Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najlepszych szwedzkich serii kryminalnych.
Kolejna część cyklu kryminałów z utalentowaną prawniczką Rebeką Martinsson w roli głównej. Rebeka pod wpływem silnych przeżyć popada w stan psychotyczny i zostaje poddana leczeniu psychiatrycznemu. Po długiej rekonwalescencji przeprowadza się ze Sztokholmu do rodzinnej Kurravaary na północy Szwecji, gdzie zaczyna pracować jako asesor prokuratury w Kirunie. Półtora roku później na zamarzniętym jeziorze w okolicy Kiruny wędkarz odkrywa zwłoki kobiety. Zamordowana to jedna z ważniejszych osób w zarządzie firmy Kallas Mining. Rebeka Martinsson zaczyna badać działalność spółki. Wkrótce na jaw wychodzą mroczne tajemnice firmy. Morderca znów uderza.
Asa Larsson (ur. 1966) – szwedzka autorka powieści kryminalnych, urodziła się w Uppsali, ale dzieciństwo i młodość spędziła na dalekiej północy, w Kirunie. Wróciła do Uppsali na studia. Przez kilka lat pracowała jako prawniczka ze specjalnością prawo podatkowe. Zadebiutowała w 2003 roku powieścią kryminalną Solstorm (Burza z krańców ziemi), która stała się bestsellerem i za którą Szwedzka Akademia Pisarzy Kryminalnych (Svenska Deckarakademin) przyznała autorce nagrodę za najlepszy debiut roku. Rok później członkowie Akademii uznali kolejną powieść Asy Larsson Det blod som spillts (Krew, którą nasiąkła) za najlepszą szwedzką powieść kryminalną. Po sukcesie pierwszej książki poświęciła się całkowicie pisaniu. Obecnie mieszka w Mariefred, ma dwoje dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
PRZEDWIOSENNY WIECZÓR NA TORNETRÄSK. Siedemdziesiąt kilometrów lodu ponadmetrowej grubości, upstrzonego niewielkimi domkami na płozach. To tak zwane arki, o powierzchni czterech metrów kwadratowych. Pod koniec zimy mieszkańcy Kiruny wyruszyli z nimi tłumnie nad jezioro. Przyholowali je skuterami śnieżnymi.
Przez specjalny otwór w podłodze każdy wędkarz wywiercił przerębel. Dziury w domku i lodzie połączył zaś plastikową rurą, żeby do środka nie zawiewał mroźny wiatr.
Leif Pudas siedział w swojej arce i łowił ryby. Było wpół do dziewiątej wieczorem. Wlał w siebie kilka piw, w końcu to sobota. Piecyk gazowy szumiał i świszczał. W środku zrobiło się niesamowicie ciepło, temperatura przekroczyła dwadzieścia pięć stopni. Połów był całkiem udany: piętnaście golców, niewielkich, ale mimo wszystko! I parę miętusów dla kota siostry.
Kiedy nadeszła pora na sikanie, Leif poczuł ulgę. Było mu gorąco, chciał się ochłodzić. Włożył buty i wyszedł w mroźną ciemność tylko w slipach.
Uderzył go podmuch wiatru.
Dzień był bezwietrzny i pełen słońca. Ale w górach pogoda nieustannie się zmienia. Teraz wichura targała drzwiami jak wściekły pies. Najpierw prawie w ogóle nie było jej słychać, jakby tylko się czaiła i – lekko warcząc – zbierała w sobie. Po chwili jednak ruszyła do ataku z nieprawdopodobną siłą. Ciekawe, czy wytrzymają zawiasy. Żeby zamknąć drzwi, Leif musiał przytrzymać je obiema rękami. Może powinien coś na siebie włożyć? E, kurde, przecież odleje się raz-dwa.
Z każdym podmuchem wiatru wzbijały się w górę białe tumany. To nie był świeży, miękki puch, tylko oszlifowane diamenty sypkiego śniegu. Skręcały się w ostry bicz i chłostały skórę mężczyzny bez pośpiechu, lecz boleśnie.
Leif Pudas obiegł arkę, by osłonić się od wiatru. Stał teraz w zaciszu, ale wciąż na potwornym mrozie. Czuł, jak jego moszna kurczy się do rozmiarów niewielkiej twardej piłeczki. Całe szczęście, że to nie przeszkadza w sikaniu! Wyobraził sobie zamarzający w powietrzu strumień. Jak złocisty łuk.
Właśnie gdy skończył, usłyszał potężny ryk i poczuł, że coś wali mu się na plecy. Ruszająca z miejsca budowla omal go nie wywróciła.
Zrozumiał to dopiero po chwili. Wichura porwała mu arkę. Widział tylko okienko, oddalający się czworokąt ciepłego światła.
Rzucił się za nim, ale teraz, kiedy puściły liny, domek na płozach nabierał prędkości. Nie miał najmniejszych szans go dogonić.
Najpierw pomyślał o arce. Zbudował ją z płyty pilśniowej, ocieplił ściany i pokrył aluminium. Jutro będzie się nadawała tylko na opał. Pozostawało mieć nadzieję, że po drodze nie wyrządzi nikomu szkody. Miałby wtedy nieprzyjemności.
Później nadleciał kolejny gwałtowny podmuch wiatru. Prawie zwalił go z nóg. Leif pojął, że grozi mu niebezpieczeństwo. I te wszystkie wypite piwa... Miał wrażenie, że krew krąży mu pod samą skórą. Musi natychmiast znaleźć schronienie, w przeciwnym razie ani się obejrzy, jak zamarznie na śmierć.
Popatrzył dokoła. Do schroniska turystycznego w Abisko miał co najmniej kilometr, tej odległości by nie podołał; teraz chodziło o minuty. Gdzie jest najbliższa arka? W nieprzejrzanym śnieżnym dymie nie widział żadnych świateł.
Rusz głową!, upomniał się w duchu. Nie waż się, kurwa, dokądkolwiek iść, zanim pomyślisz! W jakim kierunku masz zwróconą twarz?
Pracował głową trzy sekundy, czuł, jak sztywnieją mu dłonie, wcisnął je pod pachy. Po czterech krokach udało mu się dojść do skutera. Kluczyki zostały w umykającej arce, ale pod siodełkiem leżała skrzyneczka z narzędziami. Wyjął ją teraz.
A potem zwrócił się z modlitwą do tego kogoś w górze, prosząc, by poprowadził go we właściwym kierunku. Ruszył do arki najbliższego sąsiada. Miał do przejścia zaledwie dwadzieścia metrów, ale z każdym krokiem wzbierał w nim płacz. Ze strachu, że zabłądzi. Bo wtedy czekała go jedynie śmierć.
Wytężał wzrok, szukając budowli z włókna szklanego. Igiełki śniegu kłuły go w oczy, mrużył je więc i co chwila wycierał. Oprócz ciemności i śniegu nie widział nic.
Myślał o siostrze. I o swojej byłej kobiecie. Mimo wszystko nie było im razem tak źle.
Wszedł niemal w arkę Perssona, zanim ją zobaczył. Czarne okna, nikogo w środku. Wyciągnął młotek, chwycił go lewą ręką; prawa nie nadawała się do niczego, skostniała i obolała od trzymania lodowatego uchwytu stalowej skrzyneczki. Po omacku zbliżył się do plastikowego okna i wybił szybę.
Strach dodał mu sił; bardzo szybko wciągnął do środka swoje sto kilogramów. Zaklął soczyście, gdy ostry metalowy kant zranił mu brzuch. Ale jakie to miało znaczenie! Chyba nigdy śmierć nie dyszała mu w kark tak wyraźnie.
Teraz musiał się rozgrzać. Wprawdzie był osłonięty od wiatru, ale w arce panował potworny ziąb. Przeszukał po omacku szuflady i w końcu znalazł zapałki. Jak utrzymać takie malutkie pudełko w rękach zgrabiałych od mrozu? Włożył palce do ust, by je rozgrzać, i dopiero po chwili mógł zapalić lampę i piecyk na gaz. Trząsł się i drżał na całym ciele. Nigdy wcześniej nie było mu tak zimo. Przemarzł do szpiku kości.
– Ja pierdolę, ale mróz! Kurwa, jak zimno! – przeklinał raz za razem. Mówił głośno; w ten sposób dotrzymywał sobie towarzystwa i nie dopuszczał do świadomości paniki.
Wiatr, niczym gniewny bóg, wtargnął do środka. Leif chwycił materac oparty o ścianę i wcisnął go pod karnisz. Jako tako udało mu się zaklinować okno.
Poszperał trochę i znalazł czerwoną kurtkę puchową, prawdopodobnie należącą do pani Persson. Z pudła z bielizną wyjął dwie pary kalesonów i włożył jedną na nogi, a drugą na głowę.
Ciepło wracało powoli. Leif trzymał ręce nad piecykiem. W całym ciele czuł piekielny, kłujący ból. W jednym policzku i małżowinie stracił czucie, niedobrze. Na pryczy leżał stos kołder. Pomyślał, że się nimi otuli. Były wprawdzie lodowate, ale mimo wszystko izolowały od zimna.
– Przeżyłem – powiedział. – I co z tego, że może stracę ucho?
Jednym ruchem ściągnął z wierzchu kołdrę. Była w ogromne kwiaty w różnych niebieskich odcieniach – relikt lat siedemdziesiątych.
Pod spodem leżała kobieta. Jej otwarte oczy zamieniły się w lód; były zupełnie białe, jak mrożone szkło. Na brodzie i rękach miała coś jak owsianka, a może wymiociny? Ubrana w dres treningowy. Bluzę szpeciła krwawa plama.
Nie krzyczał. Nawet się nie zdziwił. Może dlatego, że czuł się zupełnie wyczerpany tym, co właśnie przeżył.
– Ja pierdolę... – powiedział tylko.
Ogarnął go rodzaj zniechęcenia, jakie czuje człowiek, gdy stwierdza, że jego szczeniak po raz setny zsikał się w mieszkaniu. Bezsilność wobec prawa o upierdliwości wszystkiego.
Odepchnął pokusę, by po prostu przykryć kobietę kołdrą i zapomnieć o niej.
Usiadł i zaczął się zastanawiać. Co teraz, kurde, powinien zrobić? Musi oczywiście pójść do schroniska. Nie miał szczególnej ochoty na wędrówkę w ciemnościach. Ale nie miał też wyboru. Poza tym nie uśmiechało mu się odmarzanie razem z nieboszczką.
Przez chwilę jeszcze musiał tu zostać. Ciągle było mu piekielnie zimno.
Wytworzyło się między nimi coś w rodzaju poczucia wspólnoty. Kobieta dotrzymywała mu towarzystwa, gdy siedział obolały, czując powracające ciepło. Trzymał ręce nad piecykiem.
Nie odzywał się. Ona też nie.