po­sta­wił ci­ężki ple­cak na ka­mie­niu, żeby za­rzu­cić go na ple­cy. Spoj­rzał na mnie.

O, pa­mi­ętam, jak spoj­rzał! Jak gdy­by nie mógł po­jąć, że spo­tka­ło go ta­kie szczęście. Bo to praw­da. Nie by­łam tu­zin­ko­wą dziew­czy­ną.

Ba­dał mnie. Li­czył wszyst­kie pie­przy­ki. Albo przy­kła­dał pa­zno­kieć do mo­ich zębów, ob­na­żo­nych w uśmie­chu, i wy­li­czał szczy­ty ma­sy­wu Keb­ne­ka­ise.

– Syd­top­pen, Nord­top­pen, Dra­kryg­gen, Keb­ne­pak­te, Ka­ska­sa­pak­te, Ka­ska­sa­tjåk­ko, Tu­ol­pa­gor­ni.

– Gór­na pra­wa dwój­ka: sta­dium po­cząt­ko­we, gór­na pra­wa je­dyn­ka: wy­ra­źna próch­ni­ca, gór­na lewa je­dyn­ka: próch­ni­ca brze­żna – od­po­wia­da­łam.

Ple­ca­ki ze sprzętem do nur­ko­wa­nia były ci­ężkie.

Ru­szy­li­śmy w kie­run­ku je­zio­ra Vit­tan­gi­järvi. Wędrów­ka trwa­ła trzy i pół go­dzi­ny. Mó­wi­li­śmy do sie­bie dziar­sko: jak to do­brze, że zie­mia za­ma­rzła, bo wte­dy o wie­le ła­twiej się idzie. Spo­ce­ni, za­trzy­my­wa­li­śmy się od cza­su do cza­su, żeby na­pić się wody, a raz zro­bi­li­śmy dłu­ższy po­stój; mie­li­śmy ter­mos z kawą i ka­nap­ki.

Po­kry­te lo­dem ka­łu­że i ści­ęte mro­zem mchy chrzęści­ły pod na­szy­mi sto­pa­mi.

Po le­wej stro­nie wzno­si­ła się góra Ala­nen Vit­tan­gi­va­ara.

– Tam na szczy­cie jest pra­daw­ne miej­sce ofiar­ne Sa­mów – po­wie­dział Si­mon, wska­zu­jąc wierz­cho­łek. – Uhri­la­ki.

Uwiel­bia­łam go za to, że wie­dział ta­kie rze­czy.

W ko­ńcu do­szli­śmy do celu. Ostro­żnie po­sta­wi­li­śmy ple­ca­ki na zie­mi i dłu­ższą chwi­lę sta­li­śmy bez sło­wa, przy­gląda­jąc się ta­fli je­zio­ra. Lód wy­glądał jak gru­be, czar­ne szkło. Za­mar­z­ni­ęte pęche­rzy­ki po­wie­trza roz­sy­pa­ły się ni­czym sznur ze­rwa­nych pe­reł; szcze­li­ny przy­wo­dzi­ły na myśl marsz­czo­ną bi­bu­łkę.

Mróz zwa­rzył ka­żde źdźbło tra­wy, ka­żdą ga­łąz­kę. Spra­wił, że sta­ły się de­li­kat­ne i kru­cho bia­łe. List­ki brusz­ni­cy oraz nie­wy­so­kie ja­łow­ce ob­da­rzył zi­mo­wą, przy­ga­szo­ną zie­le­nią. Z ka­rło­wa­tych brzóz i krze­wi­nek ja­gód wy­ci­snął krew i fio­let. A wszyst­ko okry­ła ak­sa­mit­na po­wło­ka szro­nu. Lo­do­wa aura.

Pa­no­wa­ła nie­rze­czy­wi­sta ci­sza.

Si­mon – jak zwy­kle – za­my­ślił się i za­mknął w so­bie. Taki już jest, kie­dy mówi, że te­raz czas mó­głby się za­trzy­mać. Albo ra­czej był. Wła­śnie taki był.

Ja na­to­miast ni­g­dy nie po­tra­fi­łam wy­trwać w mil­cze­niu zbyt dłu­go. Mu­sia­łam się ode­zwać. Prze­cież to całe pi­ęk­no lada mo­ment mo­gło we mnie eks­plo­do­wać.

Wbie­głam na lód. Ostro­żnie, żeby się nie po­śli­zgnąć, na­bra­łam roz­pędu i po chwi­li, na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach, su­nęłam przed sie­bie.

– Spró­buj! – za­wo­ła­łam.

Znów się uśmiech­nął i po­kręcił gło­wą.

Z pew­no­ścią na­uczył się tego w ro­dzin­nej wsi. Ta­kie­go kręce­nia gło­wą. Oni już to po­tra­fią w Pii­li­järvi.

– Nie, dzi­ęki! – od­krzyk­nął. – Ktoś musi ci unie­ru­cho­mić nogi, jak je po­ła­miesz!

– Tchórz! – wy­pa­li­łam i roz­pędzi­łam się na nowo.

Pó­źniej le­ża­łam na ple­cach i pa­trzy­łam w nie­bo. Z czu­ło­ścią gła­ska­łam lód.

Tam w dole pode mną spo­czy­wał sa­mo­lot. I nikt o nim nie wie­dział oprócz nas. Tak się nam przy­naj­mniej zda­wa­ło.

Pod­nio­słam się, od­na­la­złam wzrok Si­mo­na.

Ty i ja, mó­wi­ły jego oczy.

Ty i ja, od­po­wie­dzia­ły moje.

Ze­brał tro­chę su­chych ga­łęzi ja­łow­ca i brzo­zo­wej kory. Po­sta­no­wi­li­śmy roz­pa­lić ogni­sko i po­si­lić się przed nur­ko­wa­niem, żeby nie stra­cić do­bre­go hu­mo­ru.

Na­dzia­li­śmy kie­łba­sę na pa­ty­ki i opie­ka­li­śmy ją nad ogniem. Bra­ko­wa­ło mi cier­pli­wo­ści; mój ka­wa­łek był przy­pa­lo­ny na wierz­chu i su­ro­wy w środ­ku. Wo­kół nas w ko­ro­nach drzew zbie­ra­ły się głod­ne sój­ki sy­be­ryj­skie.

– Daw­niej lu­dzie je je­dli – wska­za­łam gło­wą pta­ki. – Anni mi opo­wia­da­ła. Ra­zem z ku­zy­na­mi roz­ci­ąga­li cien­ką lin­kę mi­ędzy drze­wa­mi i na­dzie­wa­li na nią pajd­ki chle­ba. Sój­ki się zla­ty­wa­ły, ale nie po­tra­fi­ły przy­si­ąść na tak cien­kim sznur­ku, więc zwie­sza­ły się gło­wa­mi w dół. A wte­dy wy­star­czy­ło je po­zbie­rać. Jak owo­ce. Po­win­ni­śmy spró­bo­wać. Mamy ja­kiś sznu­rek?

– A nie pro­ściej wzi­ąć jesz­cze je­den ka­wa­łek kie­łba­sy?

Ty­po­wy, idio­tycz­nie głu­pi, cu­dow­ny ko­men­tarz Si­mo­na. I zero uśmie­chu zdra­dza­jące­go, że to tyl­ko żart.

Szturch­nęłam go w pie­rś.

– Pa­lant! Prze­cież wiesz, że nie mam za­mia­ru ich jeść. Chcia­ła­bym tyl­ko spraw­dzić, czy to nie jest ja­kaś buj­da.

– Słu­chaj, mu­si­my się zbie­rać. Ani się obej­rzy­my, jak za­pad­nie zmrok.

Mo­men­tal­nie spo­wa­żnia­łam.

Si­mon na­zbie­rał jesz­cze wi­ęcej chru­stu i kory. Zna­la­zł też spróch­nia­ły pień brzo­zy. Ta­kie do­brze się palą. Przy­sy­pał żar po­pio­łem, że­by­śmy – przy odro­bi­nie szczęścia – mo­gli go tyl­ko roz­dmu­chać po nur­ko­wa­niu. Kie­dy czło­wiek prze­mar­z­nie, chcia­łby jak naj­szyb­ciej ogrzać się przy ogniu.

Wzi­ęli­śmy ze sobą au­to­ma­ty od­de­cho­we, bu­tle, ma­ski, faj­ki, płe­twy i czar­ne, woj­sko­we ska­fan­dry do nur­ko­wa­nia.

Si­mon sze­dł przo­dem z od­bior­ni­kiem GPS.

W sierp­niu nie­śli­śmy ka­jak; tam gdzie to było mo­żli­we, ho­lo­wa­li­śmy go na lin­ce wzdłuż Vit­tan­gi­älven do Tah­ko­järvi, by w ko­ńcu do­pły­nąć do celu. Ba­da­li­śmy dno Vit­tan­gi­järvi za po­mo­cą echo­son­dy. Gdy zna­le­źli­śmy na­sze miej­sce, Si­mon wpro­wa­dził je do GPS-u i na­zwał Wil­mą.

W cza­sie wa­ka­cji sta­re go­spo­dar­stwo po za­chod­niej stro­nie za­miesz­ki­wa­li let­ni­cy.

– Sto­ją tam z lor­net­ka­mi – po­wie­dzia­łam, pa­trząc na prze­ciw­le­gły brzeg. – I za­cho­dzą w gło­wę, co­śmy za jed­ni. Wy­star­czy, że te­raz za­nur­ku­je­my, a wia­do­mo­ść ro­zej­dzie się po oko­li­cy w mgnie­niu oka.

Po sko­ńczo­nych ba­da­niach po­wio­sło­wa­li­śmy więc na za­chód, wy­ci­ągnęli­śmy ka­jak na brzeg i ru­szy­li­śmy w kie­run­ku go­spo­dar­stwa. Da­li­śmy się za­pro­sić na kawę. Opo­wie­dzia­łam baj­kę o tym, jak do­sta­li­śmy tro­chę gro­sza z SMHI[1], żeby wy­son­do­wać dno je­zio­ra. Cho­dzi­ło o coś, co po­noć mia­ło zwi­ązek ze zmia­na­mi kli­ma­tycz­ny­mi.

– Jak tyl­ko wyj­dą stąd po za­ko­ńcze­niu se­zo­nu – oznaj­mi­łam Si­mo­no­wi, gdy dźwi­ga­li­śmy ka­jak w dro­dze po­wrot­nej – będzie­my mo­gli ko­rzy­stać z ich ło­dzi.

Ale te­raz wodę skuł lód i mu­sie­li­śmy po­cze­kać, aż stęże­je. Trud­no było uwie­rzyć, że po­go­da sprzy­ja nam tak bar­dzo. Ci­ągle jesz­cze nie spa­dł śnieg, a to ozna­cza­ło wi­docz­no­ść. W ka­żdym ra­zie na ja­kiś metr. Choć oczy­wi­ście mie­li­śmy nur­ko­wać o wie­le głębiej.

Si­mon wy­pi­ło­wał prze­ręblę. Naj­pierw wy­rąbał nie­wiel­ki otwór sie­kie­rą, lód nie grze­szył gru­bo­ścią. Pó­źniej użył płat­ni­cy. Piła mo­to­ro­wa nie wcho­dzi­ła w grę. Była zbyt ci­ężka, a poza tym ro­bi­ła po­twor­nie dużo ha­ła­su. Nie chcie­li­śmy wzbu­dzać ni­czy­je­go za­in­te­re­so­wa­nia. To, czym się zaj­mo­wa­li­śmy, brzmia­ło nie­mal jak ty­tuł ksi­ążki: „Wil­ma, Si­mon i ta­jem­ni­ca sa­mo­lo­tu”.

Pod­czas gdy Si­mon pi­ło­wał, ja zbi­ja­łam krzy­żak, któ­ry mie­li­śmy pó­źniej po­ło­żyć nad prze­ręblą i do któ­re­go mia­ła być przy­mo­co­wa­na lina ase­ku­ra­cyj­na.

Ści­ągnęli­śmy z sie­bie wszyst­ko oprócz bie­li­zny ter­mo­ak­tyw­nej i za­ło­ży­li­śmy ska­fan­dry.

Te­raz sie­dzie­li­śmy na kra­wędzi lodu.

– Zej­dź od razu na czte­ry me­try – in­stru­ował Si­mon. – Naj­gor­sze, co tu się może stać, to brak po­wie­trza, kie­dy za­mar­z­nie ci au­to­mat. Naj­wi­ęk­sze ry­zy­ko jest tuż pod po­wierzch­nią.

– Okej.

– Cho­ciaż bli­żej dna też się to może zda­rzyć. Gór­skie je­zio­ra są zdra­dli­we. Na­gle oka­zu­je się, że gdzieś są ja­kieś ujścia i prądy, tem­pe­ra­tu­ra spa­da po­ni­żej zera. Ale przy po­wierzch­ni ry­zy­ko jest naj­wi­ęk­sze. Pa­mi­ętaj więc: na dół, bez­zwłocz­nie.

– Okej.

Nie chcia­łam go słu­chać. Chcia­łam we­jść do wody. Te­raz, już.

Nie był płe­two­nur­kiem tech­nicz­nym, ale się do­kszta­łcił. Po­czy­tał w spe­cja­li­stycz­nych cza­so­pi­smach i w sie­ci. Po­wta­rzał za­sa­dy nur­ko­wa­nia, nie da­jąc się wy­trącić z rów­no­wa­gi.

– Dwa szarp­ni­ęcia liną zna­czą: wy­nu­rza­my się.

– Okej.

– Może znaj­dzie­my wrak od razu, ale naj­praw­do­po­dob­niej nie. Zej­dzie­my na dół i zo­ba­czy­my, co da­lej.

– Okej, okej.

W ko­ńcu nur­ku­je­my.

Lo­do­wa­ta woda jest jak ude­rze­nie ko­ńskim ko­py­tem w twarz. Si­mon wcho­dzi za­raz po mnie. Nad prze­ręblą zo­sta­wia krzy­żak z liną ase­ku­ra­cyj­ną. Za­nu­rza­jąc się, śle­dzi kom­pu­ter nur­ko­wy. Dwa me­try. Ja­sno jak w dzień. Lód prze­pusz­cza świa­tło sło­necz­ne ni­czym okno. Kie­dy na nim sta­li­śmy, był czar­ny. Te­raz, od spodu, jest lek­ko nie­bie­ska­wy. Dwa­na­ście me­trów. Mrok. Zni­ka­ją wszyst­kie ko­lo­ry. Pi­ęt­na­ście me­trów. Ciem­no­ść. Si­mon pew­nie się za­sta­na­wia, jak się czu­ję. Choć prze­cież wie, że nie­zła ze mnie twar­dziel­ka. Sie­dem­na­ście me­trów.

Na­tra­fia­my na wrak sa­mo­lo­tu. Je­ste­śmy do­kład­nie nad nim.

Nie wiem, cze­go się spo­dzie­wa­łam, ale nie tego. Że to będzie ta­kie pro­ste. Bul­go­cze we mnie śmiech, któ­ry chwi­lo­wo nie może zna­le­źć ujścia. Nie mogę się do­cze­kać wszyst­kich ko­men­ta­rzy Si­mo­na, już pó­źniej, przy ogni­sku. Za­zwy­czaj jest taki ma­ło­mów­ny, ale te­raz z pew­no­ścią za­le­je mnie po­to­kiem słów!

Mam wra­że­nie, że sa­mo­lot po pro­stu na nas cze­kał. Choć oczy­wi­ście son­do­wa­li­śmy dno. Szu­ka­li­śmy. Wie­dzie­li­śmy, że po­wi­nien się tu znaj­do­wać.

A mimo wszyst­ko, kie­dy tak wpa­tru­ję się weń w zie­lo­no­czar­nej ciem­no­ści, wy­da­je mi się nie­rze­czy­wi­sty. I o wie­le wi­ęk­szy, niż my­śla­łam. Si­mon oświe­tla mnie la­tar­ką. Ro­zu­miem, że chce zo­ba­czyć moją re­ak­cję. Moją ra­do­sną minę. Ale na­tu­ral­nie nie może jej doj­rzeć pod ma­ską.

Daje mi znak, pod­no­sząc i opusz­cza­jąc wy­pro­sto­wa­ną dłoń, co zna­czy: tyl­ko spo­koj­nie. Uświa­da­miam so­bie, jak gwa­łtow­nie od­dy­cham. Mu­szę się wy­ci­szyć, w prze­ciw­nym ra­zie za­brak­nie mi po­wie­trza.

Wy­star­czy go na ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut. Wte­dy będzie­my już też so­lid­nie wy­zi­ębie­ni. Oświe­tla­my wrak la­tar­ka­mi. Sno­py świa­tła śli­zga­ją się po ciel­sku po­kry­tym mu­łem. Pró­bu­ję zgad­nąć, co to za kon­struk­cja. Do­rnier? Prze­pły­wa­my nad sa­mo­lo­tem, od­gar­nia­my szlam ręka­mi. Nie, bla­cha jest fa­li­sta. W ta­kim ra­zie jun­kers.

Pły­nie­my wzdłuż pła­tu skrzy­dła, zbli­ża­my się do sil­ni­ka. Wy­gląda ja­koś dziw­nie. Coś tu­taj jak­by... Co­fa­my się. Pły­nę za­raz za Si­mo­nem, trzy­mam się liny. Zna­la­zł pod­wo­zie. Na gó­rze skrzy­dła!

Od­wra­ca się do mnie i prze­kręca dłoń o sto osiem­dzie­si­ąt stop­ni. Ro­zu­miem, co chce po­wie­dzieć. Sa­mo­lot leży pod­wo­ziem do góry. To dla­te­go tak dziw­nie wy­gląda. Wpa­da­jąc do wody, mu­siał prze­ko­zio­łko­wać. Zro­bił prze­wrót, ude­rzył ci­ężkim dzio­bem w ta­flę je­zio­ra i zsze­dł na dno. Tyle że na ple­cach.

Je­że­li fak­tycz­nie wy­lądo­wał w ten spo­sób, praw­do­po­dob­nie wszy­scy zgi­nęli na miej­scu.

Jak się te­raz do­stać do środ­ka?

Po chwi­li po­szu­ki­wań od­naj­du­je­my bocz­ne drzwi, za­raz za skrzy­dłem. Ale nie da się ich otwo­rzyć. Bocz­ne okna zaś są zbyt małe, żeby się przez nie prze­ci­snąć.

Znów pły­nie­my do przed­niej części ka­dłu­ba. Kie­dyś znaj­do­wał się tam mo­tor, te­raz go nie ma. Przy­pusz­czal­nie było tak, jak my­śla­łam. Dziób ude­rzył w wodę. Wów­czas sil­nik ode­rwał się i wszyst­ko za­to­nęło. Okna w kok­pi­cie są wy­bi­te. Ze względu na po­ło­że­nie sa­mo­lo­tu tro­chę trud­no do nich do­trzeć, ale to mo­żli­we.

Si­mon oświe­tla wnętrze la­tar­ką. Gdzieś tam pły­wa­ją szcząt­ki za­ło­gi.

Przy­go­to­wu­ję się na wi­dok tego, co mo­gło zo­stać z pi­lo­ta. Ale nic nie wi­dzi­my.

Te­raz pew­nie Si­mon ża­łu­je, że nie ku­pił ko­łow­rot­ka, cho­ciaż go na­ma­wia­łam. Mu­si­my dać so­bie radę bez po­ręczów­ki. Nie ma gdzie przy­mo­co­wać liny ase­ku­ra­cyj­nej. Trzy­mam ją moc­no i oby­dwo­je spraw­dza­my, czy ko­niec jest przy­wi­ąza­ny do jego pasa ba­la­sto­we­go.

Si­mon oświe­tla swo­ją rękę. Wska­zu­je na mnie. Pó­źniej na dno. To zna­czy: zo­stań tu­taj. Po chwi­li roz­ca­pie­rza pal­ce dwa razy. Dzie­si­ęć mi­nut.

Oświe­tlam swo­ją dłoń i po­ka­zu­ję mu: OK. Na ko­niec po­sy­łam ca­łu­sa.

Si­mon wkła­da obie ręce w otwór po szy­bie, chwy­ta opar­cie fo­te­la i wśli­zgu­je się mi­ęk­ko do środ­ka.

Te­raz musi po­ru­szać się bar­dzo ostro­żnie.

Żeby zmącić wodę w tak nie­wiel­kim stop­niu, jak to tyl­ko mo­żli­we.

Wi­dzę go, jak zni­ka we­wnątrz sa­mo­lo­tu. Spo­glądam na ze­ga­rek. Dzie­si­ęć mi­nut.

Na­cho­dzą mnie my­śli, któ­re sta­now­czo od sie­bie od­su­wam, gdy pró­bu­ją na­brać zna­cze­nia w mo­jej świa­do­mo­ści. Na przy­kład myśl o tym, co dzie­je się we wra­ku, któ­ry przez sze­śćdzie­si­ąt lat le­żał na dnie je­zio­ra, kie­dy na­gle ktoś w nim wzbu­rzy wodę. Już sam po­wiew wy­dy­cha­ne­go po­wie­trza wy­star­czy, by coś się ode­rwa­ło czy ob­su­nęło. Coś może na Si­mo­na spa­ść. Przy­gnie­ść go. Coś ci­ężkie­go. A je­że­li to się zda­rzy, a ja nie będę w sta­nie go wy­ci­ągnąć? Je­śli za­cznie bra­ko­wać po­wie­trza, czy po­win­nam wte­dy ra­to­wać się sama i wy­pły­nąć na po­wierzch­nię? Czy może umrzeć ra­zem z nim tu­taj, w ciem­no­ści?

Nie, nie. Nie wol­no mi tak my­śleć! Wszyst­ko pój­dzie jak po ma­śle. Po pro­stu cho­ler­nie do­brze. A na­stęp­nym ra­zem to ja wpły­nę do środ­ka.

Świe­cę la­tar­ką tu i tam. W tym mro­ku to i tak nie na wie­le się zda­je. Te­raz, kie­dy pod­nio­sły się osa­dy, wi­docz­no­ść jest nie­mal ze­ro­wa. Trud­no so­bie wy­obra­zić, że gdzieś tam w gó­rze, nie tak da­le­ko, za­le­d­wie kil­ka me­trów wy­żej, przez błysz­czący lód wdzie­ra się sło­ńce.

Na­gle uświa­da­miam so­bie, że lina ase­ku­ra­cyj­na łącząca mnie z krzy­ża­kiem nad prze­ręblą wiot­cze­je mi w dło­ni.

Szar­pię, by ją na­prężyć. Ale ona ci­ągle jest lu­źna. Ci­ągnę więc. Metr, dwa me­try.

Trzy.

Czy­żby ze­rwa­ła się z krzy­ża­ka? Zro­bi­li­śmy prze­cież bar­dzo po­rząd­ny węzeł.

Przy­ci­ągam ją do sie­bie w co­raz szyb­szym tem­pie. Te­raz trzy­mam w ręce jej dru­gi ko­niec. Pa­trzę na nie­go. Wbi­jam weń oczy.

Boże dro­gi, mu­szę ją po­now­nie przy­mo­co­wać. Kie­dy Si­mon wyj­dzie z sa­mo­lo­tu, nie będzie cza­su na pły­wa­nie pod lo­dem i szu­ka­nie prze­rębli.

Na­pe­łniam ska­fan­der po­wie­trzem i z wol­na uno­szę się w górę. Z ciem­no­ści, przez mrok, w ja­sno­ść. Linę trzy­mam w ręce.

Roz­glądam się za wpu­stem świa­tła, ale nie mogę go zna­le­źć.

Wi­dzę na­to­miast cień. Czar­ny pro­sto­kąt.

Coś leży nad prze­ręblą. Pod­pły­wam do niej. Krzy­żak gdzieś znik­nął. Otwór zaś jest przy­kry­ty drzwia­mi. W zie­lo­nym ko­lo­rze. Zbi­ty­mi z pro­stych de­sek, wzmoc­nio­nych jed­ną na skos. To z pew­no­ścią drzwi od ja­kie­jś szo­py albo sto­do­ły.

Przy­cho­dzi mi do gło­wy, że mu­sia­ły le­żeć gdzieś nie­da­le­ko i że przy­wiał je tu wiatr. Ale za­nim zdążę roz­wi­nąć tę myśl, uświa­da­miam so­bie jej nie­do­rzecz­no­ść. Na gó­rze jest prze­cież sło­necz­ny, bez­wietrz­ny dzień. Je­że­li nad prze­ręblą leżą drzwi, to zna­czy, że ktoś je tam po­ło­żył. Kim jest ów żar­tow­niś?

Pró­bu­ję od­su­nąć prze­szko­dę obie­ma ręka­mi. Wy­pu­ści­łam z dło­ni la­tar­kę i linę, spa­da­ją nie­spiesz­nie na dno. Zie­lo­ne de­ski ani drgną. W uszach dud­ni mi dźwi­ęk gwa­łtow­nie wy­dy­cha­ne­go po­wie­trza, kie­dy bez­sku­tecz­nie wal­czę z drzwia­mi. Do­cie­ra do mnie, że żar­tow­niś na nich stoi. Ktoś przy­ci­ska je ci­ęża­rem wła­sne­go cia­ła.

Od­pły­wam ka­wa­łek da­lej i wy­ci­ągam nóż nur­ko­wy. Za­czy­nam wy­kłu­wać dziu­rę w lo­dzie. To nie jest pro­ste. Woda spo­wal­nia ru­chy. Od­bie­ra ręce siłę. Wier­cę, drążę. W ko­ńcu prze­bi­jam się na dru­gą stro­nę. Te­raz idzie mi o wie­le le­piej. Kręcę ostrzem, ze­skro­bu­ję lód z kra­wędzi, po­wi­ęk­szam otwór.

Si­mon po­ru­sza się we­wnątrz wra­ku tak ostro­żnie, jak tyl­ko po­tra­fi. Opusz­cza po­miesz­cze­nie ra­dio­ope­ra­to­ra za kok­pi­tem i wpły­wa do ka­bi­ny. Na­gle czu­je lek­kie szarp­ni­ęcie liny. Czy­żby to Wil­ma? Dwa szarp­ni­ęcia zna­czą: do góry! Tak prze­cież usta­li­li. Może za­bra­kło jej po­wie­trza? Za­nie­po­ko­jo­ny, po­sta­na­wia opu­ścić sa­mo­lot. I tak nic nie wi­dać. Ru­chy po­wie­trza i jego wła­sne tak pod­nio­sły osad, że nie spo­sób doj­rzeć na­wet dło­ni oświe­tlo­nej la­tar­ką. Jak­by pły­wał w zie­lo­nej zu­pie. Pora wra­cać.

Po­ci­ąga za linę przy­wi­ąza­ną do pasa ba­la­sto­we­go, żeby ją na­prężyć i za jej po­mo­cą wy­pły­nąć z wra­ku. Ale lina się nie na­pręża. Si­mon wci­ąga ją do środ­ka, metr po me­trze. Te­raz trzy­ma w ręce jej dru­gi ko­niec. Prze­cież Wil­ma mia­ła jej pil­no­wać. A ko­niec był przy­mo­co­wa­ny do krzy­ża­ka nad prze­ręblą.

Strach kąsa mu ser­ce ni­czym żmi­ja. Lina oka­zu­je się na­gle zu­pe­łnie bez­u­ży­tecz­na. Jak te­raz uda mu się zna­le­źć dro­gę po­wrot­ną? Prze­cież, kur­wa, tu nic nie wi­dać! Jak się stąd wy­do­stać?

Pły­nie pro­sto przed sie­bie, aż ude­rza o ścia­nę. Szu­ka po omac­ku wy­jścia. Ru­sza w dru­gą stro­nę, nie ma po­jęcia, gdzie tył, a gdzie przód.

Za­wa­dza o coś ru­cho­me­go. Świe­ci la­tar­ką. Nic nie wi­dzi. To „coś” zdąży­ło znik­nąć. Prze­ko­na­ny, że to ja­kieś cia­ło, wzdry­ga się. Ucie­ka. Byle da­lej, pręd­ko! Wkrót­ce oto­czą go pły­wa­jące wo­kół człon­ki. Ręce i nogi, któ­re ode­rwa­ły się od ciał. Musi się uspo­ko­ić. Ale gdzie jest? Jak dłu­go prze­by­wa pod wodą? Na ile jesz­cze wy­star­czy mu po­wie­trza?

Choć nie zda­je so­bie z tego spra­wy, stra­cił ro­ze­zna­nie, nie ma po­jęcia, gdzie góra, a gdzie dół. Szu­ka po omac­ku punk­tu orien­ta­cyj­ne­go, któ­ry po­zwo­li mu tra­fić do przed­niej części ka­dłu­ba. Ob­ma­cu­je jed­nak su­fit i dla­te­go nic nie znaj­du­je.

Owład­ni­ęty stra­chem, po­ru­sza się cha­otycz­nie tam i z po­wro­tem. W górę i w dół. Nic nie wi­dzi. Ab­so­lut­nie nic. Lina przy­wi­ąza­na do pasa ba­la­sto­we­go za­ha­cza o ró­żne przed­mio­ty. O uchwy­ty podło­go­we do mo­co­wa­nia ba­ga­żu, o fo­tel, o ze­rwa­ny pas bez­pie­cze­ństwa. O wszyst­ko. Si­mon za­czy­na wpły­wać na linę. Za­plątu­je się w nią. Jak w pa­jęczą sieć we­wnątrz wra­ku. Nie od­naj­du­je wy­jścia. Umie­ra w sa­mo­lo­cie.

Za po­mo­cą noża nur­ko­we­go uda­ło mi się wy­kłuć dziu­rę w lo­dzie. Mo­zol­nie ją po­wi­ęk­szam. Ude­rzam ostrzem, wier­cę. Kie­dy mie­ści się w niej moja dłoń, spo­glądam na ci­śnie­nio­mierz. Zo­sta­ło dwa­dzie­ścia ba­rów.

Nie mogę od­dy­chać tak łap­czy­wie. Mu­szę się uspo­ko­ić. Ale nie mogę wy­jść! Utknęłam pod lo­dem.

Wy­ci­ągam rękę przez otwór. Nie po­prze­dzam ru­chu żad­ną re­flek­sją. Dłoń wy­su­wa się jak­by au­to­ma­tycz­nie, w po­szu­ki­wa­niu po­mo­cy.

Ja­kiś czło­wiek tam w gó­rze uj­mu­je ją moc­no. Naj­pierw za­le­wa mnie fala cie­pła. Ktoś chce mi po­móc. Wy­do­stać mnie z wody. Ura­to­wać.

Ale po chwi­li ten ktoś ci­ągnie mnie za rękę. Wy­gi­na ją to w jed­ną, to w dru­gą stro­nę. Do­pie­ro wte­dy do­cie­ra do mnie, że na­praw­dę je­stem uwi­ęzio­na. Nie mogę się ru­szyć. Chcę się uwol­nić, ale za ka­żdym ra­zem, gdy pró­bu­ję przy­ci­ągnąć do sie­bie dłoń, ude­rzam twa­rzą w lód. Ró­żo­wy we­lon na tle błęki­tu.

Nie­spiesz­na myśl: to moja krew.

Oso­ba w gó­rze zmie­nia uchwyt. Ści­ska mnie te­raz tak jak przy po­wi­ta­niu.

Na­pie­ram ko­la­na­mi na lód. Schwy­ta­ną rękę trzy­mam mi­ędzy no­ga­mi. Od­py­cham się. Uda­ło się! Dłoń wy­su­wa się z ręka­wi­cy. Lo­do­wa­ta woda. Lo­do­wa­ta ręka. Aj!

Od­pły­wam. Jak naj­da­lej. Jak naj­da­lej od tego ko­goś.

Znów je­stem pod zie­lo­ny­mi drzwia­mi. Walę w nie. Tłu­kę. Dra­pię.

Musi być ja­kieś inne wy­jście. Ja­kieś miej­sce, w któ­rym lód jest bar­dzo cien­ki. Gdzie mogę go prze­bić. Od­pły­wam.

Ale on idzie za mną. Czy to jest on? Wi­dzę syl­wet­kę przez lód. Nie­wy­ra­źnie. I od dołu. Cały czas nade mną. Mi­ędzy jed­nym a dru­gim od­de­chem, kie­dy nie hu­czy mi w uszach wy­dy­cha­ne po­wie­trze, sły­szę kro­ki na lo­dzie.

Przez krót­ką chwi­lę wi­dzę oso­bę na gó­rze. Wy­dy­cha­ne po­wie­trze nie ma gdzie się po­dziać. Wci­ska się pod ta­flę lodu ni­czym pła­ski lu­strza­ny pęcherz. Do­strze­gam w nim swo­je od­bi­cie. Znie­kszta­łco­ne jak w krzy­wym zwier­cia­dle w ga­bi­ne­cie śmie­chu. Ob­raz się zmie­nia. Kie­dy ro­bię wdech, wi­dzę syl­wet­kę na lo­dzie, przy wy­de­chu – sie­bie samą.

I wte­dy za­ma­rza au­to­mat. Po­wie­trze wy­try­sku­je z ust­ni­ka. Prze­sta­ję pły­wać, całą uwa­gę kon­cen­tru­ję na pró­bach od­dy­cha­nia. Bu­tla opró­żnia się w ci­ągu kil­ku mi­nut.

Po­wie­trze się ko­ńczy. Płu­ca krzy­czą o wi­ęcej. Sta­ram się wy­trzy­mać jak naj­dłu­żej. Nie wdy­cham wody. Eks­plo­du­ję.

Wy­ma­chu­ję ręka­mi. Na pró­żno walę w lo­do­wy su­fit. Ostat­nia rzecz, jaką ro­bię: zry­wam z twa­rzy au­to­mat i ma­skę. Po­tem umie­ram. Mi­ędzy mną a błęki­tem lodu nie ma już żad­ne­go po­wie­trza. Żad­ne­go lu­strza­ne­go od­bi­cia. Mam otwar­te oczy. Wi­dzę czło­wie­ka na gó­rze.

Wi­dzę twarz przy­ci­śni­ętą do lodu, wpa­trzo­ną we mnie. Nie ro­zu­miem jed­nak tego ob­ra­zu. Moja świa­do­mo­ść cofa się ni­czym fala od­pły­wu.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki
Przy­pi­sy
[1]Sve­ri­ges Me­te­oro­lo­gi­ska och Hy­dro­lo­gi­ska In­sti­tut – Szwedz­ki In­sty­tut Me­te­oro­lo­gii i Hy­dro­lo­gii (wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od tłu­macz­ki – przyp. red.).