Intruz - Håkan Östlundh - ebook + audiobook

Intruz ebook i audiobook

Hakan Ostlundh

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowi mieszkańcy wyspy Fårö – Malin Andersson i Henrik Kjellander – otrzymują niepokojące groźby. Najwyraźniej ktoś chce ich nastraszyć. Pytanie tylko kto.

Fredrik Broman, policjant z Visby, nie może wykluczyć, że chodzi w tym przypadku wyłącznie o kiepski żart. Gdy jednak pogróżki pojawiają się coraz częściej, a córka Malin i Henrika przepada bez śladu, sprawa staje się poważna. A to dopiero początek historii…

Podczas przesłuchiwania Henrika na jaw wychodzą jego rodzinne sekrety z dawnych czasów. Co właściwie skłoniło do powrotu na Gotlandię człowieka, który jest sławnym fotografem, odnoszącym międzynarodowe sukcesy? Czy na nieprzyjaznych wodach Bałtyku ktoś naprawdę próbuje zaszkodzić jego bliskim?

„Intruz” to piąta część serii „Fredrik Broman”. To również pełna napięcia oraz zaskakujących zwrotów akcji historia o zdradzie i mrocznych tajemnicach kryjących się w przeszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 57 min

Lektor: Marcin Stec
Oceny
4,2 (84 oceny)
33
37
11
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yanadis

Dobrze spędzony czas

Dobry Östlundh, z jak zwykle udaną psychologią bohaterów i powolną akcją, chociaż samo rozwiązanie trochę zbyt proste.
10
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

dobra ksiazka
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze słucha się audiobook o kolejnych zmaganiach bohaterów powieści kryminalnej.
00
monikakasprzyca

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
mwojcik3

Dobrze spędzony czas

@
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: In­kräk­ta­ren

Co­py­ri­ght © Håkan Östlundh, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

ISBN 978-91-8054-480-1

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

1

Było zbyt ciemno, by zo­ba­czyć mo­rze, ale mimo huku sil­ni­ków sły­szała fale tłu­kące o burtę. Re­flek­tory oświe­tlały me­ta­lowy po­kład promu i frag­menty żół­tej nad­bu­dówki. Na po­kła­dzie znaj­do­wały się tylko dwa sa­mo­chody – ich mer­ce­des klasy G i czarne kombi za nimi.

Wra­cali po czte­rech ty­go­dniach nie­obec­no­ści.

Pły­nęli cie­śniną w kie­runku wy­spy Fårö, która od dwóch lat była ich do­mem. O ile stwier­dze­nie, że prom pły­nie, nie było na wy­rost. Nie miał dziobu ani rufy. Był tylko żółtą bla­szaną tra­twą, miej­scem na cztery rzędy po­jaz­dów.

Ma­lin ni­gdy by nie po­my­ślała, że brzydki mały prom wa­ha­dłowy za­cznie od­gry­wać tak ważną rolę w jej ży­ciu. Bo­dilla. Imię rów­nie pełne gra­cji jak całe to war­czące że­la­stwo. Pły­nęli Bo­dillą, od­wo­żąc Axela do przed­szkola. Wsia­dali na jej po­kład, gdy chcieli się wy­brać do knajpy albo ku­pić coś poza naj­bar­dziej pod­sta­wo­wymi pro­duk­tami. Cza­sami pły­nęli Kajsą-Stiną, ale naj­czę­ściej wła­śnie Bo­dillą.

Se­zon tu­ry­styczny jesz­cze się nie skoń­czył, ale trwały jego ostat­nie ty­go­dnie. Kiedy szkoły za­czną dzia­łać, całą drogę do Fårö będą po­ko­ny­wali głów­nie ob­co­kra­jowcy i eme­ryci. Krótko po­tem oni też znikną. I za­mknie się wszystko oprócz sklepu Ica i ko­ścioła.

Dzieci spały na tyl­nym sie­dze­niu. Prom pły­nął przez cie­śninę. Hen­rik pod­niósł z ko­lan apa­rat fo­to­gra­ficzny i skie­ro­wał go w jej stronę.

– Broda wy­żej o cen­ty­metr – po­in­stru­ował.

Ma­lin się uśmiech­nęła i wy­peł­niła po­le­ce­nie.

– Nie, bez uśmie­chu – po­wie­dział szybko.

Pró­bo­wała przy­brać minę, którą miała wcze­śniej. Moż­liwe, że jej się udało. Hen­rik zro­bił sześć zdjęć jedno po dru­gim. Z ma­łymi zmia­nami kąta przed każ­dym na­ci­śnię­ciem spu­stu mi­gawki.

– Nie masz już ty­siąca zdjęć ze mną na tym pro­mie? – za­py­tała.

Hen­rik opu­ścił apa­rat.

– Każde zdję­cie jest nowe – od­parł, pu­ścił do niej oko i wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu.

Ma­lin spoj­rzała w jego ciemne czujne oczy i od­wza­jem­niła uśmiech. Hen­rik się na­chy­lił, żeby ją po­ca­ło­wać. Na se­kundę lub dwie się za­wa­hała.

– No co? – za­py­tał, spo­glą­da­jąc na nią py­ta­jąco.

– E, nic – od­parła i się do niego przy­bli­żyła.

W tej sa­mej chwili wście­kłe świa­tło re­flek­to­rów zga­sło, a dud­nie­nie sil­ni­ków uci­chło.

Od­dech Ma­lin przy­spie­szył i pró­bo­wała spoj­rzeć przez boczną szybę na po­most, ale wo­kół pa­no­wały nie­prze­nik­nione ciem­no­ści.

Uno­sili się spo­koj­nie na wo­dach cie­śniny, wi­dzieli świa­tła dom­ków let­ni­sko­wych Broa i w nie­dawno za­pa­dłej ci­szy wy­raź­niej sły­szeli fale ude­rza­jące o burtę. Ma­lin za­częła błą­dzić ręką w po­szu­ki­wa­niu włącz­nika świa­tła w sa­mo­cho­dzie. Za­nim go zna­la­zła, sil­niki znów za­częły ry­czeć i po­kład się roz­ja­śnił. Nie mo­gło mi­nąć wię­cej niż pięć, dzie­sięć se­kund.

– Co to, do cho­lery, było? – za­py­tała, spo­glą­da­jąc na Hen­rika.

– Naj­wy­raź­niej ka­pi­tan oparł się o ha­mu­lec awa­ryjny – za­re­cho­tał Hen­rik.

Też się za­śmiała, ale nie była ani tro­chę roz­ba­wiona. Kiedy świa­tło i sil­niki za­marły, wziął ją we wła­da­nie ciężki chłód. Nie chciał od­pu­ścić.

Kilka mi­nut póź­niej prom do­bił do na­brzeża. Opusz­czono most i otwarto bramki. Ma­lin szybko uru­cho­miła sil­nik i od­je­chała.

Kiedy zo­sta­wili za sobą przy­stań pro­mową, znik­nęły także resztki świa­tła. W lu­sterku wstecz­nym zo­ba­czyła, że kombi skręca na Rys­snäs. Zo­stali sami w ciem­no­ści. Był do­piero ko­niec sierp­nia, ale i tak kra­jo­braz wo­kół nich to­nął w czerni.

Znaj­do­wali się da­leko od wszyst­kiego: la­tarni ulicz­nych, neo­nów re­kla­mo­wych i wi­tryn skle­pów, od miast za­le­wa­ją­cych świa­tłem niebo. Jakby miej­scowi na­dal mieli na uwa­dze, że elek­trycz­ność na wy­spie po­ja­wiła się do­piero po woj­nie, a w prak­tyce do­piero w la­tach pięć­dzie­sią­tych.

Kiedy re­flek­tory sa­mo­chodu roz­pro­szyły mrok przed nimi, po­czuła nie­po­kój po­dobny do tego, który przed laty z pew­no­ścią do­skwie­rał że­gla­rzom. Lęk, że się do­trze do końca świata. Że w każ­dej chwili można wy­paść poza jego kra­wędź.

Axel za­kasz­lał. Ma­lin zer­k­nęła na niego w lu­sterku wstecz­nym. Za­mru­gał kil­ka­krot­nie, ale za­snął z po­wro­tem.

– Halo, tu miesz­kamy! – krzyk­nął Hen­rik z tłu­mioną gwał­tow­no­ścią.

Ma­lin ostro za­ha­mo­wała, żeby nie po­je­chać za da­leko, a dzieci ję­czały i mam­ro­tały przez sen. Za­wsze uwa­żała, że trudno tu tra­fić po ciemku. Ta­blica wy­ła­niała się z czerni nocy bez ostrze­że­nia, choć droga była pro­sta, a kra­jo­braz pła­ski.

Skrę­ciła wiel­kim mer­ce­de­sem w lewo. Wkrótce po­tem z chrzę­stem prze­je­chali po pierw­szej prze­szko­dzie dla by­dła. Sły­sząc pod ko­łami wszyst­kie po ko­lei, po­tra­fiła się zo­rien­to­wać, jak da­leko do­je­chali. Za­częła li­czyć. Po czwar­tej na­le­żało skrę­cić w prawo.

Za­raz po wej­ściu do domu Ma­lin po­czuła, że ktoś w nim był. Za­drżała i od­wró­ciła się do Hen­rika z Axe­lem na rę­kach, ale po chwili do­szła do wnio­sku, że jed­nak wszystko jest w po­rządku. Na chwilę za­po­mniała o go­ściach. W su­mie trzy osoby wy­naj­mo­wały od nich dom na prze­strzeni czte­rech ty­go­dni, kiedy to kur­so­wali mię­dzy krew­nymi a przy­ja­ciółmi na lą­dzie. Po od­ję­ciu pro­wi­zji dla po­śred­nika w kie­szeni zo­stało im dwa­dzie­ścia sześć ty­sięcy ko­ron. Po­trze­bo­wali tych pie­nię­dzy.

Hen­rik wy­szedł z po­wro­tem, żeby wy­jąć ba­gaże z sa­mo­chodu. Ma­lin wno­siła Axela po skrzy­pią­cych scho­dach, a El­len zmę­czona czła­pała obok.

W po­koju dzie­cię­cym czuć było dziwną woń. Czy to też za­pach go­ści? Miał w so­bie cierpką nutę. Po­ło­żyła Axela na łóżku El­len i uchy­liła okno. Lekki wiatr przy­niósł ze sobą ciężki, lecz przy­jemny za­pach póź­no­let­niego ogrodu. Zie­leni, po­mi­do­rów i le­biodki po­spo­li­tej.

El­len uklęk­nęła na pod­ło­dze i za­częła prze­glą­dać za­bawki, z któ­rymi się roz­stała na cały mie­siąc. Ma­lin wzięła prze­ście­ra­dło i po­słała łóżko Axe­lowi. Spał głę­bo­kim snem, w pełni od­prę­żony. Ręce i nogi opa­dły bez­wład­nie na na­rzutę, kiedy go ostroż­nie roz­bie­rała i okry­wała koł­drą.

El­len przy­tu­liła swo­jego plu­szo­wego kró­lika i sze­roko się uśmiech­nęła. Ma­lin od­po­wie­działa uśmie­chem, a jed­no­cze­śnie zmarsz­czyła nos. Obca woń na­dal uno­siła się w po­wie­trzu i mie­szała z za­pa­chem zie­leni.

– Je­steś głodna? Masz na coś ochotę? – za­py­tała Ma­lin.

– Nie wiem – od­po­wie­działa El­len, wy­raź­nie za­jęta.

Ma­lin ze­szła po scho­dach. Hen­rik sie­dział w po­grą­żo­nej w mroku kuchni, ba­wiąc się iPhone’em. Pra­wym kciu­kiem do­ty­kał wy­świe­tla­cza, a lewą dło­nią od­gar­niał ciemne pa­sma wło­sów, które opa­dały na oczy. Na pod­ło­dze uło­żył czarny stos ba­gaży.

Cza­sami za­zdro­ściła mu umie­jęt­no­ści od­ci­na­nia się od wszyst­kiego wo­kół. Naj­czę­ściej jed­nak tylko się przez to wście­kała. Kiedy od­wie­dzali ko­le­gów Hen­rika na lą­dzie, za­cho­wy­wał się, jakby prze­łą­czył ja­kąś dźwi­gnię. Były tylko piwo, roz­mowy o pracy, ło­wie­niu ryb, piłce noż­nej, jesz­cze wię­cej piwa, chło­pac­kie wspo­mnie­nia i dłu­gie, cho­ler­nie nudne dys­ku­sje o re­mon­tach do­mów. W końcu mu­siała mu przy­po­mnieć, że ma dwójkę dzieci, które po­trze­bują opieki i roz­rywki, a już ab­so­lut­nym mi­ni­mum było pil­no­wa­nie, by się nie uto­piły. Po­tem za­czy­nali się kłó­cić.

Ma­lin za­pa­liła górne świa­tło i lampkę nad zle­wem.

– Na­pi­jesz się her­baty? – za­py­tała.

– Co? – od­po­wie­dział Hen­rik, pod­no­sząc wzrok.

Jego usta i broda były oświe­tlone przez zimną nie­bie­ską po­światę ko­mórki.

– Her­baty? – po­wtó­rzyła.

– Ja­sne, chęt­nie, tylko bła­gam: żadne tam ro­ibo­osy i inne gówna.

Ma­lin na­chy­liła się do szafki z ron­del­kami i lewą dło­nią pod­parła się o blat. Kleił się i był za­sy­pany okrusz­kami.

– Niech to dia­bli – wes­tchnęła.

Hen­rik nie za­re­ago­wał. Za­częła się roz­glą­dać w po­szu­ki­wa­niu ścierki do na­czyń, ale nie mo­gła jej zna­leźć. Otwo­rzyła więc szafkę pod zle­wem, żeby wy­cią­gnąć nową, ale wi­dok do po­łowy peł­nego worka na śmieci zbił ją z tropu.

– Cho­lera, za­czy­nam być tym wszyst­kim na­prawdę zmę­czona.

– O co cho­dzi? – spy­tał Hen­rik nie­obec­nym to­nem.

– Nie po­sprzą­tali.

Do­piero po tych sło­wach pod­niósł wzrok.

– W ta­kim ra­zie będą mu­sieli po­kryć koszt usług firmy sprzą­ta­ją­cej. Taki jest za­pis w umo­wie.

– A kto do­pil­nuje, by za­pła­cili ten ra­chu­nek, co? Ty?

– Za­dzwo­nimy do po­śred­ni­ków. Oni się tym zajmą.

Ma­lin wy­cią­gnęła nową ścierkę i wy­tarła blat. Kiedy ją wy­krę­ciła i po­wie­siła na kra­nie, po­czuła na­gły im­puls i otwo­rzyła jedną z sza­fek. Szybko prze­su­nęła wzro­kiem po rzę­dach szkla­nek i fi­li­ża­nek.

– Tego już za wiele.

Otwie­rała szafki z na­czy­niami jedną po dru­giej, także starą wi­trynę sto­jącą przy ścia­nie za sto­łem, którą odzie­dzi­czyła po babci.

– W każ­dej z tych sza­fek cze­goś bra­kuje.

– Z pew­nymi stra­tami na­leży się li­czyć – stwier­dził Hen­rik.

– Ja­kimi stra­tami?

– Nam też się zda­rza roz­bi­jać rze­czy. Za jedną czy dwie szklanki można już im nie li­czyć.

– Ale tu nie cho­dzi o jedną czy dwie. Bra­kuje mnó­stwa rze­czy.

Za­częła li­czyć, ale prze­stała być pewna, ile sztuk mieli z każ­dego ro­dzaju.

– Prze­cież kiedy się coś ze­psuje, na­leży chyba zo­sta­wić pie­nią­dze? Albo przy­naj­mniej na­pi­sać kar­teczkę.

– Może zo­sta­wili ja­kąś wia­do­mość po­śred­ni­kom. Ju­tro do nich za­dzwo­nię.

– Co za szajs.

Z wście­kło­ścią po­sta­wiła na ku­chence ron­del z wodą na kawę. Tak mocno ude­rzyła nim w płytę, że wy­lała tro­chę wody. Hen­rik odło­żył ko­mórkę i spoj­rzał na Ma­lin.

– I tak za­ro­bi­li­śmy na tym dwa­dzie­ścia sześć ty­sięcy.

Wiele za­in­we­sto­wali w prze­pro­wadzkę na Fårö. Pie­nią­dze, za­an­ga­żo­wa­nie, swoją przy­szłość. Od po­czątku to Ma­lin na­ci­skała, by ku­pili dom, ale wy­obra­żała so­bie gminę Na­cka, En­skede, może Värmdö – oko­lice, w któ­rych czuła się jak u sie­bie. Nie Go­tlan­dię po­środku Bał­tyku. Ani Fårö. Na­uczyła się ją od­róż­niać od reszty Go­tlan­dii, na­zy­wa­nej przez miej­sco­wych Stor­lan­det – Wiel­kim Lą­dem.

Kiedy wje­chali na po­kład promu w Ny­näshamn, pod­cho­dziła do po­my­słu scep­tycz­nie, wręcz z nie­chę­cią. Czy Hen­rik na­prawdę chciał tam wró­cić? Po sie­dem­na­stu la­tach? Jesz­cze za­nim jed­nak do­tarli do domu, była pewna. Wi­dok, który roz­po­ście­rał się po dro­dze do roz­iskrzo­nego mo­rza za ko­ścio­łem w Fårö, za­parł jej dech w pier­siach.

Dom w Kal­bjär­dze był pięk­nie po­ło­żony u pod­nóży zbo­cza i miał ty­powo go­tlandzki układ, choć wy­róż­niał go dach man­sar­dowy. Na­le­żał do ko­legi Hen­rika, który z ko­lei ku­pił go od In­g­mara Berg­mana. Plotki gło­szą, że dom był miesz­ka­niem go­sposi re­ży­sera. W wiel­kiej sto­dole, któ­rej mistrz uży­wał jako sali prób, stały na­wet stare de­ko­ra­cje z jego filmu, choć nie było wia­domo z któ­rego.

Szybko zro­bili z tego stały żart i po­wta­rzali, że je­śli wszystko się spie­przy, wy­sta­wią sce­no­gra­fię na au­kcji w Chri­stie’s. Obec­nie może na­dal brzmiało to jak żart, ale bar­dzo po­nury.

Od­no­wili dom, prze­ro­bili sto­dołę na stu­dio i w du­żej, choć pro­stej przy­bu­dówce za­częli urzą­dzać miesz­ka­nia dla fo­to­gra­fów, któ­rzy mo­gliby się u nich za­trzy­mać. Ich plan za­kła­dał, że Hen­rik bę­dzie mógł wy­ko­ny­wać więk­szość pracy na Fårö i że uda im się sku­sić fo­to­gra­fów z ca­łego świata. Ar­ty­ści i ich mo­dele zo­staną za­kwa­te­ro­wani w nowo wy­bu­do­wa­nym bu­dynku miesz­kal­nym i będą mo­gli pra­co­wać w stu­diu, ale przede wszyst­kim oczy­wi­ście po­śród eg­zo­tycz­nej przy­rody, in­spi­ru­ją­cej jed­nego z naj­wy­bit­niej­szych re­ży­se­rów fil­mo­wych na świe­cie.

Dla­czego nie? – po­my­śleli. Znali szwedz­kich i ame­ry­kań­skich fo­to­gra­fów, któ­rzy po­tra­fili prze­cież urzą­dzać so­bie piel­grzymki do In­dii tylko po to, by trza­skać zdję­cia za­chod­nim mo­de­lom i mo­del­kom w ta­kim słońcu, ja­kie im naj­bar­dziej od­po­wiada.

Po­ży­czyli pie­nią­dze i za­trud­nili ro­bot­ni­ków. Wszystko szło jak po ma­śle. Po­tem nad­szedł kry­zys.

Wraż­liwa branża re­kla­mowa za­li­czyła gwał­towny spa­dek, kiedy firmy jedna po dru­giej za­częły ciąć wy­datki na mar­ke­ting. Mu­sieli wtedy za­ci­snąć pasa. W prak­tyce ozna­czało to ode­sła­nie ro­bot­ni­ków do do­mów i od­da­nie tych po­ży­czo­nych pie­nię­dzy, któ­rych jesz­cze nie zdą­żyli wy­dać.

I oto zna­leźli się tu­taj. Nie wszystko się spie­przyło. Nie trzeba było dzwo­nić do Chri­stie’s. Na ra­zie. Ma­lin wie­działa jed­nak, że Hen­rik nie śpi w nocy. Li­czył wpływ stóp pro­cen­to­wych na wy­so­kość kre­dytu, ana­li­zo­wał wy­ma­rzone i na­pa­wa­jące grozą sce­na­riu­sze, pró­bo­wał wy­czuć, gdzie prze­biega gra­nica. Z ko­lei Ma­lin sta­rała się nie my­śleć o pie­nią­dzach.

Da­wali radę spła­cać kre­dyt dzięki temu, że Hen­rik po­dej­mo­wał się róż­nych prac na kon­ty­nen­cie i za­gra­nicą. Zu­peł­nie ina­czej, niż to so­bie wy­obra­żali. Pro­wa­dzony przez Ma­lin blog ku­li­narny rów­nież sta­no­wił pewną pod­porę. Li­czyli na to, że uda im się uskła­dać tro­chę pie­nię­dzy i po­woli do­koń­czyć bu­dowę po­zo­sta­łych kwa­ter dla go­ści.

Dwa ty­siące ko­ron po matce Hen­rika na­prawdę zro­bi­łoby wielką róż­nicę, ale Ma­lin w za­sa­dzie prze­stała li­czyć na te pie­nią­dze. Nie było ich stać na prze­gra­nie pro­cesu. Gdyby do tego do­szło, z całą pew­no­ścią mu­sie­liby sprze­dać dom. A za­no­siło się na to, że sio­stry Hen­rika prę­dzej umrą, niż wy­pusz­czą z rąk choć część spadku.

Zdjęła ron­del z ku­chenki i na­lała wrzą­cej wody do dzbanka na her­batę.

– Pe­wien duń­ski fo­to­graf roz­waża, czy nie przy­je­chać tu na ty­dzień – oznaj­mił Hen­rik, wska­zu­jąc te­le­fon.

Ma­lin ski­nęła głową, choć nie miała od­wagi ro­bić so­bie wiel­kich na­dziei.

– Moda?

– Nie. Piwo.

– Może być i porno, by­leby wkrótce ru­szyć z tym biz­ne­sem.

– Okej…

– Żar­to­wa­łam.

Ma­lin na­lała her­batę, do­dała tro­chę mleka i ru­szyła z kub­kami do Hen­rika. Po­sta­wiła je na stole i wy­su­nęła krze­sło.

Na­gle wy­dała okrzyk, bo ból prze­szył jej stopę.

– Co się stało? – za­py­tał Hen­rik, wsta­jąc.

Nie­spo­koj­nie szu­kał wzro­kiem jej spoj­rze­nia.

Sto­jąc na jed­nej no­dze, skrę­cała się z bólu, a po­liczki miała mo­kre od łez.

– Ma­lin, co jest?

– Nie wiem – jęk­nęła. – Coś ze stopą…

Po­woli usia­dła na krze­śle, a Hen­rik okrą­żył stół.

– Prze­cież leci ci krew.

Spu­ściła wzrok. Do­piero wtedy zo­ba­czyła wiel­kie, ciem­no­czer­wone kro­ple na po­ma­lo­wa­nej na szaro so­sno­wej pod­ło­dze. Wy­cią­gnęła bo­lącą stopę przed sie­bie. Ból był ostry, pie­kielny. Tak in­ten­sywny, że aż się prze­stra­szyła.

Hen­rik uklęk­nął przed nią i spoj­rzał na stopę z bli­ska.

– Wy­gląda jak ka­wa­łek szkła – stwier­dził. – Tak, zga­dza się. Na środku.

Na myśl o szkla­nym odłamku wbi­tym głę­boko w stopę znowu za­częła ję­czeć.

– Jaki jest? Duży?

Hen­rik otwo­rzył usta.

– A w za­sa­dzie nie chcę wie­dzieć – po­wstrzy­mała go.

Spoj­rzał na ka­wa­łek szkła, po­tem pod­niósł wzrok na nią. Mię­dzy oczami miał głę­boką bruzdę.

– Mu­szę to wy­cią­gnąć.

Od­ru­chowo przy­cią­gnęła nogę do sie­bie.

– Ma­lin – po­wie­dział jak do dziecka, obej­mu­jąc jej nad­gar­stek lewą dło­nią.

– Tak, tak, wiem – wes­tchnęła. – Ale bądź ostrożny.

– Nie mo­żesz się ru­szać.

Od­wró­ciła wzrok i pró­bo­wała się roz­luź­nić, ale nie było to ła­twe. Gdy po­czuła, że kciuk i pa­lec wska­zu­jący Hen­rika są co­raz bli­żej jej pięty, jesz­cze moc­niej na­pięła mię­śnie. Naj­go­rzej było, kiedy chwy­cił odła­mek i po­ru­szył nim w ra­nie. Co prawda tylko na kilka mi­li­me­trów, ale czuła to tak, jakby wbił jej w nogę oszczep aż po samo bio­dro. Po­tem na­stą­pił krót­szy, lecz mniej­szy ból i było po wszyst­kim.

Sap­nęła kilka razy. Czuła się jed­no­cze­śnie uwol­niona i bez­bronna.

Hen­rik uniósł ka­wa­łek szkła. Miał mniej wię­cej pięć cen­ty­me­trów dłu­go­ści i był lekko za­krzy­wiony – wy­glą­dał jak frag­ment kie­liszka do wina.

– Przy­niosę pla­ster – po­in­for­mo­wał Hen­rik, od­kła­da­jąc za­krwa­wiony odła­mek na stół.

Szyb­kim kro­kiem po­szedł do ła­zienki i wró­cił z zie­lo­nym pla­sti­ko­wym pu­deł­kiem z przy­bo­rami pierw­szej po­mocy. Prze­mył piętę i zgod­nie z in­struk­cjami Ma­lin przy­le­pił w po­przek rany dwa ka­wałki pla­stra.

– Cał­kiem duża rana – stwier­dził. – Chyba ju­tro po­win­naś po­je­chać do przy­chodni – po­wie­dział, kiedy skoń­czył i po­zbie­rał śmieci.

– Ju­tro bę­dzie za późno. Je­śli trzeba szyć, na­leży to zro­bić dziś wie­czo­rem.

Hen­rik spoj­rzał na nią z wy­ra­zem twa­rzy, z któ­rego wy­czy­tała: „Je­śli chcesz, mogę pójść do Bengta i Ann-Ka­trin i po­pro­sić, żeby po­pil­no­wali dzieci, a ja za­wiozę cię do Visby”.

– Nie wy­daje mi się, by chcieli szyć coś ta­kiego – od­parła.

Hen­rik nic nie po­wie­dział, ale było po nim wi­dać wy­raźną ulgę. Ma­lin ostroż­nie po­sta­wiła stopę na pod­ło­dze.

– Nie­na­wi­dzę tych cho­ler­nych go­ści. Przez kilka dni będę uty­kać.

Hen­rik już miał coś od­po­wie­dzieć, ale prze­rwały mu krzyki El­len z góry.

– Mamo. Mamo, chodź!

– Co się stało, El­len?

– Mamo, chodź, tu jest kupa.

Ma­lin i Hen­rik spoj­rzeli na sie­bie.

– Co ty mó­wisz?! – za­wo­łała Ma­lin. – Jaka kupa?

– Tu jest kupa. W za­baw­kach. Chodź.

Hen­rik od­rzu­cił śmieci, które trzy­mał w ręce, i ciężko stą­pa­jąc, ru­szył na górę. Ma­lin po­szła za nim, ma­jąc na uwa­dze, że odłam­ków może być wię­cej. Do­szła do wnio­sku, że mu­szą od­ku­rzyć w kuchni. Na gó­rze sły­szała ich po­mruki, a po­tem na­gły okrzyk Hen­rika:

– O cho­lera, ale ohydne! Co to jest?

2

Ma­lin za­glą­dała do ple­cio­nego ko­sza z za­baw­kami, lewą ręką od­cią­ga­jąc El­len.

– Mo­gło to zro­bić ja­kieś zwie­rzę? – za­sta­na­wiał się Hen­rik. – Kot, który się za­kradł do domu?

– To gówno nie wy­gląda mi na ko­cie – stwier­dziła Ma­lin.

Po­czuła lek­kie mdło­ści, tro­chę przy­po­mi­na­jące po­czątki grypy żo­łąd­ko­wej. Pod za­baw­kami le­żał ukryty wielki czarny ba­las. Było to tak obrzy­dliwe, że nie do końca wie­działa, co zro­bić.

– Może pies? – pod­su­nął Hen­rik.

– Chyba ja­kiś chory po­jeb ze­srał się do ko­szyka z za­baw­kami dzieci – po­wie­działa po an­giel­sku, od­su­wa­jąc El­len jesz­cze o kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od ko­sza.

– Co ta­kiego, mamo? Co po­wie­dzia­łaś?

Nie po­tra­fiła wy­ja­śnić, dla­czego prze­szła na an­giel­ski. Tylko jesz­cze bar­dziej za­cie­ka­wiła tym El­len.

– Daj spo­kój, mu­siało się tu do­stać ja­kieś zwie­rzę.

– Je­dy­nym zna­nym mi zwie­rzę­ciem, które za­krada się do do­mów i sra do po­jem­ni­ków, jest kot, ale to nie ko­cia kupa. Poza tym koty, kiedy koń­czą, nie kładą na wierz­chu me­tra sze­ścien­nego za­ba­wek.

– Nie mógł tego zro­bić któ­ryś z go­ści?

Spoj­rzała na Hen­rika. Co miał na my­śli?

– Może nie za­uwa­żyli – uści­ślił – a kiedy mieli po­sprzą­tać…

– Prze­cież mu­siało śmier­dzieć – we­szła mu w słowo.

Hen­rik krótko się za­sta­no­wił, a po­tem wzru­szył ra­mio­nami i pod­niósł kosz.

– Za­biorę to na dół do pralni i spró­buję ja­koś wy­czy­ścić.

– Wszyst­kie za­bawki też trzeba umyć.

– Tak, ro­zu­miem – wark­nął i ru­szył z ko­szem.

– Nie chcia­łam cię wku­rzyć – krzyk­nęła za nim.

Wes­tchnęła. Boże ko­chany. Prze­cież nie było po­wodu, by się o to kłó­cić.

– Chodź – zwró­ciła się do El­len i po­czła­pała z nią do to­a­lety.

Kiedy El­len sa­mo­dziel­nie umyła ręce, Ma­lin opłu­kała jej twarz i ją ro­ze­brała. Wło­żyła dziew­czynce szla­frok, prze­wią­zała i od­pro­wa­dziła z po­wro­tem do sy­pialni, a tam po­sa­dziła na łóżku.

– Po­siedź tu­taj, a ja przy­niosę worki. Ni­czego nie do­ty­kaj. Mu­simy wszystko wy­prać.

– Ale kró­lik… – za­częła pro­te­sto­wać El­len.

– Jego też trzeba wy­prać. Nie ru­szaj ni­czego, ro­zu­miesz? Siedź spo­koj­nie, do­póki nie wrócę.

El­len ski­nęła głową.

Scho­dząc po scho­dach, a w za­sa­dzie ska­cząc na jed­nej no­dze, na­gle po­czuła, że po­peł­niła błąd, zo­sta­wia­jąc El­len na gó­rze. To uczu­cie z każ­dym kro­kiem było sil­niej­sze. Jakby ktoś obcy zo­sta­wił tam swój trwały ślad. Oczy­wi­ście, tak było, ale cho­dziło rów­nież o coś nie­wi­docz­nego. Może po­winna zejść ra­zem z El­len? Wtedy jed­nak Axel zo­stałby na gó­rze sam.

A je­śli w domu ktoś był? Ta myśl rzu­ciła się na nią bez ostrze­że­nia, przy­pra­wia­jąc o przy­spie­szony od­dech. Pró­bo­wała ją stłu­mić siłą. Dla­czego w domu miałby ktoś być?

Na­tar­czywe my­śli. Zwy­kle ta­kich nie mie­wała. Tym ra­zem jed­nak nie za­mie­rzała się kłaść, do­póki Hen­rik nie prze­szuka ca­łego domu. Wy­su­nęła naj­niż­szą szu­fladę w kuchni i szybko ode­rwała jak naj­wię­cej fo­lio­wych wor­ków. Naj­chęt­niej po pro­stu wy­rzu­ci­łaby wszyst­kie za­bawki, które miały choćby naj­mniej­szy kon­takt z od­cho­dami, ale oczy­wi­ście nie mo­gła tego zro­bić.

– Ja się tym zajmę! – za­wo­łał Hen­rik z ła­zienki. – Nie prze­cią­żaj stopy.

– Ża­den pro­blem! – od­krzyk­nęła. – Dam radę.

Wró­ciła na górę. Wcho­dzić było ła­twiej, niż scho­dzić. Za­częła pa­ko­wać wszyst­kie rze­czy, które El­len zdą­żyła wy­cią­gnąć, i do­szła do wnio­sku, że wzięła sta­now­czo za dużo wor­ków. Wy­star­czy­łyby trzy. Dwa do pa­ko­wa­nia i je­den do na­ło­że­nia so­bie na rękę, żeby nie mu­sieć do­ty­kać tego świń­stwa. Ze­szła z El­len do kuchni. Wpa­dło jej do głowy, że po­winna mieć kap­cie, na wy­pa­dek gdyby ka­wał­ków szkła było wię­cej. Po­sa­dziła El­len w krze­sełku i po­szła po jej białe kap­cie kró­liczki. Kiedy z dwoma wor­kami po­ja­wiła się w pralni, Hen­rik stał przy zle­wie i szo­ro­wał po­jem­nik na za­bawki. Gwał­tow­nie uniósł wzrok.

– Może ktoś wkła­dał też fiutka do fi­li­ża­nek – rzu­cił Hen­rik z krzy­wym uśmie­chem.

– Mu­sisz być taki obrzy­dliwy? To chyba ostat­nie, co mia­ła­bym ochotę usły­szeć.

– Ale…

Opa­dła na krze­sło w kuchni i sie­działa sztywna, jakby po­łknęła kij. Nie chciała sko­rzy­stać z opar­cia, nie chciała dać ręki na stół i mu­siała się po­wstrzy­mać przed zwró­ce­niem uwagi El­len, która po­ło­żyła głowę na bla­cie.

Bę­dzie mu­siała wy­sprzą­tać cały dom od pod­łogi po su­fit, za­nim znów po­czuje się w nim kom­for­towo. Stłu­miła wes­tchnie­nie i wy­cią­gnęła dłoń do El­len.

– Chodź, idziemy się po­ło­żyć.

Ma­lin po­słała łóżko El­len i uło­żyła w nim małą. Otwo­rzyła okno, wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że rześ­kie po­wie­trze póź­no­let­niej nocy oczy­ści po­miesz­cze­nie po ob­cych, któ­rzy cho­dzili po ich po­ko­jach, brali so­bie ich rze­czy, roz­ma­wiali, śmiali się i prze­kli­nali w tych czte­rech ścia­nach.

Ona i Hen­rik po­trze­bo­wali pie­nię­dzy i wy­na­ję­cie domu wy­da­wało się bar­dzo pro­stym roz­wią­za­niem. Po tym wszyst­kim jed­nak nie mie­ściło jej się w gło­wie, jak mo­gli wpaść na tak sza­lony po­mysł.

Otwo­rzyła oba okna w ich wspól­nej sy­pialni i wy­cią­gnęła czy­stą po­ściel. Za­nim za­częła słać łóżko, wy­trze­pała koł­dry za oknem. Ro­biła, co mo­gła, by zdu­sić myśl, że trzeba je spa­lić ra­zem z ma­te­ra­cami i łóż­kami i że tej nocy nie bę­dzie mo­gła za­snąć, je­śli nie przy­niosą dwóch no­wych łó­żek z bu­dynku dla go­ści.

Odło­żyła koł­dry i chwy­ciła po­duszki, żeby je także prze­wie­trzyć. Za­wa­hała się, sły­sząc, że Hen­rik krzy­czy coś z dołu.

– Co? Nie sły­szę! – od­krzyk­nęła.

Sama zdała so­bie sprawę, że w jej gło­sie sły­chać złość, ale nic na to nie po­tra­fiła po­ra­dzić.

Za­miast krzy­czeć jesz­cze gło­śniej, Hen­rik wszedł na górę. Za­trzy­mał się w drzwiach.

– Cho­wa­łaś zdję­cia z pra­cowni?

– Ja­kie zdję­cia?

– Na­sze. Z pra­cowni. Scho­wa­łaś je przed wy­jaz­dem?

– Nie.

– Na pewno?

Ma­lin przez kilka se­kund się za­sta­na­wiała. Nie mu­siała, ale Hen­rik za­py­tał tak po­waż­nym to­nem, że już sama nie była pewna. Przed wy­na­ję­ciem domu scho­wała sporo przed­mio­tów i za­mknęła w bu­dynku dla go­ści. Nie zdej­mo­wała jed­nak por­tre­tów ro­dzin­nych ze ścian pra­cowni.

Po­ki­wała głową.

Su­ge­ru­jąca zmar­twie­nie bruzda wró­ciła mię­dzy brwi Hen­rika.

– A o co cho­dzi? – za­py­tała.

– Nie ma ich.

– Nie ma?

– Tak. A w każ­dym ra­zie nie wi­szą już na ścia­nie.

– Co?

Spoj­rzała na niego z po­wąt­pie­wa­niem.

– Ktoś mu­siał je zdjąć. Nic z tego nie ro­zu­miem.

Ma­lin rzu­ciła po­duszkę na łóżko.

– Co za cho­lerne pa­jace tu były? Gówno, szkło i… kto robi ta­kie rze­czy? A je­śli na tym nie ko­niec? Kto wie, co jesz­cze wy­my­ślili.

Prze­szył ją zimny, mroczny dreszcz. Kra­dzież ich ro­dzin­nych por­tre­tów. To było ta­kie oso­bi­ste, tak agre­sywne.

Hen­rik wes­tchnął głę­boko.

– Ju­tro z sa­mego rana za­dzwo­nię do po­śred­ni­ków. Prze­szu­kam też szafki na dole. Może, skoro mają małe dzieci, scho­wali zdję­cia i za­po­mnieli po­wie­sić z po­wro­tem.

– Wąt­pię, czy…

Ma­lin urwała, zda­jąc so­bie sprawę, że mówi o wiele za gło­śno. Pra­wie krzy­czy. Ści­szyła głos.

– Wąt­pię, czy lu­dzie, któ­rzy srają w za­baw­kach in­nych, mie­liby tyle taktu.

Hen­rik zro­bił minę su­ge­ru­jącą, że pew­nie ma ra­cję. Mimo wszystko zszedł na po­szu­ki­wa­nia, a Ma­lin za­częła słać łóżko.

Kiedy chciała wy­cią­gnąć po­szewki, z szafki na bie­li­znę wy­pa­dła ja­kaś kartka. Ma­lin ją od­wró­ciła i na­tych­miast spo­strze­gła, że to jedno ze zdjęć z pra­cowni. Przed­sta­wiało całą ro­dzinę ra­zem na plaży Nor­sta Au­ren. Zro­bił je ko­lega Hen­rika z daw­nych lat, gdy ich od­wie­dził la­tem ubie­głego roku. Tam jed­nak, gdzie wcze­śniej były ich pa­trzące w obiek­tyw oczy, znaj­do­wały się te­raz cztery pary dziur. Świa­tło noc­nej lampki prze­szy­wało je na wy­lot.

Tym ra­zem Ma­lin nic so­bie nie ro­biła z wła­snego krzyku.

3

Pa­sek z pałką te­le­sko­pową szu­rał o tylną stronę drzwi­czek, gdy Fre­drik Bro­man otwie­rał swoją szafkę w piw­nicy ko­mi­sa­riatu. Prze­bie­ral­nia wy­glą­dała z grub­sza jak po­dobne po­miesz­cze­nie w po­rząd­nej si­łowni, z wy­ło­żoną klin­kie­ro­wymi płyt­kami po­sadzką i rzę­dami sza­fek z okle­iny brzo­zo­wej. W szafce Fre­drika na sta­ran­nie po­wie­szo­nym mun­du­rze bły­snął herb. W prze­gródce po­wy­żej znaj­do­wała się po­li­cyjna czapka z dasz­kiem, a po pra­wej – kurtki na każdą po­godę.

Tych stro­jów i sprzętu pra­wie ni­gdy nie uży­wał. Ostat­nim ra­zem sko­rzy­stał z nich, gdy jego ubra­nie było za­krwa­wione i nie miał w co się prze­brać. Ochla­pała go krew męż­czy­zny, który pró­bo­wał ode­brać so­bie ży­cie piłą ręczną, kiedy Fre­drik i Gu­stav Wal­lin pró­bo­wali go za­trzy­mać.

Ode­pchnął od sie­bie nie­przy­jemne wspo­mnie­nie, chwy­cił ka­burę i ją za­ło­żył. Za­mknął szafkę na klucz, po­szedł do po­miesz­cze­nia z bro­nią i z bia­łej szafki z nu­me­rem sześć­dzie­siąt trzy na drzwicz­kach wy­jął swój służ­bowy pi­sto­let. Spraw­dził go, wci­snął ma­ga­zy­nek i wło­żył do fu­te­rału. Od­by­wał ćwi­cze­nia na strzel­nicy, ale poza nimi od po­wrotu ze zwol­nie­nia le­kar­skiego nie miał po­wodu no­sić spluwy.

Pro­sto z po­miesz­cze­nia z bro­nią wy­szedł na we­wnętrzny dzie­dzi­niec za bu­dyn­kiem ko­mi­sa­riatu. Słońce świe­ciło mu w twarz. W ko­ro­nie du­żego wiązu sze­le­ściły zmę­czone póź­nym la­tem wę­drowne ptaki, po­lu­jąc na owady.

Mi­nął dwa ra­dio­wozy za­par­ko­wane w cie­niu drzewa, wy­szedł przez furtkę i sta­nął na chod­niku po pra­wej stro­nie wjazdu. Z całą pew­no­ścią znaj­do­wał się już poza te­re­nem po­li­cji. Stał w miej­scu pu­blicz­nym z pi­sto­le­tem w ka­bu­rze. Gdyby ktoś był tym za­in­te­re­so­wany, Fre­drik mógł po­wie­dzieć, że jest pra­cow­ni­kiem po­li­cji w Visby i wła­śnie pełni swoją służbę, aku­rat tu­taj, na Ava­ga­tan, w cen­trum Visby, rzut ka­mie­niem od cen­trum han­dlo­wego w Öster­cen­trum i ko­lejny od śre­dnio­wiecz­nej sta­rówki. Co prawda nie wy­ko­ny­wał żad­nego za­da­nia ani nikt go nie pro­sił, by stał na Ava­ga­tan i się ga­pił, ale był na służ­bie. W te­re­nie.

Chwy­cił się pod boki i wziął kilka głę­bo­kich wde­chów. Znów był po­li­cjan­tem.

Ulżyło mu, był w do­brym na­stroju, może nieco no­stal­gicz­nym. Wręcz od­czu­wał pewną dumę. Nie wy­klu­czał, że jego mały ry­tuał mógłby roz­ba­wić po­stron­nego ob­ser­wa­tora, ale dla niego był ważny. Jesz­cze dzień wcze­śniej nie mógł ro­bić tego wszyst­kiego. A dziś, w po­nie­dzia­łek, na­le­żało to do jego co­dzien­no­ści. Po raz pierw­szy od pra­wie dwóch lat był po­li­cjan­tem, na sto pro­cent.

Wra­że­nie opu­ściło go po pięt­na­stu se­kun­dach, ale był prze­ko­nany, że ni­gdy nie za­po­mni tej krót­kiej chwili. Wró­cił do bu­dynku. Po dro­dze do swo­jego ga­bi­netu spo­tkał na scho­dach dwóch ko­le­gów. Szybko się przy­wi­tali, a na­stęp­nie kon­ty­nu­owali roz­mowę. Po­czuł lek­kie roz­cza­ro­wa­nie i aż się do sie­bie uśmiech­nął. Czego ocze­ki­wał? Że wszy­scy, bi­jąc brawo i wi­wa­tu­jąc, będą stali pod wiel­kim trans­pa­ren­tem z na­pi­sem „Wi­taj z po­wro­tem, Fre­drik”? Ko­le­dzy na scho­dach pew­nie na­wet nie wie­dzieli, że to jego pierw­szy po prze­rwie dzień służby poza biu­rem. Od jego po­wrotu do pracy mi­nęło pół roku. To oczy­wi­ste, że nie śle­dzili jego po­czy­nań dzień po dniu.

Wszedł do dłu­giego ko­ry­ta­rza wy­działu kry­mi­nal­nego. Zo­ba­czył białe ściany, so­snowe drzwi i nudną wy­kła­dzinę PCV. Za­miast po­dą­żać w prawo do swo­jego ga­bi­netu, skrę­cił w lewo. Uznał, że rów­nie do­brze może zaj­rzeć do Görana Eidego i przy­po­mnieć mu, że wró­cił do służby w te­re­nie. Na wszelki wy­pa­dek.

Po dro­dze przy­sta­nął przy otwar­tych drzwiach ga­bi­netu Gu­stava Wal­lina. Gu­stav w ja­snym dys­kret­nym gar­ni­tu­rze w kratę księ­cia Wa­lii i w błę­kit­nej ko­szuli stał po­chy­lony nad biur­kiem i wer­to­wał gruby plik pa­pie­rów. Nie za­uwa­żył go­ścia. Fre­drik zro­bił kilka kro­ków do przodu i się przy­wi­tał.

Gu­stav pod­niósł wzrok znad biurka. Wą­ski pa­sek za­ro­stu bie­gnący wzdłuż li­nii brody miał wy­mo­de­lo­wany z naj­wyż­szą pre­cy­zją.

– Cześć – po­wie­dział Gu­stav nie­obec­nym gło­sem.

Wciąż ści­skał pa­piery mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym.

Fre­drik za­mie­nił z nim kilka słów, są­dząc, że ko­lega sko­men­tuje pi­sto­let, ale nie dał po so­bie po­znać, że go w ogóle za­uwa­żył. No pew­nie, prze­cież ota­czali ich lu­dzie, któ­rzy całe dnie no­sili przy so­bie broń. Dla­czego Gu­stav miałby coś mó­wić? Dla jego ko­le­gów był to po pro­stu zwy­kły dzień w pracy. Na­wet dla naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków.

Znów w jego my­śli wkra­dło się roz­cza­ro­wa­nie i mu­siał je zwal­czyć. Skąd mo­gli wie­dzieć, że czuł się pra­wie jak w dniu ukoń­cze­nia szkoły po­li­cyj­nej. Do­znał ulgi, był dumny, tro­chę zde­ner­wo­wany i jakby na coś cze­kał, choć nie miał kon­kret­nego celu.

Od pra­wie dwóch lat każ­dego dnia roz­my­ślał, czy wszystko wróci do normy, czy też już ni­gdy nie bę­dzie pra­co­wał jako po­li­cjant.

Dziś otrzy­mał od­po­wiedź.

Zo­sta­wił Gu­stava z pa­pie­rami i ru­szył do ga­bi­netu Görana. Za­pu­kał i po­cze­kał, aż po dru­giej stro­nie roz­legł się głu­chy po­mruk. Do­piero wtedy otwo­rzył.

Göran Eide, szef wy­działu kry­mi­nal­nego go­tlandz­kiej po­li­cji, na wi­dok Fre­drika po­spiesz­nie wstał. Do­bie­gał sześć­dzie­siątki i zo­stała mu już tylko resztka szpa­ko­wa­tych wło­sów po bo­kach głowy. Tro­chę ni­żej na jego no­sie tkwiły ta­nie oku­lary do czy­ta­nia.

Göran okrą­żył biurko i wy­cią­gnął rękę.

– Wi­taj z po­wro­tem – po­wie­dział z sze­ro­kim uśmie­chem i uro­czy­ście się skło­nił.

Fre­drik po­dzię­ko­wał. Szef wska­zał nie­bie­ski fo­tel po dru­giej stro­nie biurka.

– Sia­daj.

Göran wró­cił na swoje miej­sce. Jego wy­godny fo­tel biu­rowy miał wy­jąt­kowo wy­so­kie opar­cie i mały re­gu­lo­wany za­głó­wek. W ja­kiś spo­sób na­le­żało za­zna­czyć, że tu rzą­dzi.

Zdjął oku­lary i spoj­rzał na Fre­drika.

– Wszystko do­bre, co się do­brze koń­czy. Prawda? – ode­zwał się z uśmie­chem.

– Tak. Mie­wa­łem gor­sze dni – od­parł Fre­drik.

Göran się ro­ze­śmiał, ale po­tem spo­waż­niał.

– Dwa­dzie­ścia trzy mie­siące temu nie wy­glą­dało to tak obie­cu­jąco.

– To prawda – od­parł Fre­drik i przy­su­nął fo­tel nieco bli­żej biurka.

W końcu ktoś ro­zu­miał, jak ważny był dla niego ten dzień. Jed­no­cze­śnie Fre­drik miał na­dzieję, że nie przy­stąpi do wy­gła­sza­nia zbyt dłu­giej i sen­ty­men­tal­nej prze­mowy. Jego re­la­cje z sze­fem nie miały ta­kiego cha­rak­teru.

Dziwna sprawa z tą uwagą, po­my­ślał. Naj­pierw czuł roz­cza­ro­wa­nie, że nikt mu jej nie po­święca. Kiedy sy­tu­acja się od­wró­ciła, chciał mieć to jak naj­szyb­ciej z głowy.

– Je­śli mam być zu­peł­nie szczery – pod­jął Göran – nie po­my­ślał­bym, że bę­dziesz tu jesz­cze kie­dyś sie­dział. A przy­naj­mniej kiedy po raz pierw­szy od­wie­dzi­łem cię w szpi­talu.

Z na­my­słem po­krę­cił głową i przez chwilę pa­trzył w blat.

– Bez urazy – do­dał z bły­skiem w oku.

– Nic nie szko­dzi – od­parł Fre­drik. – Sam chyba też nie są­dzi­łem, że jesz­cze kie­dyś będę w sta­nie usiąść. A je­śli i ja mogę so­bie po­zwo­lić na szcze­rość, na­wet nie za­uwa­ży­łem, że mnie od­wie­dza­łeś.

Göran się uśmiech­nął.

– Ale te­raz tu sie­dzisz – po­wie­dział.

– To prawda.

– Bar­dzo się cie­szę, że mam cię z po­wro­tem w dru­ży­nie. I z tego, że to wszystko tak do­brze za­dzia­łało. Cała ma­china z le­ka­rzami, psy­cho­lo­gami, związ­kiem za­wo­do­wym, sze­fo­stwem i… sam wiesz. Ale przede wszyst­kim czuję ra­dość ze względu na cie­bie. Wiem, że wła­śnie tego od po­czątku pra­gną­łeś.

Fre­drik po­prze­stał na ski­nie­niu – po­wol­nym, lecz sta­now­czym – bo­jąc się, że je­śli bę­dzie chciał coś po­wie­dzieć, z emo­cji za­drży mu głos.

– Przy­pusz­czam, że nie mo­żesz się do­cze­kać, aż za­czniemy. – Göran zmie­nił ton głosu. – Żeby wresz­cie stąd wyjść.

– Zga­dza się – wy­krztu­sił Fre­drik. Udało mu się za­pa­no­wać nad gło­sem.

– Do­brze. Ale mam do cie­bie jesz­cze jedną sprawę.

Wła­śnie w taki spo­sób Fre­drik chciał wró­cić. Od pierw­szej chwili czuć, że ma pełne za­ufa­nie. Żad­nego mięk­kiego roz­ru­chu ani owi­ja­nia w ba­wełnę. Miękki roz­ruch miał od pół roku. Wy­star­czyło aż nadto.

– Na Fårö jest pewna ro­dzina, która…

Göran prze­rwał, a Fre­drik się wzdry­gnął, bo usły­szał syk, a za ple­cami zo­ba­czył dziwne świa­tło. Wy­stra­szony okrę­cił się w fo­telu.

Dwa kroki za drzwiami stał Gu­stav, trzy­ma­jąc pa­pie­rowy ta­lerz z wście­kle nie­bie­skim okrą­głym tor­tem. Ze środka wy­sta­wały trza­ska­jące i mio­ta­jące iskry zimne ognie. Mimo za­sko­cze­nia zwró­cił uwagę, że roz­ża­rzone dro­biny spa­dają na wy­kła­dzinę ga­bi­netu Görana.

Za ple­cami Gu­stava usta­wili się w sze­regu naj­bliżsi współ­pra­cow­nicy Fre­drika. Sara Oskars­son, rów­nie czar­no­włosa jak Gu­stav, dziś ubrana w dżin­sową ko­szulę i czarne spodnie, obej­mo­wała stos ku­becz­ków do kawy i pa­pie­ro­wych ta­le­rzy. Ove Gahn­ström, spo­glą­da­jący na niego zza pi­lo­tek, przy­ci­skał do wy­dat­nego brzu­cha ter­mos z pompką. Do­łą­czył do nich na­wet Len­nart Svens­son, mimo że mie­siąc wcze­śniej prze­szedł na eme­ry­turę. Czarne loki były tro­chę bar­dziej nie­sforne niż zwy­kle, a ubiór nieco swo­bod­niej­szy. Fre­drik na­prawdę po­czuł wzru­sze­nie na jego wi­dok, co z całą pew­no­ścią nie zda­rzało się czę­sto.

Kiedy zimne ognie już zga­sły, ze­brani za­częli pod­cho­dzić po­je­dyn­czo, żeby gra­tu­lo­wać, ści­skać go i kle­pać po ple­cach. Za­czął się tro­chę nie­po­koić o tort, gdy Gu­stav nim ba­lan­so­wał, trzy­ma­jąc ta­lerz w jed­nej ręce, a drugą go obej­mu­jąc.

Fre­drik po­pa­trzył na wszyst­kich i wy­ją­kał po­dzię­ko­wa­nie. Trudno mu było zna­leźć słowa.

– Jak tam? – ode­zwał się Len­nart. – Mam na­dzieję, że nie do­sta­łeś wy­lewu od tych fa­jer­wer­ków.

– Len­nart… – upo­mniała go Sara ze zmę­czoną miną.

– Wszystko w po­rządku – od­parł Fre­drik. – Był­bym głę­boko roz­cza­ro­wany, gdyby na­gle za­czął ostroż­nie do­bie­rać słowa.

Tak na­prawdę za nim tę­sk­nił. Choć ni­gdy by nie przy­pusz­czał, że tak bę­dzie. Za­sta­na­wiał się, czy po tym, jak Len­nart za­koń­czył pracę, nie jest mniej we­soło. Do­piero czu­jąc pustkę po jego kiep­skich żar­tach, ma­łych pro­wo­ka­cjach i nie­po­praw­nych po­li­tycz­nie żar­tach, Fre­drik zro­zu­miał, że może jed­nak były ważne dla grupy. Wpro­wa­dzały ja­kiś fer­ment. Od­wra­cały uwagę, w po­zy­tyw­nym sen­sie. Utrzy­my­wały ich w sta­nie czuj­no­ści.

Gu­stav po­sta­wił tort na okrą­głym sto­liku przy­nie­sio­nym przez od­wie­dza­ją­cych. Za­uwa­żył, że spoj­rze­nie Fre­drika pa­dło na wście­kle nie­bie­ską war­stwę.

– Nie zdą­żyli jesz­cze zro­bić tego zie­lo­nego – wy­ja­śnił. – By­łem w Ba­garns za­raz po otwar­ciu.

– Nie­bie­ski wy­gląda git – od­parł Fre­drik, krzy­wiąc się w du­chu na dźwięk wła­snych słów.

Wciąż nie przy­cho­dziło mu do głowy nic sen­sow­nego, co mógłby po­wie­dzieć.

– Trzy­maj – po­wie­dział Ove, wrę­cza­jąc mu ło­patkę do cia­sta. – Ty za­cznij.

Wkrótce każdy miał swój ka­wa­łek tortu i ku­bek kawy. W po­koju były tylko cztery krze­sła i Sara za­pro­po­no­wała Fre­dri­kowi jedno z nich, uży­wa­jąc ar­gu­mentu, że prze­cież to on świę­tuje.

– Nie, no co ty, sia­daj – od­po­wie­dział.

Fre­drik i Ove wstali, a ra­czej ostroż­nie oparli się o me­ble.

– Ale mnie na­bra­li­ście – po­wie­dział Fre­drik. – Na­prawdę za­czy­na­łem być tro­chę…

– Szkoda, że nie wi­dzia­łeś swo­jej miny, gdy pra­wie się z tobą nie przy­wi­ta­łem – po­wie­dział ze śmie­chem Gu­stav, wska­zu­jąc go łyżką.

– Na­prawdę ni­czego nie prze­czu­wa­łem – przy­znał. – Wy­da­wa­łeś się kom­plet­nie po­chło­nięty tymi pa­pie­rami. Wy­glą­dało to naj­zu­peł­niej na­tu­ral­nie.

– Hol­ly­wood czeka – od­parł Len­nart z krzy­wym uśmie­chem.

– No to jesz­cze tro­chę po­czeka – od­parł Göran. – Nie mogę my­śleć o in­nej ka­rie­rze, do­póki nie wy­peł­nię luki po Len­nar­cie.

– To nie może być bar­dzo trudne – rzu­cił Fre­drik i spoj­rzał na Len­narta z czymś, co, miał na­dzieję, przy­po­mi­nało błysk w oku.

– Cze­kaj, no – ode­zwał się na­tych­miast Len­nart. – Jak to było? Ude­rzy­łeś się w głowę, prawda?

Po­miesz­cze­nie wy­peł­niła dzi­waczna mie­szanka śmie­chu i za­wsty­dzo­nych po­mru­ków. Fre­drik szybko za­brał głos, żeby zdą­żyć, za­nim za­że­no­wa­nie weź­mie górę.

– Słu­chaj­cie, mu­szę po­wie­dzieć, że na­prawdę do­ce­niam to wszystko. Dzi­siej­szy dzień bar­dzo wiele dla mnie zna­czy. Można chyba po­wie­dzieć, że to je­dyne, o czym my­śla­łem… Nie, nie je­dyne – po­pra­wił się – my­śla­łem o nim i o niego wal­czy­łem każ­dego dnia przez pra­wie dwa lata. Cie­szę się, że o tym po­my­śle­li­ście! I że zro­bi­li­ście to wszystko.

Spoj­rzeli na niego z po­wagą. Ove ski­nął głową. Sara uśmiech­nęła się nie­pew­nie.

– Mimo że tort był nie­bie­ski – do­dał.

Za­śmiali się z ulgą i nieco prze­sad­nie z tego kiep­skiego żartu, który po­zwo­lił roz­luź­nić po­ważną at­mos­ferę. Roz­mowa znów na­brała tempa, Len­nart zjadł po­łowę ka­wałka tortu Sary, a kilka mi­nut póź­niej Göran pod­szedł do Fre­drika i od­cią­gnął go na bok.

– A wra­ca­jąc do tego, co chcia­łem po­wie­dzieć wcze­śniej… – za­czął, od­sta­wia­jąc ta­le­rzyk. – Cho­dzi o ro­dzinę z Fårö. Ma­lin An­ders­son i Hen­rika Kjel­lan­dera z Kal­bjärgi. Gro­żono im.

4

Göran Eide wziął ku­bek po ka­wie zo­sta­wiony przez ko­goś na półce za biur­kiem. Od­czu­wał lek­kie mdło­ści po zje­dze­niu tortu. Do­szedł do wnio­sku, że po­wi­nien był pójść za przy­kła­dem Sary i zo­sta­wić po­łowę. Kiedy jed­nak czło­wiek nie chce się za­cho­wy­wać jak baba, przez cały dzień zbiera mu się po­tem na rzy­ga­nie, po­my­ślał.

Mimo mdło­ści cie­szył się z nad­cho­dzą­cego dnia. Na­prawdę nie są­dził, że Fre­drik wróci. Czy to jako po­li­cjant, czy w ogóle. Wy­pa­dek był strasz­liwy i Bro­man na­prawdę wy­glą­dał nie­cie­ka­wie, gdy le­żał w szpi­tal­nym łóżku w ban­da­żach jak spa­ra­li­żo­wany.

Fre­drik nie pa­mię­tał wiele z wy­padku, ale Sara Oskars­son stała za­le­d­wie dzie­sięć me­trów da­lej i wi­działa, jak spada ze skały. Czy­ta­jąc jej ra­port, nie można było się oprzeć wra­że­niu, że przy­naj­mniej w czę­ści sam się do niego przy­czy­nił. Nie mu­siał go­nić za­trzy­ma­nego, który pró­bo­wał zbiec. O ile „próba ucieczki” może być sy­no­ni­mem „rzu­ce­nia się w ra­miona śmierci”. Gdyby Fre­drik po­zo­stał w bez­piecz­nej od­le­gło­ści i po­zwo­lił męż­czyź­nie rzu­cić się ze skały, nikt nie miałby do niego pre­ten­sji.

Po­li­cjant jed­nak po­biegł za nim, do­go­nił go na skraju urwi­ska i pró­bo­wał za­trzy­mać. Ucie­ki­nier, ce­lowo lub nie, unie­ru­cho­mił Fre­dri­kowi rękę i po­cią­gnął go za sobą. Nie spo­sób było stwier­dzić, czy chwilę póź­niej do­pi­sało mu szczę­ście, czy po pro­stu wy­ko­rzy­stał tych kilka se­kund na zna­le­zie­nie się na gó­rze. W każ­dym ra­zie wy­lą­do­wał na męż­czyź­nie, a tam­ten po­niósł śmierć na miej­scu.

Dla Fre­drika upa­dek ze skały skoń­czył się sil­nym wstrzą­śnie­niem mó­zgu i roz­le­głym krwia­kiem pod­twar­dów­ko­wym. Sama tkanka mó­zgu nie zo­stała uszko­dzona w wy­niku wy­padku, ale ci­śnie­nie krwi zro­biło swoje. Gdyby do krwo­toku do­szło w opo­nach mó­zgo­wych, pew­nie na­wet nie prze­żyłby trans­portu z Öster­garn­sholm do szpi­tala.

Stłu­mił bek­nię­cie i w my­ślach za­czął prze­kli­nać tort. Co za cho­lerny wy­mysł. Czy Gu­stav nie mógł za­mó­wić to­ski albo zwy­kłego dłu­giego da­ni­sza? Od mdło­ści pra­wie za­krę­ciło mu się w gło­wie. Wy­su­nął górną szu­fladę kre­densu i za­czął szpe­rać w spi­na­czach, wi­zy­tów­kach i dłu­go­pi­sach. Zna­lazł dwie ta­bletki na zgagę, wy­ci­snął jedną z listka na rękę i po­łknął.

5

Po­dmu­chy wia­tru wpa­da­ją­cego przez opusz­czoną szybę nio­sły za­pa­chy spa­lin i mo­rza. Ma­lin sie­działa w sa­mo­cho­dzie na po­kła­dzie Bo­dilli, a dzieci były przy­pięte pa­sami na tyl­nym sie­dze­niu. Na pół­nocy przy­lądki Hau rävlar i Lan­sa­holm się­gały ku so­bie, po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie wą­ską cie­śninę. Z ko­lei na po­łu­dniu otwie­rał się wi­dok na Bał­tyk. Kiedy zry­wał się wiatr, po­ły­sku­jąca w słońcu ta­fla wody ga­sła, zmie­nia­jąc się w mrocz­niej­szą i ma­tową.

Ma­lin oba­wiała się, że z uszko­dzoną stopą trudno bę­dzie pro­wa­dzić sa­mo­chód, ale nie miała z tym pro­blemu. Więk­szy ból od­czu­wała przy cho­dze­niu, na­wet opie­ra­jąc cię­żar ciała na pal­cach pra­wej stopy.

– Mamo, czy mogę się dzi­siaj po­ba­wić z Lisą? – za­py­tała El­len z tyl­nego sie­dze­nia.

Ma­lin się od­wró­ciła i z uśmie­chem wyj­rzała spo­mię­dzy za­głów­ków. Axel sie­dział z no­sem przy szy­bie, wpa­trzony w dużą mewę z żół­tym dzio­bem, która pły­nęła za pro­mem.

– Za­dzwo­nię do jej mamy i zo­ba­czymy.

Dziew­czynka wy­dała okrzyk ra­do­ści i po­cią­gnęła za pas bez­pie­czeń­stwa.

– El­len, to nie­bez­pieczne. Po­wie­dzia­łam, że zo­ba­czymy.

Wi­dy­wa­nie się z przy­ja­ciół­kami z Fårösund, gdy się miesz­kało na Fårö, przy­spa­rzało kło­po­tów. Je­śli El­len chciała od­wie­dzić któ­rąś z nich w domu po lek­cjach, mu­siało to w miarę pa­so­wać do har­mo­no­gramu Axela. W prze­ciw­nym ra­zie Ma­lin spę­dzała więk­szość dnia za kie­row­nicą i na pro­mie, jeż­dżąc tam i z po­wro­tem mię­dzy Fårösund a Kal­bjärgą.

Kiedy się prze­nie­śli na Fårö, gminne przed­szkole było aku­rat li­kwi­do­wane, a nowy sa­mo­rząd ro­dzi­ców ist­niał tylko na pa­pie­rze. Zde­cy­do­wali się więc na pla­cówkę w Fårösund. Po pierw­sze dla­tego, że Hen­rik nie chciał być w sa­mo­rzą­dzie z Eli­sa­bet i Almą, a po dru­gie – bo wszystko wy­da­wało się ta­kie nie­pewne. Gdyby Ma­lin bar­dziej wie­rzyła w nowe przed­szkole, może uda­łoby jej się go prze­ko­nać. Ze względu jed­nak na to, co się działo póź­niej ze spad­kiem, i na ogólną at­mos­ferę, wy­szło chyba le­piej. Sły­szeli cza­sem ką­śliwe ko­men­ta­rze in­nych ro­dzi­ców z Fårö, któ­rzy trak­to­wali wy­bór przed­szkola w Fårösund jak zdradę. Ci lu­dzie nie mieli jed­nak peł­nego ob­razu sy­tu­acji. Nie ro­zu­mieli ich sy­tu­acji.

Oczy­wi­ście, z przed­szko­lem na Fårö by­łoby wy­god­niej. Za­osz­czę­dzi­liby wiele czasu. Jed­no­cze­śnie, gdy za­spali na au­to­bus szkolny, jak dziś, mo­gli się po­cie­szać, że i tak mu­szą je­chać do Fårösund.

I po­my­śleć, że tu tra­fili. Ma­lin była w za­sa­dzie bar­dziej zdzi­wiona, że Hen­rik tego chciał, niż że sama się na to zgo­dziła. Kiedy po­znała Hen­rika, na­dal był na­sta­wiony na wy­jazd do Los An­ge­les. Za­mie­rzał zwie­dzać wielki świat, już pra­wie tam był, tylko jesz­cze do końca się nie wy­pro­wa­dził. Po tym wszyst­kim zo­stało już tylko okropne zdję­cie, które zro­bił mu Da­vid La­Cha­pelle. Z dumą po­wie­sił je w pra­cowni. Dla­czego go­ście nie ukra­dli tego? Hen­rik w Las Ve­gas, szcze­rzący zęby, z jed­nej strony był ob­jęty przez pra­wie nagą fo­to­mo­delkę, przy­naj­mniej o głowę wyż­szą od niego, a z dru­giej przez pod­sta­rza­łego so­bo­wtóra Elvisa z nad­wagą.

Ma­lin oczy­wi­ście zda­wała so­bie sprawę, że zdję­cie jest okropne. Ale ro­zu­miała, na czym po­lega jego ge­niusz i dla­czego Hen­rik po­wie­sił je na wi­doku. Cho­ciażby po to, by za­im­po­no­wać klien­tom. Było też oczy­wi­ście na jego stro­nie in­ter­ne­to­wej. W jaki spo­sób prze­szedł od tego zdję­cia do Kal­bjärgi na Fårö? Co się wy­da­rzyło? Nie po­tra­fiła tego po­jąć.

Ma­lin po­pra­wiła się w fo­telu i spoj­rzała na przy­stań pro­mową, która ro­sła z każdą chwilą. W por­cie ry­bac­kim cu­mo­wała mała błę­kitna łódka. Czarne cho­rą­giewki na pły­wa­kach trze­po­tały na wie­trze. Z tyłu do­strze­gła łódź pi­lo­tową wy­glą­da­jącą jak ja­skra­wo­po­ma­rań­czowa plama.

Zło­żyli za­wia­do­mie­nie na po­li­cji. Przed po­łu­dniem miał się u nich po­ja­wić funk­cjo­na­riusz z wy­działu kry­mi­nal­nego, po­roz­ma­wiać i spoj­rzeć na zdję­cie. Ma­lin nie mo­gła za­po­mnieć o por­tre­cie z dziu­rami w miej­scu oczu. Przez krót­kie chwile uda­wało jej się my­śleć o czymś in­nym, ale tam­ten ob­raz za­wsze po­wra­cał. Wciąż czuła do­kucz­liwy dys­kom­fort. Miała kło­poty z za­śnię­ciem. Po pierw­szej nocy wy­mie­nili łóżka na te z je­dy­nego go­to­wego po­koju w bu­dynku dla go­ści. Nie mo­gła się zmu­sić do le­że­nia w tym sa­mym łóżku, w któ­rym był któ­ryś z tych sza­leń­ców. Tych srajd­ków. Mi­ło­śni­ków szkła. Wy­dłu­by­wa­czy oczu.

Wy­sprzą­tała cały dom, wy­szo­ro­wała pod­łogi, umyła na mo­kro szafki i drew­niane zdo­bie­nia, nie omi­ja­jąc żad­nego za­ka­marka, a z wanny pra­wie zdra­pała ema­lię.

Wresz­cie była usa­tys­fak­cjo­no­wana. Znów czuła się jak u sie­bie w domu. Nie­mal. Nie było już lep­kiego pa­skudz­twa spo­wi­ja­ją­cego każdą po­wierzch­nię, ale nie­przy­jemne uczu­cie po­zo­stało.

Bo­dilla wpły­nęła mię­dzy Kajsę-Stinę a stary piec do wy­pa­la­nia wapna, któ­rego za­okrą­glony kształt wzno­sił się ku niebu. Ma­lin zje­chała z promu, na­tych­miast skrę­ciła w lewo w Stran­dvägen i po­dą­żała da­lej w kie­runku szkoły. Pa­trząc na sto­jące tuż przy ulicy wiel­kie ka­mienne bu­dynki na przed­mie­ściach, za­wsze czuła się bez­piecz­nie. Praw­do­po­dob­nie wy­bu­do­wano je w po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych albo wręcz pod ko­niec sie­dem­dzie­sią­tych. Rów­nie do­brze mo­głyby stać na Söder­mal­mie albo Sta­rym Mie­ście w Sztok­hol­mie. Po­śród za­bu­do­wań miej­skich czuła się jak u sie­bie. Po­dej­rze­wała, że od­wrot­nie niż więk­szość lu­dzi wo­kół. W mie­ście nie czuli się pew­nie, a na wsi od­zy­ski­wali po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Za pierw­szymi dziel­ni­cami za­czy­nały się bar­dziej no­wo­cze­sne apar­ta­men­towce i wille. Na fa­lach przy brzegu pod­ska­ki­wały więk­sze i mniej­sze łódki. Mi­nęli prze­cho­dzą­cych chod­ni­kiem kilku ko­le­gów z klasy El­len. Dziew­czynka go­rącz­kowo ma­chała do nich przez tylną szybę.

Ma­lin za­trzy­mała sa­mo­chód na ulicy przed po­ma­lo­wa­nym na ko­lor czer­wieni z Fa­lun i przy­po­mi­na­ją­cym ba­rak bu­dyn­kiem, w któ­rym mie­ściło się przed­szkole Axela. El­len szybko ją przy­tu­liła i po­pę­dziła do znaj­du­ją­cego się sto me­trów da­lej bia­łego bu­dynku szkoły.

– Nie iść z tobą?! – za­wo­łała za nią Ma­lin.

– Nie trzeba! – od­krzyk­nęła El­len.

– Za­dzwo­nię do mamy Lisy.

El­len po­ma­chała jej i znik­nęła za po­kaź­nym bu­dyn­kiem szkoły.

– Ale ze mną pój­dziesz – oznaj­mił Axel, pa­trząc na nią nie­spo­koj­nie.

– Oczy­wi­ście, że pójdę – od­parła.

Chwy­ciła go za rękę i ru­szyła do drzwi przed­szkola.

– Od­bierz mnie wcze­śniej.

Axel wy­pchnął dolną wargę cen­ty­metr do przodu, ale wie­działa, że nie jest smutny tak na­prawdę. Choć był jesz­cze taki mały, na­uczył się grać na jej emo­cjach.

– Na pewno? Nie chcesz po­być z ko­le­gami w przed­szkolu? Prze­cież nie wi­dzia­łeś ich od bar­dzo dawna.

Oczy Axela błą­dziły pod zmarsz­czo­nymi brwiami. Wy­raź­nie nad czymś się za­sta­na­wiał.

– Nie, przyjdź po mnie wcze­śniej – po­wie­dział po ja­kimś cza­sie.

– Do­brze, tak zro­bię.

W cza­sie krót­kiego spa­ceru słońce grzało przy­jem­nie. Był ostatni ty­dzień sierp­nia. Zdą­żyła już się na­uczyć, że wrze­sień jest na Go­tlan­dii jed­nym z naj­lep­szych mie­sięcy. Wciąż trwa lato, jest sło­necz­nie, można się ką­pać i nie ma tu­ry­stów. Przy odro­bi­nie szczę­ścia paź­dzier­nik nie jest o wiele gor­szy. Dwa dłu­gie mie­siące do mę­czarni z kom­bi­ne­zo­nami i spodniami z or­ta­lionu.

Szkoła wła­ści­wie za­częła się już w czwar­tek. El­len do­stała kilka do­dat­ko­wych dni wol­nego. W prze­ciw­nym ra­zie nie zdą­ży­liby ze swo­imi ob­jaz­dami po kon­ty­nen­cie. Ale też nie mo­gliby wy­naj­mo­wać domu w ciągu ostat­niego ty­go­dnia. Gdyby tego nie zro­bili… sza­le­niec, który tam prze­by­wał…

Po­wstrzy­mała te my­śli. To nie mógł być je­dy­nie przy­pa­dek. Nie chciało jej się wie­rzyć, że to wszystko by się nie zda­rzyło, gdyby tylko nie wy­na­jęli domu. A może się my­liła? Od tego wszyst­kiego miała tylko co­raz więk­szy mę­tlik w gło­wie.

We­szli do przed­szkola. Ma­lin chwilę po­roz­ma­wiała z Jenny, jedną z opie­ku­nek, a po­tem zo­sta­wiła na półce Axela rze­czy, które na lato za­brali do domu. Ubra­nia prze­ciw­desz­czowe, przy­tu­lanki do przed­szkola, al­bum ze zdję­ciami bliż­szej i dal­szej ro­dziny. Z jej strony. Hen­rik miał ro­dzinę tylko na pa­pie­rze. Po­tem nad­szedł czas na ry­tuał ma­cha­nia w oknie. Ma­lin czuła nie­po­kój, że po­trwa to zbyt długo i nie obę­dzie się bez łez, ale po­szło za­ska­ku­jąco do­brze. Nie mu­siała od­cho­dzić z po­czu­ciem, że jest złą matką. Ta myśl była jak nóż wbity w plecy.

Miała sześć go­dzin do czasu, aż bę­dzie mu­siała wró­cić po Axela. Po od­ję­ciu do­jazdu i obiadu zo­staną jej cztery i pół. Mu­siała za­pla­no­wać ty­go­dniowe menu na bloga, ale po­dej­rze­wała, że przed przy­by­ciem po­li­cjan­tów trudno jej się bę­dzie skon­cen­tro­wać.

Ma­li­nowe Menu za­ło­żyła tuż po ich prze­pro­wadzce na Fårö. Głów­nie po to, by zwal­czyć tę­sk­notę za Cia­chem – ka­wiar­nią przy Borg­mästar­ga­tan w Sztok­hol­mie, którą pro­wa­dziła. I żeby nie stra­cić kon­taktu z przy­ja­ciół­kami na kon­ty­nen­cie.

Jej dłu­go­ter­mi­nowy plan za­kła­dał otwar­cie w le­cie ma­łej re­stau­ra­cyjki, uzu­peł­nia­ją­cej dzia­łal­ność zwią­zaną z wy­naj­mem po­koi. Wie­działa jed­nak, że to musi po­trwać. Kiedy za­częła mieć kło­poty fi­nan­sowe, na­sta­wiła się na pracę w czy­jejś ka­wiarni albo re­stau­ra­cji. Nie zna­czyło to jed­nak, że praca na pewno by się zna­la­zła. Zi­mowy czas kur­czył knaj­piano-ka­wiar­niane ży­cie na Go­tlan­dii do roz­mia­rów ma­leń­kiego pło­myka, je­śli po­rów­na­łoby się je z ogni­stym, nie­kiedy sza­lo­nym noc­nym ży­ciem w mie­sią­cach let­nich.

Po­tem jed­nak za­ło­żyła bloga. My­ślała, że w naj­lep­szym ra­zie zdo­bę­dzie kil­ku­set czy­tel­ni­ków, w tym zna­jo­mych i daw­nych klien­tów ka­wiarni, ale fama szybko się ro­ze­szła i już po kilku mie­sią­cach Ma­lin miała ty­siące czy­tel­ni­ków każ­dego dnia. Jesz­cze więk­szą uwagę zwró­ciła, gdy otrzy­mała na­grodę za blog, a wkrótce po­tem za­dzwo­nił do niej przed­sta­wi­ciel sieci skle­pów spo­żyw­czych Coop z in­for­ma­cją, że chcie­liby ją mieć na swo­jej stro­nie in­ter­ne­to­wej. Nie było nad czym się za­sta­na­wiać. Coop pła­cił wię­cej za pro­wa­dze­nie bloga o je­dze­niu na ich stro­nie, niż za­ro­bi­łaby w ka­wiarni w Visby. Poza tym nie mu­siała do­jeż­dżać do pracy.

Ma­lin po raz ostatni spoj­rzała w stronę przed­szkola, żeby się upew­nić, że Axel już do niej nie ma­cha, ale w oknie ni­kogo nie było. Od­blo­ko­wała mer­ce­desa i we­szła lewą nogą na sto­pień, gdy na­gle znie­ru­cho­miała, czu­jąc, że ktoś ją ob­ser­wuje. Spoj­rzała przez ra­mię. Ja­kieś pięć­dzie­siąt me­trów da­lej stała ja­sno­włosa ko­bieta, wpa­tru­jąc się w nią. A może w coś in­nego? Ma­lin po raz ko­lejny spoj­rzała w stronę przed­szkola, żeby się upew­nić, że nie ma tam ni­kogo ani ni­czego, co mo­głoby tak za­cie­ka­wić nie­zna­jomą.

Na ulicy nie było ży­wej du­szy, z okien też nikt nie wy­glą­dał.

Ma­lin za­częła uda­wać, że szuka w kie­szeni kurtki klu­czyka do sa­mo­chodu, ale tak na­prawdę ob­ser­wo­wała ko­bietę w bocz­nym lu­sterku. Blon­dynka miała na so­bie dżinsy i krótką kurtkę w ko­lo­rze woj­sko­wej zie­leni. Czę­ściowo za­sła­niał ją przy­ku­rzony, mały, biały sa­mo­chód. Słońce wy­do­by­wało z jej wło­sów ru­dawy po­łysk. Ko­bieta upo­rczy­wie pa­trzyła w jej stronę. Ma­lin dłuż­szą chwilę ob­ser­wo­wała ją w lu­sterku. Blon­dynka na­wet nie kiw­nęła pal­cem.

Ma­lin się od­wró­ciła, spoj­rzała na ko­bietę, a po­tem spo­koj­nym, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szyła w jej kie­runku. Ko­bieta za­re­ago­wała do­piero po pię­ciu, sze­ściu kro­kach. Ma­lin za­uwa­żyła, że wy­raz jej twa­rzy się zmie­nia, ale była zbyt da­leko, by roz­po­znać kon­kretne emo­cje.

Kiedy zbli­żyła się jesz­cze tro­chę – na tyle, by stwier­dzić, że blon­dynka jest w jej wieku – tamta gwał­tow­nie się od­wró­ciła, pod­bie­gła do sa­mo­chodu od strony kie­rowcy, otwo­rzyła drzwi i wśli­zgnęła się do środka. Se­kundę póź­niej uru­cho­miła sil­nik i sa­mo­chód ru­szył. Ma­lin mo­gła tylko pa­trzeć, jak od­jeż­dża. Za kie­row­nicą wi­działa je­dy­nie ciemną syl­wetkę ko­biety.

Mimo sło­necz­nej po­gody po­czuła, że robi jej się zimno, a pole wi­dze­nia się zwęża, jakby była w tu­nelu. Za­mknęła oczy i po­czuła, że wło­ski na rę­kach stają dęba. W ustach po­ja­wił się me­ta­liczny po­smak. Za­częła się za­sta­na­wiać, czy za chwilę nie ze­mdleje.

Wzięła kilka głę­bo­kich wde­chów.

Ktoś się na nią ga­pił na ulicy w Fårösund. No i co z tego? Może lu­dzie byli cie­kawi ko­goś ob­cego. A może to czy­tel­niczka jej bloga? Może była fanką?

Ale mimo wszystko, wsia­da­jąc do sa­mo­chodu i za­my­ka­jąc drzwi, za­cho­dziła w głowę, kto to taki. Ni­gdy wcze­śniej jej nie wi­działa. Nie mo­gła to być matka któ­re­goś z uczniów. W szkole nie po­ja­wiło się żadne nowe dziecko, któ­rego by nie znała. No i skąd ta na­gła ucieczka? Na cie­kaw­skie pa­trze­nie można by ewen­tu­al­nie mach­nąć ręką, ale naj­dziw­niej­sze było to, że ko­bieta czmych­nęła, gdy tylko obiekt jej ob­ser­wa­cji za­czął szu­kać z nią kon­taktu.

Po­winna była za­pi­sać nu­mer re­je­stra­cyjny. Na­wet nie przy­szło jej jed­nak do głowy spoj­rzeć na ta­blice.

24 sierp­nia

W twoim domu było przy­jem­nie. Wy­da­wało mi się, że tam miesz­kam. Sie­dze­nie w fo­telu, włą­cze­nie te­le­wi­zora, otwar­cie lo­dówki, spa­nie w wa­szym łóżku. Oglą­da­nie wszyst­kich wa­szych przed­mio­tów. Jak dziew­czynka z bajki o niedź­wiad­kach.

Pra­wie nie pa­mię­tam swo­ich po­czy­nań. Dni mi­jały. Za­bra­kło mi od­wagi, by wyjść na dwór. Ktoś mógłby mnie zo­ba­czyć i prze­szyć na wy­lot pa­lą­cym spoj­rze­niem. Zde­ma­sko­wać mnie. Za­czę­liby mną gar­dzić. Po­nie­waż się przej­muję. Nie na­leży tego ro­bić. Nie wolno ni­czym się przej­mo­wać. Co­kol­wiek ro­bią nam inni. Trzeba iść da­lej. Zaj­mij się praw­dzi­wym ży­ciem, jak to się mówi.

Nie na­leżę jed­nak do tego typu osób. A szkoda. Wszystko by­łoby wów­czas ta­kie ła­twe. Ale czy na pewno? Jak to jest żyć w taki spo­sób? Czy w końcu czło­wiek nie cho­dzi wiecz­nie uśmiech­nięty mimo ran na ca­łym ciele? Jak trę­do­waty, który nie czuje, kiedy robi so­bie krzywdę.

Nie ma sensu o tym my­śleć. To i tak ni­gdy nie będę ja. Czło­wiek jest kim jest. A ja ni­gdy nie za­po­mi­nam. Moje rany goją się po­woli. I bolą. Po­wo­dują cier­pie­nie. Przez nie przy­cho­dzę tu­taj… do cie­bie. Nie, nie tak. To ty spra­wiasz, że tu przy­cho­dzę. Ty.

6

Fre­drik wziął klu­czyki do wozu, który za­re­zer­wo­wał, i za­pi­sał swoje na­zwi­sko na ta­blicy. Ra­zem z Sarą po­szli do ga­rażu. Po pię­ciu la­tach ist­nie­nia prze­bu­do­wa­nej sie­dziby po­li­cji ko­ry­ta­rze i wy­strój po­kryły się pa­tyną, która – przy­naj­mniej dla Fre­drika – miała w so­bie coś atrak­cyj­nego. Wszystko było tro­chę sfa­ty­go­wane, zu­żyte, ale w przy­jemny spo­sób. Nie czuł się już, jakby pra­co­wał na wy­sta­wie sklepu me­blo­wego.

Göran ka­zał mu po­je­chać z Sarą. Fre­drik nie są­dził, by roz­mowa z prze­stra­szoną ro­dziną z Fårö była ro­botą dla dwóch osób. Nie miał nic prze­ciwko to­wa­rzy­stwu Sary, wręcz prze­ciw­nie, ale nie mógł się po­zbyć wra­że­nia, że w za­my­śle Görana za­da­niem Sary było ra­czej mieć go na oku, niż wy­ko­ny­wać zwy­kłą po­li­cyjną ro­botę.

Zna­leźli sa­mo­chód pra­wie na sa­mym końcu, przy bra­mie po­kry­tego ku­rzem ga­rażu, i do niego wsie­dli.

– Nie wiem, czy jest miły dla mnie, skoro cię wy­syła, że­byś mnie pil­no­wała, czy zło­śliwy wo­bec cie­bie, ka­żąc ci sie­dzieć obok i cze­kać, aż do­stanę wy­lewu i wjadę do rowu – ode­zwał się Fre­drik, usta­wia­jąc lu­sterka.

Sara spoj­rzała na niego, a z jej twa­rzy można było od­czy­tać, że się nad czymś za­sta­na­wia.

– Mo­żesz mieć wy­lew? – za­py­tała.

Fre­drik się ro­ze­śmiał.

– Ja­sne, że nie. W prze­ciw­nym ra­zie nie sie­dział­bym tu­taj.

Sara śle­dziła wzro­kiem jego ru­chy, gdy wkła­dał klu­czyk do sta­cyjki.

– Może mimo wszystko to ja po­win­nam pro­wa­dzić – stwier­dziła.

Wy­czuł, że tym ra­zem to żart.

– Tak wła­śnie wszy­scy my­ślą? Że w każ­dej chwili mogę mieć wy­lew albo się prze­wró­cić pod wpły­wem ataku pa­daczki?

Od­wró­cił się do Sary, trzy­ma­jąc ręce na kie­row­nicy.

– Mnie nie py­taj – od­parła. – Sam za­czą­łeś mó­wić o wy­le­wie.

– Ra­czej Len­nart.

– Ach ten Len­nart – wes­tchnęła Sara.

Fre­drik uru­cho­mił sil­nik i wrzu­cił wsteczny bieg.

– W każ­dym ra­zie ry­zyko, że mnie to spo­tka, gdy będę sie­dział za kie­row­nicą, jest nie więk­sze niż to, że ty bę­dziesz miała wy­lew.

– Mo­żemy już skoń­czyć roz­mowę o wy­le­wach? To zna­czy, o ile rze­czy­wi­ście je­steś zdrowy. Chyba że bę­dziesz jak taki dzia­dzio eme­ryt, który cały czas glę­dzi o tym, co go boli.

Fre­drik po­sta­no­wił, że prze­sta­nie o tym my­śleć. Göran za­pewne wy­słał z nim Sarę nie bez po­wodu. Przy odro­bi­nie do­brej woli można było chyba uznać, że to do­bry po­mysł, na­wet abs­tra­hu­jąc od wy­padku. Nie pra­co­wał w te­re­nie od dwóch lat. Może po­trze­bo­wał ko­goś, kto go po­pro­wa­dzi.

Sara za­ło­żyła czarne włosy za uszy i spoj­rzała w kie­runku szybko otwie­ra­ją­cych się drzwi ga­rażu. Fre­drik za­mru­gał w póź­no­let­nim słońcu. Tym ra­zem to wszystko nie było tylko sym­bo­liczne, jak na chod­niku nieco po­nad pół go­dziny wcze­śniej. Działo się na­prawdę. Był funk­cjo­na­riu­szem po­li­cji kry­mi­nal­nej ja­dą­cym na ak­cję.

Dwa lata wcze­śniej na­wet by nie przy­pusz­czał, że na­dej­dzie dzień, gdy ru­ty­nowe za­da­nie na Fårö sprawi mu tyle ra­do­ści.

Wy­je­chał na trasę 149, skrę­cił w lewo i do­daw­szy gazu, ru­szył w kie­runku pół­noc­nym przez pła­ski te­ren. Ściany lasu zo­stały za­stą­pione przez pola, łąki i po­je­dyn­cze domy, które swo­imi gan­kami nie­mal wcho­dziły na kra­wędź as­faltu. Po dwóch ki­lo­me­trach do­go­nili trak­tor z przy­czepą pełną ja­sno­zie­lo­nych wor­ków ki­szonki. Kie­rowca w bor­do­wych słu­chaw­kach z obo­wiąz­kową an­teną uprzej­mie zje­chał na po­bo­cze, żeby Fre­drik mógł go wy­prze­dzić.

Ra­zem z prze­prawą pro­mową i chwilą ocze­ki­wa­nia przy pro­mie do­tar­cie do Kal­bjärgi na Fårö za­jęło pół­to­rej go­dziny. Jak na Go­tlan­dię, była to praw­dziwa wy­prawa. Nic dziw­nego, że Fre­drik, miesz­ka­jąc da­leko na po­łu­dniu wy­spy, rzadko tam jeź­dził. Za­da­wali so­bie ten trud wła­ści­wie głów­nie wtedy, gdy on i Ninni mieli go­ści z kon­ty­nentu. Kiedy zaś za­bie­rali ich na Fårö, za każ­dym ra­zem trzy­mali się tego sa­mego sche­matu. Ku­po­wali pla­cek ma­li­nowy w cu­kierni Sy­lvis Döt­trar i ką­pali się w Eke­vi­ken.

Wie­dział, że jedna z wła­ści­cie­lek pie­karni mieszka w go­spo­dar­stwie w Kal­bjär­dze, ale nie mógł so­bie przy­po­mnieć, skąd to wie. Pew­nie od ko­goś z pracy. Ko­mi­sa­riat był cen­trum in­for­ma­cyjno-plot­kar­skim i nie­wiele go omi­jało. Ni­gdy nie było wia­domo, ja­kie in­for­ma­cje mogą się przy­dać w pracy po­li­cjanta.

Dom Hen­rika Kjel­lan­dera i Ma­lin An­ders­son był po­ło­żony pra­wie na sa­mym szczy­cie Kal­bjär­ga­hob­ben – ma­łego ska­li­stego wznie­sie­nia, które wznie­sie­niem mo­gło być na­zwane chyba tylko na Go­tlan­dii.

Fre­drik skrę­cił w prawo, do­strze­ga­jąc go­spo­dar­stwo do­kład­nie na wprost, nieco po­nad ki­lo­metr da­lej. Dom Kjel­lan­dera i An­ders­son był czę­ściowo ukryty za dużą sto­dołą z me­ta­lo­wym da­chem, ale w miarę, jak Fre­drik się do niego zbli­żał, był co­raz le­piej wi­doczny. Po­se­sję ogra­dzała me­ta­lowa siatka o du­żych oczkach roz­pięta mię­dzy dwoma za­rdze­wia­łymi że­la­znymi słu­pami. Zwol­nił, wi­dząc dwa sa­mo­chody przed furtką po prze­ciw­nej stro­nie drogi. Były to kil­ku­letni czer­wony mer­ce­des i nowa czarna honda. Skrę­cił i za­par­ko­wał obok hondy.

Wy­sie­dli z sa­mo­chodu i prze­cięli drogę, która na do­brą sprawę nie była ni­czym wię­cej niż dwoma dys­kret­nymi śla­dami na wzgó­rzu. Fre­drik otwo­rzył przed Sarą furtkę i za­mknął ją za sobą. Po­szli da­lej w dół zbo­cza w kie­runku domu. Na łące ka­wa­łek da­lej za­skrze­czało kilka wron. Dom był po­ło­żony na otwar­tym te­re­nie, ale wej­ście osła­niał zdzi­czały ży­wo­płot z bzu, prze­rze­dzony na dole. Fre­drik wszedł po omsza­łych wa­pien­nych scho­dach na ga­nek i za­pu­kał do drzwi.

Otwo­rzyła lekko opa­lona ciem­no­włosa ko­bieta. Miała na no­sie piegi, kilka też na po­licz­kach. Włosy upięła po­dob­nie jak Sara, ale u niej grzywka koń­czyła się tuż pod brwiami.

– Ma­lin An­ders­son? – za­py­tał Fre­drik.

– Tak.

Ma­lin uśmiech­nęła się cie­pło, choć bez prze­sady, po­wi­tała ich i po­pro­siła, by we­szli. Jak tylko sta­nęli w przed­po­koju, usły­szeli kroki do­bie­ga­jące z są­sied­niego po­koju. Zza fra­mugi wy­ło­nił się ni­ski męż­czy­zna. Był szczu­pły i ener­giczny, a jego ciem­no­blond włosy ster­czały w lek­kim nie­ła­dzie. Spoj­rzał na nich z za­cie­ka­wie­niem, wy­cią­ga­jąc rękę. Hen­rik Kjel­lan­der wy­glą­dał na za­do­wo­lo­nego. Mimo gróźb kie­ro­wa­nych pod ad­re­sem ro­dziny. Fre­drik po­my­ślał, że może nie były tak po­ważne, jak su­ge­ro­wało zgło­sze­nie.

– Może usią­dziemy? Chyba że chce­cie za­cząć ja­koś ina­czej – ode­zwał się Hen­rik i spoj­rzał na nich py­ta­jąco.

– Usiądźmy, oczy­wi­ście – od­parł Fre­drik. – Chęt­nie po­znamy wię­cej szcze­gó­łów tego, co się wy­da­rzyło.

Hen­rik ru­szył przo­dem do sa­lonu. Znaj­do­wała się w nim wielka szara sofa z wy­sta­jącą czę­ścią po jed­nej stro­nie – jakby skrzy­żo­wana z oto­maną. Fre­drik po­my­ślał, że to chyba ja­kaś moda. Gu­stav i Lena ku­pili po­dobną kilka lat wcze­śniej.

Przy ni­skim sto­liku stały też trzy czarne fo­tele z dę­bo­wymi pod­ło­kiet­ni­kami przy­po­mi­na­ją­cymi wio­sła. Na pod­ło­dze wi­dać było ślady obec­no­ści ma­łych dzieci. Za­bawki z ko­lo­ro­wego pla­stiku. Hen­rik i Ma­lin usie­dli obok sie­bie na so­fie. Fre­drik i Sara za­jęli fo­tele. Na ścia­nie za sofą wi­siały trzy czarno-białe zdję­cia wiel­kie jak pla­katy. Jedno z nich przed­sta­wiało Ma­lin na ulicy wiel­kiego ame­ry­kań­skiego mia­sta. Po­zo­stałe dwa przed­sta­wiały dwójkę dzieci. Erik do­my­ślał się, że to dzieci tej pary. Zdję­cia były pełne ży­cia, zro­bione w pę­dzie, z krzywą li­nią ho­ry­zontu i nie­ostre przez ruch. Dzięki Jo­aki­mowi Fre­drik roz­wi­nął w so­bie zmysł fo­to­grafa i pod­ła­pał kilka fa­cho­wych ter­mi­nów.

– Naj­le­piej bę­dzie, je­śli opo­wie­dzą pań­stwo od po­czątku – stwier­dził. – Wró­cili pań­stwo do domu w so­botę wie­czo­rem i wtedy od­kryli za­gro­że­nie? W po­staci zdję­cia?

– Cho­dziło o coś wię­cej – od­parła z po­wagą Ma­lin.

Mał­żon­ko­wie wy­mie­nili spoj­rze­nia. Ten krótki, po­zba­wiony słów na­mysł za­koń­czył się, gdy Hen­rik ski­nął głową.

– Okej – po­wie­działa Ma­lin, prze­su­nęła się nieco bar­dziej do przodu na so­fie i kon­ty­nu­owała: – Wró­ci­li­śmy do domu po urlo­pie. Było już ciemno. Pod­czas na­szej nie­obec­no­ści dom był wy­naj­mo­wany, więc czło­wiek oczy­wi­ście tro­chę się za­sta­na­wia, co za­sta­nie. Naj­pierw zwró­ci­łam uwagę, że dom jest nie­wy­sprzą­tany i nie wy­rzu­cono śmieci. Po­tem od­kry­łam, że nie­któ­rych rze­czy bra­kuje. Szkla­nek i fi­li­ża­nek w szaf­kach. Na­szych ro­dzin­nych zdjęć w pra­cowni.

W gło­sie Ma­lin było sły­chać, że na­dal jest wstrzą­śnięta tym, czego do­świad­czyła. Im dłu­żej opo­wia­dała, tym bar­dziej zmie­niał jej się głos. Mó­wiła o szkle, które wbiło jej się w stopę. O od­cho­dach w za­baw­kach dzieci. I wresz­cie o zdję­ciu, które wy­pa­dło z szafki na po­ściel. Kiedy skoń­czyła, po­ło­żyła dło­nie na ko­la­nach i na nich spoj­rzała.

– Chęt­nie zo­ba­czy­li­by­śmy to zdję­cie – oznaj­mił Fre­drik.

– Pójdę po nie – od­parł Hen­rik.

Wstał i po­biegł do po­koju z wi­do­kiem na tył domu. Wró­cił ze zdję­ciem w prze­zro­czy­stej ko­szulce i po­dał je po­li­cjan­towi. Fre­drik po­ło­żył je przed sobą na stole.

– Pró­bo­wa­łem go nie do­ty­kać – po­in­for­mo­wał Hen­rik. – Po­my­śla­łem, że… od­ci­ski pal­ców i tak da­lej.

– Bar­dzo do­brze pan zro­bił – przy­znał Fre­drik, po­chy­la­jąc się nad zdję­ciem.

Było ładne. Ma­lin, Hen­rik i dzieci sie­dzieli na plaży w stro­jach ką­pie­lo­wych. Wy­glą­dali, jakby chwilę wcze­śniej roz­pa­ko­wali ja­kieś je­dze­nie. Naj­mniej­sze dziecko – trzy­letni chłop­czyk – trzy­mał w ręce ło­patkę i wy­da­wał się bar­dziej na­sta­wiony na ko­pa­nie w pia­sku niż na pik­nik. Wszy­scy, na­wet on, pa­trzyli pro­sto w obiek­tyw. Bra­ko­wało im jed­nak oczu. W gru­bym pa­pie­rze zo­stały tylko dziurki. Fre­drik przyj­rzał się twa­rzom dzieci. Na ich wi­dok zro­biło mu się na­prawdę nie­przy­jem­nie. To uczu­cie go za­sko­czyło, mimo woli za­kasz­lał, jakby chciał od­wró­cić od nich swoją uwagę.

Pod­niósł zdję­cie do okna. Świa­tło z ze­wnątrz prze­szyło osiem kon­kret­nych punk­tów i wy­dało mu się, że sły­szy dźwięk na­ostrzo­nego ołówka albo koń­cówki cyr­kla prze­bi­ja­ją­cej pa­pier.

Do­piero kiedy wy­czuł spoj­rze­nia in­nych, uświa­do­mił so­bie, że o wiele za długo wpa­try­wał się w zdję­cie. Po­dał je Sa­rze.

– Nic dziw­nego, że się pań­stwo prze­stra­szyli – po­wie­dział.

– Nie ro­zu­miem, kto może zro­bić coś ta­kiego – ode­zwała się Ma­lin. – To prze­ra­ża­jące.

Jej głos osłabł i po­gła­dziła się dło­nią po ra­mie­niu, jakby było jej zimno.

– Ale nie tylko to zgi­nęło?

– Nie tylko – po­twier­dził Fre­drik. – Znik­nęły wszyst­kie zdję­cia, które wi­siały w pra­cowni. Było ich sześć. Tylko to jedno zna­leź­li­śmy.

– A szu­kali pań­stwo wszę­dzie?

Ma­lin ski­nęła głową.

– Prze­szu­ka­łam naj­mniej­sze za­ka­marki.

– Ale te na­dal tam były? – Fre­drik wska­zał zdję­cia Ma­lin i dzieci wi­szące na ścia­nie za sofą.

– Tak – od­po­wie­działa krótko Ma­lin na to re­to­ryczne py­ta­nie.

Sara po­ło­żyła fo­to­gra­fię na ko­la­nach.

– Mu­simy ją za­brać.

– Tak, oczy­wi­ście.

Hen­rik wy­ko­nał taki gest ręką, jakby po­now­nie prze­ka­zy­wał zdję­cie.

– Je­śli cho­dzi o tych róż­nych lu­dzi, któ­rzy wy­naj­mo­wali od pań­stwa dom… w jaki spo­sób na­wią­zy­wali pań­stwo z nimi kon­takt? – spy­tał Fre­drik.

– Przez Go­tlandz­kie Po­dróże.

– Czyli nie mie­li­ście oso­bi­stego kon­taktu z go­śćmi?

Hen­rik po­krę­cił głową.

– Nie, wszystko się od­bywa przez po­śred­ni­ków.

– Mają może pań­stwo ich na­zwi­ska i ad­resy? – spy­tał Fre­drik.

– Tak, mamy. Przy­słali ko­pie umów.

Hen­rik po­de­rwał się z sofy i do­kądś po­biegł, a po chwili wró­cił z do­ku­men­tami.

Fre­drik szybko prze­le­ciał wzro­kiem trzy ar­ku­sze. Dwie osoby po­cho­dziły z oko­lic Sztok­holmu, a jedna z Göte­borga. Ta z Göte­borga była ostat­nia.

– Czy po po­wro­cie do domu pró­bo­wali się pań­stwo skon­tak­to­wać z któ­rąś z nich?

– Za­dzwo­ni­łem do tych lu­dzi z Göte­borga – od­parł Hen­rik. – Tak się wście­kłem, kiedy zna­leź­li­śmy zdję­cie. Nie mo­głem tego tak zo­sta­wić. Ale nikt nie od­bie­rał – wy­ja­śnił i z re­zy­gna­cją wzru­szył ra­mio­nami.

– Je­śli to sprawka go­ści, to pew­nie ostat­nich – stwier­dził Fre­drik.

– Tak – zgo­dził się Hen­rik. – Też tak po­my­śla­łem.

– Gdy­by­śmy jed­nak po­mi­nęli go­ści… czy przy­cho­dzi pań­stwu do głowy ktoś inny, kto mógłby tego do­ko­nać? Kto chciałby was na­stra­szyć albo wam gro­zić?

– Co pan ma na my­śli? – za­py­tała Ma­lin.

– Nie można wy­klu­czyć, że ktoś tu był już po tym, jak ostatni gość opu­ścił dom, ale przed wa­szym po­wro­tem.

Za­pa­dła ci­sza. Hen­rik prze­su­nął się w kie­runku opar­cia sofy. Ma­lin spoj­rzała na niego.

– Tak… – za­czął Hen­rik.

Ner­wowo prze­cze­sy­wał dło­nią włosy, prze­su­wa­jąc ją tam i z po­wro­tem.

– Tu na Fårö mam krew­nych. Dwie sio­stry, z któ­rymi w za­sa­dzie nie utrzy­muję kon­taktu…

Urwał i z za­wsty­dzo­nym uśmie­chem spo­glą­dał to na Fre­drika, to na Sarę.

– Nie chcę ni­kogo po­ka­zy­wać pal­cem…

– Co to ma być?! – wy­krzyk­nęła Ma­lin.

Wy­pro­sto­wała się i z iry­ta­cją spoj­rzała na Hen­rika.

– Nie cho­dzi o to, by od razu ko­goś ty­po­wać – włą­czyła się Sara. – Pro­szę je­dy­nie po­my­śleć, czy ist­nieje ktoś, kto mógłby pra­gnąć ze­msty na was, na­wet je­śli to się wy­daje nie­praw­do­po­dobne. Usta­le­nie, czy ta osoba ma coś wspól­nego ze zdję­ciem, to już na­sze za­da­nie.

– W po­rządku, ro­zu­miem – od­parł Hen­rik.

Ma­lin ski­nęła głową, za­chę­ca­jąc go do udzie­le­nia od­po­wie­dzi.

– Mam tu na Fårö dwie przy­rod­nie sio­stry – wy­ja­śnił Hen­rik. – W za­sa­dzie ni­gdy ich nie spo­tka­łem, je­śli nie li­czyć po­grzebu mamy. Albo i nie „w za­sa­dzie”. Po pro­stu spo­tka­łem je tylko wtedy. Od tam­tego czasu utrzy­my­wa­li­śmy kon­takt, ale tylko li­stowny i te­le­fo­niczny. I zda­rzyło się to za­le­d­wie kilka razy.

Fre­drik słu­chał uważ­nie. In­stynkt pod­po­wia­dał mu, że w opo­wie­ści, do któ­rej na ra­zie usły­szał tylko wstęp, kryje się coś waż­nego.

– To długa hi­sto­ria, ale spró­buję ją tro­chę skró­cić – oznaj­mił Hen­rik.

– Ma pan tyle czasu, ile po­trze­buje.

Hen­rik le­dwo za­uwa­żal­nie ki­wał się na so­fie, my­śląc, jak za­cząć.

– Mo­jego ojca prak­tycz­nie ni­gdy nie było. Od­szedł od mamy, jesz­cze za­nim się uro­dzi­łem. Nie wiem na­wet, czy byli w sta­łym związku. To zna­czy… znała jego toż­sa­mość i w ogóle, ale…

Urwał i za­stygł, z jedną ręką unie­sioną w nie­do­koń­czo­nym ge­ście.

– W każ­dym ra­zie, kiedy mia­łem rok, mama po­znała Ern­sta Vo­glera z Fårö. Po ja­kimś cza­sie on się jej oświad­czył, ale za­żą­dał, bym zo­stał z bab­cią w Fårösund. Tam wtedy miesz­ka­li­śmy, mama i ja.

Z na­my­słem po­ki­wał głową i rzu­cił Ma­lin prze­lotne spoj­rze­nie. Ona wciąż pa­trzyła na Hen­rika z tym sa­mym sta­now­czym wy­ra­zem twa­rzy, jakby chciała pod­kre­ślić każde wy­po­wie­dziane przez niego słowo.

– Naj­wy­raź­niej mama uznała to za do­bry po­mysł, bo tak też się stało.

Czy matka Hen­rika już była w ciąży z jedną z dziew­czy­nek? – za­sta­na­wiał się Fre­drik. To w każ­dym ra­zie tro­chę uła­twi­łoby tak dra­styczną de­cy­zję. Nie po­winno być pro­blemu ze spraw­dze­niem.

– Prawdę mó­wiąc, nie bar­dzo się orien­tuję, dla­czego tak się stało. Wiem tylko tyle, ile opo­wie­działa moja bab­cia.

– Nie miał pan żad­nego kon­taktu z mamą? – za­py­tał Fre­drik.

– Kiedy by­łem bar­dzo mały, żad­nego, ale od­kąd po­sze­dłem do szkoły, za­cho­dziła cza­sem w od­wie­dziny do babci i do mnie. Nie zda­rzało się to czę­sto, ale… w moje uro­dziny i przy po­dob­nych oka­zjach.

Brzmiało to jak zga­dy­wa­nie, ale czyż nie tak wła­śnie dzia­łała pa­mięć? Że wwier­cały się w nią różne ob­razy? Pre­zent na sto­liku, tort, za­pa­lone świeczki. Ktoś z apa­ra­tem w go­to­wo­ści.

– Wiem, że to brzmi jak z dzie­więt­na­stego wieku – po­wie­dział Hen­rik. – Nie mam po­ję­cia, co tacy lu­dzie mają w gło­wach.

Tacy lu­dzie. Czy cho­dziło mu także o matkę?

– Ale do rze­czy – pod­jął Hen­rik. – Kiedy moja bab­cia zmarła…

Jego spoj­rze­nie błą­dziło i nie wy­da­wało się już tak pełne ży­cia i szczę­śliwe. Hen­rik za­mknął oczy.

– Naj­pierw do­sta­łeś list – pod­po­wie­działa Ma­lin.