Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świat, w którym zło wykrada się z ciemności gdy tylko zamkną się drzwi, potrafi okrutnie zranić, naznaczyć piętnem na resztę życia. Nagle znikają kolory, a istnienie przybiera odcienie czerni. Nic już nie będzie takie jak dawniej, największy hałas nie zagłuszy krzyku duszy, najsilniejszy lek nie uśmierzy bólu, który z każdym dniem mocniej wgryza się w myśli. Stan nieistnienia i zagubienia, ciszy i walki, czas smutku i czas zemsty, czas nienawiści, zło w czystej postaci.
"DOTYK ZŁA" - kryminał psychologiczny, którego akcja toczy się w Nowym Jorku. Główna bohaterka, młoda dziennikarka to kobieta boleśnie doświadczona przez los, naznaczona piętnem krzywd dzieciństwa. Koszmarna i niezwykle bolesna przeszłość nie daje o sobie zapomnieć, kładzie się cieniem na kartach życia. Codzienna walka z demonami przeszłości uniemożliwia egzystencję, jest powodem poczucia wyobcowania, a w rezultacie prowadzi do zbrodni. Przypadkowe spotkanie staje się początkiem serii tragicznych wydarzeń. Kobieta kroczy ścieżką ciemności, igra z losem i prowokuje, coraz bardziej rozsmakowując się w niecnych zamiarach. Zadawanie bólu i śmierć stają się dla niej formą niebezpiecznej terapii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Dominika Budzińska
Dotyk zła
© Copyright by Dominika Budzińska & e-bookowo
Projekt okładki: Jakub Kołodziejak
ISBN e-book 978-83-7859-823-7
ISBN druk 978-83-7859-824-4
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2017
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
Ból i poczucie krzywdy mieszkają we mnie.
Płyną wraz z krwią wypełniając pulsujące żyły,
docierając do komórek.
Są nierozerwalną cząstką.
Ból to ja.
Miałam jedenaście lat, kiedy świat beztroskiego dzieciństwa przestał istnieć. W domu od dawna brakowało szczęścia. Z jego resztek została połowa. Mama odeszła cztery lata wcześniej. Powiedzieli, że wyjechała. Wierzyłam tylko przez rok, a potem zrozumiałam. Rok tęsknoty i morze łez to sporo. Zdążyłam się przyzwyczaić, że jej nie ma, choć nigdy nie przestało boleć.
Ojca kochałam jeszcze tylko przez trzy następne lata. Najmocniej na świecie, w którym był wszystkim. Później pojawiła się Claire i z połowy miłości została tylko ćwiartka. Ćwiartka dla mnie, trzy czwarte dla Claire. Wtedy po raz pierwszy poczułam ukłucie w sercu. W prezencie na gwiazdkę otrzymałam namiastkę bólu, jaką daje zraniona miłość. Ja dostałam ogromny karton drogich prezentów, a Claire dostała tatę.
Bolało. Jak nigdy. O wiele bardziej niż upadek na rowerze, wylanie wrzątku na dłoń, ugryzienie psa, długa angina z powikłaniami czy wstyd przed klasą, kiedy Mark przy wszystkich ściągnął mi spódnicę. Bolało nawet bardziej niż odejście mamy. Bolało inaczej.
Po roku Claire znalazła szkołę z internatem. Jak najdalej od domu, od taty i specjalnie dla mnie.
Nie broniłam się. Byłam zbyt słaba by walczyć, zbyt niedojrzała by zrozumieć. Żal wkradł się w moje wnętrze i zamieszkał na stałe. Czułam się winna.
Po latach pojęłam wszystko. Umiejętność manipulacji opanowałam do perfekcji, podobnie jak Claire. Nauczyłam się być kobietą taką jak ona. Nie była dobrym wzorcem do naśladowania, ale była wzorcem dla ojca. Miała to, czego nie miałam ja. Dlatego dostała trzy czwarte jego miłości, a potem, kiedy wyjechałam, dostała wszystko.
Lata szkoły były koszmarem, który chciałabym wymazać z pamięci, ale niestety się nie da. Wspomnienia wracają i ranią tak mocno jak wtedy, a czasami nawet bardziej. Boję się małych ciemnych pomieszczeń, charakterystycznego trzasku zamykających się drzwi. Nie mogę spać. Miewam przewlekłe stany lękowe, stany depresji, histerii, agresji. Czasem próbuję się leczyć, chodzę na terapię, ale zazwyczaj trwa to tylko chwilę. Może źle trafiam, mam pecha. Terapeuci to przeważnie osobniki rodzaju męskiego, do którego żywię mieszane uczucia, z przewagą niechęci, odrazy i często nienawiści.
Zostałam zgwałcona w wieku trzynastu lat. Wtedy po raz pierwszy poczułam ohydnie gorzki smak miłości fizycznej. Była daleka od moich wyobrażeń. Bardzo daleka od chwil uniesień opisanych w książkach, ogromnie daleka od wizji pięknych scen oglądanych na ekranie. Tak odległa, że niemal nierealna. A jednak była. Pozostawiła ślad, głęboką bliznę, z której do dzisiaj sączy się krew. Wiem jedno. Miłość boli okrutnie. I to nie tylko ta fizyczna. Nie ma w niej szeptu, ciszy, delikatności. Nie ma euforii przepełnionej szczęściem, łez rozkoszy, cienia wzruszeń i śpiewu radości. Jest tylko krzyk, przeraźliwy jęk duszy, brutalność, głęboki smutek przepełniony bólem, łzy cierpienia, poczucie żalu, łkanie rozpaczy, wrzask zduszony we wnętrzu. A potem jest pustka. I obojętność. Niepełna definicja miłości. Można by jeszcze coś dodać, ale żadne ze słów nie miałoby pozytywnego oddźwięku. Nie miałoby nic wspólnego z tym, czym karmiły mnie dziecięce bajki, z tym, co czułam, kiedy przytulała mnie mama.
Zostałam oszukana. Perfidnie okłamana. Życie nie dało mi wyboru. Pozbawiło wszystkiego, na co zasługuje człowiek. Odarło ze złudzeń, godności, czystości. Od tamtej chwili, wokół istnieje tylko ciemność, czasami z odrobiną grafitu. Oto moje życie.
Pomimo wszystko, udało mi się skończyć studia, nie byle jakie. Dziennikarstwo na Columbia University. Tatuś i jego słodka Claire przybyli na rozdanie dyplomów. Byli niewidzialni. Dla mnie. Nie istnieli od dawna. Wymazałam ojca dwa lata po opuszczeniu domu. Wykreśliłam na zawsze. Ukarałam za ślepą bezmyślność. Za los na jaki mnie skazał, za ból i lata cierpienia, za utracone dzieciństwo i utraconą miłość. Za wszystko.
Nowy Jork stał się domem niezwykłym, takim, którego potrzebowałam, pełnym odgłosów syren, strzałów, czarnego rapu, obskurnych przedmieść, korków w kolorze yellow, tłumów mknących po Manhattanie, mieszających się z przeraźliwie psychopatycznym śpiewem obdartego kloszarda. Miejscem, w którym po zmierzchu stajesz się potencjalną ofiarą zła czającego się w ciemnych, wąskich zaułkach. Poczułam się jak mrówka w mrowisku goniącym za powietrzem pośród ulic ukrytych w wysokich szklanych wieżach. Miasto wchłonęło mnie bez reszty. Przesiąkłam tutejszym smrodem spalin, brudem metra, pośpiechem i chaosem. Rozpoczęłam nowojorski bieg do mety. W dzikim tłumie, który nie wie, po co żyje. Podobnie jak ja.
Codzienność nie jest najgorsza. Czasami pozwala zapomnieć. Rutyna z pewnością mnie nie zabije. Jestem twarda jak skała uderzana latami przez sztormowe fale, wielokrotnie rażona burzowym piorunem, chłostana po twarzy silnym wiatrem. Życie tutaj wzmaga moją wielką moc. Coraz bardziej hartuje ducha, szlifuje charakter. Ginę pośród mas, tocząc bój o przetrwanie. Każdego dnia od nowa.
Na rogu szóstej i pięćdziesiątej trzeciej, w szklanej wieży na dwudziestym drugim piętrze mieści się mała redakcja. Pierwsza robota po studiach. Odbywałam tutaj staż i tak już zostało. Dobrze płacą, doceniają wkład twórczy i nie wnikają w prywatność. Czego chcieć więcej? Lokalna gazeta o średnim nakładzie i szumnej nazwie „GreenGarden” nawet dobrze się sprzedaje. Zaczynałam od działu rozrywki i kultury, od roku bawię się w detektywa węszącego sensację, a tej w tym mieście nie brakuje. Każdy kolejny wschód słońca obnaża krwawe pozostałości nocy. Idę za głosem policyjnych syren i świateł ambulansu. Moja trasa po tygodniową wypłatę. Jeden „news” na jeden dzień, relacja z wczoraj prosto do śniadania. W wyborze kryminalnych wątków kieruję się intuicją, która niezwykle rzadko mnie zawodzi. Mam też swojego informatora. Za kilkadziesiąt dolców na działkę śpiewa prawie jak skowronek. Szef nie wnika, byleby temat był gorący, równie gorąco opisany. Koniec dziennikarskich aspiracji. Nie walczyłam o więcej. Mojej poukładanej od rana po następny ranek egzystencji tyle wystarczy. Stać mnie na wynajęcie dwupokojowego mieszkania i w miarę spokojną wegetację.
Z ojcem nie utrzymuję kontaktu. Nie widziałam go od ukończenia studiów. Pozostali członkowie rodziny też nie są mi potrzebni do szczęścia. Odcięłam się od tamtego świata, zamknęłam rozdział. Szkoda tylko, że nie można zresetować pamięci, że nie ma skutecznego środka na wymazanie wspomnień. Mam ich sporo i chyba ani jedno nie jest piękne.
Za brooklyńskim mostem, przy trzynastej, niecałe dwieście pięćdziesiąt metrów od siedemdziesiątej pierwszej, w lekko zakurzone okno mieszkania na trzecim piętrze bez windy, zagląda ranek. Stara kamienica w odcieniu rdzy budzi się do życia. Alarm w komórce nastawiam na szóstą trzydzieści. Tyle wystarczy, by o dziewiątej siedzieć przy biurku na Manhattanie. Czasem się zdarza, że zanim wjadę na dwudzieste drugie piętro, mam gotowy materiał. W drodze do pracy wiele się dzieje. Można zobaczyć i usłyszeć to i owo. Kiedy temat jest ciekawy, dzwonię do szefa z informacją, że się spóźnię. Staram się dotrzeć na miejsce zbrodni. Bezpośrednio uczestniczyć w sprzątaniu po wydarzeniach nocy. Kilka razy miałam dużo szczęścia, załapałam się na pakowanie jeszcze ciepłych zwłok do czarnego worka. Zrobiłam fotki. Z telefonu bywają całkiem dobre. Wszystko zależy od tego, co mieści się w kadrze. Im większa i bardziej naszpikowana realizmem sensacja, tym większe uznanie i sprzedaż. Tygodniówka z procentem. Temat i zdjęcie dajemy na pierwszą stronę. Staram się jak mogę.
Nie przeraża mnie widok krwi, zmasakrowane ludzkie szczątki, wymiociny obok stygnącego denata. Nie uciekam przed odgłosem strzałów, szarpaniną w ciemnej ulicy, bójką prostytutek, bandą ćpunów, złodziejem pędzącym z nożem w ręku, wyciem policyjnych syren. Nie ma we mnie strachu. Idę w stronę zła. Wyciągam do niego ręce. Nie boję się niczego i nigdy. Poza tymi zamkniętymi drzwiami. Nic nie mam do stracenia. Poruszam się po ryzykownej krawędzi życia. Stąpam po cienkiej linie, z której łatwo można spaść. Prowokuję śmierć, igram z nią zupełnie świadomie i czasami mam nieodparte wrażenie, że zostawiła mnie sobie na deser. Sama pcham się w jej ramiona, ale ona na razie mnie nie chce.
Jestem dobrą dziennikarką. Oddaję w ręce czytelnika świetnie zredagowany materiał. Wykonuję swoją pracę rzetelnie i z ogromnym oddaniem, które nic mnie nie kosztuje. Traktuję życie dokładnie tak, jak ono potraktowało mnie. Pół na pół poważnie. Zakpiło ze mnie, potraktowało jako nic nieznaczący żart, bez odrobiny szacunku. Zatem nie oczekuję nic więcej, ponad to, co mam teraz.
Słońce nieśmiało przedziera się przez ulice okryte cieniem wieżowców. Dziś będzie piękny dzień. Przestało padać. Deszcz wypłukał ostatnie krople krwi, którymi nasiąkło miasto. Znowu jest czysto, jakby nic się nie stało. Za chwilę czas napisze kolejny horror. Dzisiejsza noc była wyjątkowo spokojna. Błogą ciszę przerywały jedynie krople z hukiem uderzające o szyby. Ich głośny dźwięk zagłuszył odgłosy zbrodni.
Nie ma przecieku od informatora. Telefon milczy. Niespiesznie zbieram się do wyjścia. Może po drodze napotkam temat do jutrzejszego wydania. Może coś dopiero się wydarzy.
Kawę kupię na dole, jak zwykle. Gorzką z odrobiną mleka. Z papierowym kubkiem w dłoni pobiegnę do metra. Długa podróż z dwiema przesiadkami, a potem siedem minut szybkim krokiem prosto do wejścia budynku. Szklane drzwi, przepustka, winda. Dwudzieste drugie piętro. Druga kawa, jeszcze mocniejsza i bez mleka. Fotel, biurko, komputer i start. Nie mam tematu. Taka sytuacja rzadko się zdarza. Nie martwię się, mam czas. Gotowy materiał muszę oddać do szesnastej. Potem jest chwila na ostatnie szlify przed składem. Jeśli za godzinę wciąż będzie cisza, idę w teren. W obskurnych zaułkach na obrzeżach poszukam weny. Na pewno coś się znajdzie. W końcu to Nowy Jork. Miasto ośmiu i prawie pół miliona mieszkańców. Miasto, w którym człowiek rodzi się i umiera ze statystycznie zbliżoną częstotliwością.
Trzecia kawa i nic. Wciąż cisza i pustka w głowie. Nie bazuję na wyimaginowanych detalach. Nie ma miejsca na fantazję i urojone historie. Liczą się fakty. Tego pragną żądne krwi, uliczne tłumy, wyciągające kilka papierowych stron za dolara zza przeszklonych skrzynek.
Głośny dźwięk SMS-a rozbudza nadzieję, powoduje wstępne uczucie ulgi. Charakterystyczny wrzask pawiana brzmi niczym syrena wyjąca na alarm, jak ostrzeżenie przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Czuję drobny dreszcz ekscytacji. Wiadomość od informatora. Szyfr. „69A, 184S, Q.” Cholera, tylko namiary. Queens, daleko. Nie wiem, czy jest sens się spieszyć, nie napisał, o co chodzi. Cisza. Brak kolejnej wiadomości. Jeszcze jeden głęboki łyk czarnej jak smoła i mocnej. Jeszcze chwila oczekiwania i uporządkowania myśli. Nie odpisuję, nie podtrzymuję elektronicznej konwersacji. Tak jest bezpieczniej. Trudno, lepsze to niż nic. Zabieram obdartą torbę bezwładnie wiszącą na oparciu fotela, dopijam ohydną, zimną kawę i w drogę. Podróż zajmie jakieś półtorej godziny. Może okazać się, że nie było warto. Dwadzieścia dwa piętra w dół. Dużo czasu na analizę. Jestem wściekła. Nie toleruję braku profesjonalizmu. Nie tak się umawialiśmy. Informacja ma być dokładna, ściśle sprecyzowana pod każdym możliwym względem. Odejmę mu z premii. Jeśli okaże się, że jechałam na darmo, chyba pozbawię go męskości. Tylko raz wykręcił taki numer. Miał szczęście, że materiał chwycił. Napisałam treściwe sprawozdanie udokumentowane krwistą fotką i uwieńczone sukcesem. Pan Czarny Jack. Taką ma ksywkę, wyliniały ćpun.
Duszę się. Zakorkowane miasto. Czasami mam wrażenie, że nawet wagony metra utknęły w gigantycznym korku. Wszędzie chaos, pośpiech i wszystkie symptomy przeludnienia wraz z ubocznymi skutkami. Życie kotłuje się i wrze niczym zupa w bulgoczącym garze. Słyszę huk, a potem wycie alarmu, któremu wtórują policyjne syreny. Przeszywający dźwięk nie dochodzi z daleka. Może kilka przecznic. Krótka piłka. Iść czy podążać szlakiem szyfru? Schody do metra. Ułamek sekundy. Szybkim krokiem zbiegam na dół. Pisk hamulców. Jestem w środku. Już nie ma odwrotu. Odgłos wiadomości niosącej nieprecyzyjny kod brzmiał ciekawiej niż hałas za rogiem? Miałam temat na wyciągnięcie dłoni. Za niepełną godzinę wybije południe. Lubię ryzyko. Nie wiem, dokąd zaprowadzi mnie SMS, ale jego mało oczywista treść intryguje sto razy bardziej. Wabi niewiadomą. Strzał w dziesiątkę bądź wielka porażka. Zawsze tak jest kiedy przychodzi nam dokonać wyboru. Przeczucie najczęściej mnie nie myli. Co mogło się stać kilka przecznic dalej, niemal w sercu Manhattanu? Może bomba? Rodzaj huku istotnie był zbliżony odgłosem do wybuchu. Takie akcje świetnie się sprzedają. Nowy Jork bezustannie zagrożony terrorem, który cuchnie zwęglonymi kawałkami ludzkiego ciała, rozdartego odłamkiem na strzępy. Mogę wrócić, ale czy warto? Może komuś strzeliła opona, albo zrobił się żółty karambol. Właściwie teraz nie ma to już znaczenia. Jadę na Queens, szykując się do kolejnej przesiadki. W podążającym labiryntem ciemnych tuneli wagonie nie ma szansy na temat. Zza przybrudzonych szyb widać jedynie ciemność. Wokół cisną się przylegające do siebie jednostki rodzaju ludzkiego, upchane niczym sardynki w metalowej puszce, otumanione nowojorskim odorem, umęczone tutejszym tempem, bezmyślnie wpatrzone w świecące ekraniki telefonów. Większość i tak mruży oczy, przysypia, wykorzystując równomierny stukot na upragnioną chwilę odpoczynku. Miasto nie śpi nigdy, mimo że mieszkańcy potrzebują odrobiny wyciszenia, czasu na doładowanie akumulatorów do dalszej drapieżnej walki o byt.
W pełnej niepotrzebnych rupieci i wypchanej po brzegi stertą rachunków torbie, w której od ponad roku nie robiłam porządku, wibruje natarczywie telefon. Wrzask pawiana staje się coraz bardziej uciążliwy. Kilka wiadomości nadesłanych jedna po drugiej. Przeszywa mnie bolesny skurcz, a myśl krążąca po głowie przyprawia o mdłości. Odwołanie akcji. Niespiesznie zaglądam do środka, próbując nie uderzyć łokciem starszej pani z trudem utrzymującej równowagę. Powoli zanurzam dłoń. Trzy SMS-y tej samej treści. Albo jest już na finiszu albo wciąż na głodzie. „W ciągu godziny załapiesz się na soczysty befsztyk pełnokrwisty.” Ulżyło mi. Mam godzinę. Zdążę. Czyli Pan Czarny Jack wciąż na miejscu. Musi być naprawdę interesująco.
Czuję przypływ adrenaliny, dobrze mi znane mrowienie w żyłach, w których buzuje krew. Ucisk w żołądku. Byle zdążyć, nasycić wzrok, utrwalić obrazy, zapisać myśli, w których zgrabnie wkradną się zdania. Dostarczyć materiał na czas. Jeszcze kilka stacji. Wokół coraz większy tłok. Starsza pani ma zamknięte oczy. Jej biała pergaminowa twarz pokryta siateczką drobnych zmarszczek wygląda jakby zastygła w bezruchu. Mam wrażenie, że nie oddycha. W eleganckim, jasnobeżowym płaszczu i lakierowanych czółenkach wygląda niczym figura woskowa z Muzeum Madame Tussaud. Niska, szczupła postać pognieciona jak zmięta kartka, sponiewierana życiem, ofiara czasu, który pozostawił rysy.
Nie mogę oderwać oczu. Twarz piękna niczym powieść drobnym maczkiem zapisana przez życie. Każda zmarszczka to kilka kolejnych rozdziałów. Na chwilę otwiera oczy, które już dawno straciły wyrazisty kolor i blask. Jest w nich obojętność i smutek. Spogląda na cienki złoty zegarek zaciśnięty na prawym nadgarstku, z trudem próbując dojrzeć godzinę. Nagle powoli unosi głowę i kieruje wzrok w moją stronę. Posyła pobłażliwy uśmiech, jakby od początku wiedziała, że ją obserwuję. Trochę zmieszana, odwzajemniam grymas. Kobieta wysiada na następnej stacji. Na jej miejsce wciska się niezbyt szczupły mężczyzna. Krople potu ciekną mu po skroniach. Co jakiś czas ociera je przybrudzonym rękawem marynarki. Osobnik zdecydowanie mniej intrygujący od swojej poprzedniczki. Odwracam się do niego tyłem, ściskając z przodu torbę. W przeludnionym wagonie tylko starsza pani wzbudzała moje zaufanie.
Jeszcze dwa przystanki, potem przesiadka. Zaczynam się denerwować. Czas dłuży się w nieskończoność. Mam wrażenie, że już kilka godzin stoję przytwierdzona do metalowej poręczy. Ludzie wchodzą i wychodzą. Różni. Mieszanka ras i charakterów. Super mix. Nie wiem, dlaczego, ale zaczyna mnie to bawić. Po raz kolejny widzę bezsens marnej człowieczej egzystencji.
Drzwi wagonu otwierają się ze zgrzytem. Oddycham z ulgą, próbując złapać chłodne peronowe powietrze. Schody na górę, wciąż w pędzącym tłoku, ale przynajmniej w innej aurze i bliżej celu. Już niedaleko. Zerkam na uruchomiony wcześniej program nawigacyjny w telefonie. Mam do niego zaufanie, zazwyczaj potrafi prowadzić bez zarzutu, bezbłędnie wskazać obraną drogę. Zostały zaledwie cztery przecznice. Czuję dziwny niepokój, którego nie potrafię wytłumaczyć. Nieczęsto tak się zdarza. Tylko w wyjątkowych przypadkach. Zatem ten można do takich zaliczyć. Zżera mnie dziennikarska ciekawość. Im bliżej, tym silniejsze doznania. Przyśpieszam kroku. Jeszcze tylko dwieście metrów.
Odruchowo sprawdzam godzinę. Prawie trzydzieści minut opóźnienia po planowanym czasie. Nie lada wyzwanie. Nie mam pojęcia, jak tego dokonam, ale muszę zdążyć z materiałem do czwartej popołudniu. W wyjątkowych sytuacjach można ubłagać naczelnego o dodatkowy kwadrans. Muszę się uporać, chociaż skurcz żołądka przypomina o nadchodzącym stresie. Wiem, że nie będzie łatwo.
Stąd widać już uliczne zamieszanie. Jest nieźle. Kilka ambulansów i sporo policji. Wokół kłębią się tłumy gapiów nieskutecznie proszonych o opuszczenie terenu. Na horyzoncie brak Pana Czarnego Jacka. Może schował się gdzieś w bocznym zaułku w obawie przed podejrzliwymi spojrzeniami glin. Pewnie stamtąd śledzi przebieg akcji albo już się ulotnił po wysłaniu SMS-ów. Jest i prasa, konkurencja nie śpi. Nawet kilku reporterów. Jeden wóz transmisyjny właśnie próbuje znaleźć miejsce w pobliżu. Krew zaczyna wrzeć mi w żyłach. Już wiem, że temat będzie dobry, że nie na darmo mam to cholerne opóźnienie. Staram się podejść jak najbliżej. Z trudem przedzieram się przez grupę lamentujących kobiet. Jest taki chaos, że ciężko cokolwiek zobaczyć, cokolwiek wywnioskować. Wciąż nie wiem, co się stało.
Nagle zamieram. Zastygam w bezruchu. Na dłuższą chwilę odbiera mi oddech, możliwość wydobycia głosu i zebrania myśli. Obraz paraliżuje zmysły, powoduje przerażenie i szok, wydaje się nierealny, absurdalny, niewiarygodny. Przez moment zastanawiam się, czy to przypadkiem nie żart. Wydarzenie przybiera postać groteski. Czy ja śnię? Czy to, co widzę dzieje się naprawdę? Po raz pierwszy mam wrażenie, że jestem uczestnikiem skrupulatnie zaplanowanej farsy, pomijając oczywiście pojawienie się Claire.
Służby ratunkowe wraz z policją błądzą jak we mgle. Kilku mundurowych bezradnie stoi w miejscu, patrząc przed siebie. Najstarszy z nich drapie się po głowie, szepcząc pod nosem. Wygląda na to, że wciąż nie ma decyzji. Jak zabezpieczyć dowody tego, co się wydarzyło? Czy istnieje inne określenie niż zbrodnia? Wracają mi funkcje ciała łącznie z myśleniem. Co to jest, jeśli nie scenografia mrocznego horroru? Powolnym ruchem wyciągam z kieszeni telefon. Włożyłam go tam po drodze. Obraz utrwalony na zdjęciu budzi silne emocje.
Krótko przystrzyżony trawnik zaczyna zmieniać odcień. Z każdą minutą coraz bardziej przypomina purpurowy dywan. Krew sączy się z nieba niczym wiosenny kapuśniaczek. Nasiąka nią ziemia. Wokół niewielkiego ogródka przed domem wiszą sznury rozwieszone równo w kwadracie, jakby wyznaczały granice posesji. Na nich przypięte grubymi klamrami, kołyszą się strzępy ludzkiego mięsa, poszarpane kawałki kończyn, zwoje jelit, resztki rozłupanych kości, nerki, wątroba, chyba płuca i serce. Wisi nawet coś, co kształtem przypomina mózg. Nie mogę znaleźć czaszki ani głowy. Jedno jest pewne. Narządy należą do kobiety. W rogu, tuż przy zardzewiałej rynnie, do której przywiązany jest sznur, na wietrze tańczą długie kosmyki pozlepianych czarnych włosów. Nawet z daleka widoczne są pozostałości jasnej skóry.
Jest mi niedobrze, a myślałam, że już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć, że widziałam, przeżyłam i wycierpiałam tak wiele, by móc uodpornić się na bezmiar okrucieństwa. Na to chyba nie można się uodpornić. Staram się zapanować nad mdłościami. Nie jestem tutaj przypadkowym obserwatorem. Muszę zrobić, co do mnie należy. Nikt nie zwraca uwagi na wysunięty ku górze telefon. Szkoda, że nie mam profesjonalnego sprzętu. Nie byłam przygotowana na tak wyjątkowy materiał. SMS-owe określenie Pana Czarnego Jacka – „befsztyk pełnokrwisty” – nawet w jednej setnej nie określa skali tutejszego horroru. Zaczyna się robić zamieszanie. Z każdą chwilą przybywa ludzi, reporterów żądnych sensacji, żerujących jak sępy, służb, wciąż sprawiających wrażenie bezsilnych. Coraz tłoczniej. Coraz większy chaos. Czas się zwijać. Po drodze zredaguję tekst, jeśli uda mi się ochłonąć. Nie na co dzień ogląda się prawdziwą rzeź, nie codziennie ktoś ma ochotę wypatroszyć kobietę jak prosiaka w masarni. Nawet tutaj, w Nowym Jorku.