Nurek - Håkan Östlundh - ebook + audiobook

Nurek ebook i audiobook

Hakan Ostlundh

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na malowniczej Gotlandii trwa wyjątkowo ciepła jesień, a letnie upały utrzymują się aż do września. Dwóch małych chłopców postanawia wykorzystać słoneczną aurę. Pewnego dnia wybierają się na spacer wokół zalanego wodą wapiennego wyrobiska. Nie spodziewają się, jak makabrycznego odkrycia wkrótce dokonają: na powierzchni wody unoszą się bowiem zwłoki nurka. Po wstępnych oględzinach śledczy dochodzą do zaskakującego wniosku – mężczyzna nie utonął w miejscowym kamieniołomie…

W tym samym czasie studentka Jenny Lundgren zgłasza się na komisariat policji i oświadcza, że była bezpośrednim świadkiem brutalnej zbrodni. Co zaskakujące, wydarzenie to miało ponoć miejsce we Francji, mniej więcej osiemnaście lat temu. Według kobiety jej ojciec ze szczególnym okrucieństwem zabił wtedy młodą dziewczynę. Jenny rzekomo przypomniała sobie o tym we śnie…

Inspektor Fredrik Broman rzuca się w wir detektywistycznej pracy. Przeczuwa, że obie te sprawy mogą być ze sobą powiązane. 

„Nurek” to druga część serii pt. „Fredrik Broman”. Håkan Östlundh stworzył niepowtarzalną historię kryminalną, pełną suspensu, trzymającą czytelnika w napięciu aż do ostatniego zdania. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 57 min

Oceny
4,3 (52 oceny)
28
15
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magii

Z braku laku…

Dałam tej książce szansę i dotrwałam do 170 strony. Potem odpuściłam. Nudna, bez emocji.
00
Cassio20

Dobrze spędzony czas

Dobrze się słucha audiobooka, ale nie wiem jak się czyta. Spokojny kryminał z policjantami szwedzkimi, którzy są bez załamań nerwowych i traum z dzieciństwa. W połowie można już domyślić się rozwiązania sprawy.
00
monikakasprzyca

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Yanadis

Dobrze spędzony czas

Trudno nazwać "Nurka" przyjemnym kryminałem, bo tematyka jest tu wyjątkowo posępna, ale widzę u autora tendencję wzrostową i sporo sobie obiecuję po reszcie serii o Bromanie. Najbardziej intrygujący jest początek i trochę żałuję, że dość szybko zostają odkryte pewne karty. Zawieszenie w większym niedookreśleniu powiązania między dwoma odrębnie prowadzonymi śledztwami mogłoby się przysłużyć fabule. Mocną stroną stylu Ostlundha jest psychologia postaci, autentyczna, ale nienachalna. Dostajemy też porcję perypetii osobistych Frederica, chociaż jest to tom mniej osadzony w lokalnej społeczności od poprzedniego i w okolicach (nowego) domu Bromanów gościmy rzadziej. Jeśli wydawca zachowa dotychczasowe ekspresowe tempo publikacji, całość cyklu dostaniemy w przyszłym roku. Ujęły mnie nietypowe dla tego gatunku projekty okładek autorstwa Marcina Słocińskiego, gdyby nie one, pewnie nie zwróciłabym na tę serię uwagi.
00
4gwiazdki

Z braku laku…

Nuda
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Dy­ka­ren

Co­py­ri­ght © Håkan Östlundh, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

ISBN 978-91-8054-474-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Lot­cie

Rozdział 1

Sta­wiała opór. Nie chciała, żeby znowu ogar­nęły ją ciem­no­ści. Ciem­no­ści nocy i serca. Była tam śmierć. Nie, nie śmierć – mor­der­stwo. Nie chciała się tam zna­leźć, ale i tak…

Pa­no­wała kom­pletna ci­sza. Nie było sły­chać wi­bra­cji po­ru­sza­ją­cego się sa­mo­chodu, od­głosu sil­nika. Uklę­kła na wą­skiej pry­czy i od­cią­gnęła nie­bie­skoszarą za­słonkę od­dzie­la­jącą miej­sce do spa­nia od po­zo­sta­łej czę­ści ka­biny kie­rowcy. Pa­liło się w niej świa­tło. Drzwi od strony pa­sa­żera były uchy­lone. Na ze­wnątrz było ciemno. Żad­nych la­tarni ani świa­teł nad­jeż­dża­ją­cych z na­prze­ciwka aut.

Wi­docz­nie gdzieś skrę­cili, kiedy spała. Miała mgli­ste po­czu­cie, że się obu­dziła, gdy ciężki tir re­du­ko­wał bieg i sil­nik prze­szedł na niż­sze ob­roty. A może to tylko senny ma­jak? Chyba jed­nak nie, to mu­siało się zda­rzyć, bo cię­ża­rówka stała.

W ka­bi­nie kie­rowcy nie było ni­kogo. Dziew­czyna znik­nęła. Tata też. Do­pierote­raz w znacz­nym od­da­le­niu, po le­wej stro­nie, do­strze­gła światła au­to­strady, ale nie do­cierały na wą­ską drogę, na któ­rej tir się za­trzymał. Na­wet nie było sły­chać od­gło­sów cię­ża­ró­wek, o ile w ogóle ja­kieś tędy prze­jeż­dżały. Wpraw­dzie nie była w sta­nie ich zo­ba­czyć, ale po­winny ich mi­jać. Nie­ustan­nie po­zo­stają w ru­chu, także w nocy. Wła­ści­wie zwłasz­cza w nocy.

Do­bie­gło ją upo­rczywe cy­ka­nie świersz­czy. W szo­ferce było cie­pło i duszno, a przez otwarte drzwi do­cie­rał silny za­pach ziemi i ro­ślin. Nie chciała być tu­taj sama. Dla­czego tir się za­trzymał? Do­kąd oni po­szli? Na po­czątku była zbyt za­spana, żeby się bać, ale gdy zro­zu­miała, że jest zu­peł­nie sama, da­leko od au­to­strady i świa­teł, strach wy­peł­nił każdą naj­drob­niej­szą ko­mórkę jej ciała. Ci­cho jęk­nęła. Dla­czego tata zo­sta­wił ją samą? I co się stało z dziew­czyną?

Jesz­cze nie­dawno sie­działa obok niej. Grały w uno, co nie było ła­twe, lecz dziew­czyna jej po­ma­gała. Jak ona wła­ści­wie miała na imię? Nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć. Uśmie­chała się do niej peł­nymi ustami, a jej duże oczy były ra­do­sne. „Cześć, mam na imię…” Nie mó­wiła po szwedzku, ale i tak ła­two ją było zro­zu­mieć. Przed­sta­wiła się. Dla­czego nie pa­mię­tam jej imie­nia?

Usły­szała ja­kiś dźwięk, jakby echo przy­nio­sło jej wła­sny jęk. Szybko pod­czoł­gała się do przodu. Klę­cząc, po­chy­liła się ku bocz­nej szy­bie i przez nią wyj­rzała. To byli oni…

Jenny obu­dziła się w swoim miesz­ka­niu w Slite. W ci­szy sły­szała je­dy­nie wła­sny przy­śpie­szony od­dech. Prze­ra­żona usia­dła w po­ścieli. Znowu miała ten kosz­marny sen. Dla­czego? Była zlana zim­nym po­tem, od­dy­chała płytko, co­raz bar­dziej spa­ni­ko­wana. W cia­snej sy­pialni pa­no­wał za­duch. Wstała z łóżka, po­de­szła do okna, otwo­rzyła je na oścież i za­czerp­nęła po­wie­trza.

Był wrze­sień, w tym roku wy­jąt­kowy. Na Go­tlan­dii lato za­zwy­czaj trwało dłu­żej, ale obec­nie pa­no­wały re­kor­dowe upały, mó­wiono o naj­go­ręt­szym le­cie od przy­naj­mniej dwu­stu lat, bo mniej wię­cej wtedy za­częto pro­wa­dzić po­miary. W ciągu dnia było nie­mal jak w tro­pi­kach. W nocy tem­pe­ra­tura nie spa­dała po­ni­żej dwu­dzie­stu stopni. Upały trwały od czte­rech ty­go­dni i źle się spało w nie­spo­ty­ka­nej o tej po­rze roku lep­kiej du­cho­cie. A je­śli w ogóle miało się pro­blemy ze snem, to trudno było po­rząd­nie się wy­spać.

Jenny stała przez chwilę przy oknie i wpa­try­wała się w noc, wsłu­chi­wała w ci­szę za­kłó­caną je­dy­nie upo­rczy­wym cy­ka­niem świersz­czy. Nie bała się mroku i tego, co na ze­wnątrz, lę­kała się ciem­no­ści w so­bie, gnę­bią­cych ją kosz­ma­rów. Nie chciały jej zo­sta­wić w spo­koju. Wra­cały rów­nie upo­rczy­wie jak świersz­cze pod ko­niec lata, a ona w głębi du­szy wie­działa, z ja­kiego po­wodu.

W piw­ni­cach pa­no­wała przy­ja­zna tem­pe­ra­tura, dzięki któ­rej le­piej się my­ślało, a ciało od­zy­ski­wało wi­tal­ność i siłę. Fre­drik stał pew­nie na ja­snej drew­nia­nej pod­ło­dze strzel­nicy, ca­łej w czar­nych śla­dach po łu­skach. Czuł, że ma kon­takt z wła­snym cia­łem, za­uwa­żał każdy naj­drob­niej­szy ruch. Tu wy­zwo­lił się od upału dzia­ła­ją­cego jak nie­chciane upo­je­nie al­ko­ho­lowe. Mą­cił w gło­wie i po­wo­do­wał opór mię­śni.

Wy­ce­lo­wał w znaj­du­jącą się sie­dem me­trów da­lej tar­czę i na­ci­snął spust. Po od­da­niu strzału lekko opu­ścił broń i spoj­rzał na boki. Wszystko po to, by ćwi­cze­nie było jak naj­bar­dziej re­ali­styczne. Po­wta­rzał je, aż udało mu się strze­lić wszyst­kie osiem razy. Scho­wał pi­sto­let do ka­bury.

Było wpół do ósmej rano. W wol­nym cza­sie wy­zna­czył so­bie do­dat­kową go­dzinę w ty­go­dniu na ćwi­cze­nia w strzel­nicy, która przy­po­mi­nała saunę z po­wodu tłu­mią­cych dźwięki drew­nia­nych pa­neli. Na lewo od niego wi­siały ko­lo­rowe plan­sze wy­ja­śnia­jące, jak działa sig sauer, a pod nimi, na ha­czy­kach, na­usz­niki i oku­lary ochronne.

Obo­wiąz­ko­wych go­dzin było za mało, żeby osią­gnąć przy­zwo­ity po­ziom, jakby sze­fo­stwo przy­my­kało oko na to, że szwedzcy po­li­cjanci w grun­cie rze­czy uży­wali broni je­dy­nie na strzel­nicy, co oczy­wi­ście miało swoje po­zy­tywne aspekty. Po­nad rok temu czter­dzie­sto­letni Fre­drik pierw­szy raz po­słu­żył się służ­bową bro­nią poza strzel­nicą, a był po­li­cjan­tem od szes­na­stu lat, z czego pięt­na­ście prze­pra­co­wał w Sztok­hol­mie. Do tam­tej chwili wy­star­czyło, że wyj­mo­wał broń. Nie­wiele osób ob­staje przy swoim, sta­jąc oko w oko z uzbro­jo­nym po­li­cjan­tem.

Strzał, który mu­siał od­dać po­przed­niego lata, spra­wił, że Fre­drik za­czął się za­sta­na­wiać, jak to moż­liwe, że w Szwe­cji peł­nią służbę po­li­cjanci nie­po­tra­fiący się ob­cho­dzić z bro­nią. Nie wie­dział, ilu ich jest, ale na­wet gdyby tylko kilku, to i tak za dużo. W wielu po­li­cyj­nych jed­nost­kach w ca­łym kraju ko­le­dzy byli zmu­szeni do zło­że­nia służ­bo­wej broni, po­nie­waż osią­gali zbyt słabe wy­niki na strze­la­niach te­sto­wych. A po­li­cjant bez broni to ża­den po­li­cjant. Je­śli przez wiele lat nie zna­lazł się w pod­bram­ko­wej sy­tu­acji, to za­czyna so­bie od­pusz­czać strzel­nicę i tre­ning fi­zyczny. Gdy w końcu cza­sami do­piero po dzie­się­ciu la­tach nad­cho­dzi mo­ment kry­tyczny, może stra­cić ży­cie.

Spraw­dził re­zul­tat. Wy­nik nie za­gwa­ran­to­wałby mu zło­tego me­dalu olim­pij­skiego, ale był wię­cej niż ak­cep­to­walny. Fre­drik wy­strze­lił w ten sam spo­sób jesz­cze je­den ma­ga­zy­nek, na­stęp­nie na­ła­do­wał oba pu­ste ma­ga­zynki i je­den z nich wło­żył do pi­sto­letu.

W szpi­talu do­brze za­jęli się Ninni. Bli­zna po­zo­stała, lecz po za­biegu la­se­ro­wym była le­dwo wi­doczna. W każ­dym ra­zie z da­leka. Fre­drik ni­gdy nie za­po­mni szyb­kiego po­cią­gnię­cia no­żem przez klatkę pier­siową Ninni ani trwa­ją­cych wiecz­ność se­kund, za­nim try­snęła krew i na bluzce wy­glą­dała ni­czym bu­dzący grozę czer­wony kwiat. Wryły mu się w pa­mięć ból wi­doczny na twa­rzy Ninni, utkwiony w nim jej wzrok roz­pacz­li­wie bła­ga­jący o po­moc. Tym­cza­sem on nie był w sta­nie nic uczy­nić. Zmro­ziło go i jed­no­cze­śnie roz­pa­liło do czer­wo­no­ści. Bez­rad­nie pa­trzył, jak jego żona od­cho­dzi.

Zo­rien­to­wał się, że nie scho­wał pi­sto­letu do ka­bury. Jak długo tak stał za­to­piony we wła­snych my­ślach? Uła­mek se­kundy czy kilka mi­nut? Nie wie­dział. Po­czuł zimny pot na czole, a po­tem zdał so­bie sprawę, że dłoń za­ci­śnięta na kol­bie pi­sto­letu jest cała mo­kra. Wy­tarł broń, za­nim wło­żył ją do fu­te­rału. Wziął kilka głę­bo­kich wde­chów i parę razy prze­stą­pił z pięt na palce, jakby chciał strzą­snąć z sie­bie nie­przy­jemne wspo­mnie­nie.

Wy­strze­lał ostatni ma­ga­zy­nek. Tym ra­zem wy­nik był gor­szy. Wciąż do za­ak­cep­to­wa­nia, ale nie­wy­star­cza­jąco do­bry. Z Fre­drika scho­dziły emo­cje. Zdjął oku­lary ochronne, od­wie­sił na­usz­niki i sprząt­nął łu­ski po na­bo­jach, po czym wy­łą­czył lampę sy­gna­li­za­cyjną i otwo­rzył ma­sywne dźwię­kosz­czelne drzwi.

Za drzwiami zde­rzył się z Sarą Oskars­son. Oboje sta­nęli jak wryci.

– Wcze­śnie za­czy­nasz – stwier­dził.

– A ty nie? – od­parła Sara.

Była no­wym na­byt­kiem Wy­działu Kry­mi­nal­nego. Przy­je­chała ze Sztok­holmu, po­dob­nie jak Fre­drik, lecz była od niego młod­sza pra­wie o de­kadę, a do­kład­nie miała trzy­dzie­ści trzy lata. W ko­mi­sa­ria­cie w Söde­rort w Sztok­hol­mie zaj­mo­wała się prze­mocą do­mową i tu też po­wie­rzono jej ta­kie sprawy.

– Ow­szem – od­parł Fre­drik. – Wy­gląda na to, że to je­dyny spo­sób, żeby się roz­ru­szać.

Nie tylko spę­dzał wię­cej go­dzin na strzel­nicy, ale także sta­rał się kilka razy w ty­go­dniu zna­leźć czas na tre­ning w nowo wy­bu­do­wa­nej si­łowni. Było bar­dziej re­gułą ani­żeli wy­jąt­kiem, że na­ty­kał się tam na Sarę. Wy­soka i atle­tycz­nie zbu­do­wana ko­bieta miała ob­cięte na pa­zia czarne włosy, które koń­czyły się na wy­so­ko­ści szczęki. Göran stwier­dził, że bę­dzie z niej do­cho­dze­nio­wiec świet­nie ra­dzący so­bie z de­li­kat­nymi prze­słu­cha­niami, zresztą kilka razy już to za­de­mon­stro­wała. Fre­drik za­uwa­żył, że Sara jest cho­ler­nie am­bitna. Za­wsze w blo­kach star­to­wych, jakby cią­gle mu­siała coś udo­wad­niać.

Z tego, co wie­dział, była sin­gielką i zaj­mo­wała jed­no­po­ko­jowe miesz­ka­nie w ob­rę­bie mu­rów obron­nych. Mu­siało być kosz­towne. Za cenę ta­kiego lo­kum w cen­trum Visby można było zna­leźć ładny dom ka­wa­łek od mia­sta. Nie do końca ro­zu­miał, dla­czego przy­je­chała na Go­tlan­dię. To nie był oczy­wi­sty wy­bór dla chcą­cej zro­bić ka­rierę mło­dej sin­gielki, nie­ma­ją­cej żad­nych po­wią­zań z wy­spą. Za­sta­na­wiał się, czy jej się tu spodoba i zo­sta­nie na dłu­żej, czy też ule­gła chwi­lo­wej za­chciance i za rok lub dwa prze­nie­sie się gdzie in­dziej.

– Słu­chaj – po­wie­działa, za­trzy­mu­jąc Fre­drika, gdy już wcho­dził na schody. – Bie­gasz, prawda?

– Ow­szem – od­parł.

– Po­my­śla­łam, czyby się nie za­pi­sać na Bieg Świę­tej Łu­cji. Bra­łeś w nim udział?

– Nie – przy­znał.

Na­wet nie przy­szło mu to głowy. Śli­zga­nie się w środku zimy wo­kół Visby w dre­sie i czapce z pom­po­nem, a na ko­niec po­ko­na­nie dłu­giego i mor­der­czego pod­biegu nie było czymś, co go krę­ciło. Poza tym wąt­pił, aby udało mu się to zro­bić z pod­nie­sioną głową. Co prawda, bie­gał re­gu­lar­nie, lecz na krót­kie dy­stanse i za rzadko. Na ra­zie za­mie­rzał za­mie­nić dwa sze­ścio­ki­lo­me­trowe dy­stanse w ty­go­dniu na trzy ośmio­ki­lo­me­trowe, lecz w od­róż­nie­niu od strze­la­nia i tre­ningu na si­łowni jesz­cze tego planu nie zre­ali­zo­wał.

– Może po­wi­nie­neś? – spy­tała Sara.

– Szcze­rze mó­wiąc, nie je­stem w for­mie.

– Och, daj spo­kój. Do Biegu Świę­tej Łu­cji zo­stały jesz­cze trzy mie­siące. Wy­star­czy, żeby się przy­go­to­wać do dzie­się­cio­ki­lo­me­tro­wego dy­stansu. – Za­mil­kła, jakby ocze­ki­wała, że Fre­drik na­tych­miast zmieni zda­nie. – Nie daj się pro­sić – do­dała. – Bę­dzie faj­nie. Wiesz, te roz­mowy o tre­nin­gach i po­rów­ny­wa­nie cza­sów…

Z pew­no­ścią, po­my­ślał Fre­drik. Py­ta­nie dla kogo.

– Za­sta­no­wię się nad tym, obie­cuję – za­pew­nił Sarę i się ulot­nił.

Obu­dziła ją ci­sza. Pustka po czymś, czego nie usły­szała, ale co i tak zro­zu­miała. Nie tylko zni­kło da­jące po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa po­mru­ki­wa­nie sil­nika. Było coś jesz­cze, jakby wo­ła­nie czy krzyk. Nie miała pew­no­ści. Wie­działa je­dy­nie, że w ciszę wdarł się ja­kiś od­głos. Nie mo­gła go usły­szeć, ale go po­czuła.

Uklę­kła na le­żance. Tata znik­nął, dziew­czyna też. Była sama. W szo­ferce pa­liło się świa­tło, lecz na ze­wnątrz pa­no­wała ciem­ność – gęsta, nie­prze­nik­niona. Ta­jem­ni­czy od­głos z se­kundy na se­kundę zmie­niał za­bar­wie­nie. Była prze­ra­żona, po­czuła ucisk w pier­siach i mu­siała ze sobą wal­czyć, żeby nie krzyk­nąć „Tato!”. Za­miast tego z jej gar­dła wy­do­był sięle­d­wie sły­szalny sko­wyt. Przy­ci­snęła dło­nie do ust. Po­czuła, że za­czyna drżeć. Dla­czego jest sama? Dla­czego się za­trzy­mali? Dla­czego tata zo­sta­wił ją w tych ciem­no­ściach?

Do jej uszu do­tarło cy­ka­nie świersz­czy, ty­powe dla cie­płych, późnych let­nich nocy. Da­leko po le­wej stro­nie, ni­czym gwiazdy na nie­bie, po­bły­ski­wały świa­tła au­to­strady. Na­wet mo­głoby być pięk­nie.

Na­gle ko­lejny od­głos. Tym ra­zem wy­raźny. Wo­ła­nie, ale stłu­mione, zdu­szone jak jej wła­sny sko­wyt stra­chu. Pod­czoł­gała się do drzwi od strony pa­sa­żera. W ka­bi­nie uno­sił się de­li­katny za­pach kawy i cze­ko­lady, mie­szał się z tępą nutą ropy i wci­ska­jącą się z ze­wnątrz du­szącą wo­nią ro­ślin­no­ści. Zła­pała za uchwyt znaj­du­jący się obok drzwi i po­chy­liła do przodu. Wyj­rzała przezboczną szybę.

To byli oni. Wi­działa ich w ciem­no­ściach, w sła­bej po­świa­cie gór­nego świa­tła w ka­bi­nie. Tata mocno ści­skał ra­mię dziew­czyny. A może tylko chwy­cił ją za ubra­nie? Duży do­ro­sły męż­czy­zna gó­ro­wał ni­czym ol­brzym nad dziew­czyną le­żącą na ziemi.

Te­raz chwy­cił ją w pa­sie i pod­niósł. Głowa dziew­czyny od­chy­liła się bez­wład­nie do tyłu, usta były otwarte. Roz­chy­lona i roz­pięta ko­szula ob­na­żyła brzuch.

Jenny od­su­nęła się od okna, rzu­ciła na le­żankę i za­ko­pała w ko­cach. Zro­zu­miała, że stało się coś strasz­nego.

Na­gle z kosz­mar­nego snu wy­rwało ją wra­że­nie, że się dusi. Mi­nęło dzie­sięć dłu­gich se­kund, za­nim so­bie uświa­do­miła, że to nie­prawda. Z tego wszyst­kiego na chwilę za­po­mniała o od­dy­cha­niu. Usia­dła na łóżku, po­chy­liła głowę i wzięła kilka głę­bo­kich wde­chów. Cała się trzę­sła, lecz rów­no­cze­śnie po­czuła ulgę. To był tylko sen. Na­gle za­częła pła­kać. Naj­pierw kilka chlip­nięć, od któ­rych za­szkliły się oczy, a po­tem gwał­towny szloch, który prze­szedł w krzyk. Wci­snęła twarz w po­duszkę, by wy­krzy­czeć w puch swój strach.

W końcu była w sta­nie znowu usiąść. Dy­szała i łap­czy­wie chwy­tała po­wie­trze. W po­koju było duszno, jakby zu­żyto cały tlen. Wstała, po­de­szła do okna i je otwo­rzyła. Kła­dąc się, po­winna je była zo­sta­wić otwarte. Ten kosz­mar to pew­nie wina upału. Za­pa­trzyła się w noc. Nie­śmiało za­czy­nało świ­tać. Ro­snące na du­żym po­dwórku drzewa i krzewy wy­glą­dały na tle do­mów ni­czym mięk­kie szare plamy. Słaby wiatr sze­le­ścił li­śćmi kasz­ta­nowca. Do­le­ciał do niej za­pach mo­rza.

Już się nie bała, płacz ją uspo­koił. Sto­jąc przy otwar­tym oknie, po­czuła się sa­motna, lecz to nie była żadna no­wość. Być może już za­wsze bę­dzie sa­motna. Po­go­dziła się z tym, nie po­tra­fiła uwie­rzyć, że mo­głoby być ina­czej. Naj­waż­niej­sze, by nie mu­siała się bać.

Zy­skała pew­ność, że musi coś zro­bić. Ci­sza w ka­bi­nie cię­ża­rówki. Echo krzyku na ze­wnątrz. Oj­ciec. Tam na­prawdę coś się wy­da­rzyło, to nie był tylko po­wta­rza­jący się senny kosz­mar.

Anna Gar­dell prze­pro­wa­dziła szcze­gó­łową roz­mowę na ogól­no­do­stęp­nej li­nii.

– Po­li­cja w Visby, dzień do­bry.

– Chcia­ła­bym z kimś po­roz­ma­wiać i zło­żyć do­nie­sie­nie o moż­li­wo­ści po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa – po­wie­działa ko­bieta o mło­dym gło­sie, ale się nie przed­sta­wiła.

– Na­tu­ral­nie. Po­szu­kam ko­goś wol­nego i prze­łą­czę pa­nią da­lej. O ja­kie prze­stęp­stwo cho­dzi?

Ko­bieta nie od­po­wie­działa od razu. Anna ru­ty­nowo zer­k­nęła na ekran, który po­ka­zy­wał, gdzie znaj­dują się pa­trole. Było tuż przed je­de­na­stą. Pa­no­wał spo­kój, jak za­zwy­czaj o tej po­rze. Ra­dio mil­czało. Dy­żurka ofi­cera była pu­sta.

– Za­raz… – od­parła ko­bieta. – Czy nie wy­star­czy, że opo­wiem o tym oso­bie, która bę­dzie przyj­mo­wać zgło­sze­nie?

– Ow­szem, ale je­śli do­wiem się cze­goś wię­cej, skie­ruję pa­nią do od­po­wied­niego funk­cjo­na­riu­sza – od­rze­kła Anna.

Za­cho­wy­wała ostroż­ność, bo w gło­sie mło­dej ko­biety usły­szała po­wagę i ból. Po­dej­rze­wała, że sprawa, z którą zwraca się ta ko­bieta, może mieć pod­łoże sek­su­alne. W ta­kich przy­pad­kach lu­dzie nie mieli ochoty się tłu­ma­czyć ope­ra­to­rowi z cen­trali.

– Cho­dzi o… – za­częła ko­bieta i za­mil­kła.

Anna ski­nęła głową do Ove Gahn­ströma z Wy­działu Kry­mi­nal­nego, wła­śnie prze­cho­dzą­cego obok cen­trali. W od­po­wie­dzi pu­ścił do niej oko. Tylko jemu coś ta­kiego mo­gło ujść na su­cho, w każ­dym ra­zie w od­nie­sie­niu do Anny Gar­dell. Wie­działa, że za tym ge­stem nie stoi nic spro­śnego, i to wcale nie dla­tego, że jest wolny. Po pro­stu był otwarty i bez­po­średni.

– Cho­dzi o po­ważne prze­stęp­stwo, ale to skom­pli­ko­wane – pod­jęła ko­bieta.

Anna za­sta­na­wiała się przez dwie se­kundy.

– Po­łą­czę pa­nią z Sarą Oskars­son z Wy­działu Kry­mi­nal­nego. Pro­szę chwi­leczkę po­cze­kać, spraw­dzę tylko, czy jest u sie­bie.

– Dzię­kuję.

To prze­czu­cie ka­zało An­nie po­łą­czyć tę ko­bietę z Sarą Oskars­son. Anna od razu na­brała za­ufa­nia do Sary, po­nie­waż wy­glą­dało na to, że zna się na tym, czym się zaj­muje. Poza tym była pro­sto­li­nijna i ko­mu­ni­ka­tywna. A co naj­waż­niej­sze – była je­dyną ko­bietą w Wy­dziale Kry­mi­nal­nym.

– Sara Oskars­son – przed­sta­wiła się po­li­cjantka, gdy Anna po­łą­czyła roz­mowę.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się Jenny Lund­gren. Chcia­ła­bym zgło­sić po­peł­nie­nie prze­stęp­stwa.

– Słu­cham.

– Wo­la­ła­bym do pani przyjść. Mogę?

– Tak, oczy­wi­ście – od­parła Sara, wolną ręką za­kła­da­jąc pa­smo wło­sów za ucho. – Czy jest ja­kiś szcze­gólny po­wód?

– Wy­daje mi się, że tak bę­dzie le­piej. To tro­chę skom­pli­ko­wane – wy­ja­śniła Jenny Lund­gren. Na chwilę za­wie­siła głos, po czym do­dała: – Je­śli po­wiem przez te­le­fon, czego do­ty­czy prze­stęp­stwo, to wciąż bę­dzie pani chciała się ze mną spo­tkać?

– Tak. A po­wie mi pani?

– Cho­dzi o mor­der­stwo.

Rozdział 2

Dwa dni póź­niej Jenny nie była pewna, co wła­ści­wie po­wie­działa po­li­cjantce, z którą się spo­tkała. Zmę­czona upa­łem usia­dła w kuchni nad fi­li­żanką her­baty i dwiema krom­kami chleba z pasz­te­tem. Zwy­kle przy­go­to­wy­wała od razu dwie ka­napki za­miast jed­nej, by w ra­zie po­trzeby nie mu­siała szy­ko­wać na­stęp­nej. Ten zwy­czaj wy­nio­sła z domu i nie po­tra­fiła się go po­zbyć. Zro­biła kęs, wy­schnięty chleb draż­nił pod­nie­bie­nie, więc upiła łyk her­baty. Była za słaba, ale ta mocna, którą naj­bar­dziej lu­biła, wła­śnie się skoń­czyła.

Miesz­ka­nie przy Stor­ga­tan w Slite na­le­żało do Jenny od wielu lat, lecz do­piero nie­dawno się do niego wpro­wa­dziła. Wy­naj­mo­wała je komu in­nemu, stu­diu­jąc poza Go­tlan­dią, a pod­czas wa­ka­cji za­trzy­my­wała się u mamy. Po­cząt­kowo pla­no­wała miesz­kać przy Stor­ga­tan la­tem, lecz osta­tecz­nie do­szła do wnio­sku, że le­piej za­osz­czę­dzić pie­nią­dze. Poza tym w wa­ka­cje nie spę­dzała na Go­tlan­dii tyle czasu, ile przy­pusz­czała, że bę­dzie.

Tak czy owak, w maju wró­ciła do swo­jego miesz­ka­nia. Śmier­działo w nim dy­mem pa­pie­ro­so­wym i było brudno, za­brała się więc do ge­ne­ral­nych po­rząd­ków, po czym po­ma­lo­wała ściany na biało. Po­szło jej cał­kiem spraw­nie. To było dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie z sa­lo­nem przy­zwo­itej wiel­ko­ści, w każ­dym ra­zie jak na jej po­trzeby, i sy­pial­nią, która była czymś po­mię­dzy po­ko­jem a wnęką sy­pial­nianą. Kuch­nia była mała, ale wy­god­nie mo­gły w niej usiąść dwie osoby. Ume­blo­wała miesz­ka­nie tym, co wzięła z domu, a nie­które przed­mioty upo­lo­wała na pchlim targu, gdzie można było zro­bić ta­nie za­kupy, bo let­nicy po­zby­wali się nie­mod­nych sprzę­tów. Mama dała jej cztery ty­siące ko­ron na nowe łóżko, które za­mó­wiła w Ikei. Jako stu­dentka więk­szość za­ku­pów ro­biła przez in­ter­net. W ten spo­sób na­by­wała ciu­chy, książki, płyty i oczy­wi­ście bi­lety na prom. Na­wet wy­po­ży­czała pu­bli­ka­cje z uni­wer­sy­tec­kiej bi­blio­teki. Tej je­sieni miała przy­stą­pić do eg­za­minu ma­gi­ster­skiego. Mo­gła się przy­go­to­wać, miesz­ka­jąc na Go­tlan­dii. Wy­star­czyło raz w mie­siącu po­je­chać do Sztok­holmu. Lu­biła swoje stu­dia i sta­rała się nie my­śleć o tym, co nie­unik­nione, czyli co bę­dzie ro­bić po­tem. Wy­brać pracę czy stu­dia dok­to­ranc­kie? Go­tlan­dię czy na przy­kład Sztok­holm?

Nie­tkniętą ka­napkę i tę le­d­wie na­po­czętą przy­kryła ka­wał­kiem fo­lii spo­żyw­czej i wło­żyła ta­le­rzyk do lo­dówki. Zje je na lunch ra­zem z odro­biną jo­gurtu ma­li­no­wego. Do­lała so­bie her­baty z dzbanka. Wy­piła ją z dwiema kost­kami cu­kru, bez mleka.

Spra­wiało jej kło­pot spo­glą­da­nie w przy­szłość, do­ko­ny­wa­nie wy­bo­rów. Wpraw­dzie po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić, że po ma­gi­sterce robi dok­to­rat, ale nie mo­gła pod­jąć de­cy­zji o dal­szym stu­dio­wa­niu tylko po to, by nie mu­siała się za­sta­na­wiać nad dal­szym ży­ciem. Przed pod­ję­ciem istot­nych, wią­żą­cych po­sta­no­wień mu­siała się zmie­rzyć z czymś, co w pe­wien spo­sób było od nich dużo waż­niej­sze. Uczy­niła zna­czący ruch, pod­no­sząc słu­chawkę i dzwo­niąc na po­li­cję. Py­ta­nie, do czego ją to do­pro­wa­dzi. Czy to pierw­szy krok ku cze­muś lep­szemu, czy ra­czej do pie­kła?

Wzięła ze sobą fi­li­żankę i usia­dła przy sto­ją­cym pod oknem znisz­czo­nym biurku. Jej wzrok przy­kuł nie­zbyt oka­zały kasz­ta­no­wiec. Może po­winna być wdzięczna, że może się uczyć. Dzięki temu miała po­czu­cie kon­troli nad swoim ży­ciem.

Czy Sara Oskars­son jej uwie­rzyła? Wy­glą­dało, że tak. Obie­cała, że się ode­zwie.

Jenny się­gnęła po ple­cak z czar­nego ny­lonu i wy­jęła wi­zy­tówkę, którą do­stała od po­li­cjantki. Nie­bie­skimi li­te­rami było na niej na­pi­sane „Po­li­cja”, a po­ni­żej „Sara Oskars­son, in­spek­tor Wy­działu Kry­mi­nal­nego”. Pro­sta ząb­ko­wana wi­zy­tówka, jakby wy­ko­nana wła­sno­ręcz­nie. Wy­obra­ziła so­bie po­li­cjan­tów sie­dzą­cych przy biur­kach i roz­ci­na­ją­cych ar­ku­sze wi­zy­tó­wek.

Wy­da­wało jej się, że miała wię­cej do po­wie­dze­nia, ale nie była pewna, co po­mi­nęła. Ra­czej drę­czyło ją uciąż­liwe prze­czu­cie, że mó­wiła męt­nie. Po­miesz­cze­nie było duże i ja­sne. Sie­działy przy jed­nej ze ścian, każda na swoim krze­śle, i Jenny od­nio­sła wra­że­nie, jakby była u psy­cho­loga, choć nie do końca. Dwie małe ka­mery ob­ser­wo­wały ją czar­nymi obiek­ty­wami, co spra­wiło, że miała w gło­wie go­ni­twę my­śli. Sara oka­zała się miła, Jenny na­wet ją po­lu­biła, ale mimo to… wszystko było inne, nie­znane. Po­li­cjantka pa­trzyła na nią pra­wie nie­prze­rwa­nie, tylko od czasu do czasu po­chy­lała głowę i wbi­jała wzrok w ko­lana, rów­no­cze­śnie uno­sząc ręce i za­kła­da­jąc włosy za uszy. Gdy to ro­biła, Jenny od­no­siła wra­że­nie, jakby ją znała. Jakby Sara była jej przy­ja­ciółką.

Ze­brali się w ma­łej salce kon­fe­ren­cyj­nej. Na ta­blicy su­cho­ście­ral­nej znaj­do­wały się nie­bie­skie frag­menty za­pi­sków z wczo­raj­szego ze­bra­nia.

Dziw­nie się czuli, za­mknąw­szy się w po­miesz­cze­niu bez okien, pod­czas gdy na ze­wnątrz żar lał się z nieba, a ter­mo­metr po­ka­zy­wał pra­wie trzy­dzie­ści stopni już o dzie­wią­tej rano. W środku było zno­śniej, ale wy­glą­dało na to, że upo­rczywy upał ry­wa­li­zuje z nową kli­ma­ty­za­cją. Na ra­zie go­rąc nie dał im się we znaki.

Cho­ciaż brak okien w po­miesz­cze­niach był jed­nym z man­ka­men­tów, to więk­szość zga­dzała się z tym, że re­mont oka­zał się suk­ce­sem. Te kilka osób, które miały za­strze­że­nia, i tak było bar­dziej za­do­wo­lo­nych z za­koń­cze­nia za­mie­sza­nia spo­wo­do­wa­nego prze­bu­dową ani­żeli nie­za­do­wo­lo­nych z re­zul­tatu re­montu. Z przy­jem­no­ścią za­po­mnieli o pro­wi­zorce w bu­dynku daw­nej poczty i roz­pa­ko­wali kar­tony w no­wej sie­dzi­bie. Ko­lo­ry­styka lat sie­dem­dzie­sią­tych – zie­leń, błę­kit, czer­wień i róż – zo­stała za­stą­piona oszczędną bielą i ak­cen­tami w róż­nych od­cie­niach sza­ro­ści. Zli­kwi­do­wano ciemne i cia­sne ko­ry­ta­rze, two­rząc ja­sne, duże prze­strze­nie. Nie­bie­ską ele­wa­cję z bla­chy za­stą­piono po­pie­la­tym tyn­kiem i musz­tar­do­wymi ra­mami okien­nymi. Blåkulla, jak kie­dyś po­tocz­nie na­zy­wano sie­dzibę po­li­cji w Visby, była już tylko mgli­stym wspo­mnie­niem.

Pra­cow­nicy Wy­działu Kry­mi­nal­nego wró­cili na dru­gie pię­tro. Do ich po­koi wcho­dziło się z dłu­giego ko­ry­ta­rza; na jego końcu z jed­nej strony urzę­do­wało do­wódz­two, a z dru­giej znaj­do­wał się areszt. Za do­wódz­twem, w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, mieli swoje po­miesz­cze­nie pro­ku­ra­to­rzy.

Len­nart Svens­son miał zwol­nie­nie le­kar­skie z po­wodu pro­ble­mów z krę­go­słu­pem. Poza nim wszy­scy byli obecni. Ove Gahn­ström w ja­sno­żół­tej ko­szuli z krót­kim rę­ka­wem sie­dział wy­god­nie od­chy­lony na krze­śle. W jed­nej dłoni trzy­mał bu­telkę wody Loka, drugą dło­nią nie­stru­dze­nie pró­bo­wał uła­dzić fry­zurę. Gu­stav Wal­lin wró­cił po urlo­pie ostrzy­żony. Miał za­dbaną lekko szpa­ko­watą brodę, ob­ci­sły czarny T-shirt uwi­dacz­niał, że jest naj­bar­dziej wy­spor­to­waną osobą w wy­dziale. Na swoim miej­scu sie­działa Sara Oskars­son, wy­pro­sto­wana, z uśmie­chem na twa­rzy, który Fre­drik ode­brał jako wy­raz pew­no­ści sie­bie.

Znów nie po­tra­fił on ode­rwać się od do­kucz­li­wych my­śli. Za­sta­na­wiał się, dla­czego żywi nieco am­bi­wa­lentne uczu­cia wzglę­dem no­wej ko­le­żanki. Praw­do­po­dob­nie Sara nie tylko świa­do­mie roz­ta­czała wo­kół sie­bie aurę pro­fe­sjo­na­li­zmu, lecz po pro­stu była pro­fe­sjo­na­listką. Nowo za­trud­niona, uzdol­niona, osiem lat młod­sza in­spek­tor Wy­działu Kry­mi­nal­nego chęt­nie brała nie­od­płatne, po­ranne nad­go­dziny. Może czuł się za­gro­żony?

Szef Wy­działu Kry­mi­nal­nego, Göran Eide, zaj­mo­wał miej­sce przy jed­nej z dłuż­szych kra­wę­dzi stołu z drewna brzo­zo­wego. Był ko­ści­sty, przy­naj­mniej w oczach swo­ich współ­pra­cow­ni­ków. Po czte­rech la­tach wresz­cie skoń­czył z pa­le­niem po ką­tach i że­bra­niem o pa­pie­rosy wśród ko­le­gów. Rów­no­cze­śnie z pod­ję­ciem de­cy­zji o cał­ko­wi­tym rzu­ce­niu pa­le­nia zin­ten­sy­fi­ko­wał tre­ningi i za­ostrzył dietę, aby unik­nąć przy­bra­nia na wa­dze. Pół roku póź­niej był o pięć kilo lżej­szy, ale rów­no­cze­śnie dużo bar­dziej draż­liwy. Ci, któ­rzy nie mieli po­rów­na­nia, przy­pusz­czal­nie nie od­bie­rali go jako chu­dego, lecz w oczach Fre­drika Göran stał się nie­po­ko­jąco ko­ści­sty.

– Okej – rzu­cił Göran, chcąc pod­kre­ślić, że za­częli ze­bra­nie. – Do­sta­li­śmy zgło­sze­nie i mamy ze­zna­nie świadka, które nieco wy­myka się sche­ma­tom. Cho­dzi o mor­der­stwo – po­in­for­mo­wał, ale za­raz się po­pra­wił: – Może cho­dzić o mor­der­stwo.

– Możecho­dzić o mor­der­stwo? – po­wtó­rzył Ove.

– Uspo­kój się – po­wie­dział Göran, ostrze­gaw­czo pod­no­sząc rękę.

Fre­drik i Gu­stav wy­mie­nili nad sto­łem py­ta­jące spoj­rze­nia.

– W skró­cie: młoda ko­bieta, Jenny Lund­gren, skon­tak­to­wała się z nami we wto­rek rano. Zło­żyła za­wia­do­mie­nie o moż­li­wo­ści po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa i na jego pod­sta­wie po­pro­si­łem wczo­raj Sarę, aby prze­pro­wa­dziła ko­lejne prze­słu­cha­nie. – Göran Eide kiw­nął głową w kie­runku sie­dzą­cej obok niego Sary. – Ko­bieta twier­dzi, że wi­działa, jak jej oj­ciec za­bija albo do­tkli­wie mal­tre­tuje młodą dziew­czynę. Do tego mo­mentu wszystko jest pro­ste. Póź­niej się kom­pli­kuje. Miało się to wy­da­rzyć sie­dem­na­ście, osiem­na­ście lat temu. Jenny Lund­gren nie wie, kim była dziew­czyna ani gdzie to się wy­da­rzyło, z wy­jąt­kiem tego, że praw­do­po­dob­nie we Fran­cji. Jest jesz­cze coś: przy­po­mniała so­bie o tym wy­da­rze­niu dzięki snowi.

– Snowi? – upew­nił się Gu­stav.

Ove Gahn­ström po­krę­cił głową. Fre­drik i Gu­stav spoj­rzeli na sie­bie z nie­do­wie­rza­niem. Przy stole za­pa­no­wał luź­niej­szy na­strój.

– Tak, wiem – po­wie­dział Göran. – To po­dej­rzane i skom­pli­ko­wane za­ra­zem, ale trzeba to zgło­sze­nie po­trak­to­wać po­waż­nie. Opi­nię ko­biety, że to nie tylko sen, lecz także wspo­mnie­nie, po­twier­dza mię­dzy in­nymi jej te­ra­peuta.

– Te­ra­peuta? – upew­nił się Ove.

– Tak. Ja­kiś czas temu Jenny Lund­gren roz­po­częła te­ra­pię, mię­dzy in­nymi z po­wodu snów – od­parł Göran. – Są jesz­cze inne oko­licz­no­ści wska­zu­jące na jej wia­ry­god­ność, ale nie będę się te­raz wda­wał w szcze­góły. Jak sami wi­dzi­cie, w grę nie wcho­dzi prze­moc w ro­dzi­nie, ale wy­gląda na to, że dziew­czyna na­brała za­ufa­nia do Sary, i by­łoby głu­potą je za­prze­pa­ścić. Nie chciał­bym bar­dziej niż to ko­nieczne od­cią­gać Sary od jej obo­wiąz­ków, pro­po­nuję więc, że­byś za­an­ga­żo­wał się w tę sprawę – do­dał Göran, spo­glą­da­jąc na Fre­drika. – Za­po­znaj się z na­gra­niem z prze­słu­cha­nia, a po­tem spo­tkamy się we trójkę i usta­limy, co da­lej.

Jenny Lund­gren miała ru­do­blond włosy do ra­mion, świeżo umyte i sta­ran­nie wy­szczot­ko­wane. Pa­trzyła na pro­wa­dzącą prze­słu­cha­nie nie­pew­nym, ale i za­ra­zem uf­nym wzro­kiem. Była ubrana mię­dzy in­nymi w białą bluzkę z dłu­gimi rę­ka­wami. Na sto­liku le­żały modne tego lata oku­lary prze­ciw­sło­neczne, które po­wo­do­wały, że wszyst­kie młode ko­biety wy­glą­dały tak, jakby po­łowę ich twa­rzy za­sła­niała szyba mie­niąca się wszyst­kimi ko­lo­rami tę­czy. Ogól­nie rzecz bio­rąc, spra­wiała na­prawdę do­bre wra­że­nie. Była bar­dzo chuda, lecz nie ano­rek­tyczna.

– Co spra­wiło, że uzna­łaś to za wspo­mnie­nie, a nie tylko sen? – Z gło­śnika mo­ni­tora, na który pa­trzył Fre­drik, po­pły­nął głos Sary, wy­ra­ża­jący za­cie­ka­wie­nie, lecz spo­kojny, nie­na­tar­czywy.

Sara Oskars­son pro­wa­dziła prze­słu­cha­nie w po­koju, w któ­rym na stałe za­in­sta­lo­wano dwie ka­mery. Zgod­nie z roz­po­rzą­dze­niem mały ob­raz śled­czego znaj­do­wał się w jed­nym z na­roż­ni­ków du­żego ob­razu. Z uwagi na to, że zgło­sze­nie do­ty­czyło mor­der­stwa, Sara zde­cy­do­wała się uru­cho­mić za­pis. W po­miesz­cze­niu po­wie­szono za­słony, po­ło­żono dy­wan i po­sta­wiono kwiaty do­nicz­kowe, by nadać mu nieco przy­tul­niej­szy cha­rak­ter. Świa­dek i osoba pro­wa­dząca prze­słu­cha­nie sie­działy na­prze­ciwko sie­bie, każda w błę­kit­nym fo­telu, przy ma­łym okrą­głym sto­liku. Sara scho­wała plu­szaki, które miały za­pew­nić po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa nie­let­nim świad­kom.

– To, że po­wraca i za­wsze jest taki sam. Śni mi się od po­nad roku i nie daje za wy­graną – od­po­wie­działa Jenny Lund­gren.

– Co masz na my­śli? – spy­tała Sara.

– Za­zwy­czaj po prze­bu­dze­niu czło­wiek so­bie uświa­da­mia, że to tylko zły sen. Je­śli jest szcze­gól­nie wy­ra­zi­sty, to my­ślimy o nim w ciągu dnia, lecz i tak ra­czej prę­dzej niż póź­niej o nim za­po­mi­namy. Tym­cza­sem tego kosz­maru nie da się za­po­mnieć.

– Po­wie­dzia­łaś, że za­czął ci się śnić ze­szłej wio­sny?

– Tak – od­parła Jenny i ski­nęła głową.

– Dla­czego aku­rat wtedy?

– Cóż, tro­chę się nad tym za­sta­na­wia­łam. Mia­łam dość do­bry kon­takt z tatą, do­póki nie po­znał Ann, po­tem na­sze re­la­cje się po­psuły. Od­kąd skoń­czy­łam trzy­na­ście lat, spo­ty­ka­łam się z nim tylko kilka razy w roku. – Jenny za­mil­kła i spoj­rzała w kie­runku okien i dzie­dzińca.

Z po­wodu miej­sca umiesz­cze­nia ka­mery ob­ser­wu­jący mo­ni­tor Fre­drik od­niósł wra­że­nie, jakby pa­trzył na prze­słu­chi­waną z góry, także w prze­no­śni. Mil­cze­nie się prze­dłu­żało i w końcu zo­stało prze­rwane przez Sarę:

– Nie kon­tak­tu­jesz się z tatą zbyt czę­sto, tak?

– To prawda.

Jenny spoj­rzała na Sarę i uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco, ale uśmiech szybko znik­nął z jej twa­rzy. Wbiła wzrok w sto­lik, po czym po­now­nie po­pa­trzyła na po­li­cjantkę i nie­omal bez­gło­śnie od­chrząk­nęła.

– W każ­dym ra­zie zde­cy­do­wali z Ann, że się po­biorą. Ślub od­był się ze­szłego lata. Tata chciał, że­bym przy­je­chała. Naj­pierw nie wie­dzia­łam… Nie by­łam pewna, czy po­win­nam. To zna­czy… nie mia­łam ochoty. W końcu i tak po­je­cha­łam. Kilka dni po uro­czy­sto­ści po raz pierw­szy przy­śnił mi się sen.

Sara wy­dała z sie­bie po­twier­dza­jący po­mruk.

– To było dziwne. By­łam na ślu­bie ojca, a pra­wie ni­kogo nie zna­łam. Kilka osób ko­ja­rzy­łam z wi­dze­nia, lecz więk­szość była mi kom­plet­nie obca z wy­jąt­kiem Tho­masa, mo­jego przy­rod­niego brata. – Jenny za­kasz­lała i do­dała: – Trzy­ma­łam się Tho­masa i nie zo­sta­łam długo.

– W trak­cie uro­czy­sto­ści nie wy­da­rzyło się nic szcze­gól­nego? – drą­żyła Sara.

– Nie, a przy­ję­cie we­selne było po pro­stu nudne. W każ­dym ra­zie dla mnie. Prze­cież to nie był mój ślub. – Jenny zde­cy­do­wa­nym ru­chem prze­su­nęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne w kie­runku kra­wę­dzi sto­lika.

Sara ode­brała to jako sy­gnał, że na te­mat we­sela Jenny po­wie­działa już wszystko.

– Wróćmy do zda­rze­nia, o któ­rym śni­łaś. Opo­wiedz mi wszystko jesz­cze raz, ze szcze­gó­łami, od sa­mego po­czątku. Jak to się stało, że po­je­cha­łaś z tatą do Fran­cji?

– Wła­ści­wie nie wiem. W tam­tym okre­sie, to zna­czy gdy mia­łam ja­kieś sześć, sie­dem lat, czę­sto z nim jeź­dzi­łam. Za każ­dym ra­zem trasa była ta sama, do Fran­cji. Uda­wał się do Hisz­pa­nii, Ho­lan­dii i Bel­gii, lecz ja za­wsze to­wa­rzy­szy­łam mu w po­dró­żach do Fran­cji. Za­zwy­czaj spa­li­śmy w szo­ferce, choć zda­rzało się, że szli­śmy do ho­telu. Pa­mię­tam, że za­trzy­ma­li­śmy się, aby zjeść ko­la­cję. To było w po­bliżu biura spe­dy­cyj­nego i tata coś tam za­ła­twiał przed ko­la­cją. Nie wiem, co do­kład­nie, ale pew­nie cho­dziło o do­ku­menty albo o wy­ko­na­nie te­le­fonu do domu. Kie­row­com za­zwy­czaj po­zwa­lano dzwo­nić z biura, choć nie za­wsze, to za­le­żało od osób, które tam pra­co­wały. Po­tem tata przez chwilę roz­ma­wiał z ja­kąś dziew­czyną. Wtedy wy­da­wała mi się pra­wie do­ro­sła, lecz nie są­dzę, by miała wię­cej niż pięt­na­ście, szes­na­ście lat. Zje­dli­śmy ko­la­cję. Pa­mię­tam też, że sie­dzie­li­śmy w szo­ferce ra­zem z tą dziew­czyną. Nie było jej pod­czas ko­la­cji, więc po­dej­rze­wam, że za­py­tała, czy weź­miemy ją na stopa, i tata ka­zał jej po­cze­kać przy cię­ża­rówce. Zwra­cała się do mnie, ale nie ro­zu­mia­łam, co mówi. Póź­niej gra­ły­śmy w karty, w uno. Tro­chę się róż­nią od zwy­kłych kart. Po­tem uśpił mnie od­głos sil­nika, a gdy się obu­dzi­łam, sa­mo­chód stał i było ci­cho jak ma­kiem za­siał. Le­ża­łam na pry­czy, więc mu­sia­łam się tam po­ło­żyć, choć tego so­bie nie przy­po­mi­nam. Pew­nie za­snę­łam na sie­dze­niu i tata ka­zał mi iść do tyłu i się po­ło­żyć. – Jenny unio­sła brwi i lekko wzru­szyła ra­mio­nami, jakby chciała uspra­wie­dli­wić dziurę w pa­mięci. – Usia­dłam na pry­czy i roz­su­nę­łam za­słonkę od­dzie­la­jącą mnie od reszty ka­biny. Była pu­sta. Nie było ani dziew­czyny, ani taty. W środku świe­ciło się świa­tło, lecz na ze­wnątrz pa­no­wała kom­pletna ciem­ność.

W spoj­rze­niu mło­dej ko­biety, wi­docz­nym na mo­ni­to­rze, po­ja­wiła się za­duma, jakby za­pa­dała się w sie­bie i we wspo­mnie­nia. Opo­wia­da­jąc, sie­działa bez ru­chu, nie ro­biła ge­stów czy min. Nie­za­leż­nie od tego, czy to był tylko sen, czy rze­czy­wi­stość wra­ca­jąca w sen­nym kosz­ma­rze, Jenny wie­rzyła w to, co mówi.

– Usły­sza­łam dźwięki do­bie­ga­jące z ze­wnątrz, krzyk lub wo­ła­nie, a po­tem jęk, jakby wo­ła­nie uci­chło lub zo­stało prze­rwane. Pod­czoł­ga­łam się do okna po stro­nie pa­sa­żera. Gdy wyj­rza­łam przez boczną szybę, do­strze­głam tatę i dziew­czynę. Byli ka­wa­łek da­lej, dość słabo wi­doczni w świe­tle z szo­ferki. Do­kład­nie w chwili, gdy wy­glą­da­łam, coś się wy­da­rzyło. Nie wi­dzia­łam wszyst­kiego, więc trudno mi do­kład­nie opi­sać, co to mo­gło być, ale je­stem pra­wie pewna, że on ją ude­rzył i usły­sza­łam ko­lejny zdu­szony krzyk. Wy­glą­dało, jakby bił ją w głowę. Wszystko ra­zem było bar­dzo dziwne. Nie­rze­czy­wi­ste. Dla­czego miałby bić dziew­czynę, którą wzię­li­śmy na stopa? Tę, która do­piero co grała ze mną w karty? Ale wła­śnie to wi­dzia­łam. Po­tem za­pa­dła ci­sza. Nie było sły­chać krzy­ków ani ję­ków. Dziew­czyna le­żała kom­plet­nie bez ru­chu.

Gdy Jenny umil­kła, Fre­drik wy­obra­ził so­bie spo­kój i ci­szę, które na­stały po tra­gicz­nym wy­da­rze­niu, i małą dziew­czynkę, samą w ka­bi­nie cię­ża­rówki, zer­ka­jącą przez szybę na tatę.

– Wy­glą­dało tak, jakby oj­ciec ła­pał od­dech, po­tem pod­niósł ją z ziemi – ode­zwała się po­now­nie Jenny. – Chwy­cił ją za barki albo ja­koś pod ple­cami i uniósł. Głowa zwi­sała jej do tyłu, a usta miała otwarte. Ubra­nia były w nie­ła­dzie. Nie była cał­kiem ro­ze­brana, lecz miała roz­piętą ko­szulę. Po­tem już nie pa­trzy­łam. Wró­ci­łam na le­żankę i zwi­nę­łam się w kłę­bek.

Jenny za­mil­kła, przez dłuż­szą chwilę tępo wpa­try­wała się przed sie­bie pu­stym wzro­kiem, po czym się ock­nęła, uświa­do­miw­szy so­bie, że od dłuż­szego czasu nic nie mówi. Uśmiech­nęła się do Sary, jakby po­my­ślała o czymś za­baw­nym, lecz oczy wcale się nie śmiały.

– Jak wy­glą­dała dziew­czyna, która je­chała z wami cię­ża­rówką? – za­py­tała Sara.

Jenny przez chwilę się za­sta­na­wiała.

– To trudne. Pa­mię­tam, że pach­niała per­fu­mami, chyba dla na­sto­la­tek. Miała krę­cone ciemne włosy. Była miła. Po­lu­bi­łam ją.

– Co miała na so­bie?

– Ciemne ubra­nia. Praw­do­po­dob­nie dżinsy. Ciemną kurtkę, być może czarną, pod spodem ko­szulę, też czarną.

– A jak jej na imię?

Jenny za­mil­kła, po­krę­ciła głową.

– Nie mam po­ję­cia.

– Wspo­mnia­łaś, że rzadko wi­du­jesz się z oj­cem – przy­po­mniała Sara. – A jak już się spo­tka­cie, to jaka pa­nuje at­mos­fera?

– Kiep­ska… To zna­czy… nie je­ste­śmy po­kłó­ceni… ale nie mamy bli­skiej…

Sara za­trzy­mała na­gra­nie wi­deo, które oglą­dali w po­koju tech­ni­ków, miesz­czą­cym się mię­dzy dwoma po­ko­jami prze­słu­chań. Tak było naj­pro­ściej. Przez lu­stro we­nec­kie po le­wej stro­nie Fre­drik mógł zaj­rzeć do pu­stego po­miesz­cze­nia, w któ­rym wczo­raj sie­działa Jenny.

– Tu­taj coś prze­mil­czała. To oczy­wi­ste, że była skrę­po­wana, ale pod­czas prze­słu­cha­nia było to na­prawdę wi­doczne, jesz­cze bar­dziej niż na na­gra­niu – po­wie­działa Sara.

Cóż, po­ja­wia się kwe­stia prze­mocy w ro­dzi­nie, po­my­ślał Fre­drik.

– Je­steś w tym do­bra – stwier­dził i ski­nął głową w kie­runku mo­ni­tora.

– Wiem, dla­tego do­sta­łam tę ro­botę – skwi­to­wała Sara.

Nie mo­gła po pro­stu po­wie­dzieć „dzię­kuję”?, po­my­ślał Fre­drik. Nie da się ukryć, to pro­fe­sjo­nalna po­li­cjantka. Poza tym wy­spor­to­wana, by­stra, miła w prze­rwach na kawę, a oprócz tego młoda i ładna. Nie może się wy­lu­zo­wać? A może dziew­czyna musi mieć wy­ta­tu­owane na czole, że jest pewna sie­bie i za­dziorna, aby dać so­bie radę w mę­skim świe­cie?

– Do­bra, oglą­damy da­lej. – Sara włą­czyła na­gra­nie.

Okej, sze­fie, po­my­ślał Fre­drik, rów­no­cze­śnie wy­rzu­ca­jąc so­bie, że nie po­trafi od­pu­ścić i roz­dmu­chuje to, co na­wet nie jest kon­flik­tem. A może ona po pro­stu jest za do­bra? Ta­kie to pro­ste? Może w tym tkwi pro­blem, a nie w jej pew­no­ści sie­bie?

– Wa­ha­łaś się, czy po­je­chać na ślub ojca. Co spra­wiło, że zmie­ni­łaś zda­nie? – kon­ty­nu­owała prze­słu­cha­nie Sara.

– Tho­mas mnie prze­ko­nał.

– Ach tak? W jaki spo­sób?

– Wła­ści­wie to nie po­wie­dział nic szcze­gól­nego. „Ja­sne, że po­je­dziesz, prze­stań się wy­głu­piać”… tak to mniej wię­cej brzmiało.

– Wy­gląda na to, że masz lep­szy kon­takt z bra­tem niż z oj­cem.

– Czy ja wiem… Miesz­kał z oj­cem, gdy prze­pro­wa­dzi­ły­śmy się z mamą do Slite. Mia­łam wtedy sie­dem lat. Mię­dzy mną a Tho­ma­sem jest trzy­na­ście lat róż­nicy. Póź­niej wy­pro­wa­dził się z domu, więc z nim też nie wi­dy­wa­łam się zbyt czę­sto. Cho­ciaż ow­szem, do­ga­du­jemy się.

– Wi­du­je­cie się?

– Tak, Tho­mas przy­jeż­dża do domu, od­wie­dza mamę i… – Jenny ucie­kła wzro­kiem w bok.

W po­koju prze­słu­chań za­pa­no­wało mil­cze­nie.

Ob­ser­wu­jąc to ucie­ka­jące spoj­rze­nie na mo­ni­to­rze, Fre­drik po­czuł się nie­swojo. Młoda ko­bieta na­gle prze­isto­czyła się w po­rzu­cone osa­mot­nione dziecko. „Tho­mas przy­jeż­dża do domu, od­wie­dza mamę i…” Schlud­nie ubrana, do­brze wy­glą­da­jąca, wy­da­wała się in­te­li­gentna i swo­bod­nie się wy­sła­wiała, w każ­dym ra­zie do­póki nie mu­siała mó­wić o ro­dzi­nie, lecz we wła­snym mnie­ma­niu z tru­dem eg­zy­sto­wała. Się­gnęła po oku­lary prze­ciw­sło­neczne i wolno za­częła nimi krę­cić po sto­liku.

Fre­drik wes­tchnął. Sara na­ci­snęła stop i Jenny znik­nęła.

– Reszta to tylko pod­su­mo­wa­nie. Stwier­dzi­łam, że nie będę drą­żyć, do­póki nie po­ga­dam z Göra­nem.

Fre­drik ski­nął głową. Po­zo­stało wiele py­tań, a pierw­sze z nich brzmiało, czy to sprawa dla nich.

Rozdział 3

Göran zdjął oku­lary i odło­żył je na biurko. Za­czął ich uży­wać czę­ściej, od­kąd de­fi­ni­tyw­nie po­że­gnał się z pa­le­niem. Mu­siał czymś za­jąć ręce. Ku­po­wał ta­nie oku­lary do czy­ta­nia na sta­cjach ben­zy­no­wych, po czym zo­sta­wiał je na każ­dym kroku, nie­które gu­bił, inne nisz­czył. Fre­drik za­sta­na­wiał się, czy jego szef nie byłby bar­dziej zmo­ty­wo­wany do pil­no­wa­nia swo­ich oku­la­rów, gdyby na­był po­rządny i drogi mo­del. Przy­pusz­czal­nie na dłuż­szą metę wy­nio­słoby go to ta­niej.

– Co to za bred­nie?! – zi­ry­to­wał się Göran, spo­glą­da­jąc na pod­wład­nych.

– Jej wspo­mnie­nie jest wy­raźne i wia­ry­godne, mimo że po­cho­dzi sprzed sie­dem­na­stu lub osiem­na­stu lat. Je­śli rze­czy­wi­ście do­szło do ta­kiego wy­da­rze­nia, to mamy do­bry punkt wyj­ścia, bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści – po­wie­działa Sara.

– W tym tkwi sedno sprawy. Czy to się na­prawdę zda­rzyło? – do­dał Fre­drik.

– Cóż, co do tego mo­żemy się chyba zgo­dzić – stwier­dził Göran.

– Jest jesz­cze je­den aspekt – do­dał Fre­drik. – Na­wet je­śli do tego, o czym opo­wie­działa Jenny Lund­gren, istot­nie do­szło, to wcale nie jest pewne, że była świad­kiem mor­der­stwa. Miała wtedy ja­kieś sześć, sie­dem lat. Uwa­żam, że rów­nie do­brze mo­gła zo­ba­czyć, jak jej tata upra­wia seks z dziew­czyną, którą wziął na stopa. Dla sied­mio­latki to mógł być wstrzą­sa­jący wi­dok. Może nie ro­zu­miała tego, co wi­dzi.

– Też o tym po­my­śla­łam – przy­znała Sara.

Fre­drik nie li­czył na po­par­cie, a na pewno nie ze strony Sary. Nie bar­dzo wie­dział dla­czego.

– To mógł być gwałt – do­dała Sara.

– Gwałt i mor­der­stwo – stwier­dził Göran.

– Rów­nie do­brze zwy­czajny seks, cho­ciaż wy­daje się mniej praw­do­po­dobny – za­su­ge­ro­wała Sara.

– Bo? – spy­tał Göran.

– No cóż… Czy czter­dzie­sto­letni męż­czy­zna i na­sto­latka mo­gliby na po­bo­czu za­li­czyć szybki nu­me­rek, pod­czas gdy sied­mio­let­nia córka męż­czy­zny śpi w sa­mo­cho­dzie? – za­py­tała Sara.

– Se­rio? Je­śli uwa­żasz, że nie, to chyba za do­brze my­ślisz o lu­dziach – stwier­dził Göran.

– Po­wie­dzia­łam je­dy­nie, że to mniej praw­do­po­dobne.

– Bar­dziej re­alne, że sta­nął na po­bo­czu, by za­mor­do­wać dziew­czynę, którą wziął na stopa, pod­czas gdy córka spała w sa­mo­cho­dzie? – spy­tał Fre­drik.

Sara nie zdą­żyła od­po­wie­dzieć. Ubiegł ją Göran:

– Pro­po­nuję, że­by­śmy odło­żyli spe­ku­la­cje na bok. Mamy do czy­nie­nia ze zgło­sze­niem o moż­li­wo­ści po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa, moż­liwe, że cho­dzi o za­bój­stwo. Bez ofiary nie mo­żemy roz­po­cząć śledz­twa.

Ko­mi­sarz od­je­chał do tyłu krze­słem na kół­kach, obi­tym nie­bie­skim ma­te­ria­łem, któ­rego użyto w ca­łym bu­dynku z wy­jąt­kiem sal kon­fe­ren­cyj­nych. Tam kró­lo­wała bor­dowa ta­pi­cerka w małe nie­bie­skie listki. Göran do­stał ja­sny duży po­kój z so­lid­nym na­roż­nym biur­kiem. Bez trudu mógł po­mie­ścić go­ści. Fre­drik i Sara usie­dli na krze­słach. Po­koi Görana i Len­narta jako je­dy­nych nie od­dzie­lała od ko­ry­ta­rza prze­szklona ściana; może to przy­wi­lej sze­fo­stwa.

Göran zdjął oku­lary i jed­nym z za­usz­ni­ków wska­zał Sarę.

– We­zwiesz Jenny Lund­gren na ko­lejne prze­słu­cha­nie. Po­sta­raj się usta­lić na­zwę wio­ski, knajpy, wy­gląd do­mów, coś, co przy­bliży miej­sce zda­rze­nia. Firma trans­por­towa po­winna po­móc nam usta­lić trasę. Mu­szą wie­dzieć, do­kąd jeź­dziły ich auta. Czy ona jest pewna, w któ­rym roku i o ja­kiej po­rze do­szło do tego wy­da­rze­nia? La­tem, je­sie­nią czy zimą?

Sara ski­nęła głową. Pew­nie już o tym po­my­ślała, tylko cze­kała na po­zwo­le­nie, by móc ru­szyć da­lej ze śledz­twem.

– Fre­drik, skon­tak­tu­jesz się z fran­cu­ską po­li­cją z po­mocą Kra­jo­wej Po­li­cji Kry­mi­nal­nej, która zrobi to przez In­ter­pol. A tak w ogóle, znasz tro­chę fran­cu­ski?

– Złożę za­mó­wie­nie w knaj­pie, ale poza tym to śred­nio.

– Na pewno so­bie po­ra­dzisz – stwier­dził Göran.

– Ja mó­wię po fran­cu­sku – po­in­for­mo­wała Sara.

– Świet­nie, w ra­zie pro­ble­mów skon­sul­tu­jesz się z Sarą.

Można się było tego spo­dzie­wać, po­my­ślał Fre­drik i ski­nął głową.

– Jak tylko bę­dziemy mieć szcze­gó­łowe dane do­ty­czące czasu i miej­sca, to po­szpe­ramy w spi­sie nie­wy­ja­śnio­nych za­gi­nięć, za­bójstw, ewen­tu­al­nie po­bić. Zo­ba­czymy, co to da. Szu­kamy zgod­no­ści. Zwy­czajna, ba­nalna po­li­cyjna ro­bota. – Mó­wiąc „ba­nalna”, Göran po­zwo­lił so­bie na iro­niczny uśmie­szek. – Do psy­cho­lo­gicz­nych niu­an­sów od­nie­siemy się póź­niej, kiedy i je­śli w ogóle roz­pocz­niemy śledz­two – do­dał. Zmie­nił po­zy­cję na krze­śle i za­czął prze­szu­ki­wać wzro­kiem pa­piery le­żące na biurku. Naj­wy­raź­niej uznał spo­tka­nie za za­koń­czone.

Tho­mas zro­bił minę, jakby chciał wy­pluć piwo, które wła­śnie w sie­bie wlał. Od­sta­wił brą­zową pół­li­trową bu­telkę na ławę i od­chy­liw­szy głowę, prze­łknął je z wiel­kim tru­dem.

– Czy to nie strata czasu? Wy­bu­lisz mnó­stwo kasy i jesz­cze zro­bią ci pra­nie mó­zgu.

– Pró­bo­wa­łeś? – od­gry­zła się Jenny.

Cze­kali w sa­lo­nie na obiad. Jenny ulo­ko­wała się na środku ka­napy w ko­lo­rze łą­ko­wej zie­leni. Mama ku­piła ten me­bel, gdy prze­pro­wa­dziły się do Slite. Tho­mas usiadł w fo­telu po prze­ciw­nej stro­nie stołu.

– Nie, ale ta­kie rze­czy się wie, do cho­lery – oznaj­mił, ści­ska­jąc dłońmi opar­cia fo­tela.

– Poza tym to nic nie kosz­tuje. W każ­dym ra­zie nie wię­cej niż dzie­więć­set ko­ron rocz­nie – po­wie­działa Jenny.

„Ta­kie rze­czy się wie”, cały Tho­mas. Z tru­dem skoń­czył dwu­let­nie li­ceum, a i tak zjadł wszyst­kie ro­zumy. Z re­guły nie po­świę­cał zbyt wiele czasu na prze­my­śle­nia, od razu wy­da­wał wy­rok: gówno albo za­je­bi­ste. Pew­nego razu Jenny ośmie­liła się po­wie­dzieć, że Tho­mas nie za­uważa niu­an­sów albo nie ma po­ję­cia, o czym mówi. Wtedy usły­szała, że jest na­dętą biu­ro­kratką, która stra­ciła kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Za­dała so­bie trud i wy­ja­śniła mu, kim jest biu­ro­krata, ale oczy­wi­ście było mu wszystko jedno.

Tho­mas nie miał głowy do na­uki. Pod tym wzglę­dem kom­plet­nie się od sie­bie róż­nili. Jenny przy­pusz­czała, że zdol­no­ści odzie­dzi­czyła po ma­mie. Przy­rodni brat nie był głupi, twier­dząc tak, by­łaby nie­spra­wie­dliwa. Po pro­stu nie zo­stał stwo­rzony do roz­wa­żań i my­śle­nia abs­trak­cyj­nego. W prze­ci­wień­stwie do niej był zwie­rzę­ciem spo­łecz­nym, w grun­cie rze­czy ście­rał się z ludźmi, ale nie miał pro­ble­mów z na­wią­zy­wa­niem no­wych kon­tak­tów.

Mama Tho­masa zmarła na guza mó­zgu, gdy miał trzy lata, a pięć lat póź­niej ich tata spo­tkał mamę Jenny. Tho­mas miał wtedy osiem lat, więc w prak­tyce Gu­nilla była także jego mamą. Poza mamą był dla Jenny naj­bliż­szą osobą. To nie ozna­czało, że za nim prze­pa­dała, lecz lu­biła się z nim spie­rać. Z kim in­nym rzadko so­bie na to po­zwa­lała. W to­wa­rzy­stwie Tho­masa była bar­dziej spon­ta­niczna i tak bar­dzo się nie pil­no­wała. Jako mała dziew­czynka była w niego wpa­trzona jak w ob­ra­zek, na­prawdę go po­dzi­wiała. Wtedy czuła się przy nim bez­piecz­nie. Wciąż jesz­cze po­tra­fiła być na­iwna, dzie­cinna; by­wało, że czuła się nie­doj­rzała w re­la­cji z in­nymi ludźmi, lecz nie w kon­tek­ście swo­jego miej­sca w spo­łe­czeń­stwie czy prak­tycz­nych za­cho­wań, któ­rych wy­maga się od do­ro­słego czło­wieka.

– Czyli co? Uwa­żasz, że to ja bulę? Ja i wielu in­nych nie­szczę­śni­ków, któ­rzy ha­rują jak chłopi pańsz­czyź­niani?

„Ha­rują jak chłopi pańsz­czyź­niani”, cie­kawe, skąd Tho­mas to wziął.

– Prze­cież się prze­chwa­lasz, że nie pła­cisz po­dat­ków – przy­po­mniała mu spo­koj­nie.

– Oczy­wi­ście, je­stem na to za by­stry. Po­waż­nie, dla­czego cho­dzisz do tego le­ka­rza dla czub­ków? – Tho­mas się­gnął po bu­telkę z pi­wem.

Jenny wes­tchnęła i spoj­rzała na ich fo­to­gra­fie zaj­mu­jące pra­wie metr kwa­dra­towy ściany na prawo od okna. Na ich pierw­szym wspól­nym zdję­ciu ma trzy latka, a Tho­mas szes­na­ście. Jest ubrana w ak­sa­mitną su­kienkę w ko­lo­rze ma­ry­nar­skiego błę­kitu. We wło­sach ma ko­kardę z tego sa­mego ma­te­riału co su­kienka. Tho­mas jest wy­stro­jony w gar­ni­tur i wą­ski, in­ten­syw­nie czer­wony kra­wat. Rę­kawy ma za­wi­nięte, włosy za­cze­sane i ster­czące, po­liczki usiane prysz­czami, ale nie jest ich spe­cjal­nie dużo.

– Ja…

To nie było ła­twe py­ta­nie. Cho­dziło oczy­wi­ście o sen, lecz nie tylko o to. Zde­cy­do­wa­nie nie tylko o to.

– Z wielu po­wo­dów. Za­częły mi się przy­po­mi­nać i śnić różne wy­da­rze­nia. Nie chcę o tym ga­dać. W każ­dym ra­zie nie te­raz.

– Nie bądź taka, gdy po­wie­działo się A, to trzeba do­rzu­cić B – oznaj­mił z na­głą iry­ta­cją Tho­mas.

W grun­cie rze­czy go ro­zu­miała. Nie­do­po­wie­dze­nia były iry­tu­jące, ale i tak nie po­do­bał jej się ten ton. Po­li­cjantka ostrze­gła, żeby z ni­kim nie roz­ma­wiała na te­mat tam­tego wy­da­rze­nia.

– Nie chcę. Za wcze­śnie na to.

W tej kwe­stii po­zo­stała nie­wzru­szona, choć ge­ne­ral­nie taka po­stawa nie na­le­żała do jej moc­nych stron. By­cie nie­wzru­szoną nie było ła­twe; długo nad sobą pra­co­wała, aby te­raz tak się za­cho­wać.

– Ach tak.

Tho­mas wy­pił łyk piwa, opu­ścił bu­telkę, ści­snął ją ko­la­nami i wyj­rzał przez okno. Na­stęp­nie prze­szył sio­strę wzro­kiem.

– Przy­po­mi­nasz so­bie różne rze­czy? Mo­gła­byś zdra­dzić z grub­sza, o co cho­dzi?

– Nie.

Wes­tchnął po­iry­to­wany.

– Mimo wszystko to tylko sen – stwier­dziła, wbi­ja­jąc wzrok w ko­lana. Ża­ło­wała, że za­częła ten te­mat. Cho­lera, to miała być jej ta­jem­nica.

Tho­mas od­sta­wił bu­telkę z pi­wem, wstał i wy­szedł z po­koju. Wró­cił z po­piel­niczką i paczką pa­pie­ro­sów.

– My­śla­łam, że rzu­ci­łeś pa­le­nie.

– Ow­szem, ale wy­pa­lam jed­nego do piwa – wy­ja­śnił, wy­trzą­sa­jąc pa­pie­rosa z paczki.

Nie zdjął fo­lii ochron­nej, tylko zro­bił w niej dziurę na tyle dużą, by się do­stać do środka. Iry­tu­jące. Cały Tho­mas. Za­pa­lił pa­pie­rosa, kilka razy się za­cią­gnął, po czym wziął parę po­rząd­nych ły­ków piwa.

Jenny za­częła się za­sta­na­wiać, czy przy­pad­kiem brat nie ma pro­blemu z al­ko­ho­lem, przy­naj­mniej w po­cząt­ko­wym sta­dium. Za­wsze przy­cho­dził do mamy z pi­wem i pił łap­czy­wie. Naj­czę­ściej przy­no­sił różne rzad­kie ga­tunki, o któ­rych ni­gdy nie sły­szała. Za każ­dym ra­zem miał do opo­wie­dze­nia o nich ja­kąś hi­sto­rię. Kilka ty­go­dni wcze­śniej, w czwar­tek, na­tknęła się na niego w Sys­tem­bo­la­get1 w Visby. Stał w ko­lejce z ja­kimś kum­plem i za­czął się gę­sto tłu­ma­czyć, dla­czego ku­puje piwo. Wów­czas Jenny zwró­ciła uwagę na jego al­ko­ho­lowy od­dech.

– Nie mów nic ma­mie i ta­cie – po­pro­siła. – Obie­caj.

Po­ma­chał non­sza­lancko pa­pie­ro­sem.

– Ja­sna sprawa.

– Słu­chaj­cie, za­raz bę­dzie obiad – do­biegł ich z kuchni głos mamy. Po chwili sta­nęła w progu sa­lonu i spoj­rzała na Tho­masa. – Znowu za­czą­łeś pa­lić? – Ewi­dent­nie po­sta­rała się, aby to py­ta­nie za­brzmiało od nie­chce­nia.

– Nie, skąd – rzu­cił lekko Tho­mas, ner­wowo ga­sząc na wpół wy­pa­lo­nego pa­pie­rosa. – Tylko przy oka­zji ja­kiejś im­prezki – wy­ja­śnił ze śmie­chem.

– Oczy­wi­ście – po­wie­działa mama, choć wcale nie było to pewne.

Jenny ukrad­kiem ob­ser­wo­wała brata. Rany bo­skie, po­my­ślała. Czy ja też tak się za­cho­wuję w domu? Jak małe dziecko, które nie po­trafi wziąć na klatę swo­ich ułom­no­ści? Nie po­trafi być przy ma­mie do­ro­słe? Praw­do­po­dob­nie tak, uznała, ale w inny spo­sób, i tego nie do­strze­gam. Mnie tłu­ma­czy wiek, lecz Tho­mas skoń­czył trzy­dzie­ści sie­dem lat.

– Po­tem je­dziesz do domu? – za­gad­nęła, gdy prze­szli do kuchni.

Tho­mas miesz­kał w Stånga, czter­dzie­ści pięć mi­nut jazdy sa­mo­cho­dem na po­łu­dnie.

Spoj­rzał na nią py­ta­jąco, po czym na­gle so­bie uświa­do­mił, dla­czego sio­stra chce to wie­dzieć.

– Nie, prze­no­cuję u Jan­nego. Roz­wiódł się, więc może po­trze­bo­wać to­wa­rzy­stwa.

Jenny wy­czuła, że brat kła­mie.

Usie­dli przy ku­chen­nym stole. Tho­mas wziął ze sobą piwo. Jenny i Gu­nilla piły czer­wone wino. Wie­działa, że brat prze­rzuci się na wino, jak tylko opróżni dwie bu­telki, które ze sobą przy­niósł. Była pewna, że lekko się wstawi i bę­dzie się gło­śno za­cho­wy­wał, ale nie w że­nu­jący spo­sób. Tylko tro­chę prze­kro­czy gra­nicę do­pusz­czalną pod­czas ro­dzin­nego obiadu w środku ty­go­dnia.

– Mam na­dzieję, że wam sma­kuje – ode­zwała się mama, a oni przy­tak­nęli, po­mru­ku­jąc.

Nie było to nic nad­zwy­czaj­nego, ale sma­ko­wały im za­pie­kanka z mie­loną ja­gnię­ciną, po­dana w ża­ro­od­por­nym na­czy­niu, i do tego sa­łata, ser­wo­wana w zie­lo­nej szkla­nej mi­sce. Jenny stra­ciła ra­chubę, ile razy ja­dła za­pie­kankę, tę ty­powo je­sienną po­trawę, w tej kuchni. We­dług ka­len­da­rza po­mału za­czy­nała się je­sień, lecz w rze­czy­wi­sto­ści pa­no­wała let­nia aura.

– Co za lato, prawda?! Po­dam wodę – po­wie­działa mama, jakby czy­tała w my­ślach córki.

Wstała, na­peł­niła dzba­nek zimną wodą i po­dała szklanki.

Z ku­chen­nego okna wi­dzieli mo­rze. Bał­tyk był spo­kojny; pra­wie nie­ru­choma po­wierzch­nia bli­żej lądu miała barwę gra­natu, a da­lej była fio­le­towa od wie­czor­nego słońca. W Slite było bli­sko do mo­rza. W zu­peł­nie inny spo­sób niż w Visby. Tam mo­rze na­le­żało do pro­mów i tu­ry­stów. W Slite do Jenny. Wi­dok za ku­chen­nym oknem to także część jej dzie­ciń­stwa.

So­czy­ście zie­lone drzewa ro­snące w dole, przy plaży, spra­wiały, że miało się wra­że­nie, jakby do je­sieni było jesz­cze da­leko.

Je­sień… W my­ślach Jenny po­ja­wiły się brą­zowe li­ście i trawa, po­żół­kła, su­cha i zwięd­nięta. Zie­leń, brąz, czer­wień – wszystko wy­pło­wiałe. Na­gle w jej umy­śle wy­świe­tlił się ob­raz. Mu­siała uciec od stołu, żeby zwy­mio­to­wać. Gdy za­łza­wiona osu­nęła się na pod­łogę w ła­zience, obej­mu­jąc muszlę klo­ze­tową, usły­szała głos Tho­masa do­bie­ga­jący z kuchni.

– Co, do cho­lery, się z nią dzieje? Za­cią­żyła?

1 Sys­tem­bo­la­get (szw.) – pań­stwowa sieć ma­jąca mo­no­pol na sprze­daż na­po­jów o za­war­to­ści al­ko­holu po­wy­żej 3,5 proc. (przyp. tłum.).

Rozdział 4

Gdy ty­dzień wcze­śniej Jenny prze­kra­czała próg ko­mi­sa­riatu po­li­cji, była prze­ko­nana, że po­stę­puje słusz­nie. Wręcz czuła się szczę­śliwa, że w końcu zdo­była się na od­wagę. Obec­nie tar­gał nią nie­po­kój. Nie ża­ło­wała, że zło­żyła ze­zna­nie, lecz dały o so­bie znać sprzeczne emo­cje. Ubo­le­wała nad tym, że przy­znała się przed Tho­ma­sem do te­ra­pii. Dla­czego nie po­trafi trzy­mać ję­zyka za zę­bami? Prze­cież to miała być jej ta­jem­nica. Zu­peł­nie jakby przy bra­cie nie umiała prze­mil­czeć cze­goś lub skła­mać. Przez chwilę się bała, że Tho­mas wy­dusi z niej prawdę, dla­czego uczęsz­cza na te­ra­pię, ale osta­tecz­nie udało jej się mu po­sta­wić. To dziwne, lecz spra­wiało jej trud­ność nie­udzie­le­nie od­po­wie­dzi pew­nym oso­bom – od­czu­wała pe­wien przy­mus, by jed­nak od­po­wie­dzieć.

Jenny przy­szła za wcze­śnie i mu­siała po­cze­kać wśród lu­dzi chcą­cych wy­ro­bić so­bie nowy pasz­port lub zgło­sić kra­dzież ro­weru. Zer­kała w kie­runku pię­tra, gdzie miała się udać, pa­trzyła, jak umun­du­ro­wani i ubrani po cy­wil­nemu po­li­cjanci suną pod oknami wy­cho­dzą­cymi na hol. W pew­nym mo­men­cie ze­szła do niej Sara Oskars­son i za­pro­wa­dziła do po­koju prze­słu­chań.

Znowu Jenny zna­la­zła się w po­miesz­cze­niu wy­po­sa­żo­nym w dwie ka­mery. Sara Oskars­son ob­ser­wo­wała ją z fo­tela, a ka­mery ga­piły się na nią z prze­ciw­le­głej ściany. Na krze­śle pod oknem sie­dział plu­szowy miś, któ­rego dzień wcze­śniej nie było.

Nie spo­dzie­wała się, że po­li­cjantka tak szybko się ode­zwie. Wła­ści­wie to nie miała pew­no­ści, czy w ogóle to uczyni. Nie znała się na po­li­cyj­nych pro­ce­du­rach. W trak­cie stu­diów parę razy otarła się o kry­mi­no­lo­gię, ale to nie miało zbyt wiele wspól­nego z pracą po­li­cji. Za­ło­żyła więc, że choć Sara Oskars­son obie­cała się ode­zwać, to ni­gdy nic nie wia­domo. Lu­dzie różne rze­czy obie­cują. Wes­tchnęła.

– To dla cie­bie trudne? – spy­tała Sara.

– Nie – skła­mała. Cza­sami ła­two się kła­mało. – Tro­chę – przy­znała po chwili.

– Przy­nieść ci szklankę wody? Je­cha­łaś w upale.

– To prawda. Chęt­nie się na­piję – po­wie­działa Jenny.

– Za­raz wra­cam. – Sara wstała z fo­tela.

Jenny uśmiech­nęła się z wdzięcz­no­ścią.

Kiedy zo­stała w po­koju sama, spoj­rzała w czarny obiek­tyw ka­mery, która była na nią skie­ro­wana. Nie świe­ciła się czer­wona lampka, co ozna­czało, że apa­ra­tura nie jest włą­czona. Przy­po­mniała so­bie, że Tho­mas wziął ze sobą ka­merę na ślub ojca. Była mniej­sza od tej, ale poza tym wy­glą­dała mniej wię­cej tak samo. Brat długo się nią ba­wił, po­ka­zy­wał różne moż­li­wo­ści i prze­chwa­lał się tech­nicz­nymi de­ta­lami, które nie do końca po­tra­fiła do­ce­nić. Wkrótce po uro­czy­sto­ści sprze­dał ka­merę. Cały Tho­mas. Wi­docz­nie po­trze­bo­wał pie­nię­dzy na coś in­nego.

Sara wró­ciła z dwiema otwar­tymi bu­tel­kami wody Ram­lösa i dwiema szklan­kami. Po­sta­wiła przed Jenny bu­telkę i szklankę, żeby sama mo­gła so­bie na­lać wody. Włą­czyła ka­merę i wy­re­cy­to­wała na­zwi­sko i datę, jakby zwra­cała się do ko­goś, kto słu­cha, lecz mimo wszystko jest nie­obecny.

– Po­przed­nim ra­zem, gdy się wi­dzia­ły­śmy, szcze­gó­łowo omó­wi­ły­śmy tamto zda­rze­nie – przy­po­mniała.

Jenny kiw­nęła głową.

– Tym ra­zem chcia­ła­bym, że­byś opo­wie­działa tro­chę wię­cej o oko­li­cach, w któ­rych wów­czas prze­by­wa­li­ście, lub o po­ko­ny­wa­nej przez was tra­sie. Na przy­kład jak wy­glą­dało miej­sce, w któ­rym wzię­li­ście na stopa tamtą dziew­czynę, ale także inne miej­sca. Zro­bimy tak jak po­przed­nim ra­zem. Za­cznij od tego, co pa­mię­tasz. Opo­wia­daj jak naj­bar­dziej szcze­gó­łowo, na­wet je­śli ci się wy­daje, że coś jest nie­ważne albo dziwne. Wszystko jest istotne – pod­kre­śliła z uśmie­chem Sara.

– Okej – bąk­nęła Jenny.

– Tylko żad­nych do­my­słów. Je­dy­nie to, co pa­mię­tasz, co wi­dzisz przed oczami.

– Ro­zu­miem – po­wie­działa Jenny. W trak­cie stu­diów prze­pro­wa­dziła sporo wy­wia­dów oraz ba­dań i orien­to­wała się w moż­li­wych pu­łap­kach.

– Daj so­bie chwilę, by wró­cić my­ślami do tam­tych wy­da­rzeń. Spró­buj za­mknąć oczy i zwi­zu­ali­zuj to so­bie – po­ra­dziła Sara i do­dała: – Mamy mnó­stwo czasu.

Jenny za­sto­so­wała się do su­ge­stii po­li­cjantki, choć po­cząt­kowa miała z tym trud­no­ści. Po­czuła się za­że­no­wana, sie­dząc z za­mknię­tymi oczami na krze­śle usta­wio­nym metr od pra­wie nie­zna­jo­mej osoby, świa­doma, że jest fil­mo­wana. Drgały jej po­wieki, a do­cie­ra­jące do oczu świa­tło ją roz­pra­szało, lecz po dłuż­szej chwili udało jej się roz­luź­nić. Po­woli za­ta­piała się we wspo­mnie­niach. Drogi, au­to­strady, as­falt i ba­riery dro­gowe. Brzyd­kie, brudne wjazdy do miast, mi­ga­jące przy­drożne bary, gdy pę­dzili na gło­śnym ni­skim biegu. Wtedy jesz­cze nie okre­ślała ich nędz­nymi, lecz już do­strze­gała za­py­ziałe okna, czarne od ku­rzu i spa­lin szyldy, męż­czyzn w zno­szo­nych ubra­niach. Ma­ga­zyny firm spe­dy­cyj­nych, roz­le­głe po­ła­cie pa­let, na­czep, kon­te­ne­rów i cię­ża­ró­wek z nie­bie­skimi ta­bli­cami z bia­łym na­pi­sem „TIR” z tyłu. Także góry w od­dali i po­żół­kłe pola. Cen­tra miast z ład­nymi sta­rymi bu­dyn­kami, wznie­sio­nymi w tech­no­lo­gii muru pru­skiego, ni­czym żyw­cem wzięte z ba­jek.

Jenny po­woli otwo­rzyła oczy i utkwiła wzrok w ścia­nie tuż za Sarą.

– Wy­daje mi się, że jest wcze­sna je­sień albo późne lato. Pa­nuje su­sza, ko­lory są wy­pło­wiałe, żół­tawy, brą­zowy i sza­rawy, a przy dro­gach jest czę­sto szaro i brudno. Jak się wje­dzie w las, tam, gdzie słońce nie do­ciera bez­po­śred­nio, robi się bar­dziej zie­lono, ro­ślin­ność jest wy­bu­jała. W nie­któ­rych miej­scach są roz­sta­wione duże zra­sza­cze, które roz­pry­skują wodę z ogromną siłą nad roz­le­głymi ob­sza­rami. – Za­mil­kła na chwilę, a po­tem na­gle po­wie­działa: – Nancy… Wi­dzę dro­go­wskaz. Za­pa­mię­tuję tę na­zwę, bo brzmi jak imię. Nie je­dziemy tam, lecz wiele razy mi­jamy dro­go­wskaz z na­pi­sem „Nancy”.

Sara wy­cze­ku­jąco mil­czała, ale Jenny wy­czuła, o co chcia­łaby ją za­py­tać.

– Na­uczy­łam się czy­tać, ma­jąc sześć lat – wy­ja­śniła.

Sara ski­nęła głową.

– Jest cie­pło, jesz­cze cie­plej niż te­raz – pod­jęła Jenny. – Je­ste­śmy we Fran­cji. Wcze­śniej prze­je­cha­li­śmy przez Niemcy. Sły­sząc fran­cu­ski, roz­po­znaję go, ale nie ro­zu­miem, co mó­wią. Gdy prze­kra­czamy gra­nicę da­nego kraju, tata za każ­dym ra­zem in­for­muje, gdzie je­ste­śmy, i wy­mie­nia Fran­cję, Niemcy lub Bel­gię, w za­leż­no­ści od tego, do któ­rego pań­stwa wjeż­dżamy. Par­ku­jemy obok in­nych cię­ża­ró­wek. Dziew­czyna pod­cho­dzi do taty, kiedy wy­sia­damy. Mówi coś po fran­cu­sku. Chwilę roz­ma­wiają, po­tem wcho­dzimy do środka. Re­stau­ra­cja ma duże okna wy­cho­dzące na ulicę. Sia­damy w star­szej czę­ści re­stau­ra­cji. Pa­nuje mrok, a w oknach są zie­lono-brą­zowe wi­traże. Na sto­łach stoją świece. Ściany są białe i wisi na nich mnó­stwo przed­mio­tów. Nie wiem za bar­dzo, do czego służą, tylko że to kute że­lazo. To mogą być na­rzę­dzia albo ozdoby, coś w ro­dzaju po­roża je­le­nia z pod­kładką. Kel­nerka ma na so­bie biało-zie­lono-nie­bie­ski lu­dowy strój albo coś, co go przy­po­mina. Jem kieł­basę z grilla i frytki. Pra­wie za­wsze jem to albo spa­ghetti. Tata do obiadu pije piwo. Do­staje je w ku­flu z gru­bego szkła. – Jenny za­mil­kła, pró­bu­jąc przyj­rzeć się re­stau­ra­cji, którą pa­mięć przy­wo­łała jej przed oczy, ale zdaje się, że wszystko już po­wie­działa. – Wra­camy do cię­ża­rówki. Wtedy pod­cho­dzi ta dziew­czyna i się z nami za­biera. Świa­tło jest nie­bie­skawe, zo­sta­wiamy za sobą mia­sto i wy­jeż­dżamy na wieś. Dość szybko się ściem­nia. Mkniemy au­to­stradą lub dużą drogą kra­jową. Na­stęp­nie zwi­jam się w kłę­bek na le­żance i za­sy­piam.

Przez chwilę Jenny ogar­nęły emo­cje, które ją prze­peł­niały, gdy się obu­dziła i uświa­do­miła so­bie, że jest w cię­ża­rówce sama. Głę­boko za­czerp­nęła po­wie­trza. Z tru­dem przy­po­mi­nała so­bie coś in­nego niż ciem­ność, wła­sny strach i to, co się po­tem wy­da­rzyło. Dziew­czyna leży na ziemi. Głowa od­chy­lona do tyłu, z tego, co wi­dzi, bez ży­cia.

– Pra­wie nie pa­mię­tam, jak wy­gląda to miej­sce – oznaj­miła. – Je­stem zbyt za­spana i prze­stra­szona, a na ze­wnątrz pa­nuje kom­pletna ciem­ność. – Za­sta­no­wiła się i do­dała: – W od­dali wi­dzę świa­tła au­to­strady, wiem, że skrę­ci­li­śmy. Po­wie­trze jest na­sy­cone za­pa­chami, unosi się in­ten­sywna woń ziemi i ro­ślin­no­ści. Dziwne, bo prze­cież było su­cho, a wy­raź­nie pa­mię­tam ten za­pach. Może pa­dało. Mo­gło tak być, prze­cież spa­łam. Zresztą… sama nie wiem.

Pew­nie w tym mo­men­cie Sara Oskars­son uznała, że w moją wy­po­wiedź wkradł się chaos, po­my­ślała Jenny. Miało nie być żad­nych do­my­słów, a mó­wiła o desz­czu. Dla­czego mia­łaby wy­ga­dy­wać ta­kie bzdury?

– Od­pręż się. Nie pa­mięta się tego, na co nie zwró­ciło się uwagi – po­wie­działa Sara.

Jenny gor­li­wie ski­nęła głową.

– Zga­dza się. Jest na­prawdę ciemno. Dzięki świa­tłu w szo­ferce wi­dzę tatę, tę dziew­czynę i zie­leń na ziemi, a wo­kół… po­dej­rze­wam, że to li­ście, wy­daje mi się, że w mroku ma­ja­czą drzewa i krzaki, choć to ra­czej prze­czu­cie. Sły­szę od­pa­la­nie sil­nika i po­woli ru­szamy, lecz na po­czątku nie mam od­wagi się ro­zej­rzeć. Do­piero po prze­je­cha­niu ka­wałka ostroż­nie wy­glą­dam przez okno i wi­dzę, jak świa­tło re­flek­to­rów pada na rząd drzew ro­sną­cych przy dro­dze. Drzew albo wy­so­kich krza­ków. To pierw­sze, co wi­dzę. Wcze­śniej sku­li­łam się na le­żance. Sły­sza­łam, jak tata wraca i za­trza­skuje drzwi. Roz­glą­dam się do­piero po… nie mam po­ję­cia. Pię­ciu mi­nu­tach, pół­go­dzi­nie? Wy­gląda na to, że tata mnie nie za­uważa. Za­ma­szy­stymi ru­chami kręci kie­row­nicą. Wy­glą­dam przez przed­nią szybę i wi­dzę oświe­tlone ni­czym bły­ska­wicą drzewa, które po­tem znowu zni­kają, a my je­dziemy da­lej.

Trzeba cze­goś jesz­cze poza drze­wami, by od­na­leźć to miej­sce, po­my­ślała Sara Oskars­son.

– Mija kilka mi­nut, tata od­wraca się i na mnie spo­gląda, chrząka – po­dej­muje Jenny. – Wra­cam na le­żankę, ale wcze­śniej coś się wy­da­rza na dro­dze. Wiem, że coś tam jest. To wy­raźne, ale nie mogę so­bie tego przy­po­mnieć.

Jenny z iry­ta­cją po­tarła czoło lewą ręką, jakby to miało przy­wo­łać wspo­mnie­nia.

– Pro­po­nuję krótką prze­rwę – ode­zwała się Sara i się­gnęła po pu­stą szklankę. – Chcesz jesz­cze wody? A może kawy?

Jenny pod­nio­sła ostrze­gaw­czo rękę.

– Po­cze­kaj. Wi­dzę to.

Sara znie­ru­cho­miała.

– Wy­ła­nia się z ciem­no­ści na dro­dze tuż przed nami. To dro­go­wskaz… wiem. Na­pis „Col­mar”.

– Col­mar? – po­wta­rza Sara.

– Tak. Pa­mię­tam to wy­raź­nie. Col­mar przez C.

Przed dłuż­szą chwilę obie sie­działy w mil­cze­niu.

– Col­mar – po­twier­dziła Jenny.

– W ta­kim ra­zie wiemy, gdzie je­ste­śmy – pod­su­mo­wała Sara.

– Tak – zgo­dziła się Jenny.

Rozdział 5

Upał nie ze­lżał. Było bez­wietrz­nie, a błę­kit­nego nieba nie za­sła­niała ani jedna chmura, mimo że na­stał dwu­dzie­sty pierw­szy wrze­śnia. Go­tland­czycy byli za­chwy­ceni cie­płem i słoń­cem, choć przy tym nieco oso­wiali. Wiele osób od­no­siło wra­że­nie, że nie ru­sza­jąc się z miej­sca, prze­nio­sło się w cie­płe kraje, do Hisz­pa­nii, Gre­cji albo jesz­cze gdzieś in­dziej na Po­łu­dniu.

Ro­bin wraz ze swoim ko­legą Wil­lem z ca­łych sił mknęli na ro­we­rach gór­skich. Sta­rali się nie prze­oczyć żad­nej dziury w szu­trówce pro­wa­dzą­cej do za­la­nego wa­pien­nego wy­ro­bi­ska. W naj­więk­sze wgłę­bie­nia wjeż­dżali tylko na tyl­nych ko­łach. Ina­czej przed­nie mo­głyby się za­blo­ko­wać i prze­le­cie­liby przez kie­row­nicę. Na gło­wach mieli ka­ski, ale tak czy owak ko­zioł­ko­wa­nie nie było przy­jemne, a przede wszyst­kim kom­pro­mi­to­wało.

Ciężko od­dy­chali, twa­rze lśniły od potu, na szy­jach po­ja­wiły się czer­wone plamy. Ro­wery wzbi­jały tu­many ku­rzu, który bar­dzo wolno opa­dał. Gdzieś w tym wa­pien­nym pyle, w pro­mie­niach słońca lśnią­cym jak kreda, bez po­śpie­chu je­chał ro­we­rem tata Ro­bina.

Było wcze­sne przed­po­łu­dnie i przed nimi zdą­żyły prze­je­chać tędy tylko dwa auta. Stały za­par­ko­wane przy na­peł­nio­nym wodą wy­ro­bi­sku w miej­scu, gdzie się naj­le­piej nur­ko­wało. Obaj chłopcy mi­nęli mały port; cu­mo­wała tam łódź ry­backa bez pły­wa­ków i ak­ce­so­riów ry­bac­kich. Naj­wy­raź­niej już się wy­słu­żyła. Pe­da­łu­jąc szybko, na środku za­krętu zje­chali z drogi i z chrzę­stem wbili się w małe ka­myki tuż przed dwoma sa­mo­cho­dami.

Nie mo­gli nie zwró­cić uwagi na forda mu­stanga, ka­brio­let z lat sie­dem­dzie­sią­tych. La­kier lśnił pod cienką war­stwą ku­rzu na do­sko­nale utrzy­ma­nym wo­zie. Drugi z sa­mo­cho­dów to było zwy­czajne ro­dzinne kombi. Za­ha­mo­wali na wy­so­ko­ści mu­stanga, ale bli­żej wody. Po­rzu­cili ro­wery, szybko ścią­gnęli ko­szulki, zsu­nęli buty i wy­jęli z sakw ma­ski do nur­ko­wa­nia. Ką­pie­lówki już mieli na so­bie.

Woda przy­po­mi­nała ta­fle szkła, skrzy­dła wia­tra­ków na wzgó­rzu nie po­ru­szały się na­wet o mi­li­metr. Za­nu­rzyli się rów­no­cze­śnie; na po­wierzchni wolno ro­ze­szły się kółka. Z ma­skami pod­nie­sio­nymi na czoło za­częli pły­nąć w kie­runku be­to­no­wego bu­dynku. Byli w po­ło­wie drogi, gdy oj­ciec Ro­bina do­tarł w miej­sce, gdzie po­rzu­cili ro­wery. Zsiadł z ro­weru i po­ło­żył go na ziemi, po czym ro­zej­rzał się za chłop­cami.

– Pa­mię­taj­cie, żad­nego nur­ko­wa­nia! Sami nie mo­że­cie tego ro­bić! – za­wo­łał w stronę wody.

Po­ma­chali do niego na znak, że znają za­sady.

Be­to­nowe ściany bu­dynku były czę­ściowo za­to­pione w wo­dzie. Na środku ściany szczy­to­wej mie­ścił się otwór, przez który można było wpły­nąć do środka, a tam, na wy­so­ko­ści po­wierzchni wody, znaj­do­wał się be­to­nowy fun­da­ment, a w nim mnó­stwo pro­sto­kąt­nych wgłę­bień, ni­czym małe ba­se­niki wy­peł­nione ja­sno­zie­loną wodą. Ku­siło ich, by za­nur­ko­wać pod be­to­nem i wpły­nąć do jed­nego z nich. Czuli się, jakby uczest­ni­czyli w grze kom­pu­te­ro­wej Tomb Ra­ider. Nie mu­sieli scho­dzić pod wodę głę­boko i wła­ści­wie nic złego nie mo­gło się stać, ale tata Ro­bina za­bro­nił im sa­mo­dziel­nego nur­ko­wa­nia, w oba­wie że utkną w zbro­je­niu fun­da­men­tów i już nie wy­płyną.

Woda była cie­pła i cierpka, je­dyna w swoim ro­dzaju. Miało się wra­że­nie, jakby można ją było na sie­bie wło­żyć w spo­sób, który nie po­wi­nien być moż­liwy w wy­padku cie­czy. Wy­da­wało się, że za­trzy­muje się ona mię­dzy pal­cami. Było w tym coś tak prze­ra­ża­ją­cego jak pły­wa­nie w ba­se­nie z wodą uży­waną do chło­dze­nia re­ak­tora ato­mo­wego. Przy odro­bi­nie do­brej woli nie­omal sły­szało się ci­che bu­cze­nie.

Do­tarli do mo­lo­cha i wpły­nęli do środka, za­fa­scy­no­wani echem swo­ich gło­sów i plu­skiem wody. Dźwięk od­bi­jał się ry­ko­sze­tem od be­to­no­wych ścian, które gó­ro­wały wy­soko nad nimi. Ich ru­chy spra­wiały, że woda z plu­skiem roz­bi­jała się o chro­po­wate fun­da­menty.

– Ale czad – rzu­cił Wille.

– Za­nur­ku­jemy po oko­nie? – spy­tał Ro­bin.

Te słowa po­fru­nęły ni­czym spło­szone ja­skółki w górę be­to­no­wego szybu.

– Ja­sne. – Wille ski­nął głową i ścią­gnął ma­skę na twarz.

Za­nu­rzyli się. W daw­nej ko­palni od­kryw­ko­wej na­prawdę żyły oko­nie. Jak się tu do­stały? W cie­płe dni cho­wały się w cie­niu bu­dynku.

Ro­bin zsu­nął ma­skę z czoła i spraw­nym ru­chem za­nur­ko­wał, tak że stopy wkrótce znik­nęły pod wodą. Wille zro­bił to samo, lecz skie­ro­wał się w prze­ciw­nym kie­runku.

Ro­bin wy­ko­nał kilka za­ma­szy­stych ru­chów. Trzeba się było wy­si­lić, je­śli chciało się zejść w dół. Na­tych­miast coś za­uwa­żył, ale nie był to okoń. Coś błysz­czało i miało czarne kra­wę­dzie. Jesz­cze je­den ruch ra­mio­nami i roz­po­znał ma­skę do nur­ko­wa­nia. Wy­glą­dało na to, że znaj­duje się dość bli­sko. Po­my­ślał, że po­wi­nien móc do niej do­trzeć. Wie­dział, że je­śli zej­dzie się na głę­bo­kość trzech, może trzech i pół me­tra, za­cznie od­czu­wać ból uszu. Tata wspo­mi­nał o ko­niecz­no­ści wy­rów­ny­wa­niu ci­śnie­nia, ale Ro­bin nie bar­dzo wie­dział, jak to się robi. Dwa razy od­gar­nął wodę ra­mio­nami i rze­czy­wi­ście po­czuł ucisk w uszach. Spo­strzegł, że w miej­scu, do któ­rego się zbli­żał, było coś wię­cej niż ma­ska. Znie­ru­cho­miał, wi­dząc czarną po­stać wpa­tru­jącą się w niego wiel­kim okiem przez zie­loną toń.

Ro­bin wy­strze­lił do góry. Po­ma­gał so­bie rę­koma i szybko zna­lazł się na po­wierzchni.

– Wi­dzia­łeś, wi­dzia­łeś! – wy­krzyk­nął i usły­szał echo wła­snego głosu. – Wille! – za­wo­łał.

Za­raz po­tem ta­fla wody pę­kła i ko­lega rów­nież wy­pły­nął na po­wierzch­nię.

– Cho­lera, wi­dzia­łeś?

– Co?! – wrza­snął Wille, prze­krzy­ku­jąc echo.

– Ktoś nur­kuje w dole. Praw­dziwy nu­rek. Cho­lera, o mały włos nie po­sra­łem się ze stra­chu.

– Za­je­bi­ście, mu­szę to zo­ba­czyć.

Wille do­strzegł scep­tyczną minę Ro­bina. Czy jego opa­le­ni­zna na­gle nie zbla­kła?

– No co? To prze­cież tylko nu­rek. Nic groź­nego.

Ja­sna sprawa, Wille ma ra­cję, po­my­ślał Ro­bin. Prze­cież to nie jest nie­bez­pieczne. On się prze­stra­szył, bo bez ostrze­że­nia zna­lazł się oko w oko z praw­dzi­wym płe­two­nur­kiem, w piance, z bu­tlą i ca­łym osprzę­tem. Nie był przy­go­to­wany na to, że ktoś po­jawi się zni­kąd i bę­dzie się na niego ga­pił na głę­bo­ko­ści czte­rech me­trów. Poza tym coś dziw­nego zwró­ciło jego uwagę, lecz nie do końca wie­dział, co to ta­kiego.

Z tru­dem za­nur­ko­wali po­now­nie. Nie­ba­wem zo­ba­czyli ma­skę. Nu­rek wciąż tkwił w tym sa­mym miej­scu zie­lo­nej ot­chłani, w iden­tycz­nej po­zy­cji. Te­raz Ro­bin zo­ba­czył, co jest nie tak. Cho­dziło o rurkę z ust­ni­kiem, któ­rej używa się pod wodą. Ten nie miał ust­nika, a rurka od­sta­wała w bok.

Tym­cza­sem oj­ciec Ro­bina z za­in­te­re­so­wa­niem przy­glą­dał się gra­na­to­wemu spor­to­wemu autu z cha­rak­te­ry­stycz­nym chro­mo­wa­nym logo na ma­skow­nicy, przed­sta­wia­ją­cym wierz­ga­ją­cego ko­nia, kiedy usły­szał wo­ła­nie do­cho­dzące z wody:

– Tato! Tato!