Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przeszłość wciąż nie daje o sobie zapomnieć. I wciąż zabija.
Pewnej niedzieli we własnym domu zostaje zamordowana starsza kobieta. Siedmioletni wnuk zmarłej, Marcus, zostaje odnaleziony w pobliżu. Zszokowany, nie potrafi wyjaśnić, co się stało.
Wkrótce okazuje się, że nad rodziną chłopca ciąży fatum. Zmarli wszyscy jego krewni. Pradziadek został rozszarpany przez niedźwiedzia, babcia zakłuta widłami, tato – potrącony śmiertelnie przez nieznanego kierowcę. Sam Marcus nieomal pada ofiarą dwóch tragicznych wypadków.
To nie może być zwykły przypadek.
Prawniczka Rebeka Martinsson, ignorując zakaz nowego szefa, rozpoczyna prywatne śledztwo, które prowadzi ją do odległej przeszłości. Pomagają jej również znani z poprzednich części cyklu policjanci: Anna Maria Mella i Sven Erik Stalnacke. Wkrótce Rebeka odnajduje… zmarłą babkę Marcusa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
Czytam Księgę Kapłańską. Rozjuszony Bóg recytuje ustanowione przez siebie prawa, wylicza kary za ich nieprzestrzeganie. Sroży się, grozi i pała gniewem. W rozdziale dwudziestym, pod nagłówkiem Kary za bałwochwalstwo, Pan mówi, że ten, kto da jedno ze swoich dzieci Molochowi, zostanie ukarany śmiercią, a miejscowi ludzie go ukamienują. Bóg zwróci oblicze przeciwko takiemu człowiekowi i wyłączy go spośród swego ludu. Ciekawe, w jaki sposób, myślę, skoro już będzie ukamienowany. Jeżeli miejscowa ludność zasłoni oczy przed człowiekiem, który dał jedno ze swoich dzieci Molochowi, całą jego rodzinę dosięgnie gniew Boga.
Czytam o Molochu. Wygląda na to, że bożek ów może zapewnić bogactwo, obfite plony i pomyślność na wojnie. Któryż bóg nie obiecywał takich rzeczy? Zdarzało się, że poświęcano mu dzieci. Istniały miedziane statuy Molocha, puste w środku, z potężnymi ramionami. Statuę najpierw rozgrzewano do czerwoności, później zaś kładziono żywe dziecko w jej objęcia.
Myślałam o tym, pisząc tę książkę. O poświęcaniu dzieci dla szczęścia, ku chwale tego świata.
ŻE TEŻ PIES może tak krzyczeć. Samuel Johansson nigdy czegoś takiego nie słyszał.
Stoi w kuchni i smaruje kromkę chleba. Elkhund jest uwiązany na podwórzu. Panuje błogi spokój.
I nagle pies zaczyna szczekać. Najpierw ostro, popędliwie.
Na kogo tak ujada? W każdym razie nie na wiewiórkę, to pewne. Łoś? Nie, szczekanie na łosia jest bardziej stłumione i uporczywe.
Potem coś się dzieje. Pies krzyczy. Wyje, jakby otwarła się brama piekieł. To odgłos, który wzbudza w Samuelu Johanssonie zimny strach.
A potem raptownie zapada cisza.
Samuel wybiega z domu. Bez kurtki. Bez butów. Bez rozsądnej myśli.
Potykając się w jesiennych ciemnościach, biegnie ku garażowi i psiej budzie.
A tam, w świetle lampy nad garażem, stoi niedźwiedź. Szarpie martwe ciało psa, chce je wziąć ze sobą, ale ono ciągle jest przywiązane do długiej liny. Niedźwiedź zwraca zakrwawiony pysk w stronę człowieka i wydaje potężny ryk.
Samuel robi chwiejny krok do tyłu. A potem wstępują w niego nieziemskie siły i biegnie tak szybko, jak nigdy wcześniej w życiu. Wraca do domu po strzelbę. Niedźwiedź nie rusza się z miejsca, ale Samuel czuje na karku jego gorący oddech.
Mokrymi rękami ładuje broń, otwiera ostrożnie drzwi. Musi zachować spokój. Musi trafić celnie. W przeciwnym razie sprawy mogą potoczyć się bardzo szybko. Ranne zwierzę rzuci się na niego w ciągu sekundy.
Skrada się w ciemności. Krok za krokiem. Włosy na karku najeżyły mu się jak igiełki.
Niedźwiedź stoi tam, gdzie stał. Pożera resztki psa. Podnosi wzrok, gdy słyszy odgłos odbezpieczanej broni.
Samuel nigdy tak się nie trząsł. Nie ma chwili do stracenia. Próbuje się uspokoić, ale to niemożliwe.
Niedźwiedź groźnie potrząsa głową. Bulgocze. Sapie jak miech. Rusza powoli do przodu. Wtedy pada strzał. Potworny huk. Zwierzę zwala się na ziemię, lecz momentalnie się podnosi. Po chwili znika w mroku.
Niedźwiedź rozpływa się w czarnym lesie. Lampa nad garażem nie daje dużo światła. Samuel się cofa. Kieruje strzelbę to tu, to tam. Cały czas nasłuchuje. Cholerne niedźwiedzisko w każdej chwili może skądś wyskoczyć. Widoczność jest ograniczona do jakiegoś metra. Jeszcze dwadzieścia kroków do drzwi. Serce wali młotem. Pięć kroków. Trzy. W domu.
Samuel drży. Cały się trzęsie. Musi położyć komórkę na kuchennym stole i objąć prawą rękę lewą, żeby wystukać odpowiednie cyfry. Łowczy odbiera po pierwszym sygnale. Umawiają się na spotkanie o brzasku. W ciemności nic nie można zdziałać.
O świcie na podwórzu Samuela zbierają się mężczyźni z wioski. Są dwa stopnie poniżej zera. Przymrozek ściął drzewa. Opadły liście. Jarzębiny czerwienią się w szarości poranka. W powietrzu coś wiruje. To taki śnieg, który nigdzie nie osiada.
Mężczyźni dokładnie przyglądają się potworności przy budzie. W zasadzie została tylko głowa, uwiązana na linie do biegania. I jakieś cholerne ochłapy.
To grupa twardzieli. Ubrani w kraciaste koszule, bojówki i zielone kurtki. Do pasów przytroczyli noże. Młodzi mają brody i kaszkiety. Najstarsi starannie się ogolili i włożyli na głowy skórzane czapki z nausznikami. To mężczyźni, którzy sami konstruują pojazdy do transportu ubitych łosi. Mężczyźni, którzy wolą samochody z gaźnikami, bo przy takich mogą majstrować, uniezależnieni od warsztatów naprawczych, gdzie do aut podłącza się teraz kable komputerowe.
– To było tak – podsumowuje łowczy, podczas gdy pozostali umieszczają pod wargami kolejne porcje snusu[1] i zerkają na Samuela, któremu trudno opanować nerwowe tiki twarzy. – Samuel usłyszał wycie psa. Wziął strzelbę i wyszedł z domu. Podejrzewał, że to może być niedźwiedź, bo przecież od jakiegoś czasu mamy takiego w okolicy.
Samuel potakuje.
– No więc tak. Wychodzisz ze strzelbą. Niedźwiedź pałaszuje psa i rusza do ataku. Strzelasz w obronie własnej. Zwierzę podeszło do ciebie. Nie wracałeś do domu po broń. Od początku miałeś ją ze sobą. Nic w tym dziwnego. Nikt cię nie oskarży o naruszenie prawa łowieckiego, prawda? Wczoraj wieczorem zadzwoniłem na policję. Od ręki wydali zezwolenie na odstrzał.
– Kto go dojdzie? – pyta ktoś.
– Patrik Mäkitalo.
Na tę wieść wszyscy popadają w zadumę.
Patrik Mäkitalo pochodzi z Luleå. Oczywiście dobrze by było, gdyby za niedźwiedziem poszedł ktoś z lokalnego koła łowieckiego. Ale nikt nie ma tak ciętego psa jak Patrik. A gdzieś w środku mężczyźni zastanawiają się, czy oni sami są wystarczająco cięci.
Niedźwiedź jest zraniony. A więc niebezpieczny. Tutaj potrzebny jest pies, który odważy się go osadzić. Który nie stchórzy i nie wróci do pana z depczącym mu po piętach drapieżnikiem.
Potrzebny jest też myśliwy, któremu nie zadrży ręka, kiedy „proszę państwa, oto miś” pojawi się w zaroślach. Wówczas nie ma sekundy do stracenia. Powierzchnia, do której się mierzy, by uśmiercić niedźwiedzia, jest nie większa niż dno garnka. Celuje się na stojąco, bez podpórki. To trochę jak strzelanie do przelatującej piłeczki tenisowej. Jeśli spudłujesz, nie masz gwarancji, że zdążysz oddać jeszcze jeden strzał. Polowanie na niedźwiedzia to nie jest zajęcie dla tych, którym trzęsą się ręce.
– O wilku mowa – odzywa się łowczy, śledzący oczyma szosę.
Patrik Mäkitalo wysiada z samochodu i pozdrawia zebranych skinieniem. Ma około trzydziestu pięciu lat. Wąskie oczy, bródka długa i wąska jak u kozy. Mongolski wojownik z prowincji Norrbotten.
Patrik nie mówi dużo, słucha łowczego, pyta Samuela o strzał. Gdzie stał on? Gdzie stał niedźwiedź? Jakiej amunicji użył?
– Oryxa.
– Świetnie – odpowiada. – Dobrze zachowuje masę. Przy odrobinie szczęścia przeszył tuszę na wylot. Krew ułatwi tropienie postrzałka.
– A czym ty strzelasz?
To któryś ze starszych odważył się zadać pytanie.
– Vulkanem. Najczęściej zatrzymuje się tuż pod skórą.
No jasne, myślą mężczyźni. Bo jego zwierzęta padają w ogniu. Nie musi ich tropić. Może się zatroszczyć o skórę niedźwiedzia.
Patrik odbezpiecza karabin i wchodzi do lasu. Wraca po chwili z krwią na palcach.
Podnosi klapę bagażnika. W klatce transportowej stoją dwa psy myśliwskie z jęzorami zwisającymi z uśmiechniętych pysków. Nie mają odwagi spojrzeć na kogoś innego niż ich pan.
Patrik prosi o mapę topograficzną. Łowczy przynosi ją ze swojego samochodu i rozkłada na masce.
– To się okaże, jaką wybrał drogę – mówi Mäkitalo. – Ale jeśli poszedł pod wiatr i przedarł się przez młodniak, jest ryzyko, że przeprawił się gdzieś tutaj.
Sunie palcem wzdłuż potoku wpływającego do rzeki Lainio.
– Zwłaszcza jeśli to jakiś starszy cwaniak, który zrozumiał, jak przechytrzyć psy. Przygotujcie łódź i bądźcie w pogotowiu, gdyby się okazało, że trzeba przejść przez wodę. Psom nie stanowi, że zmoczą sobie łapy, ale ich pan nie jest równie wytrzymały.
Wszyscy nieznacznie podciągają kąciki ust, już odrobinę zbratani wspólnym zadaniem.
Zebrawszy się w sobie, łowczy pyta:
– Chcesz wziąć kogoś ze sobą?
– Nie. Potropimy kawałek i zobaczymy. Jeśli ruszył w tym kierunku, w stronę mokradeł, to będziecie je musieli obejść i zająć tam stanowiska. Zobaczymy, dokąd uszedł.
– Chyba nietrudno go znaleźć; w każdym razie jeśli farbuje – odzywa się jeden z mężczyzn.
Patrik nie zaszczyca go nawet spojrzeniem, gdy odpowiada:
– Hm, zazwyczaj po jakimś czasie przestają krwawić. A potem zaszywają się w gęstwinie, często zataczają łuk i podchodzą prześladowcę. Więc jeśli będę miał pecha, to nie ja jego, tylko on mnie znajdzie.
– Święta prawda, kurwa – potwierdza łowczy, ciskając z oczu błyskawice w stronę kolegi z niewyparzonym językiem.
Patrik Mäkitalo wypuszcza psy z klatki. Znikają jak dwie brązowe kreski z nosami przy ziemi. Rusza za nimi z GPS-em w ręce.
Tempo, tempo! Spogląda w niebo z nadzieją, że śnieg nie rozpada się na dobre.
Przemierza teren szybkim krokiem. Ożywia w pamięci spotkanych przed chwilą myśliwych. Tacy jak oni siedzą na stanowiskach, pociągają z flaszki, a potem zasypiają. Nigdy nie podołaliby takiemu marszowi. A tym bardziej polowaniu.
Po drugiej stronie żwirowej drogi wznosi się piaszczyste zbocze. Widać, że niedźwiedź się po nim wspinał. Ciężko i na rozstawionych nogach. Mężczyzna przykłada dłoń do wyraźnych tropów.
Mieszkańcy Lainio już odczuwają niedźwiedzią gorączkę. Od jakiegoś czasu wiedzą, że zwierzę kręci się w pobliżu. Łajno obok przewróconego kubła na śmieci, parujące w porannym chłodzie, czerwone jak grysik z brusznicą i jagodami. Nieustające rozmowy o drapieżniku. Odkurzane stare historie.
Patrik przygląda się zadrapaniom w miejscach, gdzie niedźwiedź zapierał się łapami o darń, by wejść na skarpę. Pazury ostre jak noże. We wsi mierzą ślady. Kładą pudełko zapałek obok i fotografują komórkami.
Kobiety i maluchy nie wychodzą z domu. Nikt nie ma odwagi iść na jagody. Rodzice przyjeżdżają po dzieci samochodami, odbierają je z przystanku szkolnego autobusu.
To bez wątpienia spory gagatek, stwierdza Patrik, studiując tropy. Stary mięsożerca. Dlatego rzucił się na psa.
Przed nim wysoki sosnowy las. Teren łatwy i płaski. Kolumnada drzew, proste pnie, żadnych gałęzi i tylko szumiące w górze korony. Mech, chrzęszczący latem pod stopami, teraz jest mokry, miękki i bezgłośny.
To dobrze, myśli Patrik. Cicho i dobrze.
Przecina podmokłą łąkę. Stara stodoła zapadła się na środku. Wokół leżą zmurszałe resztki dachu. Mróz nie ściął jeszcze wystarczająco podłoża. Mężczyzna brnie przez mokradła, już solidnie spocony. Wokół unosi się woń błota i żelazistej wody.
Ślady nagle skręcają. Wiodą ku zaroślom, w kierunku Vaikkojoki.
Gdzieś w oddali, w szarości poranka, nawołują skrzekliwie kruki. Roślinność gęstnieje. Drzewa karłowacieją. Walczą o przestrzeń. Cherlawe sosny. Nędzne, poszarpane choiny świerków. Mizerne brzózki z resztkami listowia, żółcącego się na tle przygaszonej zieleni i siwizny. Widoczność maleje do pięciu metrów. A może jeszcze bardziej.
Patrik dochodzi do potoku. Chwilami musi odgarniać gałęzie. Widzi teraz na odległość kilku metrów.
I wtedy odzywają się psy; dają głos trzy razy. Potem zalega cisza. Ich właściciel rozumie, co to znaczy. Wypłoszyły niedźwiedzia z łoża. Poczuły ostry zapach i dały znać.
Po dwudziestu minutach znów zaczynają szczekać. Tym razem uporczywie. Dogoniły postrzałka. Patrik zerka na GPS. Półtora kilometra. Oszczekują go i biegną za nim. Tempo, tempo! Jeszcze nie ma się co podniecać. Pozostaje mieć nadzieję, że młoda nie podejdzie za blisko. Jest trochę narwana. Starsza suka pracuje spokojniej. Potrafi oszczekać zwierzynę na bezpieczną odległość. Rzadko podchodzi bliżej niż na trzy metry. Teraz z pewnością zachowuje cztero-, pięciometrowy dystans. Ranny kudłacz łatwo traci cierpliwość.
Po półgodzinie słychać charakterystyczny oszczek. Psy osadziły postrzałka. Razem z nim stoją w miejscu.
No jasne. W najgorszej gęstwinie. Suche gałęzie i dziadostwo, zero widoczności. Patrik nie ustaje w marszu, zostało mu około dwustu metrów.
Ma boczny wiatr. Nie szkodzi; niedźwiedź nie powinien go zwietrzyć. Odbezpiecza broń. Idzie przed siebie. Serce mu wali.
W porządku, myśli. Wyciera dłoń o spodnie. Polowaniu zawsze towarzyszy dawka adrenaliny.
Jeszcze tylko pięćdziesiąt metrów. Mruży oczy, próbuje coś zobaczyć w gęstwinie gałęzi. Suki mają na sobie kamizelki, seledynowe po jednej stronie i jaskrawopomarańczowe po drugiej. Żeby odróżnić je od niedźwiedzia, kiedy nadejdzie odpowiedni moment, żeby wiedzieć, w którym kierunku są zwrócone.
W oddali miga coś pomarańczowego. Która to z nich? Nie sposób dojrzeć. Niedźwiedź powinien być między nimi. Patrik wypatruje oczy. Tak cicho, jak tylko się da, idzie bokiem. Gotów do strzału, ładowania, kolejnego strzału.
Wiatr zmienia kierunek. Ukazuje się druga suka. Stoją oddalone od siebie o dziesięć metrów. Gdzieś tam powinien być niedźwiedź. Ciągle niewidoczny. Patrik musi podejść bliżej. Czuje powiew wiatru na karku, trochę z boku. Niedobrze. Unosi fuzję.
Widzi kudłacza. Dziesięć metrów. Za daleko na dobry strzał. Za dużo drzew i zarośli. Niedźwiedź się podnosi. Poczuł woń człowieka.
Rusza przed siebie. Wszystko dzieje się błyskawicznie. Zaledwie jeden oddech i zwierzę jest już w połowie drogi. Trzask łamanych gałęzi.
Pierwszy strzał spycha niedźwiedzia na bok, ale ten nie przerywa biegu. Drugi strzał jest perfekcyjny. Drapieżnik zwala się na ziemię trzy metry przed Patrikiem.
Momentalnie dopadają go psy. Targają za uszy. Kąsają kudły. Wolno im. To ich nagroda.
Serce tłucze się jak otwarte drzwi na wietrze. Patrik chwyta oddech między pochwałami dla psów. „Dobrze!” „Dzielna dziewczyna!” „Zuch z ciebie!”
Wyciąga telefon. Dzwoni do łowczego.
Mało brakowało. O mały włos... Przez głowę przemyka mu myśl o synku i narzeczonej. Myśl, którą szybko od siebie odsuwa. Spogląda na niedźwiedzia. Jest ogromny. Prawie czarny.
Członkowie koła łowieckiego przybywają na miejsce. W powietrzu czuć chłód jesieni, szorstkiego niedźwiedzia i głęboki respekt. Myśliwi obwiązują zwierzę parcianymi taśmami, tworzą z ich końcówek kilka uprzęży i wspólnymi siłami wywlekają ciało z lasu. Składają je bliżej drogi, na polanie, do której może dotrzeć czterokołowiec. Harują jak woły. Ciężki kawał drania, mówią.
Po jakimś czasie przybywa też kontroler z länsstyrelsen[2]. Przeprowadza inspekcję miejsca zestrzału, by się przekonać, czy nie złamano zakazu wykładania przynęty. Podczas gdy myśliwi odpoczywają, pobiera wszystkie niezbędne próbki. Wycina kępkę sierści i fragment skóry, odcina jądra i pomagając sobie nożem, wydłubuje ząb, potrzebny do określenia wieku zwierzęcia.
Na końcu rozcina brzuch.
– Sprawdzimy, co miś ostatnio jadł? – pyta.
Psy, uwiązane przy drzewie, skomlą żałośnie i szarpią się na linach. To przecież ich niedźwiedź!
Nad zawartością żołądka unosi się para. I cholerny odór.
Kilku mężczyzn bezwiednie się cofa. Wiedzą, co jest w środku. Resztki Elkhunda Samuela Johanssona. Kontroler też wie.
– Aha – mówi. – Jagody i mięso. Sierść i skóra.
Kiedy tak miesza patykiem w bezkształtnej mazi, nagle opadają mu kąciki ust, mina rzednie.
– Ależ to, kurde, nie jest...
Milknie. Prawą ręką, odzianą w plastikową rękawiczkę, podnosi kilka kostek.
– A cóż on, kurwa, połknął? – mamrocze, grzebiąc jeszcze chwilę patykiem.
Mężczyźni podchodzą bliżej. Drapią się po głowach, daszki czapek zsuwają im się na czoła. Ktoś wyciąga okulary.
Kontroler wstaje. Gwałtownie. Cofa się. W palcach trzyma niewielką kość.
– Wiecie, co to jest? – pyta.
Twarz mu poszarzała. Wyraz jego oczu sprawia, że pozostałym przechodzą ciarki po plecach. Zapada cisza. Żadnego wiatru. Żadnego ptaka. Las milknie. Jak gdyby nie chciał wyjawić tajemnicy.
– W każdym razie to nie jest pies. Tyle mogę powiedzieć.
[1] Snus – popularna w Szwecji używka na bazie tytoniu (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2]Länsstyrelsen – szwedzki odpowiednik urzędu wojewódzkiego.