Degustator - Walczak Marcin - ebook + audiobook + książka

Degustator ebook

Walczak Marcin

4,2

Opis

Przy jednym z pleszewskich kościołów odnaleziono oskórowane zwłoki młodej kobiety. Prokurator Artur Metz nie przypuszczał, że rozpoczynając śledztwo, ściągnie na siebie i swoich bliskich prawdziwe niebezpieczeństwo. Kiedy na światło dzienne wychodzą niechciane sekrety urzędników państwowych i kościelnych, wyjaśnienie tajemniczych zabójstw staje pod znakiem zapytania. Dodatkowo, sprawę komplikuje fakt zakazanej miłości.

  • Czy prokuratorowi uda się przerwać zmowę milczenia?
  • Dlaczego wszystkie tropy prowadzą do dawnych zbrodni?
  • Co z makabrycznymi zabójstwami łączy smak ludzkiej krwi?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (58 ocen)
27
19
7
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Felunia1981

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra książka .
20
drinaable

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, mocno trzymająca w napięciu!
20
MagdalenaF7071

Dobrze spędzony czas

Ok
20
anatemus

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, nie mogłem przestać jej czytać. Zakończenie wbija w fotel. Mega😀
10
marcholtczyta

Nie polecam

Nie udało mi się przez to przebrnąć.
00

Popularność




Prolog

Pleszew, 22 grudnia 2017

Policjant

Włożył dwa palce do ust, a potem zwymiotował. Treść żołądka gwałtownie uderzyła o taflę wody. Odkręcił kran, po czym energicznie przetarł twarz zimną wodą. Spojrzał na swoją ofiarę. Martwe ciało spoczywało na dnie emaliowanej wanny. Rozpołowiony tułów pozbawiony wnętrzności wzbudzał w nim poczucie winy. Nie chciał odbierać jej życia. Szczerze wolałby, aby nigdy nie pojawiła się w jego domu. Zwlekał z wykonaniem wyroku do ostatniej chwili. Nie miała żadnych szans przeżyć, kiedy została uderzona w głowę obuchem kuchennego noża.

– Długo jeszcze będziesz się pieścił z tym karpiem? Faceci, kurwa. Chcą rządzić światem, a jednej rybki nie potrafią zaszlachtować.

Głos żony marudzącej w kuchni momentalnie go otrzeźwił.

– Michał, jak tak dalej pójdzie, to jedynym, co wystawię na wigilię, będą twoje walizki za drzwiami mieszkania! – Marta wytarła poklejoną ciastem rękę w fartuch i stanęła w progu niewielkiej łazienki.

Michał klęczał przy wannie, wpatrując się w martwego karpia. Marta postanowiła pozostawić bez komentarza ufajdany wymiocinami kibel. Poklepała swojego męża po barku, dając mu do zrozumienia, że modlenie się do truchła ryby to lekka przesada.

– Bo ty zawsze musisz mi to robić! Prosiłem cię, byś kupiła gotową? Ale jak zwykle uparłaś się na żywą. Dobrze wiesz, że nie znoszę przemocy wobec niewinnych zwierząt. – Podnosząc się z kolan, słyszał, jak stawy wydają niepokojące dźwięki.

– Wrażliwiec się znalazł. Może gdybym wywiesiła ci tu taśmę z napisem „Miejsce zbrodni”, inaczej byś gadał. – Przecisnęła się koło ślubnego, zabrała wypatroszonego bohatera świątecznego stołu, po czym nie zważając na emocjonalne rozchwianie Michała, wróciła do zagniatania masy na pierogi.

– Przeklęta morderczyni – zaklął pod nosem. – Co ja w tobie widziałem, kiedy przysięgałem ci dozgonną wierność – rzucił za nią, ale w odpowiedzi usłyszał tylko trzask wałka uderzającego o blat.

Powtarzali tę scenę co roku. Stanowiła dla nich część wieloletniej małżeńskiej tradycji. Marta kochała go bezsprzecznie, ale w te dni mogłaby przysiąc, że niejeden raz powstrzymywała się przed wykrojeniem mu serca.

Michał umył ręce i schował się w gabinecie. Kłótnia małżeńska miała to do siebie, że kiedyś musiała się skończyć. Włączył komputer z nadzieją, że na dwa dni przed wigilią świąt Bożego Narodzenia będzie mógł w końcu zająć się porządkowaniem zalegających dokumentów. Jego pokój przypominał magazyn biblioteczny, w którym setki książek zalegają na podłodze, czekając na skatalogowanie i umieszczenie na odpowiednim regale. Na szczęście sierżant Śliwiński we własnym bałaganie świetnie się czuł. Potrafił z dokładnością wojskowego sapera wskazać, gdzie lub na której stercie znajduje się właściwa kartka z rozwiązaniem. W jego prywatnym archiwum znajdowały się dokładnie takie same materiały, jak te złożone podczas pracy śledczej w policyjnej przechowalni.

Lubił to robić. Ślęczeć nad mozolnym i z pozoru bezsensownym powielaniem dokumentacji. Nic tak nie zaznajamia ze szczegółami śledztwa aniżeli doskonałe zapamiętanie uzyskanych informacji. Takiej metody pracy nauczył go starszy kolega, kiedy jeszcze służyli razem w milicji. Stary January Kopytko doskonalił własne rzemiosło policyjnego psa, zanim jeszcze rodzice Michała zaczęli się spotykać. January polubił młodszego partnera od razu. Być może rekompensował sobie brak własnego potomstwa i dlatego traktował Śliwińskiego jak syna. Był wybitnym nauczycielem fachu, mistrzem dedukcji, a nade wszystko doskonałym przyjacielem. Zmarł pięć lat wcześniej na nowotwór płuc. To prawda. Kopytko palił niczym smok. I nie była to przesada. Dymem tytoniowym przesiąknął cały gabinet i pół posterunku. Wszyscy, którzy zbliżali się do jaskini Januarego, musieli mieć świadomość, że ryzykują własne życie.

Michał wspominał tamte czasy z rozrzewnieniem. Gdyby stary January i jego pokolenie powstało dzisiaj z grobu i przyjrzało się zmianom, jakie w krótkim czasie nastąpiły, na pewno kazaliby wszystkim spierdalać i wróciliby do spokojnego odganiania zżerających ich ciała robaków. Śliwiński czuł podobnie. Miał wrażenie, że cały świat koniecznie chce się go pozbyć, a przynajmniej porządnie zmęczyć, zanim odejdzie na świadczenie emerytalne. Od kiedy Komenda Powiatowa Policji w Pleszewie rozpoczęła digitalizację prowadzonych dotąd spraw, ciągle figurował na ostatnim miejscu listy niezłożonych sprawozdań. Przyzwyczaił się do spisywania zeznań na maszynie, notowania najistotniejszych kwestii w służbowym kajecie i mało kto był na tyle odważny, by próbować zmienić jego przyzwyczajenia. Najwyżej mnie wyjebią – pomyślał, czekając, aż stary komputer w końcu będzie gotowy do pracy.

Zalogował się na mail. Ikonka informująca o nieodebranych wiadomościach pokazywała, że ma jedną nieprzeczytaną. Kliknął ją, sądząc, że najpewniej ktoś pomylił adres. Jedyne, co zobaczył, to pusty ekran. Nacisnął na klawiaturze przycisk F5, ale po odświeżeniu strona dalej wyglądała tak samo. Dopiero za trzecim razem zauważył, że do maila dołączono plik ze zdjęciem. Nie rozpoznał nadawcy, jednak ciekawość okazała się silniejsza. Nacisnął załącznik i mimowolnie krzyknął. Fotografia była niewyraźna, mimo to dokładnie wiedział, na co patrzy. Nie mógł oderwać wzroku od ekranu. Po omacku znalazł telefon komórkowy, wybrał numer komendanta i potrząsając nerwowo nogą, oczekiwał na odebranie połączenia.

– Śliwa, co jest, kurwa! Żona cię nie kocha, że po ludziach wydzwaniasz? – Głos przełożonego był stłamszony, jakby dopiero co przełknął spożyty posiłek.

– Morderca Lili. On wrócił.

Godzinę później pod blokiem Śliwińskiego zaroiło się od świateł radiowozów. W niewielkim mieszkaniu na pierwszym piętrze inspektor Wiesław Błaszczak wydawał pierwsze rozkazy. Sapał przy tym i łapczywie zasysał powietrze. Wskutek wieloletnich zaniedbań w ćwiczeniach fizycznych i wyhodowanej samodzielnie ciąży spożywczej z ledwością wdrapał się na pierwsze piętro. Przez moment chciał poprosić, by Śliwa zszedł na dół, ale w zaistniałych okolicznościach uznał, że byłby to gruby nietakt wobec kolegi z pracy. Nie chodziło wcale o to, że w jakikolwiek sposób było mu żal podwładnego. Kiedyś tak. Mógłby powiedzieć, że ich znajomość można by nazwać kiełkującą przyjaźnią.

Po śmierci Liliany cała ich relacja uległa gwałtownej i właściwie całkowitej destrukcji. Michał się załamał. Nie przychodził do pracy, a jak już się pojawił, był tak zalany, że cudem udało się Błaszczakowi zatuszować jego przebojowe występy. Ot, chociażby ordynarne opróżnienie zawartości pęcherza na jednego z młodszych posterunkowych. Biedak nie chciał wręczyć wyraźnie wstawionemu Śliwińskiemu kluczyków do radiowozu. Całkiem słusznie. Nie przypuszczał, że sierżant Śliwiński, w przypływie złości i chęci zamanifestowania swojego sprzeciwu wobec odmowy wydania mu służbowego pojazdu, wyciągnie ze spodni kutasa i będzie nim machał niczym strażak podczas gaszenia pożaru. Swoją drogą powinien jeszcze kiedyś Michałowi za to podziękować. Nie potrafił przypomnieć sobie, jak ów policjant się nazywał, ale dzięki całej akcji młody przeniósł się do innej jednostki policji i kabluje na kolegów nowemu przełożonemu.

– Zabezpieczcie komputer i prześlijcie do badań. Niech nasi informatycy się pośpieszą, w przeciwnym razie opłatkiem dzielić się będą na komendzie. Dwóch zostaje pod blokiem, sprawdzać każdego, kto będzie chciał wejść. Reszta won. Nie potrzebuję przed świętami osiedlowej sensacji. – Komendant wydał rozkazy, po czym rozsiadł się w fotelu i czekał, aż wszyscy wyjdą. – Co z Martą? – W pierwszej chwili w ogóle nie zauważył, że małżonka Śliwińskiego gdzieś przepadła.

– Poszła do sąsiadki. Nic nie wie i lepiej, żeby tak zostało. – Michał postawił kubki z kawą na stole i usiadł naprzeciwko. Spojrzał na stojące na komodzie zdjęcie swojej córki. W oczach zaiskrzyły mu krople łez. Sam wyglądał, jakby wrócił ze szpitala dla psychicznie chorych. Jego rozczochrane, posklejane, siwe włosy rozchodziły się swobodnie w każdą możliwą stronę.

– Miejmy nadzieję, że to ohydny żart. – Wiesław wychylił się z fotela i wsypał dwie łyżeczki cukru do czarnej cieczy. Sam nie wierzył w to, co mówił. – A ty się ogarnij, bo wyglądasz jak kloszard albo inne gówno.

– Wiesław, spierdalaj na drzewo ruchać wiewiórki. Widziałeś, w jaki sposób wyeksponował zwłoki? – Michał rzadko podnosił głos, tym bardziej na przełożonego. Z drugiej strony nie cierpiał bezsensownego strzępienia jęzora.

– Widziałem. Podobnie wyglądała Lili, kiedy ją w końcu znaleźliśmy.

Inspektor już dawno przestał pocieszać Śliwińskiego po stracie jego jedynego dziecka. Wiedział, że na swój sposób Michał pogodził się z tym, co się stało. Doskonale pamiętał wykrwawione ciało dwunastoletniej dziewczynki porzucone w hali serwisowej dworca kolejowego w Pleszewie. Kiedy się okazało, że to córka Śliwińskich, poprzysiągł, że odnajdzie bydlaka, który jej to zrobił. Minęło dziesięć lat, a on nie potrafił wskazać jednego tropu, który przybliżyłby ich do rozwiązania sprawy.

Prokurator Mikołaj Zawiślak zawiesił postępowanie po roku. Jego decyzja była słuszna, tylko że Michał nie potrafił się z nią pogodzić. Nie dziwił mu się. Nie umiał sobie wyobrazić, jak by się czuł, gdyby coś takiego spotkało jego najbliższych. Nieoficjalnie dał Michałowi wolną rękę, ale i jemu niczego nie udało się ustalić. Nie mieli motywu, narzędzia, odcisków palców, próbek biologicznych. Właściwie nic nie mieli. Dysponowali jedynie opinią biegłego psychiatry, który bełkotał coś o zaburzeniach z dzieciństwa i silnym doświadczeniu przemocy domowej. Brzmiała Wiesławowi w uszach od kilku lat. Na próżno.

– Wiesław, myślę, że powinieneś już pójść. – Michał spojrzał na stojącą w przedpokoju żonę, która najwyraźniej znudziła się wysłuchiwaniem plotek Krystyny Brylewskiej.

Na tym polu była mistrzynią. Poczciwa kobieta mieszkała sama naprzeciwko Śliwińskich i korzystała z każdej nadarzającej się okazji, by wciągnąć Martę do osiedlowego klubu podstarzałych dewotek. Śliwińska nie pasowała do tego towarzystwa pod żadnym względem, ale lubiła czasami skorzystać z darmowego kabaretu dla starszych pań.

– Wesołych Świąt wam życzę. Nie martw się, na pewno to jakiś wirus. Chłopcy się tym zajmą. – Wiesław udawał, że nic się nie stało. Ucałował dłoń gospodyni domu, po czym zabrał przewieszony przez oparcie fotela płaszcz i zszedł na dół.

Marta stała z założonymi rękami, oczekując, aż Michał pierwszy się odezwie. On jednak nie zamierzał się tłumaczyć. Zabrał nieruszoną kawę do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Po chwili poczuł rozchodzącą się po całym mieszkaniu woń pieczonego karpia i uznał, że małżonka dała za wygraną. Otworzył niewielki sejf, wyciągnął zielonkawą teczkę i rozłożył jej zawartość na blacie biurka. Mamrotał coś pod nosem, przypinając do korkowej tablicy niewyraźne zdjęcia i zapisane kartki. Nie było tego wiele, poza wynikami sekcji okaleczonej córki, kilkoma wycinkami z lokalnych gazet, profilem psychologicznym i luźnymi notatkami. Doczepił obok wydrukowane wcześniej nowe zdjęcie. Poniżej przykleił samoprzylepną karteczkę z zapisanym grubym markerem pytaniem: „Kim jesteś?”.